Golden Deal - Małgorzata Dawid - ebook

Golden Deal ebook

Małgorzata Dawid

4,6

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Psychologiczny romans, dla wszystkich dojrzałych kobiet. Uwierz w miłość. Uwierz w moc historii. 

On przystojny i bogaty, ale uciekający przed miłością z powodu rodzinnej, trudnej historii. Ona – dojrzała i pewna siebie, odważna, ale także wrażliwa – rozczarowana mężczyznami, których spotykała. Kiedy życie stawia ich sobie na drodze, mówią: TAK. Jest to jednak inne TAK niż myślisz.

Co z tego wyniknie? Przekonaj się, czy Golden Deal był dobrym interesem, czy raczej złoto okazało się tombakiem.

Julia ma ponad 40 lat i jest po rozwodzie. Nastoletnia córka właśnie wyfruwa z gniazda, a ona czuje to, czego bała się od lat: samotność. Równie samotny, chociaż z zupełnie innego powodu jest zabójczo przystojny i magnetyczny Nataniel Gold, prezes firmy, dla której pracuje Julia.

Niespodziewane wydarzenia, mające miejsce w czasie pewnej burzowej nocy w Warszawie otwierają przed nimi dwojgiem drzwi do niezwykłej przygody, którą staje się wspólna umowa nazwana „Golden Deal”.

Czy historię można oszukać? Czy to, kim byli nasi przodkowie na nas wpływa? Czy mamy szansę nie powtarzać ich błędów? Czy da się uciec od miłości? Czy wreszcie istnieją tamy, które są w stanie zatrzymać ogień i namiętność, która rodzi się w ludzkich sercach i ciałach?

 

To nie jest koniec. To jest dopiero początek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (58 ocen)
42
12
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaMi4321

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wciągnęła mnie od samego początku. Czyta się dobrze
10
Samag7405

Nie oderwiesz się od lektury

Fantasyczna książka,mtyle w niej ciepła, ale i ognia, że nie można się od niej oderwać.
10
LaLechuga

Nie oderwiesz się od lektury

Miło się czytało 😀
10
sylwcia125

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia, cudownie spędzony czas! :)
10
Aga_bienias75

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wywołała we mnie cały wachlarz różnych emocji. Cały czas to jeszcze we mnie pracuje i pewnie szybko się nie skończy. To właśnie lubię. Czekam na więcej. Świetna książka!

Popularność




Małgorzata Dawid

golden

deal

Warszawa 2023

Manufaktura Publishing

Tekst: Copyright by Małgorzata Dawid

Redakcja i korekta: Anna Płaskoń-Sokołowska

projekt okładki: Małgorzata Dawid

Skład: Marcin Koc

Fotografia na okładce: Gursher Gill, https://www.pexels.com/@gursher-gill-63702010/

Wszelkie historie opisane w tej powieści są zmyślone, a wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe.

ISBN 978-83-972113-1-5 (epub)

ISBN 978-83-972113-2-2 (mobi)

Wydanie pierwsze

Wydrukowano w Polsce

Wydawca: Manufaktura Publishing

Kontakt, zamówienia: [email protected]

Do zobaczenia na: www.manufaktura-radosci.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone

Możemy uciekać przed miłością, jak przed ­deszczem, ale ostatecznie zostaniemy przemoczeni.Haruki Murakami, Norwegian Wood

Rozdział 1

Julia otworzyła szafę i cała sterta ubrań, wpychanych tam sukcesywnie dzień za dniem, po prostu na nią wypadła. Bluzki, sukienki, nawet jakieś rajstopy, ewidentnie wyjęte na szybko z suszarki, zawisły na jej rękach i zaległy na piersiach. Miała ochotę pieprznąć to wszystko z powrotem do środka i dopchać nogą, ale akurat dziś był ten cholerny dzień, kiedy nie mogła.

– Ja pierdolę, zaczyna się zajebiście… – wysyczała pod nosem i przewróciła oczami.

– Miałaś się nie ciskać – doleciało do niej zza ściany. Greta ewidentnie wszystko słyszała, a na dodatek wyraźnie się o nią martwiła.

Ostatnie miesiące były trudne dla nich obu. Wyprowadzka, nowa partnerka ojca, sprawa rozwodowa, która miała być tylko formalnością, a stała się maratonem wzajemnych pretensji i publicznego prania brudów… Tak, to zdecydowanie nie był najlepszy rok.

Owszem, to ona zostawiła Tomasa, ale przecież on szybko się pocieszył w ramionach młodej kochanki. W czym więc był problem? Czy nie powinien być jej wdzięczny za to, że uwolniła ich oboje od kieratu związku, który i tak nie funkcjonował od dobrych pięciu lat? A jednak zranione męskie ego jawnie broczyło żalem.

Dziś ten „cyrk”, jak adwokat Julii nazywał rozwód, miał się wreszcie skończyć. Ogłoszenie wyroku było oczywiście formalnością, wcale nie musiała iść do sądu, ale tak naprawdę chciała osobiście zamknąć ten etap, spojrzeć byłemu mężowi w oczy, a wieczorem napić się wina z koleżanką i udawać, że niczym już się nie przejmuje.

Przejmowała się, ale teraz nie miała czasu, żeby o tym myśleć.

Wciągnęła rajstopy, zapięła stanik i zarzuciła na siebie zieloną sukienkę z wpiętą broszką.

– Wyglądam jak jakaś zbolała emerytka – jęknęła w stronę swojego odbicia w lustrze. – To się nie nadaje.

Kiecka natychmiast wylądowała na podłodze. Julia miała ochotę kopnąć ją pod łóżko, a najlepiej zanieść do kosza na śmieci, ale wiedziała, że to nie wina sukienki, ale jej nastroju.

– Może weź tę czerwoną? – dobiegło z pokoju obok.

– Mecenas zaznaczył, że żadnych krzykliwych kolorów. A czerwony to jak płachta na byka!

