Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga część powieści „Golden Deal”
Julia i Nataniel planują ślub, ale na drodze do wspólnego szczęścia, mogą stanąć pewne okoliczności…
Życie bywa przewrotne. Czasami daje nam prezent, a potem mówi „sprawdzam” – czy aby na pewno umiemy go przyjąć z wdzięcznością, czy docenimy to, co dostaliśmy albo jak zniesiemy ewentualną stratę.
Mówią, że w psychice nic nie ginie, co najwyżej zmienia swoje miejsce, schodzi do cienia, w którym czeka tylko na odpowiedni moment, aby się ujawnić. Mówią również, że pod skórą wiemy te wszystkie rzeczy, o których przez całe dziesięciolecia, a bywa, że i wieki, głośno milczano.
Jak rodzinne sekrety wpłyną na życie Julii, Nataniela ich bliskich, a także na życie Marcusa i innych bohaterów książki?
Worek z sekretami się rozsypał. Czy prawda przyniesie jasność i wyzwolenie, a miłość jednak postawi kropkę nad „i”?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
golden
secrets
Warszawa 2024
Manufaktura Publishing
Tekst: Copyright by Małgorzata Dawid
Redakcja i korekta: Anna Płaskoń-Sokołowska
projekt okładki: Małgorzata Dawid
Skład: Marcin Koc
Fotografia na okładce: Alyssa Hurley https://unsplash.com/@amhurley
Wszelkie historie opisane w tej powieści są zmyślone, a wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe.
ISBN 978-83-972113-3-9 (epub)
ISBN 978-83-972113-4-6 (mobi)
Wydanie pierwsze
Wydrukowano w Polsce
Wydawca: Manufaktura Publishing
Kontakt, zamówienia: sklep@manufaktura-radosci.pl
Do zobaczenia na: www.manufaktura-radosci.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone
Czy nie jest przyjemnie wyobrazić sobie, że rozum, wola i pożądanie zbierają się, siadają przy stole i dyskutują? – Domyślam się, kto przegra.Haruki Murakami
Julia podeszła do niego, kiedy pochylał się nad kuchennym blatem w ich londyńskim domu, i zarzuciła mu ręce na szyję. Jego zapach i ciepło działały na nią jak magnes i chociaż minęło już tyle miesięcy, odkąd ich „Golden Deal” przestał być tym, czym miał być, i stał się po prostu opowieścią o miłości, ten mężczyzna wciąż działał na nią tak samo.
– Widzę, że ktoś się tutaj za mną mocno stęsknił! – Zaśmiał się Nataniel, odwracając do niej. Chwilę temu wszedł do kuchni, kierowca przywiózł go prosto z lotniska, tym razem przyleciał po prawie pięciu dniach w Bukareszcie. – Mówiłem ci, że możesz latać ze mną, kiedy wyjeżdżam na dłużej. Nie mielibyśmy zaległości – rzucił figlarnie i spojrzał jej w oczy tym charakterystycznym spojrzeniem, które tak kochała.
– Tęsknię za tobą, nawet kiedy idziesz do pracy – odparła, po czym pocałowała go w usta i dodała: – A zaległości i tak by były.
Wtuliła się w niego i poczuła to, co od samego początku tak uwielbiała. Jego zapach był dla niej mieszanką męskości, witalności, poczucia bezpieczeństwa i tego czegoś, co chociaż nienazwane i niespecjalnie uchwytne, wywoływało w niej falę miłości i pożądania. Miała ochotę go z niego spijać, zlizywać, ocierać się o niego, dając ujście wszystkim tym pragnieniom, których już się po sobie nie spodziewała, a które właśnie ten mężczyzna w niej obudził. Ciągle jeszcze trochę się tego wstydziła, czasem czuła, że nie powinna, że przesadza i kiedy tylko mogła, próbowała nad tym panować.
– Głodny? – zapytała, odsuwając się na parę centymetrów i odrywając biodra od bioder Nataniela.
– Ciebie najbardziej – odpowiedział, ponownie przyciągając Julię do siebie. – Marta już wyszła? – spytał, całując ją w szyję i przygryzając płatek jej ucha.
– Wyszła. Zostawiła ci pieczeń, w lodówce jest też zupa i ciasto. Mówiłam jej, że nie potrzebujemy tyle jedzenia, ale znasz Martę. – Julia się zaśmiała, próbując odsunąć od ukochanego. – Mamy cały wieczór – dodała, patrząc mu prosto w oczy. – Pewnie chcesz coś zjeść i się odświeżyć. Zaległości nie są takie pilne.
– Pilne, nie pilne, po prostu cię pragnę – wymruczał Nataniel. – Przez cały lot myślałem o tym, jak odwracam cię przy tym blacie, zadzieram ci sukienkę…
Julia jęknęła i pozwoliła mu zrobić to, o czym mówił. Wiedziała, że nie ma siły mu odmówić, zresztą jego pożądanie było dla niej najlepszym afrodyzjakiem.
– O czym jeszcze myślałeś? – wyszeptała, kiedy jego ręce błądziły po jej pośladkach pod lekką wiosenną sukienką w kwiaty.
– Właśnie o tym, co teraz robię – szepnął Nataniel, po czym jednym ruchem zsunął jej majtki. – Zaraz wszystko ci pokażę…
Julia zamknęła oczy i pozwoliła, żeby jego ręce błądziły po jej ciele. Pożądanie między nimi narastało jak rwąca rzeka, której nic już nie trzyma w ryzach. Kiedy Nataniel zaczął pieścić jej piersi, uniosła ręce i ściągnęła sukienkę przez głowę.
– Nie psuj mi zabawy swoim pośpiechem – skarcił ją.
– Sądząc po wypukłości w twoich spodniach, tobie też zaczyna się spieszyć – powiedziała drżącym głosem.
Zaśmiał się i odwrócił ją przodem do siebie. Uważnie badał wzrokiem jej drżący uśmiech, jej sutki, tak idealnie pasujące do średniej wielkości piersi, pieprzyk na jej obojczyku, krzywiznę jej szyi, linię włosów, które łagodnie opadały na ramiona.
– Czemu tak na mnie patrzysz? – zapytała nieco speszona.
– Badam tę doskonałość, żebym nie zapomniał ani kawałka twojego ciała – odparł Nataniel i pochylił się nad nią, najpierw delikatnie gładząc jej pierś, a potem biorąc sutek w usta.
Julia jęknęła.
– Doprowadzasz mnie do szału, Gold… – powiedziała i wygięła plecy w łuk, nie mogąc się zdecydować, czy bardziej pragnie jego ust czy jego rąk.
– Do szału, mówisz… – Zsunął rękę niżej po jej brzuchu. Ciągle lekko muskał jej pierś, a jego wargi krążyły na zmianę po jej szyi, ustach i piersiach.
– Kochaj się ze mną, Natanielu – wyszeptała Julia i szarpnęła za jego biodra, jednocześnie rozpinając mu pasek i rozporek spodni.
– Pomału, kochanie, nie psuj nam zabawy swoim pośpiechem – powtórzył, ale wiedziała, że tak naprawdę tylko się z nią droczy.
Kiedy jego dłoń wreszcie zawędrowała między jej uda, kiedy poczuł, jak pulsuje wilgocią i pożądaniem, jednym ruchem obrócił ją znów w kierunku blatu, sprawiając, że dotknęła piersiami zimnego marmuru. Przeszedł ją dreszcz, kiedy zdecydowanie zbyt stanowczo wszedł w nią od tyłu i chwytając jej włosy zaraz przy szyi, wyszeptał jej do ucha:
– Tęskniłem za tobą. Czujesz, jak bardzo…?
Julię zalała fala rozkoszy, sprawiając, że nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa. Ich ciała poruszały się w jednym rytmie, a kiedy po paru chwilach z jej gardła wydostał się krzyk, był on najlepszą odpowiedzią.
– Ja też za tobą tęskniłam – powiedziała, gdy już oboje doszli, a pełne pasji oczy Nataniela znów spotkały się z jej uśmiechem. – Mam nadzieje, że poczułeś, jak bardzo.
– Poczułem – odpowiedział, tuląc ją do siebie mocno. – Ale będziesz mi musiała o tym jeszcze raz opowiedzieć.
• • •
Miłość zmienia – i to nie tylko tych, którzy się kochają, ale też cały świat. Julia zdawała sobie z tego sprawę, chociaż ciągle nie mogła wyjść z szoku, że to wszystko się dzieje. Czasem miała ochotę uszczypnąć się w udo, chlusnąć sobie w twarz zimną wodą. Działo się to szczególnie wtedy, kiedy się przy nim budziła, jeszcze chwilę przed świtem, gdy zasłony między dniem a ciemnością nie były rozsunięte, kiedy słońce dopiero delikatnie dawało znać nocy, że jej czas minął. Wtedy Julia myślała o tym, jak wiele zmieniło się przez ostatni rok.
Od tego pytania, które zadała sobie ponad rok temu, a które brzmiało: Czy to już wszystko? – zdarzyło się właśnie wszystko i jej życie wywróciło się do góry nogami.
„Rodzimy się w jeden dzień, umieramy w jeden dzień, tyle rzeczy może się zdarzyć w ciągu jednego dnia, jednego miesiąca, jednego roku”, przeczytała gdzieś kiedyś. Teraz doskonale rozumiała te słowa.
Faktycznie ten niecały rok wszystko zmienił. Czasami łapała się na tym, że nie pamięta już dawnego życia, że to wszystko, co składało się na jej tak dobrze oswojoną codzienność, miało miejsce nie rok, ale dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Warszawa, biurowiec w centrum, mieszkanie, do którego teraz czasem jeszcze wracała – wszystko to wydawało się jej tak odległe, tak egzotyczne, jakby było wyłącznie mirażem. Trochę jakby odbyła podróż w czasie i przestrzeni – podróż, która przeniosła ją do tego miasta, w którym spędzali większość czasu, do domu na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie latali, ilekroć mogli – a przede wszystkim w objęcia tego mężczyzny, który zniewalał ją ciągle tak samo jak wtedy, kiedy wreszcie wyznał jej miłość, a ona przestała się bronić przed tym, co czuła od dawna.