– Przecież mówiłaś, że dziś to już tylko formalność. To co za różnica, w czym wysłuchasz tego pierdzielenia?

Młoda miała rację. A Julia w sumie miała to wszystko w dupie. Czerwony zawsze dodawał jej energii i mocy. Niech będzie czerwona.

Sąd będzie musiał to jakoś dźwignąć.

• • •

Luty w Warszawie to najczęściej czas zimna, które męczy, nawet jeśli nie jest dotkliwe, szarości, syfu zebranego na trawnikach przez całą zimę i tęsknoty za wiosną. Tęsknoty, która wręcz fizycznie boli. Przez taką smutną i smętną stolicę Julia jechała taksówką, starając się skupić na oddechu, bo tylko on w tej chwili dawał jej poczucie stałości, nie pozwalał wpaść w panikę, która ciągle zdawała się być o krok.

Wkrótce dotarła na miejsce. Choć była dopiero dziesiąta, przed salą rozpraw zebrała się spora grupa osób, wcześniejsza rozprawa jeszcze się nie skończyła i Julia wiedziała, że nie ma szans, żeby zaczęli punktualnie.

Mecenas już był, jej prawie były mąż też. Tomas zgarbił plecy, kiedy ją zobaczył, a Jakub Schwartz uśmiechnął się pod nosem.

– Ten czerwony to dla kurażu? – zażartował, szybko jednak zamilkł, widząc karcące spojrzenie Julii.

– Oj, mecenasie, dzisiaj to już chyba nie muszę być odważna, co? Za co ja mecenasowi płacę? – Zawsze była pyskata, a kiedy czuła się źle i sytuacja nie pozostawiała jej wielkiego wyboru, robiła się po prostu nieprzyjemna. W tym momencie na pewno nie miała ochoty na głupie żarty.

Schwartz pokiwał głową i poklepał ją uspokajająco po plecach. Miał ponad pięćdziesiąt lat, był doświadczonym adwokatem i jak powiedziała jej Gaja, która poleciła go Julii, bliżej mu było do solidarności jajników niż plemników, a kolesie walczący w sądzie o alimenty niższe o sto złotych doprowadzali go do szewskiej pasji. Na co dzień prowadził duże ­sprawy, a rozwodził hobbystycznie, głównie dla misji pomagania ludziom, jak mówił. Nie mogła się go specjalnie czepiać – zrobił co mógł, żeby przeszła przez cały ten bałagan w miarę bez szwanku. Schwartz, wbrew nazwisku, zdecydowanie nie był tu czarnym charakterem.

Tomas siedział zgarbiony i udawał, że Julia jest przezroczysta. W sumie było jej wszystko jedno. I tak od dawna już nie mieli o czym gadać. Może tylko trochę ukłuło ją to, że kończą ten związek tak kompletnie bez klasy, bez porozumienia, a przecież podobno da się inaczej.

Nagle drzwi się otworzyły i z sali wypadła jakaś roztrzęsiona kobiecina. Pociągała nosem, a makijaż zupełnie jej się rozmazał od potoku łez. Julii zrobiło się jej żal. Chciała nawet poszukać chusteczek i jej podać, ale nie zdążyła sięgnąć do torebki, bo mecenas pociągnął ją za łokieć.

Już po chwili wszyscy troje znaleźli się w sali sądowej. Sędzia krótko przeprosił za niefortunny wybór daty, a potem orzekł o rozwiązaniu małżeństwa, poinformował o wysokości alimentów, po czym życzył byłym już małżonkom szczęścia na nowej drodze.

Tomas opuścił salę pierwszy. Miał nietęgą minę. Wyrok w sprawie alimentów był mniej korzystny, niż się spodziewał – na takich warunkach mogli się rozwieść już rok temu, oszczędzając sobie tego cyrku, ale to była jedyna rzecz, przy której za radą mecenasa Julia się uparła. „Wyprowadziła się pani z domu bez niczego, tyle lat małżeństwa kończy pani z dzieckiem i zastawą ślubną – tłumaczył mecenas. – Proszę nie rezygnować z alimentów, bo nawet jeśli dziś pani wystarczy, jutro dziecko będzie miało większe potrzeby, a pani nie jest z kamienia”.

Z sądu wyszła na trzęsących się nogach. Kiedy wpadł na nią jakiś gość z pękiem czerwonych balonów w kształcie serc w dłoni i życzył jej szczęśliwych walentynek, nie wiedziała, czy się śmiać, czy płakać.

No to koniec tego cyrku, pomyślała. A może właśnie po­czątek?

Dopiero wtedy, choć policzki piekły ją od mrozu, pozwoliła łzom płynąć. Za długo je wstrzymywała, zgrywając twardzielkę. Zdecydowanie za długo. Miała w dupie, że się rozmazała i że przechodnie na nią zerkają. Dziś postanowiła dać sobie prawo do żalu, nawet jeśli miałaby go utopić w butelce wina.

• • •

Wciąż pamiętała tamten poranek dzień po ślubie. W całym mieszkaniu stały kwiaty, drewniana podłoga skrzypiała, ona miała na sobie koszulkę z bawełny wykończoną koronką, a jej suknia ślubna leżała na podłodze między łazienką a salonem. Leżeli w łóżku, w plamie miękkiego światła wpadającego przez okno, przytulali się i śmiali, a ona czuła się bardzo szczęśliwa.

Tamtej nocy wcale się nie kochali, noc poślubna musiała poczekać. Po całym dniu pełnym emocji wrócili kompletnie wypompowani i o seksie nie mogło być mowy. Nie pamiętała już dziś, jak spędzili resztę tego dnia, ale ten poranek, jego magia, został z nią na dobre. Nie raz potem przywoływała w pamięci tę chwilę – tak jak ogląda się zamknięte w bursztynie żyjątko, upewniając się, że naprawdę kiedyś istniało.