– Wiesz, czasami się boję, że ta bańka pryśnie i znów obudzę się w świecie, który znałam, a to wszystko okaże się snem – wyznała ostatnio Oli, która wpadła do Londynu na trzy dni, akurat kiedy Nataniel znów gdzieś wyjechał. – Albo że to jest za piękne, żeby było prawdziwe.
Ola, jak na terapeutkę przystało, nie mówiła wiele, ale zawsze umiała trafić w sedno i uspokoić rozdygotanie Julii.
– Zasługujesz na wszystko, co najlepsze, kochanie, a to – zatoczyła dłonią łuk – z całą pewnością jest autentyczne. Co się zaś tyczy Nataniela… – Zawiesiła głos, ale Julia zdążyła usłyszeć w nim jakiś rodzaj tęsknoty, może nostalgii. – Nie znam nikogo bardziej prostolinijnego i autentycznego, oczywiście w dobrym sensie. On z całą pewnością szczerze cię kocha. Ty jego też. A reszta, jak sama wiesz, jest do ogarnięcia. Chociaż jasne jest, że życie to nie bajka.
Tego samego zdania było Greta, córka Julii, która po wyjeździe do Nowego Jorku wsiąknęła w to miasto na dobre i po wakacjach planowała rozpocząć tam studia. Kiedy pierwszy raz wspomniała o studiach na Uniwersytecie Columbia, zrobiła to z dużą nieśmiałością i od razu nadmieniła, że odkładała na czesne i pewnie część będzie w stanie zapłacić sama, a do tego planuje pracować. Ale Nataniel, gdy tylko o tym usłyszał, stwierdził, że nie ma takiej opcji i to on zapłaci za czesne. Jeśli Greta chce pracować, jej decyzja, ale jego ciotki, które poznała w Nowym Jorku podczas ich spotkania tam, a u których od tamtego czasu bywała regularnie, gotowe były się pokłócić o to, która z nich będzie ją wspierać. Dosłownie prześcigały się w pomysłach, jak jej pomóc.
Drugą równie palącą kwestią był ślub, który wzbudzał ogromne emocje, i to nie tylko wśród żywo nim zainteresowanych, ale też – a może głównie – wśród rodziny i przyjaciół. Julia z Natanielem ustalili co prawda, że skoro ich „Golden Deal” przestał obowiązywać, a sprawa dawno już nie jest paląca, to nie ma się z czym śpieszyć, ale zarówno Florence, jak i ciotki Golda oraz Fabio wręcz piali z zachwytu nad planowaną uroczystością i nie mogli się jej doczekać.
– Uspokój się, Fabio! – Julia przewróciła oczami, kiedy ostatnio przyjaciel znów wspomniał, że nie ustalili jeszcze daty, a przygotowania wymagają przecież mnóstwa starań i czasu.
– Uspokój się, uspokój, amore! A potem będzie wszystko na wariackich papierach – histeryzował Fabio. – Przemów jej do rozsądku, Nataniel! Co to za kobieta, co się nie pali do ślubu i wesela!
Nataniel jednak tylko się śmiał i tulił Julię. Zdążył już poznać temperament Fabia, a co do samego ślubu w stu procentach zgadzał się z Julią. Samo wydarzenie bynajmniej go nie ekscytowało. Był pewien, że chce z nią być, mógłby się z nią ożenić choćby jutro, bez żadnej pompy i ceregieli, ale wiedział, że rodzina i przyjaciele by im tego nie wybaczyli.
Florence na samą myśl o uroczystości świeciły się oczy i ubywało dwudziestu lat. Nawet Vincent, jego ojciec, który po nieszczęsnej historii z testamentem akurat w tej kwestii zachowywał powściągliwość, ewidentnie czekał na ten dzień i pomysł zorganizowania ślubu w swojej posiadłości we Włoszech przyjął ze łzami w oczach.
Nie mówiąc już o ciotkach Golda, które czekały na ten ślub jak na „ostatnie ważne wydarzenie swojego życia” – tak właśnie powiedziały. Elizabeth, Anna i Gloria nie miały swoich dzieci, dlatego od zawsze to Nataniel był oczkiem w ich głowie. A że Julię pokochały jak własną córkę, nie posiadały się z radości, że tych dwoje zdecydowało się być razem.
– Wiesz, że w końcu będziemy musieli to zrobić, prawda? – zasugerował któregoś dnia Nataniel, gdy znów zaśmiewali się z Julią z całej tej sytuacji.
– Wiem – odpowiedziała. – Ale kiedy o tym myślę, czuję panikę…
– Nie chcesz mnie za męża? – Gold zmarszczył czoło.
– Wiesz, że chcę, głuptasie! Ale nie rozumiem, czemu oni wszyscy robią wokół tego tyle zamieszania. Przecież to istny cyrk!
Nataniel przytulił ją mocno.
– Nic nie musimy, ale jeśli nie chcemy ich rozczarować, warto chyba nie zwlekać z tematem za długo, bo nie dadzą nam spokoju. Jedno jest pewne: zrobią za nas wszystko, może tylko z wyjątkiem powiedzenia „tak”.
– Z tym akurat może dam sobie radę – skwitowała Julia. – W końcu mówię ci „tak” prawie codziennie.
– Prawie? A więc zdecydowanie za mało się staram… – wymruczał Nataniel i przygryzł płatek jej ucha. – A dziś będzie „tak” czy „nie”, skarbie? – zapytał z tym szelmowskim uśmiechem, który tak uwielbiała.
– Dziś zdecydowanie „tak” – zapewniła, czując, że zaraz znów da się ponieść pożądaniu. – A co do ślubu… skoro mają się nim zająć, to może po wakacjach, w końcówce września?
– Świetnie – odparł Nataniel i ściągnął z niej jedwabną halkę, po czym dodał: – Jutro przekażę wszystkim dobrą nowinę. Będą zachwyceni.
• • •
Marcus nie pamiętał tych świąt. W Nowy Rok ból brzucha i wymioty zmusiły go do tego, żeby zadzwonić do lekarza. Emerytowany niemiecki chirurg Gustaw, który nieraz ratował go z opresji, najpierw chciał go wieźć do szpitala, ale po dokładnym zbadaniu kazał odstawić wódkę i podłączył kroplówkę. Stan jego zdrowia i obolałe żebra skwitował słowami: „Gdyby to było coś poważnego, to już byś nie żył”.
– Nie mieszaj tych leków z alkoholem Marcus – dodał – bo następnym razem możesz nie mieć siły, żeby do mnie zadzwonić. Zrozumiałeś? Czy ty w ogóle rozumiesz, co do ciebie mówię? Kto cię tak urządził? – spytał, wskazując na siniaki na twarzy i brzuchu pacjenta, które ewidentnie już schodziły, ale wskazywały na wydarzenia, o których Gustaw, chociaż spytał, wolał za dużo nie wiedzieć.
– Nie twoja sprawa – wychrypiał Marcus i odwrócił wzrok. Nie wezwał go tutaj po to, żeby słuchać pieprzonych morałów.
– Ktoś powinien posprzątać ten chlew – wyparował Gustaw. Panujący wokół nieład był dla niego nie do zniesienia, podobnie jak odór strawionego alkoholu, który kazał mu otworzyć okna, kiedy tylko wszedł do Marcusa. Zwyczajnie tu cuchnęło i Gustaw nie miał najmniejszego zamiaru silić się na eufemizmy.
Marcus machnął na to ręką. Wiedział, jak wygląda i w jakich warunkach przez ostatnie tygodnie żył. I co? I miał to kompletnie w dupie, podobnie jak to, co mówił Gustaw. Wezwał go resztkami zdrowego rozsądku. Chciał usłyszeć to, co usłyszał, dostać to, co dostał, no i żeby nie bolało. A potem wypierdalaj, pomyślał, patrząc na lekarza. Czekał już tylko, aż drzwi się za nim zamkną, a on będzie mógł się napić.
W pierwszej chwili, po tamtej feralnej nocy, kiedy policja w końcu odwiozła go do domu, planował opuścić Francję, wyjechać do Niemiec, a najlepiej od razu kupić bilet do Stanów. Jednak kiedy rano obudził się z głową wręcz opuchniętą od kaca, twarzą siną od ciosu Golda i strachem, że tej kobiecie, Julii, coś naprawdę się stało, jedyne, co był w stanie zrobić, to znów sięgnąć po wódkę.
Przed południem, zanim odpłynął w niebyt, zadzwonił do swojego człowieka i zażądał relacji o stanie jej zdrowia. Kiedy usłyszał, że się ocknęła i prawdopodobnie wszystko będzie dobrze, wychylił duszkiem kolejną szklankę i pozwolił, żeby ogarnęło go to, czego teraz najbardziej potrzebował: niebyt.
W styczniu i lutym pił dalej, ale starał się, żeby wódka nie odbierała mu świadomości. Ślizgał się gdzieś pomiędzy jawą a snem, kompletnie oszołomiony, zagubiony jak chyba nigdy w życiu. Nie wiedział, który to dzień tygodnia, który miesiąc, nie wiedział, co właściwie tu jeszcze robi ani jak przerwać ten stan.
Alkohol zabierał go w miejsce, w którym nic nie czuł. Ucieczkę znajdował tylko w nim. Narkotyków się bał – utrata świadomości była przy nich zbyt nieprzewidywalna – dlatego oprócz jednorazowych prób, jeszcze wiele lat temu, unikał ich jak ognia. Wódka jednak to było coś innego. Nie bał się jej, wiedział, że oprócz niebytu niesie tylko upodlenie, może nie licząc złych decyzji, złych gestów, złych słów, ale te – tu był ze sobą uczciwy – nie zdarzały mu się często.