Z całą pewnością wyszła za mąż z miłości, potem wiele razy żartowała, że na pewno nie dla pieniędzy, bo wspólne życie skończyła z niczym. Oczywiście nie licząc córki, którą kochała ponad życie.

I co się potem z tą miłością stało? – myślała tego ranka. Nie wiadomo. Rozmyła się, rozlazła w szwach. A może była tylko na chwilę? Może mieli powołać na świat dziecko, a reszta miała być tylko historią?

Dziś też przez okno wpadało miękkie światło, jak tamtego poranka, chociaż pora roku się nie zgadzała. Nie zgadzały się też emocje Julii, bo mimo że czuła ulgę, szczęścia w tym nie było.

To wszystko, co się działo przez ostatnie miesiące – jej odejście od Tomasa, wyprowadzka z ich wspólnego domu, układanie sobie codzienności od nowa, praca – było wielkim znojem i ciężarem. Cieszyła się tylko, że nie zostawało jej dużo miejsca na użalanie się nad sobą. Tak, była w żałobie, ale nie pozwoliła jej się rozpanoszyć, rozrosnąć w sobie, zapuścić korzeni.

Ulga, która przyszła po wczorajszym dniu, była miękka i ciepła jak to światło – i była dla niej samej pewnym zaskoczeniem. Jakieś drzwi się zamknęły, jakieś jeszcze nie zdążyły otworzyć, wszystko to, co działo się obok, było jak oglądane zza szyby.

Kiedyś będzie wspominać ten okres z mieszanką oszołomienia i niedowierzania. Czas może nie wyleczy ran, ale sprawi, że blizny wyblakną, a złe chwile pozostaną tylko mglistym wspomnieniem.

Bo to nie był koniec. To był dopiero początek.

Rozdział 2

3 lata później

– Natychmiast go, kurwa, zablokuj! – krzyczała Olivia do słuchawki, jak zwykle ciskając przekleństwami.

Julię bolała głowa, czuła się jak zbity pies, ale nie mogła dłużej ignorować koleżanki. Olivia dzwoniła do niej od wczoraj kilkanaście razy.

Kolejny kochanek Julii okazał się durniem i oszustem. Na dodatek oprócz mijania się z prawdą mijał się również z moralnością. To, co zobaczyła wczoraj na mieście, nie pozostawiało złudzeń…

Spotykali się od dobrych kilku miesięcy i zawsze były to miłe chwile. Julia nie łudziła się wprawdzie, że prowadzą w kierunku jakiegoś stałego związku, ale wyczerpywały definicję tego, czego na tamten moment szukała. Miało być z klasą, inteligentnie, bez głupich pomysłów i z chemią, która sprawiała, że jej skóra pulsowała, a oczy błyszczały bardziej niż kiedykolwiek w jej ponad czterdziestoletnim życiu. I tak było.

W wir romansów rzuciła się rok po rozwodzie. Może chciała sobie zrekompensować to, że zawsze była grzeczną dziewczynką, a może po prostu szukała plasterka na codzienność, która nie była wybitnie dobra. Igor zdawał się szukać tego samego, zapomniał jednak wspomnieć, że nie jest rozwiedziony, jak mówił, i że jego poszukiwania były zakrojone na dużo szerzą skalę.

Wczoraj wieczorem obejmował ją jak zwykle, a modna warszawska restauracja tonęła w łagodnym, romantycznym świetle. Wszystko było wspaniale do czasu, aż nagle do ich stolika doskoczyła jakaś rozsierdzona małolata, chwyciła za stojący przed Julią kieliszek z winem i chlusnę trunkiem prosto w twarz zaskoczonego Igora. Plama czerwieni rozkwitała na jego białej koszuli z idealnie dobranymi spinkami u mankietów. Jego zmieszanie zdawało się równie bezbrzeżne co wściekłość dziewczyny.

Blondynka mogła mieć najwyżej dwadzieścia sześć lat. Jej drobne ciało opinała bardzo obcisła sukienka, a nogi wieńczyły wysokie szpilki.

– Co to się, kurwa, odpierdala?! – krzyczała na całą restaurację. – A więc to tak spędzasz wieczór w delegacji! Okłamujesz mnie, okłamujesz swoją żonę, kogo, kurwa, jeszcze?!

Igor spurpurowiał jak plama na jego koszuli. Zaniemówił, ale tylko na chwilę.

– Olga, co ty wyprawiasz…? Przestań, zaraz wszystko ci wytłumaczę… – cedził, patrząc w podłogę.

Julia miała ochotę zapaść się pod ziemię. Wszyscy w restauracji na nich patrzyli, a ona czuła się jak ostatnia idiotka. Dziewczyna nie przestawała wrzeszczeć, więc jedyne, co przyszło jej do głowy, to uciekać. Była już w progu lokalu, gdy dosłownie kilkanaście centymetrów od jej głowy przeleciał kieliszek, szczęśliwie pusty.

Po paru minutach, kiedy cała roztrzęsiona czekała za rogiem na taksówkę, usłyszała jeszcze syrenę zbliżającego się radiowozu, z pewnością wezwanego przez obsługę restauracji.

– Drogo cię to będzie kosztowało, idioto… – wycedziła pod nosem, odjeżdżając w noc.

Rano obudził ją gigantyczny ból głowy. W telefonie miała kilkadziesiąt powiadomień. Igor napisał tylko: „Wszystko Ci wyjaśnię, przepraszam”. Ona jednak nie chciała żadnych wyjaśnień, nie chciała kłamstw, nie chciała awantur. Chciała już tylko świętego spokoju.

– Dosyć tych pieprzonych romansów – powtórzyła za Olivią, która o mężczyznach z ery Tindera miała jak najgorsze zdanie.

A potem poszła zmyć z siebie cały brud wczorajszej nocy.

• • •

– Prezes przylatuje za dwa tygodnie – wyszeptała bladymi ustami jej koleżanka z biura, wystraszona, jakby zobaczyła ducha.