To, co się stało na tamtym przyjęciu, to nie była wina wódki, to nie była jego wina – tak przynajmniej myślał, gdy zaczynał pić – to była wina tej kobiety i Golda, wina jebanego życia. To ono wytrąciło go z równowagi i zasiało w nim uczucia, których nie mógł znieść, emocje, które rozsadzały mu głowę i kompletnie odbierały spokój. Kiedy wypił dość, nic już nie myślał. Nie czuł nic, ani spokoju, ani niepokoju. To była ścieżka w jedną stronę i w tej chwili nie myślał o tym, dokąd go zaprowadzi.
Pod koniec miesiąca zdarzyło się wreszcie coś, co sprawiło, że wytrzeźwiał w jeden dzień i po tym, jak prawie wyrzygał swoje wnętrzności, znów wezwał Gustawa i zażądał, by ten natychmiast postawił go na nogi. Kolejnego dnia oddał klucze sprzątaczce, a sam zamówił taksówkę na lotnisko, gdzie wsiadł do samolotu lecącego do Berlina.
Dwa dni wcześniej umarł jego ojciec. A kilka godzin po tej wiadomości dostał też wieści z Warszawy od człowieka, któremu zlecił poszukiwania swojej babki – że wreszcie natrafił na jakiś trop, ale sprawa jest delikatna i lepiej, żeby spotkali się osobiście.
Tym sposobem śmierć i duchy przeszłości przebudziły od nowa Marcusa do życia.
Do życia, które miało być zupełnie inne niż to, które do tej pory znał.
Tak już jednak bywa – i ze śmiercią, i z duchami.
Rebecca, po hebrajsku Ryfka, znaczyło „łapać w sidła, pułapkę, wiązać” albo „urzekać, uwodzić”. Imię to, jak rzadko kiedy, stało się tyle przepowiednią, co przekleństwem. To dlatego jej nieżyjąca już matka mówiła do niej raczej Rachela – imiona te w rodzinie mieszano, chociaż dziewczyna w dokumentach była Rebeccą.
Odkąd była mała, uwodziła swoim urokiem, jej sposób bycia, otwartość, to słodkie spojrzenie… I chociaż Mojżesz Goslar, znany warszawski adwokat, miał dwie córki, to bez przesady można było powiedzieć, że właśnie tę uwielbiał.
Nigdy jednak nie przypuszczał, że to, co w niej tak kochał, pokocha też ktoś, kim będzie gardził. Ani że w tym momencie historii, w którym świat zapłonął, jego ukochana córka, zamiast ogień gasić, jeszcze go w kimś rozpali. „Niemiec, Niemiec… – powtarzał pod nosem. – Pieprzony Niemiec. Każdy, ale nie Niemiec”. Ale tak, ten człowiek był Niemcem i nic już nie dało się z tym zrobić.
Świat płonął, świat się kurczył, świat umierał na jego oczach, niknął i rozsypywał się w proch, jak kartka papieru podpalona, a potem puszczona na jesienny wiatr.
To miasto, które tak kochał, nie było już jego miastem, ten dom, w którym urodziły się jego córki, w którym wiele lat wcześniej zamieszkał z młodą żoną, to wszystko nie było już jego, chociaż jego racjonalny rozum tego nie pojmował, chociaż kiedy Mojżesz o tym myślał, jego umysł rozpadał się tak samo jak ta kartka, myśli nie znajdowały oparcia, doprowadzały go do szału, na skraj obłędu.
Kiedy się dowiedział, było już za późno, za późno na wszystko – i za to też się obwiniał. To była jego wina, jego porażka jako mężczyzny, jako ojca.
Jeszcze wtedy, w sierpniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku mogli przecież wyjechać. Od poprzedniego lata mówiło się, że może być wojna, prasa straszyła, ludzie gadali. Mojżesz nie dowierzał. Mojżeszowi, który wierzył w prawy świat, w sprawiedliwość, w postęp, te rzeczy się w głowie nie mieściły. I nawet sny Ryfki, które dręczyły ją na dobry rok przed wojną, nie wydawały mu się specjalnie straszne. Dziewczyna w końcu była wrażliwa, a że bez matki, ojciec był i jej powiernikiem, i pocieszycielem.
Anna, jego druga córka, była zupełnie inna. Podobna z charakteru do rodzicielki i chociaż z siostrą z wyglądu były jak dwie krople wody, inne może tylko w ruchach, to usposobienie miały całkiem odmienne.
– Ojciec pójdzie do Ryfki – powiedziała Anna tamtego poranka, gdy wybuchła wojna. – Nie chce wyjść z pokoju, trzęsie się cała, niech jej ojciec do rozumu przemówi, bo co tu dadzą jej histerie!
Mojżesz wstał i otworzył drzwi do pokoju dziewczyny.
Rebecca siedziała na łóżku z kolanami podciągniętymi pod brodę i cała się trzęsła. Jej oczy były utkwione w okno, przez które było widać plac Grzybowski, gdzie na razie nic specjalnego się nie działo. Najgorsze miało dopiero nadejść.