Ela była chudą, bardzo zestresowaną kobietą przed trzydziestką, której całe życie kręciło się wokół pracy. Przeżywała ją z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy. Każdego miesiąca więc zdarzały się jej „tragedie”, które trzęsły w posadach jej dobrym samopoczuciem, wprawiając w drżenie całe biuro.

Envie Enterprise nie było typową korporacją, nikt tu nie pracował po nocy, a Julia ceniła to miejsce szczególnie za to, że zapewniało jej względny spokój. Nie zrobiła oszałamiającej kariery i już dawno się z tym pogodziła. W Envie zajmowała się marketingiem, miała wolną rękę i nikt specjalnie się jej nie czepiał. Zarabiała w miarę przyzwoicie – do pierwszego jej nie brakowało, ale o zbytkach też nie było mowy, zwłaszcza że potrzeby Grety rosły w zastraszającym tempie. Dorabiała tłumaczeniami, szczególnie zimą, kiedy specjalnie nie miała ochoty wychodzić i wieczory się jej dłużyły.

A że ta praca to nie było żadne eldorado i nie przejmowała się nią za bardzo, informacja o przyjeździe szefa wszystkich szefów, jak o nim mówiono, czyli Nataniela Golda, wywołała w niej co najwyżej lekką ciekawość.

Nat Gold, bo tak podpisywał się w mailach, był tajemniczą postacią, ale Julia wiedziała, że biznes raczej nie lubi światła fleszy – no, chyba że z nich żyje. Korporacja Goldów nie żyła ze świateł fleszy, nie potrzebowała rozgłosu. ­Zajmowali się nieruchomościami, budowali wieżowce i luksusowe osiedla mieszkaniowe, za granicą mieli również inne biznesy, o których wiedziała mało, bo niespecjalnie ją to interesowało. Słyszała, że Nat Gold przejął firmę po swoim ojcu Vincencie, który miał już około siedemdziesiątki. Żadnego z właścicieli nie znała osobiście, bo pracowała tu od trzech lat, czyli mniej więcej od czasu rozwodu. Po drodze była pandemia covida, która ukróciła firmowe imprezy i wszelkie nadprogramowe osobiste kontakty. Zresztą żaden z Goldów nie miał potrzeby osobistego angażowania się w interesy w Polsce. Aż do teraz.

Wpisała w wyszukiwarkę „Nataniel Gold” i już po chwili patrzyła w oczy wysokiemu mężczyźnie o ciemnych włosach i przenikliwym spojrzeniu. Do zdjęcia pozował ubrany w dobrze skrojony garnitur, a jego sylwetka zdradzała dużą pewność siebie. Przeszukała jeszcze strony plotkarskie, Facebooka, Instagram, ale poza korporacyjnymi fotografiami i folderem, który sama tłumaczyła i składała jakiś czas temu, nie znalazła nic więcej.

– Tajemniczy i bogaty – mruknęła do siebie i machnęła ręką.

Właściwie co z tego, że miał przylecieć? Spotkają się, podadzą sobie dłonie, może wezmą udział w tym spotkaniu inaugurującym nową inwestycję wartą ponad dwadzieścia milionów euro, a potem wyjedzie i wszystko będzie jak dawniej. Nie ma się czym ekscytować. Nie miała już dwudziestu lat, żeby ruszały ją takie rzeczy.

Dwa dni później dostali agendę wizyty prezesa, która obejmowała trzy dni w Warszawie – spotkanie w biurze, nazajutrz obiad z zespołem, konferencja prasową w sprawie nowej inwestycji i kolacja z inwestorami, a na trzeci dzień po śniadaniu wylot.

– Ja nie mogę się z nim zobaczyć… Umrę ze strachu! – Ela przeżywała tę wizytę chyba jak nikt w biurze.

– Ela, uspokój się. On tu będzie trzy dni, wszystko jest z góry ustalone – tłumaczyła Julia. – Nie będzie miał czasu nawet na ciebie spojrzeć, wyluzuj.

– Łatwo ci mówić. – Koleżanka nerwowo pocierała kant biurka. – Tłumaczysz bez problemu z angielskiego i francuskiego. Ja boję się, że zapomnę języka w gębie. A co, jak on przyjeżdża zamknąć nasz oddział? A może będą zwolnienia?

Julia przewróciła oczami i wróciła do lektury agendy. Musiała jeszcze skontaktować się z asystentką prezesa, starszą, dobrze wychowaną Angielką o flegmatycznym usposobieniu. Ta poinformowała ją o szczegółach wizyty. Nataniel Gold miał zatrzymać się w hotelu Raffless na Krakowskim Przedmieściu. Beatrice, bo tak miała na imię asystentka, poprosiła, by hotel przygotował dla gościa cichy i komfortowy apartament.

– Prezes nie znosi hałasu i chaosu, sama rozumiesz, mydear – powiedziała Beatrice, a Julia była pewna, że gdyby siedziała obok, kobieta poklepałaby ją po dłoni.

– Nie martw się, Beatrice. Zapewnimy prezesowi najcichszy apartament w Warszawie. Będzie cicho jak w grobie. – Cisza, która zapadła po drugiej stronie, również zrobiła się nieco grobowa, Julia wyjaśniła więc szybko: – To takie polskie powiedzenie. Możesz spać spokojnie, zajmiemy się tutaj panem prezesem.

– Nie wątpię, my dear – skwitowała Angielka i rozłączyła się bez pożegnania.

Julia odłożyła telefon i przewróciła oczami.

Czemu oni wszyscy tak to przeżywają? – zastanowiła się kolejny już raz. Może była już zbyt dojrzała na takie przeżywanie zawodowych spraw, a może po prostu inne rzeczy bardziej zaprzątały jej głowę.

– Żebyśmy mieli tylko takie problemy – mruknęła pod nosem i wróciła do planowania eventu.

• • •

– Dziecko, ale jak ty to sobie wyobrażasz? – mówiła Julia, chodząc od okna do kanapy, na której siedziała jej córka.