– Wszystko będzie dobrze, dziecko – mówił Mojżesz, biorąc ją w ramiona, tak jakby naprawdę nadal była dzieckiem. Kołysał ją, gładził po miękkich włosach, ale szloch nie ustawał. Rebecca łkała, a jej ciałem wstrząsały dreszcze.
Może gdyby wtedy uciekli, może gdyby tamtego poranka spakował to, co cenne, udałoby się im wydostać. Może, może… Nie byłoby tego cholernego Niemca, nie byłoby tego wszystkiego… Teraz jednak była to już tylko myśl równie nierealna jak to wszystko, co działo się na ulicach tego miasta, które przez tyle lat zdawało się być mu domem.
– Wszyscy umrzemy – powiedziała tamtego poranka Rebecca, kiedy szloch ustał na tyle, że była w stanie wydusić z siebie parę słów. – Umrzemy, tato. To początek końca.
Mojżesz był równie przerażony jak ona, ale kiedy zobaczył w drzwiach pokoju starszą córkę, rzekł do niej:
– Anna, powiedz jej coś. Przecież wszystko musi być dobrze! To cywilizowany świat! No, powiedzże jej!
Anna jednak nie powiedziała ani słowa. Za to Rebecca pomiędzy jednym szlochem a drugim spojrzała na siostrę i powiedziała najzupełniej poważnie:
– Ona przeżyje, jedyna z nas. A my umrzemy.
• • •
Pogrzeb ojca Marcusa odbył się sprawnie, bez komplikacji, tak jak zaplanowano. W tym akurat Klaus był podobny do swojej babki Elke – sprawy planował po niemiecku, skrupulatnie, tak jak trzeba. Dokumenty były gotowe, dyspozycje wydane, zdawało się, że ta śmierć była lepiej zorganizowana niż życie Klausa. Zresztą o jakim życiu mowa…
Klaus umarł tak naprawdę wtedy, kiedy umarła jego żona. Reszta to była dla niego już tylko jałowa egzystencja. Marcus był wtedy małym chłopcem i nie pamiętał matki. Klaus pielęgnował jej pamięć podobnie, jak jego ojciec pielęgnował pamięć jego matki, z tą różnicą, że on nigdy się nie ożenił, nigdy też nie miał już innej kobiety – jego życie odeszło razem z Gertrud tamtej wiosny i nie dało się go wskrzesić.
Przez wiele lat był po prostu w żałobie, a potem – potem nie umiał już wrócić do życia. Robił to, co do niego należało. Pracował, wieczorem się mył, rano golił, wkładał garnitur i wychodził. Nigdy nie pokochał innej kobiety. Nigdy tak naprawdę nawet na żadną nie spojrzał. Nie umiał. Nie był w stanie.
Dni były do siebie podobne, a lata jałowe. Na śmierć czekał więc tak, jak się czeka na dobrą znajomą. I chociaż wierzący nie był, to tliła się w nim nadzieja, że może gdzieś tam, w przestrzeni, która miała być po drugiej stronie, ich spotka: matkę, Gertrud, ojca. Elke nie mogła tam być, myślał. Ludzie jej pokroju, jeśli istniało piekło, trafiali prosto do niego i tego z całego serca jej życzył. Nigdy jej tego nie wybaczył. Nigdy nie przywykł do jej lodowatego chłodu. To ją, podobnie jak ojciec, obwiniał o zmarnowanie życia i to, że oddał w jej ręce swojego syna, uznawał za osobistą porażkę. Był za słaby – żeby stawić jej czoła, żeby wyprowadzić się z tego domu, wyjechać, zerwać kontakt, zacząć inne życie. To była tylko jego fantazja, gdzieś głęboko w środku, coś, czego nigdy nie zdołał nawet powiedzieć na głos, a co dopiero zrobić.
Z Marcusa Elke była dumna – a to znaczyło tylko tyle, że on, jako ojciec, poniósł pełną porażkę. To, kim Marcus się stał, musiało być czymś jeszcze gorszym, niż sobie wyobrażał – inaczej nigdy nie zdobyłby poklasku Elke, tak przynajmniej Klaus myślał.
Kiedy chłopak był nastolatkiem, Klaus próbował się jeszcze do niego zbliżyć, ale jedyne, co od niego dostawał, to lodowaty chłód i pogardę – czyli dokładnie to samo, co dawała mu babka. Czy mówiła o nim źle? Pewnie nawet nie. Elke nie musiała nic robić ani mówić. Wystarczyło, że spojrzała. Niechęć, którą czuła do wnuka, była tak samo wyczuwalna jak jej szacunek do prawnuka. Była namacalna niczym chleb, który Elke kładła na stole i kroiła, kiedy nie było gosposi, i jak cisza, która w tym domu panowała od zawsze. Ją też można było kroić nożem jak chleb. I jej też Klaus całe lata nienawidził.
Teraz Marcus stał przed bramą małego cmentarza, gdzie chowano wszystkich członków jego rodziny, palił papierosa i patrzył przed siebie. Zrobił, co do niego należało. Klausa skremowano, nie było więc wiele ceregieli z otwieraniem trumny, ostatnim pożegnaniem. Ksiądz odprawił ceremonię w kilka minut, na pogrzebie była garstka osób. Kiedy wszystko się skończyło, a ludzie rozeszli, został nad grobem sam. Popatrzył na pozostałe tablice. Jego matka. Jego babka. Podobno pochowanie jej w tym grobie było jedyną rzeczą, przy której uparł się jego dziadek, ojciec Klausa. Elke ponoć nie poszła nawet na pogrzeb, chociaż tego, uczciwie mówiąc, Marcus do końca nie wiedział. Były to jakieś plotki, domysły. Nigdy o tym nie rozmawiali. Stojąc nad tym grobem, uświadomił sobie, jak mało w gruncie rzeczy o nich wiedział, tyle co nic. A teraz ci, którzy mogli się z nim tą wiedzą podzielić, już nie żyli, a ich ciała rozkładały się lub mieszały z prochem kilka metrów niżej.
Pozostało wrócić do domu ojca, sprawdzić to, co zostało, a potem wydać dyspozycje, żeby dom sprzątnięto i sprzedano. Nigdy nie chciał tutaj mieszkać, nigdy nie chciał tu wracać. Jedyny dom, jaki Marcus tak naprawdę miał, to ten w sobie – tylko siebie traktował jako coś stałego i pewnego, a z tym miejscem miał jedynie wspomnienia, które z czasem zaszły patyną goryczy. Nic ani nikt go tutaj nie trzymał.
Jeszcze zanim podjechał pod drzwi wejściowe, zadzwonił do swojego człowieka i ustalił, że klucze wyśle pośrednikowi, który miał się zająć sprzedażą nieruchomości.
– Cena może być niższa niż rynkowa – powiedział głucho do słuchawki. – Dokumenty podpiszę we Francji albo w Szwajcarii. Dopilnuj, żebym nie musiał się tym więcej zajmować.
Mimo że czuł pulsowanie pod czaszką, a żołądek ściskał mu się z głodu, postanowił sprawy załatwić od razu i wyjechać jeszcze tego popołudnia.
Dom przywitał go półmrokiem i głuchą ciszą. Nikogo tu nie było. Ostatnia opiekunka ojca wyjechała zaraz po jego śmierci – nie było potrzeby, żeby zostawała dłużej. Otworzył na oścież drzwi i okna, rozłożył okiennice na dole. Zdjął marynarkę. Czuł, że to formalne ubranie, które zresztą większość swojego życia nosił jak pieprzony mundur, dusi go i uwiera. Rozpiął dwa guziki koszuli pod szyją i mankiety, które następnie podciągnął do góry. W łazience przemył twarz chłodną wodą i spojrzał w lustro. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Kiedyś uważał, że jest nawet przystojny. Miał typowo niemiecką urodę. Mocną szczękę, równe, białe zęby. Duże oczy. Wysoki, barczysty – podobał się kobietom. Włosy zaczął golić już po studiach, kiedy zauważył pierwsze zakola. Dodawało mu to charakteru, którego tak pragnął. Wyglądał jak bogaty bandzior i to mu pasowało. Tworzyło dystans, ustawiało ludzi w pozycji szacunku. Nie musiał nawet otwierać ust, żeby wszyscy wiedzieli, kim jest i jak go traktować. Co do tego nigdy nie było wątpliwości.
Teraz z lustra patrzył na niego niby ten sam mężczyzna, ale jego twarz była zapadnięta, cera ziemista, kąciki oczu opadały, a linia szczęki straciła swój wyraźny zarys. Miesiące picia zostawiły swój ślad.
Trzasnął drzwiami łazienki i skierował się do kuchni. Tu nie było czego szukać – pomieszczenie niewiele się zmieniło, od kiedy był dzieckiem. Elke nie gotowała, zawsze miała sprzątaczkę i kucharkę. Jedyne, co ją interesowało, to czyste rondle i nienagannie wytarty stół. Potrafiła rzucić talerzem, kiedy coś nie było po jej myśli.
Potem salon. Tutaj poza starymi obrazami przedstawiającymi raczej wartość sentymentalną, i kilkoma wiekowymi meblami, które może i dało się sprzedać, ale Marcus miał to kompletnie w dupie, również niczego nie mogło być. Przejrzał sekretarzyk, stolik obok sofy, ale nie było tam nic prócz starych gazet, jakichś bibelotów Elke. Biżuterię zabrał stąd już dawno, kiedy prababka umarła. Dopóki żyła, nikt nie wziąłby stąd bez jej zgody nawet filiżanki, nie mówiąc o czymś naprawdę wartościowym.
Na dole były jeszcze dwa pomieszczenia, ale od lat stały one puste, zapalił więc światło na schodach i szybkim krokiem wszedł na górę. Jego dawna sypialnia – okna wychodzące na ogród, łóżko w rogu, biurko, szafa – niczego więcej nigdy tu nie było i nie miał tutaj czego szukać. Nie będzie tęsknił za tym miejscem – to było pewne.