– Mamo, zlituj się, nie jestem już dzieckiem! Mam dziewiętnaście lat!

Greta odziedziczyła po matce temperament, charakter, niezależność, przewracanie oczami i chyba niewiele więcej. Bo z wyglądu to wypisz wymaluj ojciec – do tego stopnia, że mało kto brał ją za rodzoną latorośl Julii. „A córka to taka niepodobna do pani!” – to zdanie padało właściwie od pierwszych chwil życia młodej. Faktycznie poza wzrostem i płcią fizycznie niewiele je łączyło. Julia była bardzo kobiecą blondynką, zamaszystą w ruchach, energiczną. Jej zielone oczy świdrowały spojrzeniem i córka od małego mówiła o nich, że to oczy czarownicy. Greta natomiast miała ciemne włosy, chłopięcą sylwetkę, ostre, ojcowskie rysy i ciemne, prawie granatowe oczy, które jednak też były przenikliwe i świdrujące.

Spierały się często i intensywnie, ale akurat ten pomysł Grety kompletnie Julię zaskoczył i przeraził.

– Stany?! Na rok czy nawet półtora! To nie Berlin, do cholery, Greta! Nie będziesz przyjeżdżać co pół roku! Nie byłaś nigdy w Stanach, nie masz doświadczenia z dziećmi, nie mieszkałaś dłużej niż dwa tygodnie poza domem! To nie jest decyzja w rodzaju „lecimy na Majorkę na weekend!”.

Greta za chwilę zdawała maturę i wymyśliła sobie, że pojedzie na rok do Stanów Zjednoczonych, jako au pair. Miała opiekować się dziećmi w Nowym Jorku, szkolić język, a potem może spróbować dostać się na studia na miejscu, jeśli jej się tam spodoba. Pomysł ten kiełkował w niej od kilku miesięcy, ale Julia nie brała go specjalnie poważnie, myślała, że to tylko takie gadanie.

– Mamo! Myślę o tym od dobrego roku, przestań dramatyzować! – Greta przewróciła oczami tak, jak to zwykła robić matka. – Przemyślałam to dobrze, nie chcę od razu zaczynać studiów, chcę coś zobaczyć, przeżyć! Kto jak kto, ale ty chyba powinnaś to rozumieć!

Nagle trzasnęły drzwi i do mieszkania wszedł Fabio, ich sąsiad i przyjaciel. Był tu prawie domownikiem, więc nie zawracał sobie głowy pukaniem.

– Co tu się wyprawia, moje piękne? – zapytał z charakterystycznym dla siebie teatralnym gestem. – Słychać was dwa piętra wyżej!

Fabio, jak sam o sobie mówił, był typowym gejem – nie krył się ze swoimi preferencjami, charakterem ani stylem życia. Był ekscentryczny, nawet jak na Warszawę, kolorowy niczym ptak i miał wielkie serce. Przyjaźnili się, od kiedy Julia zamieszkała tutaj po rozwodzie, i bez cienia przesady mogła powiedzieć, że był dla niej lepszym wsparciem niż większość koleżanek. Pocieszał, grzmiał i klął na facetów, którzy źle ją potraktowali; jednego prawie zrzucił ze schodów, kiedy ten dobijał się do jej drzwi któregoś sobotniego poranka, budząc przy tym całą kamienicę. Fabio miał też świetny kontakt z Gretą – dziewczyna często mogła porozmawiać z nim dużo bardziej otwarcie niż z własnym ojcem.

– Do Stanów! Ona chce jechać do Stanów, rozumiesz to?! – Julia poczuła, jak gardło jej się zaciska.

– Stany są spoko, dają duże porcje – mruknął Fabio i z emfazą primadonny na scenie dodał: – No dobrze, proszę mi tu wytłumaczyć, o co tak naprawdę chodzi.

Greta mówiła, potem mówiła Julia, emocje wrzały, a Fabio siedział i słuchał.

– Julia, ale może to nie jest taki zły pomysł – stwierdził w końcu. – Przecież ty sama byłaś we Francji po pierwszym roku studiów, opowiadałaś o tym. Kiedy, jeśli nie teraz? Przecież nie pojedzie w ciemno, wszystko wcześniej sprawdzimy. Mam przyjaciół w Nowym Jorku, pogadam z nimi, będą ją mieć na oku!

Greta popatrzyła na niego z wdzięcznością, a Julia z wyrzutem.

– Panie muszą sobie to na spokojnie przemyśleć – dodał Fabio, po czym wstał i zamaszystym krokiem poszedł do kuchni. – Może jakiś makaron i trochę winka? – zawołał przez ramię. – Na pewno ogrzeje atmosferę w tym grobowcu!

Fabio uwielbiał gotować, ale przede wszystkim lubił karmić. Dlatego, mimo że sam miał najbardziej wypasioną kuchnię, jaką Julia w życiu widziała, gotował u siebie tylko wtedy, gdy urządzał jakieś przyjęcia.

Już po chwili mieszkanie wypełnił aromatyczny zapach. Tym razem na stół wjechała szybka carbonara. I rzeczywiście nastrój znacznie się poprawił.

– Nie wiem, jak ty to robisz, Fabio – stwierdziła Greta, przełykając porcję makaronu – ale jak gotujesz, to wszystko smakuje jak niebo.

– Przyprawiam miłością, mi amore! – odpowiedział ze śmiechem sąsiad.

Obie wiedziały, że to prawda. Fabio podobnie jak Julia nie miał szczęścia w miłości, a o niczym tak nie marzył, jak o rodzinie, bliskości, czułości i cieple. Znajdował to więc tutaj, w tej małej kuchni, przy tym stole, z dziewczynami, które stały się trochę jego rodziną. Wiedzieli, że mogą na siebie nawzajem liczyć. Fabio za każdą z nich skoczyłby w ogień.

Kiedy po kolacji Greta poszła do siebie, by rozpocząć wielogodzinny maraton rozmów z koleżankami na Skypie, Fabio i Julia usiedli na balkonie, każde z kieliszkiem wina w dłoni, zapatrzeni w ciemność. Był koniec kwietnia i wreszcie w Warszawie czuć było wiosnę. Powietrze było jeszcze chłodne i rześkie, ale po raz pierwszy od dawna Julia nie marzła i z nadzieją myślała o ciepłych wieczorach, które miały nadejść.

– Coś ci powiem, amore mio – zaczął Fabio. – To nie będzie miłe ani gładkie, ale musisz wiedzieć, że to prawda.

– Nie pierdziel, Fabio, nie potrzebuję plastra – westchnęła, upijając łyk czerwonego trunku. – Mów, co masz do powiedzenia.

– Musisz ją puścić, Julia. Nie możesz jej zatrzymać. Wiesz to tak samo dobrze jak ja.

Czuła, jak te słowa dotykają jej serca, jak opadają na samo dno i łaskoczą tam, gdzie mieszkała cała jej tkliwość i delikatność, na co dzień tak dobrze chowane pod pancerzem zbudowanym z przekonań w rodzaju „dam sobie radę”, „nic mnie nie rusza”.

Po policzku popłynęły jej pierwsze łzy, a kiedy Fabio ją przytulił, pojawiło się ich jeszcze więcej i więcej. Płynęły i płynęły, a szloch szybko przeszedł w łkanie i drżenie.

– Nie wiem, czy ja sobie z tym poradzę, Fabio – wydukała. – Masz rację, oboje macie, ale chyba to jest ten moment, którego bałam się od dnia rozwodu. Że wreszcie, kurwa, zostanę sama jak palec…

– Mamy siebie, amore mio, mamy siebie, pamiętaj – mówił zgaszonym szeptem Fabio. – A dzieci są jak ptaki, któregoś dnia wyfruwają z gniazda. Przecież po to uczyłaś ją latać, moja piękna. Nie po to, żeby też siedziała w gnieździe.

Wiedziała, że ma rację, że taka właśnie jest kolej rzeczy.

Rano, kiedy wychodziła do pracy, a Greta jeszcze spała, razem z kanapkami na kuchennym blacie zostawiła jej kartkę:

Cokolwiek postanowisz, będę Cię wspierać. Zjedz śniadanie. Ściskam Cię i kocham,mama

• • •

Nataniel Gold miał czterdzieści cztery lata i przywykł do tego, że kobiety zdawały się przy nim zmieszane. Kiedy wchodził do pokoju pełnego ludzi, do restauracji czy sali konferencyjnej, zwykle rozmowy milkły albo co najmniej zaczynały być prowadzone trzy tony ciszej.

Był wysoki, nawet bardzo – tak wysoki, że garnitury i jeansy szył na miarę. Ciemne włosy, trochę za długie jak na brytyjskiego dżentelmena, za jakiego uchodził, opadały mu na policzki i dopełniały looku bad boya z trzydniowym zarostem. Gęstych rzęs, które odziedziczył po matce, ­spokojnie mogły mu pozazdrościć kobiety. Był przystojny i męski w sposób, który aż onieśmielał. Nie pozostawał ­niewidzialny, ­zapamiętywano go za każdym razem, kiedy się gdzieś pojawiał, nie było mowy o tym, aby ktokolwiek, kto chociaż raz spojrzał w jego ciemne oczy, nie zachował go w swojej pamięci. A przy tym, co dla takich mężczyzn zupełnie nietypowe, swój wygląd traktował bardziej jako problem niż zaletę. Nataniel Gold, co pewnie potwierdziłaby większość znających go kobiet, był doskonały w swojej powierzchowności, ale jego ego nie czerpało z tego żadnych profitów. Przeciwnie: często marzył o tym, aby stać się choć odrobinę bardziej przezroczysty. Nijaki. Życie byłoby wtedy prostsze – tak myślał. To życzenie jednak prawdopodobnie miało się nigdy nie spełnić.

Kobiety patrzyły na niego tak, jak się patrzy na ciastko w witrynie cukierni – jak na zakazany rodzaj przyjemności, po który lepiej nie sięgać, bo z całą pewnością wpakuje nas w mniejsze lub większe kłopoty, ale której, z drugiej strony, nie sposób się oprzeć. Miał powodzenie, wiedział, że większość zainteresowanych nim niewiast mogłaby być jego, ale od lat już z tego powodzenia nie korzystał. Traktował je trochę jak pożywkę dla własnego ego, ale jeśli nie musiał, jeśli nie targały nim fizyczne żądze, nie ulegał. Jego ostatni poważny związek skończył się dobre trzy lata temu i od tego czasu tylko czasami dawał się ponieść pożądaniu. Kiedy tak się działo, uważnie wybierał obiekt swoich chwilowych westchnień. Zwykle były to kobiety, co do których miał pewność, że po pierwsze nie będą od niego chciały niczego więcej poza krótką przygodą, a po drugie miały do stracenia więcej niż on, gdyby romans wyszedł na światło dzienne.

Dlatego dziś nie zrobiła na nim wrażenia piękna brunetka w sweterku od Burberry, która rzucała mu przeciągłe spojrzenia przy śniadaniu w lobby paryskiego hotelu Plaza Athénée, gdzie się zatrzymał jak zwykle, ani sekretarka paryskiego oddziału, która uwodziła go jawnie za każdym razem, kiedy się tu pojawiał, ani nawet luksusowa pani do towarzystwa, którą znał już z widzenia i minął na korytarzu hotelu, kiedy szedł się przebrać przed kolejnymi spotkaniami. Mógł ulec – i nawet przez chwilę przeszło mu to przez myśl. Wystarczyło powiedzieć kilka słów, otworzyć drzwi i spędzić tę godzinę tak jak lubił, bez pośpiechu delektując się przyjemnością i tym drugim ciałem, które mogło być tak blisko. Wystarczyło wyciągnąć rękę i portfel. Wystarczyło… Jednak tego nie zrobił.

Szybko przywołał się do porządku. Namiętności nie były tym, czego w życiu potrzebował. Namiętności prowadziły na manowce, sprowadzały kłopoty, mieszały w głowie, przywoływały demony, których wolał nie oglądać. Zadecydowanie i bez nich miał dość kłopotów. Został mu rok i jedenaście dni. Rok i jedenaście pieprzonych dni do momentu, aż straci większość tego, na co tak długo pracował. Ta myśl przyprawiała go o szaleństwo, o złość, która dosłownie pulsowała mu pod skórą.

Odpędził te wizje, wychodząc na skąpaną w słońcu paryską ulicę. Szybko sięgnął po okulary przeciwsłoneczne, ­które odgradzały go od tego świata, od ludzi, które chroniły go przed niechcianymi spojrzeniami, wreszcie – przed bliskością, przed którą tyle lat już uciekał.

– Lunch dnia dla pana, monsieur? – zaczepiła go kelnerka w restauracji za rogiem. Miała może dwadzieścia lat i przypominała mu jego pierwszą londyńską dziewczynę, córkę biznesmena z Soho.

Otrząsnął się, uśmiechnął i nienagannym francuskim odpowiedział:

– Non, merci, mademoiselle.

Do biurowca doszedł pieszo i nie zamierzał go opuszczać aż do kolacji. Francuzi jeszcze nie wrócili z przerwy, którą celebrowano tu jak świętość nad świętościami. Panująca wokół cisza i widok na wieżę Eiffla wprawiły go w dobry nastrój.

Pracował aż do wieczora, a kiedy wracał do hotelu, Paryż lśnił tak, jak tylko mógł lśnić najpiękniej. Przespacerował się obok Łuku Triumfalnego, a potem bulwarem nad Sekwaną, zanim dotarł na miejsce. Kolację postanowił zamówić do pokoju. Otwierając drzwi, zobaczył wizytówkę z bardzo delikatnym, ale klasycznie eleganckim tłoczeniem. Na odwrocie widniały dwa zdania:

Mam na imię Eleonore. Gdyby samotność jednak okazała się dotkliwa, jestem do dyspozycji.

Podszedł do okna, spojrzał na migocący w oddali symbol Paryża i pomyślał, że tego cholernie kiczowatego widoku nie powinno się oglądać samemu.

Kiedy przyszła, zrobił wszystko tak, jak lubił. Poprosił, żeby stanęła plecami do niego, i nie spiesząc się, rozebrał ją do bielizny. Potem ponownie obrócił ją do siebie. Dziewczyna patrzyła mu w oczy, delikatnie się uśmiechając. Była zmysłowa i piękna, ale w sposób zupełnie naturalny, trochę jak paryskie kochanki sprzed trzech wieków, które lubił oglądać na obrazach. Naturalny makijaż, łagodne rysy, trochę za bardzo zadarty nos – to wszystko czyniło ją seksowną, ale nie wulgarną. Wyglądała na jakieś dwadzieścia osiem lat, ale wiedział, że ma więcej. Podobała mu się, nawet bardzo. Zsunął ramiączko jej stanika, a potem pocałował miejsce nad obojczykiem. Nachyliła się do niego i wprawnym ruchem chwyciła za pasek jego spodni. Rozpięła klamrę i zaczęła zdejmować mu koszulę.

Czuł, jak rośnie w nim podniecenie. Ruchy, jeszcze chwilę temu spokojne i wyważone, stawały się szybsze, nerwowe, wręcz dzikie. Jej szare oczy przybrały odcień grafitu. Patrzyła na niego nie jak na klienta, ale jak na mężczyznę, którego pragnęła. Kiedy zdjął jej stanik, najpierw lekko musnął palcami jej sutki i patrzył, jak odchyla głowę i drży z podniecenia. Właśnie to lubił w kobietach najbardziej – kiedy pragnęły go tak mocno jak on pragnął ich. Ona ewidentnie go chciała i nie była tutaj tylko dla pieniędzy.

Kochali się intensywnie – najpierw szybko, z pewną nerwowością, kiedy po prostu oparł ją o ramę łóżka i wszedł w nią, sprawiając, że mocniej wypięła tyłek, a potem drugi raz, już w łóżku, delektując się sobą nawzajem i opóźniając rozkosz tak długo, jak tylko się dało.

Dziewczyna wyszła z jego pokoju przed północą, syta i szczęśliwa.

Rano musiał wstać skoro świt. Po dziewiątej wsiadł w samolot lecący do Warszawy.

Rozdział 3

Samotność jest trudnym przeciwnikiem. Nie daje się zbyć byle czym, nie pozwala się łatwo oszukać. Zapychasz tę dziurę, a ona zieje pustką, wrzucasz tam przypadkowe znajomości, szybki seks, rozrywki, podróże, rozmowy, które nic nie znaczą, używki, śmieci, rzeczy drogie i dobre, a ona patrzy na ciebie tym wzrokiem zbitego psa i pyta: „To wszystko? To naprawdę wszystko, co masz mi do zaoferowania? Tylko tyle? Liczyłam na więcej”. Zawsze jej mało.

Tę dziurę może zapełnić tylko coś prawdziwego, coś, co ma wartość – a w tym świecie pełnym pozorów to coś jest tak trudno dostępne, tak rzadkie, że zdaje się być prawdziwym Świętym Graalem, czymś, o czym wszyscy mówią, ale nikt albo prawie nikt nigdy tego nie widział.

O tym myślała Julia, jadąc tego ranka do pracy. Wyruszyła wcześniej niż zwykle, bo właśnie dziś był wielki dzień – przyjeżdżał prezes. A że i tak nie mogła spać, wolała być na miejscu przed wszystkimi. Ale też trochę uciekała przed ­reminiscencją wczorajszego wieczoru, przed tą myślą, która nie dawała jej spokoju tak samo jak samotność, jak poczucie, że jej życie znów za chwilę się zmieni, chociaż miała już serdecznie dość zmian i najchętniej wywiesiłaby na drzwiach kartkę: „Nie ma mnie dla nikogo”.

Mierzyła się z tą myślą od dawna – że młoda kiedyś pójdzie w świat. Przyzwyczajała się do tego od wielu lat, z każdym jej wyjazdem do ojca, z każdą nocowanką u koleżanki, z każdymi koloniami, obozami, wreszcie wypadami ze znajomymi. Wiedziała, że ten dzień nadejdzie, ale nie spodziewała się, że to stanie się już, teraz, zaraz.

Poza tym miała nadzieję, że młoda jednak zdecyduje się na studia w Warszawie. To dałoby jej jeszcze trochę czasu. Może rok, może dwa, może nawet pięć… Zanim pozna chłopaka, zanim zdecyduje się z nim zamieszkać, zanim ostatecznie zamknie drzwi do swojego wiecznie zabałaganionego pokoju. Fabio miał rację: pisklęta muszą wyfrunąć z gniazda. Nie można ich zatrzymywać.

„Wasze dzieci nie są waszą własnością; są synami i córkami samej mocy życia. Jesteście ich rodzicami, ale nie stworzycielami. Mieszkają z wami, a mimo wszystko do was nie należą. Możecie dać im swą miłość, lecz nie wasze idee, ponieważ one mają swoje idee. Możecie dać dom ich ciałom, ale nie ich duszom, ponieważ ich dusze mieszkają w domu przyszłości”. Ten tekst Gibrana Kahlila miała kiedyś wklejony w notatniku, zresztą znała go na pamięć.

Żeby odgonić natrętne myśli, zainstalowała Tindera. Zapychacz czasu, jedna na milion szansa na to, żeby samotność zamknęła gębę, żeby chociaż na chwilę dała jej spokój. Czasem Julia tu zaglądała, chociaż od ostatniej nieudanej przygody z żonatym kochankiem bigamistą raczej rzadko i bez entuzjazmu. A że droga do pracy zajmowała jej zwykle jakieś czterdzieści pięć minut, zdążyła poprzesuwać trochę w prawo i w lewo.

Kiedy wysiadała z metra, zaczęły przychodzić pierwsze wiadomości:

„Hej, ale jesteś apetyczna”, napisał Piotr, czterdzieści cztery lata, prężąc się w markowym garniturze i z drogim zegarkiem na nadgarstku. Zdjęcie wyglądało na korporacyjne, a mężczyzna na pewnego siebie.

„Cześć – odpisała i nauczona doświadczeniem dodała szybko: – Jesteś wolny?”

„Nie, a przeszkadza Ci to?” – spytał Piotr i dodał ikonkę z oczkiem.

Julia usunęła parę jednym przesunięciem palcem. Brzydziło ją to jak mało co. Faceci proponujący seks w porze lunchu, zdradzający żony, szukający szybkiej przygody byli tu chlebem powszednim.

„Hej, piękna! Może masz ochotę na miłą znajomość z przystojnym brunetem?” – pisał Marcin zerkający na nią ze zdjęcia, na którym opierał się o odpicowane czarne bmw.

„Szukam związku”, odpowiedziała i już po chwili, tak jak się spodziewała, dopasowanie i konwersacja zniknęły bez ­śladu. Tak się to tutaj odbywało. Usunięcie pary oznaczało nieme „A to nie”.

Kolejny był Eryk, pięćdziesiąt trzy lata, który najpierw zagadał ją o preferencje i oczekiwania, a potem dodał, że ma nadzieję, iż jest bezpruderyjna, bo szuka „prawdziwej kobiety bez zahamowań”.

Julii zrobiło się niedobrze. Niewiele myśląc, kliknęła „usuń profil”, a potem „odinstaluj aplikację”. Od esemesa z kodem aktywacyjnym minęło trzydzieści osiem minut. Zwykle trwało to dłużej – dzień, dwa, tydzień, rzadko miesiąc, ale teraz nie miała na to siły ani ochoty.

– Pierdolcie się sami – mruknęła pod nosem, chowając telefon.

Już po kilku minutach zamaszystym gestem otworzyła drzwi do biura na dwudziestym drugim piętrze wieżowca. W środku nikogo jeszcze nie było. Stanęła przy oknie i przez chwilę patrzyła na spowitą mgłą stolicę. Miała ochotę się rozpłakać, ale wiedziała, że to nie jest odpowiedni czas.

Odetchnęła głęboko i usiadła za biurkiem. To był jej sprawdzony sposób na wszelkie kryzysy – zająć się robotą.

• • •

Wylądował chwilę przed południem. Zarezerwowana przez Beatrice limuzyna czekała na niego przed lotniskiem. Asystentka jak zawsze spisała się bezbłędnie – z trwogą myślał o chwili, gdy odejdzie na zapowiadaną już od pięciu lat emeryturę. Kiedy dobre trzy lata temu w pandemii ciężko przeszła infekcję, szukał kogoś na jej miejsce, przeglądał CV, zatrudnił nawet na okres próby jedną młodszą dziewczynę i jedną panią w swoim wieku, ale przepaść między nimi a Beatrice była tak ogromna, że z prawdziwą ulgą przyjął wiadomość o powrocie do pracy swojej sprawdzonej asystentki.

Nataniel Gold miał szczęście do kobiet, ale nie do tych, z którymi wchodził w miłosne relacje – raczej do tych, które tak jak Beatrice, Florence, druga żona ojca, czy wiekowe już ciotki z Nowego Jorku matkowały mu i otaczały go wsparciem oraz opieką. Była tak z pewnością dlatego, że wcześnie stracił matkę, ale o tej największej ranie w swoim sercu nie chciał teraz myśleć. Wracał do tych wspomnień tylko raz w roku, kiedy szedł na cmentarz w Londynie, aby w rocznicę śmierci matki zostawić tam kwiaty. To było jesienią. Nie znosił jesieni i zimy.