Sypialnia Klausa – w niej również wszystko było uprzątnięte, a rzucone na biurko gazety zdradzały datę śmierci ojca; czas zatrzymał się tu ponad tydzień temu. Szuflady były otwarte – na dole stare albumy – otworzył je na chybił trafił i zobaczył zdjęcie ojca i matki w dniu ślubu. Gertrud wpatrzona w męża jak w obrazek, w białej sukni z żabotem przy szyi. Coś go ścisnęło, kiedy patrzył na to zdjęcie, ale nie miał zamiaru się tym zajmować. Fotografię zabrał, ale odwrócił ją tak, żeby więcej na nią nie patrzeć. W pozostałych szufladach były jakieś szpargały ojca – nic ważnego – przejrzał je pobieżnie, ale postanowił zabrać; zniszczy je w dogodnej chwili. Nie było tutaj niczego, co chciałby zachować na pamiątkę. Wrzucił wszystko do pudła, które stało w rogu pokoju, i wystawił je na korytarz, po czym zatrzasnął drzwi.
Pozostała sypialnia Elke – na końcu korytarza. Największa i najlepiej doświetlona, wyposażona w duży balkon wychodzący na ogród. Kiedy prababka umarła, wszystkie jej rzeczy oczywiście usunięto, ale tutaj nikt nie odważył się niczego zmieniać. Lodowaty chłód i mocna ręka Elke pozostały wspomnieniem w tych murach. Kiedy Marcus przekroczył próg, zobaczył łóżko prababki, jej ulubiony fotel ustawiony w kierunku okna, sekretarzyk i obszerną, dziś już pustą szafę. Ubrania prababki kazał usunąć lata temu, krótko po jej śmierci.
Stanął przy oknie, a następnie ostatni raz omiótł wzrokiem pomieszczenie. Na ścianie wisiał portret Elke, właściwie zdjęcie, z czasów przed wojną – jej oczy świdrowały świat, a broda była mocno zadarta. Piękna nie była, ale z całą pewnością mogła uchodzić za atrakcyjną. Ile miała tu lat? Siedemnaście? Dwadzieścia?
Kiedy wyszła za mąż, podobno dopiero skończyła osiemnaście, jej mąż był od niej o ponad dwie dekady starszy, miał już dorosłego syna, który potem zginął na wojnie. On sam zmarł chyba pół wieku przed Elke, jeszcze w latach pięćdziesiątych. Marcus tak naprawdę nic o nim nie wiedział. Nie pytał, a ona nie opowiadała.
Podszedł do ściany, na której wisiało zdjęcie, i postanowił zabrać je ze sobą. W końcu to ona była jedyną osobą, której z pewnością na nim zależało. I chociaż była to twarda miłość, zawdzięczał jej wszystko – to, co miał i kim był. Chwycił portret, żeby zdjąć go ze ściany, ale zaskoczył go jego ciężar. Rama wydawała się bardzo masywna i ponieważ chwycił ją niezbyt wprawnie, wypadła mu z rąk.
– Scheisse – wycedził pod nosem i schylił się, żeby podnieść zdjęcie.
Rama, która uderzyła z impetem o ziemię, rozpadła się, zabezpieczające fotografię szkło rozbiło się na kilka kawałków; żeby się nie poranić, Marcus odgarnął je nogą. Podniósł zdjęcie, otrzepał je z kawałków szybki i już miał odchodzić, kiedy zauważył, że pod spodem, pod warstwą papieru, jest coś jeszcze. Duża sztywna koperta. To dlatego całość była cięższa, niż się spodziewał.
W szarym grubym papierze zabezpieczono kilka innych starych zdjęć, mały nóż, owinięty w wyblakły papier, zeszyt i broszkę z symbolem Trzeciej Rzeszy.
Nerwowym ruchem rzucił to wszystko na biurko i zaczął przeglądać, a po chwili uderzył pięścią w blat stojącego obok biurka wrzasnął na cały dom:
– Verdammte Familiengeheimnisse! Pierdolone rodzinne tajemnice! Jeszcze ty, Elke! Jeszcze ty!
Zabrał rzeczy, wrzucił je do stojącego na korytarzu pudła i zbiegł na dół, jakby ktoś go gonił.
– Niech was, kurwa, wszystkich piekło pochłonie! – zawarczał, przekręcając klucz w zamku.
Odjechał szybciej, niż musiał. Ani razu nie obejrzał się za siebie.
Nigdy więcej nie miał tu wrócić.
We wtorek Julia wsiadła do samolotu lecącego do Warszawy. Miała w stolicy do załatwienia kilka spraw, z którymi powinna spokojnie uwinąć się do weekendu. Tego ranka i tak Nataniel leciał do Barcelony, gdzie miał spędzić trzy intensywne dni, wypełnione spotkaniami od rana do nocy – nie było więc sensu, żeby mu towarzyszyła.
„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”
Tysiące ebooków i audiobooków
Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.
Napisali o nas: