Gösta Berling - Lagerlof Selma - ebook

Gösta Berling ebook

Lagerlof Selma

0,0

Opis

Pastor Gösta Berling ma niecodzienny dar: jego porywające kazania zjednują mu przychylność całej społeczności. Niestety ma także całkiem przyziemną słabość. Po kolejnym alkoholowym wybryku opuszcza plebanię, nie czekając na usunięcie z parafii. Zostaje wędrownym żebrakiem, jednak szybko nałóg znów w nim zwycięża.

Majorowa z Ekeby, właścicielka hut żelaza, najpotężniejsza kobieta Värmlandii ratuje Göstę od śmierci i skłania go do przyłączenia się do grona mieszkających w jej posiadłości hulaszczych oryginałów, bezdomnych „kawalerów z Ekeby”. Wkrótce urok poetyckiej duszy przystojnego Gösty przyciąga do niego kobiety.

Powieść  Gösta Berling to debiutancka i jednocześnie najlepsza powieść Selmy Lagerlöf, pierwszej autorki uhonorowanej literacką nagrodą Nobla.

Nasycona poetycką lirycznością, opisami surowego, zimowego piękna krajobrazu Szwecji, łączy w sobie sceny z życia ziemiaństwa na początku XIX wieku z ludową baśniowością i elementami nadnaturalnymi. W niemym dramacie filmowym opartym na Göście Berlingu rola młodej hrabianki zakochanej w byłym pastorze stała się dla osiemnastoletniej Grety Garbo przepustką do kariery światowej gwiazdy ekranu.

tłum. Franciszek Mirandola

Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 507

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Selma Lagerlöf

Gösta Berling

tłum. Franciszek Mirandola

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-3483-5

Gösta Berling

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Wstęp

1. Proboszcz

W końcu proboszcz stanął na kazalnicy, a parafianie podnieśli głowy. Był tu nareszcie, więc nie zbraknie kazania tej niedzieli jak zeszłej i wielu, wielu poprzednich.

Proboszcz był młodzieńcem rosłym, smukłym i olśniewająco pięknym. Gdyby mu włożyć hełm na głowę, dać miecz i zbroję, mógłby śmiało stanowić model posągu marmurowego, nazwanego imieniem najpiękniejszego z Ateńczyków.

Miał głębokie oczy poety, silnie zarysowany a krągły podbródek wodza. Wszystko w nim było piękne, wytworne, wyraziste, przesycone żarem genialności i życia duszy.

Parafianie doznali na jego widok dziwnego wzruszenia. Nawykli patrzyć, jak chwiejnie wychodzi z szynkowni wraz z towarzyszami zabaw, pułkownikiem Beerencreutzem o siwych sumiastych wąsach i mocarnym kapitanem Chrystianem Berghem.

Rozpił się tak bardzo, że przez całe tygodnie nie mógł pełnić swego urzędu, toteż gmina wniosła skargę, zrazu do dziekana, potem zaś do biskupa i kapituły. Biskup ze złotym krzyżem na piersi przybył właśnie na wizytację i rozprawę; zasiadł w prezbiterium otoczony prefektami, prałatami z Karlstadu i proboszczami z okolicznych wsi.

Zachowanie proboszcza przekroczyło wszelkie dozwolone granice. To pewna. W czasie onym, to znaczy w latach dwudziestych zeszłego wieku, nie sądzono zbyt surowo pijaństwa, atoli proboszcz zaniedbał skutkiem nałogu swój urząd i zapewne go teraz utraci.

Stał na kazalnicy czekając, aż przebrzmi ostatni wiersz psalmu.

Stojąc tak uświadomił sobie, że w całym kościele na wszystkich ławach ma samych jeno wrogów. Właściciele ziemscy na galerii, chłopi na dole, konfirmanci na chórze, wszystko to byli nieprzyjaciele. Wróg grał na organach, wróg kalikował1, nienawidzili go wszyscy, począwszy od dzieci, przynoszonych na rękach do kościoła, aż do kościelnego, starego, sztywnego żołnierza, który brał udział w bitwie pod Lipskiem.

Proboszcz rad by rzucić się na kolana i błagać ludzi o zmiłowanie.

Nagle jednak zawrzał głuchym gniewem. Pamiętał dobrze, jakim był rok temu, gdy wstępował po raz pierwszy na kazalnicę. Wtedy był bez skazy, teraz zaś stoi tu w obliczu człowieka ze złotym krzyżem, który ma nań wydać wyrok.

Podczas odmawiania modlitwy fala krwi raz po raz barwiła mu policzki gniewnym rumieńcem.

Pił w istocie, któż miał atoli prawo go potępiać? Kto znał plebanię, gdzie mu żyć wypadło? Ciemny bór sosnowy otaczał ją z wszystkich stron, zaglądając w okna, wilgoć sączyła się ze sczerniałego dachu i ciekła po zapleśniałych ścianach. Wódka podtrzymywała go na duchu w czasie ulewy czy zadymki śnieżnej, kiedy wichura wdzierała się przez rozbite szyby, a licho uprawne, jałowe pole nie dawało dość chleba dla zaspokojenia głodu.

Jego zdaniem, był w sam raz takim proboszczem, na jakiego zasługiwali parafianie. Pili zresztą wszyscy. Czemuż by on jeden tylko miał sobie gwałt zadawać? Wdowiec upijał się na stypie żony, ojciec po chrzcie dziecka. Parafianie pili wracając z kościoła, tak że często przybywali do domu nieprzytomni. Dla nich więc w sam raz nadawał się proboszcz pijaczyna.

Polubił wódkę podczas swych podróży urzędowych, gdy w cienki płaszcz odziany pędził milami po zamarzłych jeziorach, a wichry dęły z wszystkich stron; podczas żeglugi po tych jeziorach w otwartej, chybotliwej łodzi wśród burzy czy ulewy; w czasie jazdy saniami przez wysokie zaspy śnieżne, gdy musiał schodzić i kopać koniowi drogę, przez zaspy wysokie jak domy, a w końcu podczas długiego brodzenia po leśnych moczarach.

Dzień za dniem wlókł się leniwie i ponuro. Chłop czy szlachcic, wszyscy przykuci myślami do ziemi, dopiero wieczorem wyzwolone przez wódkę dusze zrzucały kajdany. Budziła się wyobraźnia, serce przepajał żar, życie promieniało, rozbrzmiewał śpiew i pachniały róże. Wówczas szynk przemieniał mu się w czarowny ogród pod niebem południa, nad głową zwisały winogrona i oliwki, posągi marmurowe błyskały pośród ciemnej zieleni, a filozofowie i poeci spacerowali pod palmami i platanami.

Widział, zaiste, stojąc tu na kazalnicy, że w tych stronach żyć bez wódki nie sposób. Wiedzieli też o tym słuchacze, a mimo to chcieli go potępić.

Umyślili zedrzeć zeń szatę duchowną dlatego, że pijany wszedł do domu bożego? Ha! Czyż wszyscy ci ludzie mieli... czy wyobrażali sobie, że mają innego Boga poza wódką?

Skończywszy modlitwę wstępną odmówił, pochylony, ojczenasz.

W kościele panowała głęboka cisza. Nagle proboszcz chwycił silną dłonią wstęgi przytrzymujące szatę. Wydało mu się, że cała gmina z biskupem na czele skrada się na kazalnicę, by zedrzeć z niego szatę duchowną. Klęczał nie odwracając głowy, ale czuł, jak szarpią za wstążki, i widział dokładnie dziekanów, proboszczów, członków rady kościelnej, kościelnego i całą gminę. Dużo, dużo ludzi szarpało, chcąc zedrzeć zeń szatę. Wyobraził sobie, jak wszyscy zlecą na dół po schodach, gdy wstążki się zerwą, jak pospadają na wznak także i ci, którzy nie mogą szarpać sami, ciągną pierwszych za poły... tak się stanie niezawodnie.

Widział tę scenę tak dokładnie, że omal nie roześmiał się klęcząc, jednocześnie zaś zimny pot oblał mu skronie. Było to wprost straszne.

Miał zostać wyrzutkiem z powodu wódki! Czyż istnieje na świecie stworzenie żałośniejsze od wypędzonego księdza?

Będzie żebrakiem, legnie pijany nad rowem, cały w łachmanach przystanie do włóczęgów...

Skończył modlitwę i miał rozpocząć kazanie. Nagła myśl zatrzymała mu słowa na ustach. Oto po raz ostatni stał na ambonie, po raz ostatni wolno mu było głosić słowo boże i wieścić boską chwałę.

Po raz ostatni. Wstrząsnęła nim ta świadomość. Zapomniał o wódce i o biskupie. Czuł jeno, że musi skorzystać z tej sposobności i dać świadectwo chwale bożej. Posadzka kościoła zapadła się gdzieś głęboko, dach znikł, proboszcz patrzył prosto w niebo. Stał na kazalnicy sam jeden, duch jego uleciał na skrzydłach do tronu Boga, a głos, spotężniały, jął głosić chwałę pańską.

Poniosła go wyobraźnia. Zapomniał słów przysposobionego kazania, myśli zlatywały mu z góry niby oswojone gołębie. Wydawało mu się, że ktoś zań mówi, a jednocześnie czuł, że jest to rzecz najwyższa na ziemi i że nikt nie może sięgnąć dalej niż on, kiedy tak stojąc głosi sławę bożą.

Mówił jak człowiek natchniony. Poniechał tego, co miał napisane, myśli opadły go jak stado oswojonych gołębi; czuł, że to wcale nie on sam przemawia, a jednocześnie pojmował, że wyżej na tej ziemi sięgnąć nie można, że nikt w świetności i wspaniałości prześcignąć go nie zdoła — tak oto głoszącego chwałę Bożą.

Póki gorzał w nim płomień natchnienia, mówił bez przestanku, gdy zaś zagasł, gdy dach zapadł na nowo nad kościołem, a podłoga wynurzyła się z przepaści, jął płakać klęcząc, wiedział już bowiem, że przeżył najpiękniejszą chwilę życia i że chwila ta nie wróci.

Po nabożeństwie odbyło się zebranie rady kościelnej. Biskup spytał, czy gmina zanosi skargę na proboszcza.

Proboszcz nie był już zły i zuchwały jak przed kazaniem. Wstydził się i chylił czoło. „Ach — myślał — teraz wyjdą na jaw wszystkie szkaradne awantury pijackie!”

Ale żadna nie wyszła na jaw. U wielkiego stołu w izbie gminnej panowała cisza.

Proboszcz spojrzał dokoła — naprzód na kościelnego... Nic, ten milczał, potem na członków rady kościelnej, potem na chłopów, na właścicieli hut żelaza... milczeli wszyscy. Pozaciskali usta i patrzyli z zakłopotaniem na stół.

„Czekają, by ktoś zaczął!” — pomyślał proboszcz.

Nagle jeden z członków rady odchrząknął i rzekł:

— Ja uważam, że nasz proboszcz jest dobry.

— Ksiądz biskup słyszał sam, jak umie mówić — dorzucił kościelny.

Biskup wspomniał coś o częstym zaniedbywaniu kazań.

— I proboszczowi zdarza się czasem chorować, jak każdemu innemu człowiekowi — zauważył jeden z chłopów.

Biskup napomknął, że gmina gorszy się zachowaniem proboszcza.

Jęli go wszyscy bronić jednogłośnie. Proboszcz, mówili, jest jeszcze bardzo młody, tedy nic dziwnego. Gdyby tylko co niedziela mówił jak dziś, nie zamieniliby go nawet na samego biskupa.

Skoro nie było oskarżyciela, nie było i sędziego.

Proboszcz czuł, jak mu serce rośnie, a krew szybko krąży w żyłach. Nie znajdował się tedy pośród wrogów, pozyskał ich sobie, i to w chwili, kiedy się tego najmniej spodziewał. Miał nadal pozostać na urzędzie!

Po wizytacji zasiedli do posiłku na plebanii: biskup, dziekani, proboszczowie i najszanowniejsi gospodarze. Jedna z sąsiadek objęła funkcje gospodyni, gdyż proboszcz nie miał żony. Zarządziła wszystko doskonale, toteż po raz pierwszy spostrzegł, że plebania nie była wcale tak niemiła. Długi stół biesiadny, ustawiony pod sosnami, nakryty śnieżnym obrusem, na nim lśniąca biała i niebieska porcelana, szklanki i kunsztownie złożone serwety. U wejścia zatknięto w ziemię dwie brzózki, podłogę zasłano gałązkami jałowca, z belki sufitu zwisał wieniec, we wszystkich izbach ustawiono kwiaty, wypędzono zapach zgnilizny, a zielonawe szyby błyszczały wesoło w promieniach słońca.

Proboszczowi serce wezbrało radością i poprzysiągł sobie nie pić już nigdy.

Przy stole biesiadnym wszyscy byli pogodni i weseli. Ludzie cieszyli się, że okazali wspaniałomyślność i wyrozumiałość, proboszczowie zaś i dziekani czuli zadowolenie, że uniknięto skandalu.

Zacny biskup wzniósł kielich i oświadczył, że wyruszył w drogę wielce zmartwiony niekorzystnymi wieściami, jakie doń doszły. Jadąc, sądził, że zastanie Szawła, ale oto tenże przemienił się już w Pawła, który większych niż inni dokona rzeczy. Dostojny gość wspomniał potem o mnogich darach, jakie otrzymał młodszy brat jego, i sławił je, dodając, by nie dał się unieść dumie, ale wytężył wszystkie siły i czuwał nad sobą, jak przystoi temu, kto dźwiga na barkach brzemię ciężkie bardzo, a cenne.

Tego dnia proboszcz nie pił wiele, a mimo to był pijany, gdyż uderzyło mu do głowy wielkie, nieoczekiwane szczęście. Niebo zapaliło nad nim płomień natchnienia, a ludzie obdarowali go miłością swoją. Krew wrzała w nim jeszcze i tętniła mocno w żyłach, gdy wieczór nadszedł i goście odjechali. Do późnej nocy siedział w swym pokoju, a przez otwarte okno płynęło rzeźwe powietrze nocne chłodząc gorączkę szczęśliwości i kojąc radosny niepokój, który mu spać nie dawał.

Nagle posłyszał głos:

— Czuwasz jeszcze, proboszczu?

Mężczyzna jakiś szedł ku plebanii przez trawnik. Proboszcz wyjrzał i poznał kapitana Chrystiana Bergha, wiernego towarzysza pohulanek. Kapitan Chrystian Bergh był to bezdomny włóczęga, olbrzymiego wzrostu i siły, wielki jak turnia strzelista, a głupi jak duch gór.

— Czuwam, oczywiście, kapitanie! — odparł proboszcz. — Czyż można spać w taką noc?

Posłuchajmyż, co mu opowiedział kapitan. Olbrzyma strach ogarnął na myśl, że proboszcz zacznie teraz stronić od wódki. „Nie zazna on już nigdy spokoju — myślał kapitan. — Panowie z Karlstadu, skoro raz przyjechali, mogą zjawić się w każdej chwili i pozbawić go urzędu, gdyby popadł w dawny nałóg”.

Ale kapitan ujął rzecz silną dłonią i sprawdził, że nie wróci tu już żaden proboszcz, dziekan czy biskup. W przyszłości proboszcz i jego przyjaciele będą mogli popijać do woli na plebanii. Posłuchajcie, jakiego to czynu bohaterskiego dokonał mocny kapitan Chrystian Bergh!

Gdy biskup i obaj prałaci wsiedli do karety i drzwiczki zamknięto za nimi, kapitan siadł na koźle i wiózł ich milę czy dwie jasną letnią nocą. Dał tym czcigodnym do zrozumienia, jak łatwo wytrząść życie z człowieczego ciała. Pędził szaleńczym galopem za karę, że wzbraniali porządnemu człowiekowi popić sobie czasem do woli.

Nie sądźmyż, że się trzymał gościńca! Przetrząsł ich porządnie! Pędził przez rowy, ścierniska, sunął galopem z pagórków, zajechał w jezioro, aż woda pryskała wysoko, i toczyła kolasę tuż nad przepaściami, tak że konie ślizgały się na przednich, sztywno rozstawionych nogach. Przez cały czas biskup i prałaci siedzieli za skórzanymi firankami bladzi, mrucząc pacierze. Gorszej jazdy nie zaznali w życiu.

Można sobie wyobrazić, jak wyglądali dotarłszy do gospody w Rissäter. Żywi byli, ale wytrzęsieni niby ziarna śrutu w worku skórzanym.

— Cóż to ma znaczyć, kapitanie Chrystianie? — spytał biskup, gdy Bergh otwarł drzwiczki kolasy.

— To znaczy, że ksiądz biskup namyśli się dobrze, zanim po raz drugi złoży wizytę Göście Berlingowi! — odparł kapitan, który z góry sobie to zdanie ułożył, żeby się nie zająknąć.

— Proszę tedy pozdrowić Göstę Berlinga — rzekł biskup — i zapewnić go, że ani mnie, ani innego biskupa już u siebie nie zobaczy.

O tym bohaterskim czynie swoim opowiedział proboszczowi potężny kapitan stojąc w jasną, letnią noc u jego okna. Przed chwilą właśnie oddał konie w gospodzie i ruszył z nowiną na plebanię.

— Teraz możesz być spokojny, bratku! — zakończył olbrzym.

Ach kapitanie Chrystianie! Księża byli co prawda bladzi, siedząc w powozie, ale siedzący tu u okna proboszcz, zapatrzony w jasną noc letnią, miał, zaiste, dużo bledszą twarz! Ach, kapitanie Chrystianie!

Proboszcz podniósł pięść chcąc palnąć olbrzyma w głupią, prostacką gębę, ale rozmyślił się. Zatrzasnął z hukiem okno, stanął pośrodku pokoju i podniósł pięść ku niebu.

O, czymże był ów płomyk natchnienia błyszczący nad głosicielem chwały bożej! Wszakże Bóg zadrwił sobie zeń!

Biskup pewny był oczywiście, że to on sam wysłał kapitana Bergha. Pewny był też, że przez cały dzień kłamał obłudnie. Teraz weźmie się doń ostro, zawiesi go w urzędowaniu, a potem wypędzi.

Gdy nastał ranek, nie było już proboszcza na plebanii. Nie chciał czekać i bronić się. Bóg zeń zadrwił, nie użyczył mu swej pomocy. Wiedział dobrze, że go wypędzą. Bóg sam chciał tego właśnie. Mógł tedy od razu iść precz.

Zdarzyło się to w Szwecji, w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku, w zapadłej gminie zachodniej Värmlandii.

Pierwsze to nieszczęście Gösty Berlinga nie pozostało ostatnim.

Trudne jest życie koni nie znoszących ostróg ni bicza. Po każdym uderzeniu batem rzucają się wertepami ku przepaściom. Natrafiwszy na skalisty grunt obalają po prostu wóz i zerwawszy uprząż pędzą na złamanie karku w szalonym galopie.

2. Żebrak

Pewnego zimowego dnia, w grudniu, na wzgórza brobijskie z mozołem wspinał się żebrak. Odziany był w nędzne łachmany, a przez dziurawe trzewiki wciskał się śnieg.

Jezioro Löven w Värmlandii jest to wąski pas wody, w kilku miejscach zacieśniony w sund2. Sięga od strony północnej aż do lasów fińskich, zaś od południa do jeziora Wener. Na brzegach leży kilka gmin, przede wszystkim zaś gmina broeńska, największa i najbogatsza z wszystkich. Zajmuje ona znaczną część wschodniego i zachodniego wybrzeża. Tu właśnie, po stronie zachodniej, rozciągają się największe posiadłości, jak dobra rycerskie Ekeby i Björne, słynne z bogactw i piękności, oraz duża wieś Broby z gospodą, ratuszem, siedzibą naczelnika okręgu, plebanią i placem targowym.

Broby leży na stromym stoku wzgórza.

Żebrak minął gospodę znajdującą się w dole i maszerował z trudem w górę, ku plebanii na samym szczycie.

Przed nim szła mała dziewczynka, ciągnąc na sznurze sanki obładowane workiem mąki.

Żebrak doścignął dziewczynkę i wszczął rozmowę.

— Za mały to konik na taki ciężar! — powiedział.

Dziewczynka obróciła się i spojrzała nań. Była małego wzrostu, miała około dwunastu lat, badawcze, bystre oczy i zaciśnięte usta.

— Dałby Bóg, by konik był jeszcze mniejszy, a ciężar jeszcze większy, bo starczyłoby na dłużej! — odparła.

— Czy wieziesz może własne pożywienie?

— Tak, niestety. Chociaż mała, sama muszę się starać o chleb dla siebie.

Żebrak jął popychać sanki z tyłu, a dziewczynka obróciła się i rzekła:

— Nie myśl, że coś za to dostaniesz.

Żebrak roześmiał się w głos.

— Jesteś pewnie córką proboszcza z Broby! Zaraz to widać...

— Tak, jestem jego córką. Niejedno dziecko ma ojca biedniejszego, ale żadne chyba gorszego. To szczera prawda, choć wstyd dziecku tak mówić.

— Zapewne skąpy i zły?

— Tak, skąpy, a ponadto zły! Ale córka jego, jeśli pożyje, będzie, jak powiadają, jeszcze gorsza.

— Może to i prawda. Rad bym wiedzieć, skąd wzięłaś ten worek mąki?

— Mogę ci powiedzieć, gdyż wcale mi na tajemnicy nie zależy. Zabrałam zboże ojcu ze spichrza dziś rano i zawiozłam do młyna.

— Zobaczy niezawodnie, gdy się z tym zjawisz w domu.

— O, jakiś ty mądry! Ojciec pojechał w sprawach urzędowych. Powinieneś się był domyślić.

— Ktoś jedzie za nami pod górę. Słychać skrzyp śniegu pod płozami sań. A jeśli to on?

Dziewczynka jęła nasłuchiwać i patrzeć bacznie, potem wybuchnęła płaczem:

— To ojciec, tak, ojciec! — wołała. — Zabijcie mnie!

— Dobra rada i szybka pomoc więcej warte w tej chwili niż złoto i srebro! — zauważył żebrak.

— Wiesz co — rzekła dziewczynka — możesz mi dopomóc. Przepasz się sznurem przez plecy i ciągnij sanki, a ojciec pomyśli, że mąka jest twoja.

— Cóż z tym pocznę? — spytał zarzucając sznur na ramię.

— Idź, gdzie chcesz, ale o zmroku wróć na plebanię. Będę cię wyglądała. Masz wrócić z sankami i workiem, słyszysz?

— Ano, spróbuję.

— Bóg cię skarze, jeśli nie wrócisz! — zawołała i pobiegła co sił, by znaleźć się w domu przed przybyciem ojca.

Z ciężkim sercem żebrak zawrócił sanki i zawlókł je na dół, do gospody. Biedak snuł marzenia brodząc na wpół boso po śniegu. Marzył o wielkich lasach na północ od Löveńskiego Jeziora, o nieprzejrzanych borach fińskich.

Tu, na nizinach gminy broeńskiej, kędy wędrował właśnie wzdłuż wąskiego sundu, łączącego górną i dolną część jeziora, w okolicy wesołej i bogatej, gdzie stał pałac przy pałacu i jedna huta żelaza przy drugiej, każda droga zdawała mu się zbyt uciążliwa, każda izba za ciasna, każde łóżko za twarde. Tęsknił boleśnie do spokoju wielkich, niezgłębionych borów.

Tutaj tętniły cepy po klepiskach, jakby młocka nie miała się nigdy skończyć, a ładunki drzewa i węgla wciąż płynęły z niewyczerpanych lasów. Długie szeregi napełnionych rudą wozów drążyły głębokie ślady po drogach wyżłobionych już przez setki poprzednich. Od osiedla do osiedla pędziły sanki, zdawało się, że powozi radość, zaś piękno i miłość stoją z tyłu na płozach. Ach, jakże tęsknił biedny, samotny wędrowiec do ciszy przepastnych ostępów.

Tam, gdzie wysokie pnie strzelają z ziemi niby smukłe kolumny, gdzie śnieg leży grubą warstwą na nieruchomych gałęziach, gdzie wiatr straciwszy siłę szepce jeno z cicha, igrając w szpilkach koron, tam chciał się zanurzyć w puszczę i iść aż do upadku sił, lec jednego dnia pod wysokimi drzewami i umrzeć z zimna i głodu.

Tęsknił za tą wielką, szumiącą mogiłą nad Löveńskim Jeziorem, gdzie go zaskoczą niweczące potęgi i gdzie nareszcie głód, zimno, znużenie i wódka zmogą nędzne ciało, dotąd odporne na wszystko.

Dotarł do gospody i postanowił tu czekać do wieczora. Wszedł do izby i usiadłszy przy drzwiach zapadł w tępe marzenia o wielkich lasach.

Szynkarka ulitowała się nad nim i dała mu kieliszek mocnej wódki, potem zaś drugi, gdyż bardzo usilnie prosił.

Więcej dać nie chciała, a żebrak popadł w straszną rozpacz. Musiał koniecznie dostać więcej tej doskonałej, słodkiej, mocnej wódki, musiał raz jeszcze uczuć, jak serce skacze w piersiach, a myśli błyskają w upojeniu. W wódce paliło się wszak letnie słońce, przepoił ją śpiew ptaków, woń i piękno lata. Raz jeszcze bodaj, zanim zapadnie noc i ciemność, chce napić się słońca i szczęścia.

Powoli zamienił mąkę, potem worek, a w końcu sanki na wódkę, upił się tęgo i przespał część popołudnia na ławie w szynkowni.

Zbudziwszy się uświadomił sobie, że mu jedno jeszcze tylko pozostało na świecie. Nędzne ciało wzięło znowu górę nad duszą, ośmielił się przepić to, co mu powierzyło biedne dziecko, był zakałą świata, postanowił zrzucić brzemię tej ohydy. Chciał uwolnić duszę i pozwolić jej odejść do Boga.

Leżąc na ławie w szynkowni sądził się sam: „Gösta Berling, wygnany pastor, obwiniony o to, że skradł własność głodnego dziecka, zostaje niniejszym skazany na śmierć. Na jaką śmierć? Śmierć w śniegu!”

Sięgnął po czapkę i wyszedł chwiejnie. Niezupełnie jeszcze przytomny i trzeźwy, zapłakał ze współczucia nad sobą i nad swą biedną, upodloną duszą, której musi dać wolność. Nie oddalał się zbytnio i nie schodził z drogi. Nad rowem była wielka zaspa śnieżna, legł w niej, by umrzeć. Zamknął oczy usiłując zasnąć.

Nie wiadomo, jak długo leżał, ale tliło w nim jeszcze życie, gdy córka brobijskiego pastora podbiegła z latarnią w ręku i znalazła go w głębokim śniegu. Czekała długie godziny, teraz atoli pośpieszyła gościńcem na zwiady, co się z nim stać mogło.

Poznała go zaraz i jęła nim z całej siły trząść i krzyczeć, by zbudzić śpiącego. Musiała go przywrócić do życia na tak długo przynajmniej, by jej powiedział, gdzie podział worek i sanki. Ojciec zatłukłby ją na śmierć, gdyby sanki zaginęły. Ugryzła żebraka w palec, podrapała mu twarz i wrzeszczała jak opętana.

Nagle zjawiły się na gościńcu jakieś sanie.

— Któż się tam tak drze, do diabła? — spytał szorstki głos.

— Chcę się dowiedzieć, co zrobił z moim workiem i sankami! — załkała dziewczynka i uderzyła żebraka pięścią w pierś.

— Czyż nie wstyd ci drapać zamarzłego człowieka? Idź precz, dzika kocico!

Barczysta, rosła kobieta wysiadła z sań i podeszła do zaspy. Chwyciwszy dziewczynkę za kark, cisnęła ją na środek gościńca. Potem schyliła się, podsunęła ramię pod plecy żebraka i dźwignęła go. Zaniosła do sań i złożyła w nich.

— Chodź ze mną do szynku, dziki kocie! — powiedziała proboszczównie. — Zobaczymy, co wiesz o tym wszystkim!

W godzinę potem żebrak siedział w paradnej izbie gospody na krześle koło drzwi, przed nim zaś stała władcza pani, która go uratowała od śmierci w śniegu.

Gösta Berling patrzył na nią. Wracała z objazdu węglarni leśnych, miała usmolone ręce, glinianą fajkę w ustach, krótkie, nie pokryte futro z owczych skórek, spódnicę z pasiastego samodziału, podkute trzewiki, a za paskiem nóż w pochwie. Piękną jej, starą twarz okalały szpakowate, gładko w górę zaczesane włosy. Gösta słyszał tysiące razy opis tej postaci i zrozumiał, że ma przed sobą słynną w całej okolicy majorową z Ekeby.

Była to najpotężniejsza kobieta Värmlandii, właścicielka siedmiu hut żelaza, nawykła rozkazywać i władać. On zaś był nędznym, na śmierć skazanym żebrakiem, nie posiadającym nic, każda droga była mu zbyt uciążliwa, każda izba za ciasna. Drżał na całym ciele pod siłą jej spojrzenia. Stała patrząc na tę kupkę ludzkiej niedoli, na czerwone, napuchłe ręce, zniszczone ciało i wspaniałą głowę, która mimo zaniedbania i upadku jaśniała dziką pięknością.

— Czy acan jesteś Gösta Berling, szalony proboszcz? — spytała.

Żebrak milczał.

— Ja jestem majorowa z Ekeby.

Żebrak drgnął. Złożył ręce i spojrzał na nią błagalnie. Czegóż chciała? Czy zmusić go, by żył? Bał się jej mocy. Już tak bliski był spokoju wieczystych lasów!

Zaczęła walkę oświadczając, że córka proboszcza brobijskiego dostała z powrotem swe sanki i worek z mąką i że ona, majorowa, ma dlań, jak dla wielu innych biednych i bezdomnych, pomieszczenie w skrzydle pałacu ekebijskiego, gdzie mieszkają rezydenci. Zaofiarowała mu życie wygodne i wesołe.

On zaś odparł, że musi umrzeć.

Palnęła pięścią w stół i otwarcie wyraziła swój pogląd na sprawę.

— Więc acan chcesz umrzeć? Ha... nie dziwiłoby mnie to, gdybyś acan w ogóle jeszcze żył! Spójrz jednak, proszę, na swe wynędzniałe ciało, martwe członki, mętne oczy... czy sądzisz, że dużo tu jeszcze zostało do umierania? Czy sądzisz, że umarły musi koniecznie leżeć w zabitej gwoździami trumnie? Sądzisz pan, Gösto Berlingu, że nie widzę, iż już umarłeś? Na karku twym tkwi szczerząca zęby trupia czaszka, robaki wchodzą i wychodzą oczodołami. Wszakże czujesz acan w ustach smak ziemi? Kości twe chrzęszczą za każdym ruchem. Utonął w wódce i umarł Gösta Berling. To, co się w nim jeszcze porusza, to szkielet sam i temu nie chcesz acan pozwolić żyć, jeśli to w ogóle zwać można życiem? Tak jak gdybyś chciał zabronić nieboszczykowi potańcować na grobach w noc księżycową. Czy acanu wstyd, że go złożyli z probostwa, i dlatego chcesz koniecznie umierać? Zaprawdę, lepiej by było zużytkować zdolności swe do czynów dobrych na tej ziemi bożej! Czemużeś acan zaraz nie zwrócił się do mnie? Wszystko bym załatwiła za acana! Pewnie się acanu zachciewa tego zaszczytu, by w całun zawinięty i wystrojony leżeć na wiórach i uchodzić za pięknego nieboszczyka... co?

Żebrak siedział cichy, uśmiechał się nawet z lekka i słuchał tętniących gromko słów. „Nie trzeba — myślał — nie trzeba, wieczyste lasy czekają, ona zaś nie ma siły odwrócić od nich mej duszy”.

Majorowa zamilkła, przeszła się parę razy po izbie, potem usiadła przy kominie opierając stopy o ruszt, a łokcie o kolana.

— Do kroćset tysięcy diabłów! — zawołała po chwili ze śmiechem. — To, com powiedziała, jest prawdziwsze, niż się wydaje! Wszakżeś sam musiał zauważyć, że większość ludzi to trupy lub półtrupy. Czy sądzisz pan, że ja żyję? Ach... nie, nie! Spójrz no tylko na mnie. Jestem majorowa z Ekeby, najmocniejsza chyba baba w Värmlandii. Gdy ruszę palcem, leci landrat3, gdy skinę dwoma, galopuje biskup, gdy kiwnę trzema, cała kapituła i panowie rada, i wszyscy obszarnicy Värmlandii tańczą polkę na rynku karlstadzkim. Oświadczam jednak acanu, mój proboszczu, że jestem żywym trupem! Bóg jeden wie, jak mało jest we mnie życia!

Żebrak słuchał, pochylony, z wielką uwagą i napięciem. Majorowa siedząc przed ogniem chwiała się to w prawo, to w lewo. I wcale nań nie patrzyła.

— Wszakże, gdybym była człowiekiem żywym — podjęła na nowo — to widząc cię w smutku i niedoli i znając samobójcze myśli acana, jednym tchnieniem wypłoszyłabym je z pańskiej duszy. Zdobyłabym się na łzy, na modlitwy wzruszające do głębi i zbawiłabym pańską grzeszną duszę. Ale ja umarłam.

Słyszałeś pan pewnie, że byłam niegdyś piękną Małgorzatą Celsing! Dawne to dzieje, ale do dziś wypłakuję stare oczy po jej zgonie. Czemuż miała umrzeć Małgorzata Celsing, a Małgorzata Samzelius żyje? Cóż po życiu majorowej z Ekeby? Czy możesz mi to wyjaśnić, Gösto Berlingu? Czy wiesz acan, jaka była Małgorzata Celsing? Smukła, wykwintna, skromna, niewinna... tak, Gösto! Była jedną z tych istot, po których aniołowie na grobach płaczą. Nie wiedziała o złem, nikt jej nie sprawił zmartwienia, była dobra dla wszystkich. I cudownie piękna.

Zjawił się pewien urodziwy mężczyzna, a zwał się Altringer, Bóg jeden wie, czemu się zjawił w dzikim pustkowiu älvdalskim, gdzie leżały dobra rodziców Małgorzaty. Był to piękny, wspaniały człowiek. Poznali się i pokochali. Ale nie miał majątku, toteż uradzili, że będą, jak w bajce, czekać na siebie pięć lat.

Po trzech latach zjawił się inny konkurent, brzydki co prawda, ale rodzice Małgorzaty mówili, że jest bogaty, i zmusili ją do małżeństwa perswazją, obietnicami, biciem, pogróżką. Tegoż to dnia zmarła Małgorzata Celsing.

Odtąd nie było Małgorzaty Celsing, a tylko majorowa Samzelius, osoba zgoła niedobra, nieskromna, wierzyła w różne złe rzeczy, a nie troszczyła się wcale o dobre.

Wiesz pan zapewne, co się potem działo. Zamieszkaliśmy tu blisko, w Sjö, nad Jeziorem Löveńskim, to znaczy ja z majorem. Ale nie był on wcale bogaty, jak głoszono.

Przeszłam ciężkie czasy.

Nagle wrócił Altringer jako człowiek majętny, został właścicielem Ekeby, sąsiadem naszym. Niebawem zakupił jeszcze sześć innych posiadłości nad Jeziorem Löveńskim.

W ogóle człowiek przedsiębiorczy, człowiek zachwycający. Dopomagał nam w biedzie, jeździliśmy jego powozami, przysyłał nam zapasy kuchenne i wino do piwnicy. Wypełniał mi życie radosnym upojeniem. Po wybuchu wojny wyjechał major, ale nas to nie obeszło wcale! Bywałam u niego w Ekeby, a on wzajem co drugi dzień u mnie, w Sjö. Życie nam płynęło niby taniec wzdłuż wybrzeży jeziora.

Ale wkrótce ludzie zaczęli plotkować o mnie i Altringerze. Gdyby Małgorzata Celsing żyła, zmartwiłoby ją to zapewne, ja na to jednak nie zwracałam zgoła uwagi. Nie wiedziałam jeszcze, że będąc umarłą wyzbyłam się też wszelkich uczuć.

Plotki dotarły do rodziców moich, żyjących w górach, pośród mielerzy4 węglowych w älvdalskich lasach. Matka, nie namyślając się długo, przybyła do Sjö, by ze mną pogadać.

Zjawiła się właśnie po wyjeździe majora, w chwili gdym siedziała przy stole z Altringerem i kilku gośćmi. Widziałam, jak wchodzi do jadalni, ale nie odczułam, że to moja matka... Tak... Gösto Berlingu! Jak obcą zaprosiłam ją do swego stołu i podsunęłam półmiski. Chciała ze mną pomówić jak z córką, ale oświadczyłam, że się myli, rodziców nie mam, albowiem zmarli w dniu mego ślubu.

Przystała na tę rolę. Miała siedemdziesiąt lat i przebyła w ciągu trzech dni dwadzieścia mil końmi. Bez ceremonii usiadła do stołu i spożyła z nami obiad. Była to niezwykle silna staruszka. Złożyła mi wyrazy współczucia z powodu straty obojga rodziców w sam dzień ślubu.

„Najbardziej mnie smuci — odparłam — że rodzice moi nie zmarli w przeddzień ślubu, gdyż nie byłoby doszło do małżeństwa”.

„Pani majorowa nie czuje się tedy szczęśliwa w małżeństwie?” — spytała.

„O tak! — odparłam. — Teraz czuję się szczęśliwa. Zawsze też będę z radością pełniła wolę rodziców”.

Spytała, czy może być wolą rodziców, bym na nich i na siebie ściągała hańbę i oszukiwała męża? Jakiż to zaszczyt przynoszę rodzicom wydając ich na języki ludzkie?

„Niechże śpią, jak sobie posłali” — odparłam i poprosiłam obcą damę, by przyjęła do wiadomości, że nie chcę słuchać słów przykrych o córce rodziców moich.

Jadłyśmy my dwie tylko. Mężczyźni siedzieli milcząc, żaden nie kwapił się do widelca i noża.

Stara dama została przez dzień i noc dla wypoczynku. Ale póki ją widziałam, pojąć nie mogłam, by to była matka moja. Wiedziałam, iż matka dla mnie umarła.

Gdy miała odjeżdżać, Gösto, stałam obok niej na schodach; a kiedy powóz zajechał, powiedziała mi: „Byłam tu przez dzień i noc, a nie chciałaś mnie ni na chwilę uznać za matkę. W ciągu trzech dni przejechałam przez pustkowie dwadzieścia mil. Ze wstydu za ciebie drży stare ciało moje jakby chłostane rózgami. Niechże się ciebie wyprą, jakoś się mnie wyparła, niech odepchną, jakoś ty mnie odepchnęła! Niech ci będzie domem gościniec, grób leżem, a mielerz węglowy ogniskiem. Niech ci nagrodą będzie wstyd i potępienie i niechaj cię inni biją, jako ja cię biję!”

To rzekłszy wymierzyła mi tęgi policzek.

Ja zaś wzięłam ją na ręce, zniosłam po schodach i posadziłam w powozie.

„Jakimże prawem złorzeczysz mi? — spytałam. — Jakim prawem bijesz mnie? Tego nie zniosę od nikogo”.

To rzekłszy oddałam jej policzek. W tej chwili powóz ruszył i w tejże chwili przekonałam się też, Gösto, że Małgorzata Celsing naprawdę zmarła. Była tak niewinna i dobra. Nie wiedziała, co znaczy zło. Aniołowie płakaliby na jej grobie. Gdyby żyła, nigdy nie ośmieliłaby się uderzyć matki swojej.

Żebrak przy drzwiach słuchał bacznie, a słowa te przygłuszyły na chwilę kuszący szmer lasów wieczystych. Oto ta bogata pani zstąpiła ku niemu w grzechach swoich, została mu siostrą w niedoli, a uczyniła to, by mu dodać odwagi do życia. By zrozumiał, że na głowach innych ludzi cięży również troska i wina. Wstał i podszedł do majorowej.

— Czy godzisz się teraz żyć, Gösto? — spytała głosem zdławionym przez łzy. — Na cóż ci umierać? Mogłeś być zapewne dzielnym proboszczem, ale Gösta Berling, utopiony przez ciebie w wódce, nigdy nie był tak promiennie czysty jak Małgorzata Celsing, którą utopiłam w nienawiści! Czy chcesz żyć, Gösto?

Gösta padł przed majorową na kolana i rzekł:

— Przebacz mi, nie mogę!

— Jestem starą kobietą — odparła — otępiałą w troskach i zgorzkniałą, a oto siedzę i wydaję się na łup żebraka, którego znalazłam na poły zamarzłego w zaspie. Dobrze mi tak. Idźże sobie acan i popełnij samobójstwo... ale nie opowiadaj przynajmniej nikomu o mojej głupocie!

— Nie jestem samobójcą — błagał — jestem skazany na śmierć. Nie utrudniaj mi walki! Żyć nie mogę! Ciało moje wzięło górę nad duszą, przeto muszę ją wyzwolić i puścić do Boga.

— Sądzisz więc acan, że pójdzie do Boga?

— Żegnaj mi, majorowo, i przyjm dzięki moje!

— Żegnam cię, Gösto Berlingu!

Żebrak wstał i powłócząc nogami, ze zwieszoną głową podszedł do drzwi. Ta kobieta utrudniała mu wielce podróż ku wiekuistym lasom.

Pod drzwiami obejrzał się bezwiednie. Napotkał spojrzenie majorowej, która siedziała bez ruchu, patrząc za nim. Nie zauważył dotąd nigdy takiej zmiany w ludzkiej twarzy, stanął tedy i patrzył zdumiony. Przed chwilą jeszcze zapamiętała i sroga, siedziała jakby w zachwyceniu, a oczy jej wyrażały bezbrzeżną, litosną miłość. Stopniało jego zdziczałe serce od tego spojrzenia, oparł czoło o ramę drzwi i podnosząc nad głową ramiona zapłakał, jakby mu miało pęknąć serce.

Majorowa rzuciła fajkę w ogień i podeszła doń, a ruchy jej stały się nagle łagodne, jakby macierzyńskie.

— No... no... chłopcze drogi!... — powiedziała.

Pociągnęła go na ławkę przy drzwiach, usiadła obok i wzięła głowę jego na łono, by mógł swobodnie płakać.

— Czy jeszcze chcesz umierać? — spytała po chwili.

Porwał się, tak że musiała go przytrzymać przemocą.

— Po raz ostatni mówię panu, że możesz to uczynić, jeśli chcesz. Jeśli atoli zgodzisz się żyć, obiecuję wziąć do siebie córkę brobijskiego proboszcza i wychować na dzielnego człowieka. Możesz acan podziękować Bogu za to, żeś jej skradł mąkę. No cóż... chcesz?

Podniósł na nią spojrzenie i popatrzył jej w oczy.

— Czy pani mówi serio? — spytał.

— Oczywiście, Gösto Berlingu.

Załamał dłonie w strasznej udręce. Ujrzał przed sobą trwożne oczy, zaciśnięte usta i wychudłe ręce. Biedna mała istota miała znaleźć schron i opiekę, zniknąć miało z jej ciała piętno poniżenia, a zło z duszy. Uczuł, że zamknęła się przed nim droga do wiekuistych lasów.

— Nie pozbawię się życia, jak długo ta mała pozostanie w opiece pani! — powiedział. — Wiedziałem, że pani majorowa jest ode mnie silniejsza i że mnie zmusi do życia.

— Gösto — powiedziała uroczyście — walczyłam o ciebie jak o własne zbawienie. Powiedziałam Bogu: „Jeśli jest we mnie jeszcze ślad Małgorzaty Celsing, to spraw, Boże, by się zjawiła i nie dała temu człowiekowi odebrać sobie życia”. I Bóg wysłuchał mej prośby, ujrzałeś ją i dlatego nie miałeś siły odejść. Podszepnęła mi, że może ze względu na to biedne dziecko porzucisz myśl o samobójstwie. Ach, jakże zuchwale fruwacie wy, dzikie ptaki, ale Bóg wie, jaka sieć was schwytać może.

— Bóg jest wielki i przedziwny! — rzekł Gösta. — Zadrwił sobie ze mnie i odepchnął, a jednak nie pozwala mi umrzeć. Niech się stanie wola jego.

Od tego dnia Gösta Berling został rezydentem w Ekeby. Dwa razy próbował się wyrwać i żyć z własnej pracy. Za pierwszym razem majorowa podarowała mu działkę w pobliżu Ekeby. Przeniósł się tam i zamierzał żyć jak wyrobnik. Przez czas pewien szło dobrze, ale nie mogąc znieść samotności i codziennej ciężkiej pracy wrócił na stanowisko rezydenta. Za drugim razem przyjął w Borgu miejsce nauczyciela młodego hrabiego Henryka Dohny. Zakochał się tam w siostrze hrabiego, Ebbie Dohnie, gdy jednak zmarła, w czasie kiedy miał już nadzieję pozyskać jej wzajemność, wyrzekł się wszelkiej myśli, iż mógłby zostać czymś więcej niż rezydentem Ekeby. Nabrał przekonania, że jako wyrzucony proboszcz ma zamknięte wszystkie drogi powrotu i oczyszczenia swego honoru.

1. Krajobraz

Pragnę teraz opisać wydłużone jezioro, bujną równinę i błękitne góry, tu bowiem mieści się właśnie widownia wesołego życia Gösty Berlinga i innych rezydentów.

Źródła jeziora leżą daleko, na północy, a jest to piękna dla jeziora ojczyzna. Las i góry gromadzą mu nieustannie wodę, siklawy zaś i potoki wlewają się weń przez cały rok. Może się rozciągnąć na drobnym, białym piasku, przeglądają się w nim przylądki i wyspy, a wodniki i syreny harcują wesoło. Niebawem też jezioro rośnie i potężnieje. Tam, na północy, jest ono rzeźwe i radosne. Trzeba wiedzieć, jak wesołe jest letnim rankiem, gdy zaledwie obudzone lśni spod przysłony mgieł. Kryje się zrazu na chwilę, potem wypełza pomaleńku z jasnej osłony tak czarowne, że je rozpoznać trudno. Nagle odrzuca całe nakrycie i oto leży nagie, czyste, różowe i błyszczy w porannych promieniach.

Jezioro nie poprzestaje jednak na wesołej igraszce. Toruje sobie drogę przez piaszczyste wzgórza ku południowi, zwęża się w wąską cieśninę i szuka sobie nowego królestwa. Znalazłszy je roztacza się zaraz i olbrzymieje, to wypełniając jakąś przepastną głąb, to zdobiąc rodzajną okolicę. Ale woda jest tu ciemniejsza, brzegi mniej urozmaicone, wiatry wieją ostrzej, jezioro nabiera surowszego charakteru, staje się wielkie i wspaniałe. Krążą po nim liczne statki i tratwy, i późno dopiero, przeważnie koło Bożego Narodzenia, ma czas ułożyć się pod lodem i śniegiem do snu zimowego. Często wpada w zły humor, miota pianę i wywraca łodzie żaglowe, czasem atoli leży w cichym rozmarzeniu i pozwala przeglądać się niebu.

Jezioro zmierza jeszcze dalej w świat, chociaż je strome góry ściskają coraz bardziej i im dalej na południe, tym coraz mniej ma miejsca, tak że w końcu może jeno pełznąć jako wąski sund pomiędzy wysokimi brzegami. Potem rozszerza się po raz trzeci, ale nie z taką już okazałością i potęgą.

Brzegi tu jednostajne i płaskie, wiatry wieją łagodniejsze, jezioro zasypia wcześniej pod pokrywą lodu. Jest jeszcze piękne, choć utraciło dzikość młodzieńczą i siłę wieku męskiego. Stało się takim samym jeziorem jak wiele innych. Z rozpostartymi ramionami sunie omackiem ku Jezioru Wenerskiemu, a dotarłszy rzuca się w nie po stromym stoku ostatkiem starczych sił i wśród pożegnalnego grzmiącego huku znajduje spoczynek.

Równina jest tak długa, jak jezioro, ale z trudem przedziera się naprzód z powodu gór i zatok; przeszkody jawią się teraz, począwszy od wąwozu na północnym krańcu jeziora, gdzie dolina po raz pierwszy nieco śmielej się rozpościera, i dalej, aż się wygodnie rozłoży na spoczynek u brzegów Jeziora Wenerskiego. Równina biegłaby oczywiście najchętniej wzdłuż jeziora, od początku do końca, ale nie pozwalają na to góry. Potężne skalne ściany, porosłe lasem, pełne rozpadlin utrudniających wędrówkę, a tak bogate w mech i porosty, że od zamierzchłych czasów były ojczyzną dzikiego zwierza. Często trafia się na rozległych upłazach5 górskich bagnisko z grząskim dnem lub moczar o czarnej wodzie, a tu i ówdzie widnieje też mielerz węglarza, poręba lub płacheć spalonego wrzosowiska. Świadczy to, że i góry poddać się musiały pracy człowieka, zazwyczaj jednak śnią one w beztroskim spokoju, igrając jeno wieczystymi odblaskami światła po zboczach i załomach.

Równina potulna, urodzajna i miłująca pracę toczy ciągły bój z górami, przy całej zresztą życzliwości.

— Poprzestańcież na tym, żeście mnie murem otoczyły! — powiada równina. — Zadowolę się taką ochroną!

Ale góry nie baczą na te słowa i wysyłają długie szeregi wzgórz i łysych płaskowyży aż do samego jeziora. Budują po przylądkach wspaniałe wieże, z których można podziwiać krajobraz, i tak rzadko cofają się z wybrzeża, że równina miejscami tylko może stoczyć się w miękki piasek. Próżne są atoli jej żale.

— Rada bądź, że tu stoimy! — powiadają góry. — Wspomnij czas przed Bożym Narodzeniem, kiedy to dzień po dniu mgły lodowate toczą się po jeziorze. Wielkie, zaiste, oddajemy ci przysługi!

Równina skarży się, że jej brak miejsca i ma zły widok.

— Głupia jesteś! — Nie wiesz, jak tu wieje nad wodą. Trzeba mieć grzbiet granitowy i futro sosnowe, by wytrzymać. Zresztą, bądź zadowolona, że ci wolno patrzeć na nas.

Równinę raduje to w istocie. Zna dobrze przedziwną grę cienia i światła przemykającego po skałach. Podziwia nieraz góry w godzinach popołudniowych, gdy, jasnobłękitne, zdają się opadać nisko, a wznoszą się znów do groźnej wysokości rankiem i o wieczorze, szafirowe jak niebo w zenicie. Światło pada czasem na skały tak ostro, że stają się zielone, to znów ciemnogranatowe, a wówczas widać na wielką odległość każdą sosnę, każdą drogę, każdy wąwóz.

Zdarza się też, gdy góry odchodzą miejscami trochę w bok i pozwalają równinie zerknąć na jezioro. Kiedy atoli zobaczy, jak się ono gniewa, pieni i parska niby dziki kot lub też przywdziewa opończę zimnych mgieł — co oznacza, że wodniki na dnie pieką lub gotują strawę — natenczas przyznaje równina górom słuszność i wraca spokojnie w ciasne więzienie swoje.

Ludzie z dawien dawna uprawiają tę piękną płaszczyznę i jest ona gęsto zaludniona. Gdzie tylko szumiący, białopienisty potok rzuca się z brzegu, stoi tartak lub młyn. W miejscach jasnych, otwartych, gdzie równina dotyka jeziora, pobudowano kościoły i plebanie, zaś na jej krawędzi, przez pół jeszcze na zboczach gór, gdzie pole zasłane głazami nie rodzi zboża, leżą osiedla chłopskie, stoją domy oficerów, a tu i ówdzie dwór pański.

Trzeba pamiętać, że w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku daleko mniej było upraw w tej okolicy. Wielkie obszary, będące teraz żyznymi polami zalegały lasy, jeziora lub bagna. Ludności też było znacznie mniej, a główne zarobki dawała furmanka oraz praca po tartakach i hutach, często w odległych stronach kraju. Z roli wyżyć się nie dało. W tych czasach nosili mieszkańcy odzież z samodziału, jadali placki owsiane i zadowalali się płacą dwunastu miedziaków dziennie. U wielu panowała bieda, ale łagodziło ją skromne i wesołe usposobienie, zaradność i wrodzona zręczność w robocie.

Podłużne jezioro, bogata równina i błękitne góry tworzyły i tworzą dotąd jeszcze przepiękny krajobraz, a ludność jest jak dawniej silna, odważna i zdolna. W czasach obecnych wzmógł się też znacznie dostatek i wzrosła oświata.

Życzę powodzenia tym, co mieszkają hen, nad podłużnym jeziorem wśród błękitnych gór! Historie zaś, które zamierzam opowiedzieć, składają się z garści ich własnych wspomnień.

2. Wigilia

Sintram, złośliwy właściciel Forsu, to człowiek o niezdarnym cielsku, długich, małpich rękach, łysej głowie, szkaradnej i wykrzywionej twarzy; największą jego przyjemnością jest judzić i straszyć bliźnich.

Sintram najmuje samych jeno zabijaków i szubrawców na parobków oraz bierze do służby kłótliwe, obłudne dziewki. Dręczy psy, wbijając im szpilki w nozdrza, a najlepiej się czuje wśród złych ludzi i rozeźlonych zwierząt.

Ulubioną rozrywką Sintrama jest przebierać się za diabła z rogami, z ogonem, końskim kopytem i włochatym cielskiem, potem zaś wypadać nagle z ciemnego kąta, z piekarskiego pieca czy spoza drewutni i straszyć bojaźliwe dzieci lub zabobonne kobiety. Sintram raduje się, gdy może przemienić starą przyjaźń we wściekłą nienawiść, a serce zatruć kłamstwem.

Teraz Sintram przybył pewnego dnia do Ekeby.

Wciągnijcież wielkie sanie do kuźni i postawcie na środku, połóżcie na nich taczki dnem do góry i oto mamy stół. Hura, stół jest gotów!

Dawać teraz stołki i wszystko, na czym się da usiąść! Trójnogie zydle szewskie i puste paki są też mile widziane! Dawać roztrzęsiony fotel bez oparcia, sanki jednokonne bez płozów i starą karetę... cha, cha... cha... pyszna ta kareta! Będzie z niej trybuna dla mówcy. Ale patrzcież, brak jej koła, co więcej, brak całego pudła!... Został sam jeno kozioł! Poduszki poszarpane, wyściółka wyłazi ze środka, a skóra zrudziała od starości! Grat to wysoki niby dom, podeprzyjcież go, bo się wywróci!

Hura! Dziś Wigilia w Ekeby!

Major i majorowa śpią w wielkim łożu za jedwabnymi kotarami i sądzą, że w skrzydle rezydentów także wszystko śpi. Mogą sobie spać parobcy i dziewki, nasyceni świąteczną kaszą i cierpkim, mocnym piwem świątecznym... Któż atoli łudziłby się, że śpią rezydenci!

Dziś nie pobrzękują żelaziwem bosonodzy kowale, usmoleni chłopcy nie popychają taczek z węglem, a wielki młot zwisa z dachu niby ramię z zaciśniętą pięścią. Kowadło puste, piece nie rozdziawiają płomiennych paszczy swoich, by chłonąć węgiel, a miechy nie skrzypią. Nadeszło Boże Narodzenie. Kuźnia śpi.

Kuźnia śpi, zaprawdę, ale czuwają rezydenci! Długie cęgi stoją sztywno na ziemi trzymając świece w szczękach. Z dziesięciogarncowego miedzianego kotła bije aż pod czarny dach błękitna łuna płonącego ponczu.

Na długiej sztabie młota wisi rogowa latarnia Beerencreutza, a żółty poncz łyska w czaszy niby słońce. Tu mamy stół, a tu krzesła. Rezydenci obchodzą noc wigilijną w kuźni!

Wre tutaj, kipi radość, brzmi muzyka i śpiew. Ale tego hałasu o północy nikt nie słyszy. Rozgwar tonie w potężnym szumie wodospadu...

Ależ wrzask, ależ wesołość! Ha... gdyby to posłyszała majorowa!

No i cóż? Na pewno siadłaby przy nich i wychyliła kubek. To dzielna niewiasta, nie ucieka przed swawolną, gromką piosenką pijacką, nie mierzi jej też gra w karty. To najbogatsza kobieta Värmlandii, szorstka niby chłop, dumna jak królowa. Lubi rozgłośny śpiew, wrzaski trąbek i pisk skrzypek. Lubi wino, grę i huczne, wesołe biesiady. Miło jej, gdy topnieją zapasy spiżarni, gdy sala dudni od tańca, a skrzydło rezydenckie roi się od kawalerów.

Patrzcie! Siedzą wokoło wazy ponczu, jeden przy drugim! Jest ich dwunastu, tuzin chłopów co się zowie! Nie są to jętki jednodniowe ni modnisie, ale męże na schwał, których sławą długo będzie tętniła Värmlandia. Ludzie mężni, silne chłopy!

Nie przypominają zeschłych pergaminów ni zasznurowanych worków złota, biedni są, lecz beztroscy — kawalerowie w każdym calu.

Nie maminsynkowie, ni ospali domatorzy, ale męże z rozmachem, światowcy, rycerze tysięcznych przygód.

Skrzydło rezydenckie od lat już stoi pustką. Ekeby przestało być schronem bezdomnych kawalerów. Pensjonowani oficerowie i zubożali szlachcice nie jeżdżą chwiejnymi jednokonkami po drogach Värmlandii... tu jednak zmartwychpowstaną, weseli, beztroscy, wieczyście młodzi!

Wszyscy ci słynni mężowie umieją też grać na jednym czy na kilku instrumentach. Każdy ma swoistą cechę, własny język, pomysły, przypowieści, pieśni. Przypominają mrowisko pełne mrówek, każdy jednak posiada coś oryginalnego, co go od innych odróżnia.

Spośród siedzących nad bowlą6 ponczu wymienię naprzód Beerencreutza, pułkownika z wielkim siwym wąsem, słynnego mistrza w kartach, śpiewaka pieśni Bellmanowskich7, potem przyjaciela jego i towarzysza broni, małomównego majora, łowcę niedźwiedzi, Andersa Fuchsa, wreszcie zaś, jako trzeciego z przyjaciół, małego Rustera, dobosza, który był długo forysiem8 u pułkownika, ale otrzymał rangę oficerską z uwagi na swój kunszt przyprawiania ponczu i śpiewania basem. Następnie wspomnieć trzeba starego chorążego, Rutgera von Orneclou, zdobywcę serc, w peruce i sztywnej kryzie z żabotem, umalowanego jak kobieta. Był on jednym z najwybitniejszych rezydentów wespół z silnym kapitanem Chrystianem Berghem, słynnym bohaterem, którego równie łatwo było wodzić za nos jak olbrzyma z bajki. W ich towarzystwie przebywał często mały, krągły poczciwiec Juliusz, wesoły, żwawy, bystry mówca, malarz, piosenkarz i facecjonista. Zazwyczaj oblewał potokiem drwin reumatycznego chorążego i głupiego olbrzyma.

Napotykało się tu również olbrzymiego Niemca, Kevenhüllera, wynalazcę samoczynnego wozu i maszyny latającej, którego sławą dziś jeszcze rozbrzmiewają szumiące lasy. Z rodu i postaci był to rycerz o krętych wąsach, spiczastej brodzie, orlim nosie oraz małych, skośnych oczach, osnutych siecią zmarszczek. Siedział tu wielki wojownik, Kristofer, wychylający się z czterech ścian skrzydła rezydenckiego jedynie wówczas, gdy szło o polowanie czy inną śmiałą awanturę, obok niego zaś wuj Eberhard, filozof, który nie przybył do Ekeby dla żarcików czy uciechy, ale po to, by w spokoju, bez troski o byt, dokonać wielkiego dzieła z zakresu filozofii — królowej nauk.

Na końcu wymieniam najlepszych spośród czeredy, łagodnego Löwenborga, człowieka pobożnego, co zbyt był dobry, by rozumieć sprawy tego świata, oraz wielkiego muzyka, Liljecronę, który posiadał wprawdzie dom dostatni i tęsknił doń ciągle, ale przebywał w Ekeby, gdyż duch jego potrzebował przygód i urozmaicenia, by móc znieść życie na ziemi.

Wszyscy ci ludzie w liczbie jedenastu mieli już za sobą młodość, a wielu przekroczyło próg starości. Jeden tylko, dwunasty, liczył lat trzydzieści i był fizycznie oraz duchowo nie złamany. Mam na myśli Göstę Berlinga, kawalera nad kawalerami, większego w jednej osobie mówcę, śpiewaka, muzyka, myśliwca i bohatera pijatyki i gry, aniżeli wszyscy inni wzięci razem. Takim to mężem zrobiła go pani majorowa!

Oto stoi właśnie na mównicy! Ciemność spływa nań z zakopconego dachu jak ciężkie girlandy. Jasna głowa wybłyska z tej ciemni podobna głowom młodych bogów, światłodawców, którzy ongiś ład zaprowadzili w chaosie. Stoi smukły, piękny, żądny przygód.

Ale przemawia z wielką, głęboką powagą.

— Rezydenci i bracia! Zbliża się północ, świętujemy już długo, pora wznieść toast trzynastego u stołu!

— Drogi bracie Gösto! — woła Juliusz. — Nie ma trzynastego w naszym gronie! Jest nas dwunastu!

— W Ekeby co roku umiera człowiek! — ciągnie dalej, coraz to posępniej, Gösta. — Umiera co roku jeden z gości skrzydła rezydenckiego, jeden z wesołków, beztroskich, wiekuistych młodzieńców! Zaprawdę, takim jak my starzeć się nie wolno! Czymże jest nam życie, czymże my dla życia, kiedy drżąca ręka nie może już utrzymać szklanki, a oślepłe oko kart rozróżnić nie zdoła? Umrzeć musi zawsze jeden z trzynastu obchodzących Wigilię w kuźni ekebijskiej, ale co roku przybywa nowy, by dopełnić liczby. Bywa to zawsze człowiek doświadczony w rzemiośle uciechy, umiejący grać na skrzypkach i w karty, gdyż taki jeno może dopełnić grona. Stare motyle muszą znać sztukę umierania w pełnym słońcu! Wznoszę zdrowie trzynastego!

— Ależ, Gösto, jest nas dwunastu! — zaprotestowali wszyscy i żaden nie tknął szklanki.

Gösta Berling, zwany poetą, mimo że nie napisał w życiu wiersza, ciągnął dalej z niezmąconym spokojem:

— Kawalerowie i bracia! Czyż zapomnieliście, czym jesteście? Dzięki wam radość gości w Värmlandii. Dajcie rozmach smyczkowi skrzypiec i tempo tanom, śpiew i muzyka rozbrzmiewa z waszej łaski. Serce wasze wolne od chciwości złota, a ręce od pragnienia pracy. Bez was ustałby taniec, powiędłyby róże, zamarłaby gra w karty, a w całym tym pięknym kraju pozostałyby tylko huty żelaza i właściciele fabryk. Jak długo wy żyć będziecie, trwać będzie radość. Przez lat sześć już święcę Wigilię tu, w kuźni ekebijskiej, nigdy zaś nie wahano się wypić zdrowia trzynastego biesiadnika.

— Ależ, Gösto — zawołali. — Jakże możemy pić zdrowie trzynastego, skoro nas jest jeno dwunastu?

Smutek zjawił się na twarzy Gösty.

— Czyż nas dwunastu tylko? — spytał. — I czemuż to? Czyż mamy wymrzeć? Więc ma nas w roku przyszłym być jeno dwunastu, a w następnym dziesięciu? Więc życie nasze ma się stać legendą, a zespół cały przepaść? Wzywam trzynastego, gdyż wstałem, by wypić jego zdrowie. Z głębi morza, z wnętrzności ziemi, z oddali nieba wzywam tego, który ma uzupełnić liczbę rezydentów.

Rozlega się szum w kominie, otwierają się drzwiczki pieca i przybywa trzynasty. Stwora kudłata, ma ogon, końską nogę, rogi i spiczastą bródkę, a na jego widok przerażeni rezydenci z głośnym krzykiem zeskakują z siedzeń.

A Gösta ogarnięty niezmierną radością woła donośnie:

— Przybył trzynasty! Zdrowie trzynastego!

Zjawił się tedy stary wróg ludzkości w gronie szaleńców mącących nocną ciszę. Przybył ulubieniec czarownic z Łysej Góry, który spisuje kontrakty krwią na czarnym papierze, który przez siedem dni i nocy tańczył z hrabiną z Ivarsnäs, a siedmiu pastorów wygnać go nie mogło...

Myśli kotłują się w głowach starych awanturników na jego widok. Dumają nad pytaniem, po kogóż to wybrał się tej nocy w drogę.

Wielu z nich chce uciekać ze strachu, ale niebawem uświadamiają sobie, że nie przybył po to, by ich ściągnąć do piekieł, jeno że go zwabił brzęk pucharów i wesołe śpiewy. Zapragnął uczestniczyć w ludzkiej radości wigilijnej i zrzucić na chwilę brzemię władzy.

O przyjaciele! Któryż z was myśli o tym, iż to noc wigilijna? Anioły oznajmiają pastuszkom po polach radosną wieść, dzieci w łóżeczkach boją się twardo zasnąć, by nie przespać porannej pasterki. Niedługo zapłoną świece świąteczne w broeńskim kościele, a w dali, w leśnym szałasie, przygotował młodzieniec łuczywo sosnowe, by ukochanej rozjaśnić drogę do kościoła. W oknach chat kobiety poustawiały wieloramienne świeczniki i wnet zapalą świece, które oświetlą drogę idącym na mszę. Organista powtarza przez sen kolędy, a leżący w łóżku stary pleban próbuje, czy zdoła gromko jak należy zaintonować: „Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!”

O przyjaciele, czyż nie lepiej by spędzić tę noc pokoju w łóżkach, niźli kumać się z księciem ciemności!

Oni atoli witają go okrzykami za przykładem Gösty, stawiają przed nim puchar płonącego napoju i sadzają na honorowym miejscu. Mają tak radosne miny, jak gdyby oglądali nie wykrzywioną gębę satyra, lecz cudne oblicze kochanki z czasów młodości. Beerencreutz zaprasza na partyjkę karcianą, Juliusz śpiewa najpiękniejsze pieśni, a Orneclou opowiada o kobietach, niebiańskich istotach osładzających życie. Dobrze tu rogatemu, królewskim gestem rozpiera się na koźle karocy i szponiastą dłonią podnosi pełny puchar do uśmiechniętych ust.

Gösta Berling przemawia na jego cześć.

— Wasza wysokość! — powiada. — Oczekiwaliśmy was już od dawna, tu, w Ekeby, gdyż nie macie chyba wstępu do innego kraju. Żyjemy nie orząc, nie siejąc. Wiadomo. Pieczone gołąbki wpadają nam do ust, a mocne piwo i słodka wódka płyną potokami. Dobrze tu, proszę to sobie zapamiętać, wasza wysokość!

My, rezydenci, oczekiwaliśmy was, panie, gdyż nie czuliśmy się jakoś nigdy w pełnej liczbie. Jesteśmy czymś więcej, niż się wydaje z pozoru. My jesteśmy legendarną, poprzez wieki trwającą dwunastką mężów. W dwunastu rządziliśmy ongiś światem z zasłoniętego obłokami Olimpu, w dwunastu obsiadaliśmy, podobni ptakom, gałęzie drzewa Igdrazil9. Gdziekolwiek dotarła pieśń, tam i my podążaliśmy. Czyż nie w dwunastu silnych mężów zasiadaliśmy przy krągłym stole króla Artura? Czyż nie dwunastu nas było palatynów w wojsku Karola Wielkiego? Jeden z nas był Torem10, drugi Jowiszem, a poznać to po nas dziś jeszcze. Można się bowiem doszukać świetności boskiej pod łachmanami, a lwiej grzywy pod oślą skórą. Zeszliśmy z biegiem czasu na psy, ale ta kuźnia jest nam jeszcze dziś Olimpem, a skrzydło rezydenckie Walhallą!

Lecz, o panie, nie czuliśmy się dotąd w pełnej liczbie. Wiemy, że w gronie dwunastu z legendy musi być jakiś Loki11 czy Prometeusz, czy Ganelon12. I tego nam właśnie brakowało!

Witam waszą wysokość! Witam!

— No, no... Piękne słowa, śliczne słowa! — przyznał diabeł. — Szkoda, że nie mam czasu odpowiadać! Przyjaciele, wzywają mnie pilne interesy! Muszę zaraz odejść, inaczej gotów byłbym do wszystkiego. Dziękuję za miłe przyjęcie, drodzy kumotrzy! Do widzenia.

Rezydenci zapytali chórem, dokąd mu tak śpieszno, zaś diabeł odpowiedział, że czeka nań właścicielka Ekeby, majorowa, mająca odnowić kontrakt.

Wielkie zdumienie ogarnęło rezydentów. Wszakże majorowa to kobieta surowych obyczajów i dzielna osoba. Podnosi korzec zboża na plecy, pilnuje transportu rudy z kopalni przez całą długą drogę do Ekeby, sypia jak parobek na klepisku z workiem pod głową. W zimie dogląda mielerzy, latem spławia tratwami drzewo po jeziorze. Silną wolę ma ta kobieta. Klnie jak chłop, rządzi siedmioma posiadłościami swymi i dogląda majątków sąsiedzkich, włada parafią własną i pobliskimi, słowem — królową jest Värmlandii. Dla bezdomnych rezydentów była zawsze matką i dlatego puszczali mimo uszu pogłoski, że ma pakt z diabłem. Teraz pytają ciekawie, jaki to kontrakt zawarła z księciem ciemności.

Diabeł odpowiada, że podarował majorowej siedem włości w zamian za obietnicę posyłania mu rokrocznie jednej duszy.

Przerażenie ogromne ściska serca rezydentów!

Wiedzieli wszystko, ale nie rozumieli dotąd. W Ekeby umiera co roku jeden człowiek, umiera jeden z gości rezydenckiego skrzydła pałacu, jeden z wesołych, beztroskich, wieczystych młodzieńców. Ano trudno, ludzie tacy starzeć się nie powinni! Czymże jest im życie, czymże są dla życia, gdy drżąca ich ręka nie może podnieść do ust szklanki, a oślepłe oko kart nie rozeznaje? Motyle winny znać sztukę umierania w pełnym słońcu!

Teraz dopiero pojęli znaczenie tych słów!

Biada strasznej kobiecie! Dlatego to raczy ich smacznym jadłem, dlatego poi mocnym piwem i słodką wódką. Chce, by wprost od stołu pijaństwa i gry spadali w głąb piekieł, co roku jeden, jeden każdego krótkiego roku.

Biada strasznej kobiecie! Biada czarownicy! Do Ekeby przybywają silni, dzielni mężowie po to, by ginąć! Ona to pędzi ich w śmierć zamieniając mózgi w gąbkę, płuca w suchy popiół. Z omroczonym umysłem, pozbawieni nadziei, bez duszy, ruszają w daleką drogę. Biada tej kobiecie! Tak pomarło wielu stokroć lepszych od nich, tak zginąć muszą wszyscy, do jednego!

Niedługo zostawali jednak rezydenci pod grozą strachu.

— Władco ciemności! — wołają. — Nie pozwolimy ci zawierać z tą czarownicą paktów pisanych krwią. Musi umrzeć!

Chrystian Bergh, silny kapitan, zarzucił już na plecy największy ręczny młot kuźni, by roztrzaskać głowę potwora. — Nie zaprzeda ci już niczyjej duszy! Ty zaś sam, rogaty, musisz lec na kowadle, a my spuścimy na ciebie młot dźwigniowy. Kując będziemy cię przytrzymywać obcęgami, aż ci odejdzie chętka polowania na dusze rezydentów.

Czarny jegomość niewiele ma odwagi, jak z dawna wiadomo, i wcale nierad dostać się pod młot dźwigniowy. Wzywa tedy kapitana Bergha, by zaczekał, i rozpoczyna z kawalerami układy.

— Weźcie sobie od przyszłego roku te siedem hut żelaza, oddajcie mi majorową!

— Nie sądź, że jesteśmy nikczemni jak ona! — woła Juliusz. — Weźmiemy Ekeby i siedem posiadłości, ale z majorową musisz sobie radzić sam.

— Cóż na to Gösta? — pyta łagodny Löwenborg. — Niech mówi Gösta. W tak ważnej sprawie musimy usłyszeć zdanie Gösty.

— To czyste szaleństwo — mówi Gösta. — Bracia, nie dajcie się wodzić za nos! Czymże jesteśmy w porównaniu z majorową? Jakkolwiek ma się rzecz z naszymi duszami, nie pozwolę, o ile to w mej mocy, byśmy się zachowali wobec tej kobiety jak niewdzięcznicy, szubrawcy i zdrajcy. Zbyt długo jadłem chleb majorowej, by ją w tej chwili opuścić.

— Idź tedy do piekła, Gösto, jeśli masz ochotę. My sami będziemy królować w Ekeby.

— Czyście poszaleli, czy przepiliście resztkę rozsądku? Czy sądzicie, że to wszystko prawda? Wszakże to nie diabeł! Czyż nie spostrzegacie, że wszystko jest jeno wierutnym kłamstwem?

— Hm... hm... — rzekł czarny. — Acan jesteś na najlepszej drodze dostania się do piekła, choć od siedmiu lat przebywasz już w Ekeby. Nie miarkujesz, że cię to lada moment czeka.

— Głupstwa pleciesz, mój drogi! Sam cię przecież wsadziłem do pieca.

— Cóż stąd? Mogę być mimo to równie dobrze diabłem jak każdy inny. Tak, tak, Gösto, ty mi na pewno nie ujdziesz. Pięknie wybujałeś pod ręką majorowej.

— Ocaliła mnie! Czymże byłbym bez niej!

— Miała w tym cel swój. Wzięła cię do Ekeby, byś innych przynęcił. Posiadasz duże zdolności. Raz chciałeś się wyrwać, poprosiłeś ją o kawał gruntu i dom, i pracowałeś na życie jako rolnik. Ona codziennie przychodziła pod twe okna z pięknymi dziewczętami. Pewnego dnia ujrzawszy w jej towarzystwie Mariannę Sinclaire rzuciłeś łopatę i fartuch i zostałeś na nowo rezydentem.

— Głupiś! Droga tamtędy wiodła, i basta!

— Oczywiście, droga wiodła tamtędy, przyznaję. Innym razem, jako nauczyciel Henryka Dohny, omal nie zostałeś zięciem hrabiny Märty. Któż to jednak powiedział Ebbie Dohnie, że jesteś wypędzonym proboszczem, skutkiem czego cię odrzuciła? Majorowa to uczyniła, Gösto! Chciała cię odzyskać!

— Nonsens — odpowiada Gösta. — Ebba Dohna zmarła niedługo potem. I tak bym jej nie dostał.

Czarny przystąpił doń blisko i syknął mu w ucho:

— Zmarła, oczywiście zmarła, bo się zabiła z twego powodu, ale tego ci nikt dotąd nie powiedział.

— Nieźle grasz diabła! — rzekł Gösta.

— We wszystkim tym, powiadam, maczała palce majorowa. Chciała cię odzyskać dla gromady rezydentów.

Gösta roześmiał się w głos.

— Niezły z ciebie diabeł! — krzyknął dziko. — Ano dobrze, zawrzemy z tobą, jeśli chcesz, kontrakt, mocą którego dasz nam siedem hut żelaza.

— Dobrze, że nie stajesz już w poprzek własnemu szczęściu.

Rezydenci odetchnęli z ulgą. Już od dawna nie śmieli nic przedsięwziąć bez Gösty. Gdyby nie był przystał, umowa nie doszłaby do skutku, mimo że posiadanie siedmiu hut to rzecz niemała dla biednych pędziwiatrów.

— Zważcie dobrze! — rzekł Gösta. — Przyjmujemy siedem posiadłości, by ocalić dusze, nie po to zaś, by zostać bogatymi obszarnikami, co liczą złoto i ważą żelazo, nie wolno nam być suchymi pergaminami, związanymi workami pieniędzy, ale musimy zachować dotychczasową kawalerską fantazję.

— Złote ziarna mądrości! — mruknął czarny jegomość.

— Bierzemy tedy na rok te siedem posiadłości, ale wiedz, że jeśli w tym czasie uczynimy coś niezgodnego z honorem rezydentów, jeśli dokonamy czegoś użytecznego, mądrego lub popełnimy jakieś czyny niemęskie, to weźmiesz sobie po roku wszystkich dwunastu razem, a huty będziesz mógł dać, komu zechcesz.

Diabeł zatarł ręce z uciechy.

— Jeśli natomiast zachowamy się jak przystało prawdziwym rezydentom — dodał Gösta — nie będzie ci już wolno nigdy zawierać paktu stanowiącego o Ekeby i nie dostaniesz też w tym roku zapłaty ani od nas, ani od majorowej.

— To ciężkie warunki! — powiedział diabeł. — Drogi Gösto, wszakże mógłbyś mi przyznać choć jedną duszę, bodaj jedną małą duszyczkę, na przykład majorowej. Czemuż to ją ochraniasz?

— Nie handluję tym towarem! — huknął Gösta. — Jeśli jednak chcesz duszę, to porwij Sintrama z Forsu, ten dojrzał całkiem do piekła, ręczę ci.

— Hm... hm... to niezłe! — powiedział czarny jegomość nie mrugnąwszy nawet okiem. — A więc wszyscy rezydenci lub Sintram... to się równoważy. O, będę miał tłusty rok!

Spisano pakt krwią z serdecznego palca Gösty, na czarnym papierze diabła, jego własnym gęsim piórem.

Po podpisaniu rozradowali się rezydenci. Przez cały rok zażywać mieli wszystkich szczęśliwości, potem zaś... znajdzie się, myśleli, jakieś wyjście.

Odsuwają stołki, podają sobie ręce i wokoło wazy z ponczem, na czarnej podłodze puszczają się w dziki taniec. Pośrodku koła skacze diabeł w ogromnych susach, potem zaś pada jak długi przy wazie, pochyla ją ku sobie i zaczyna pić.

Widząc to runął na ziemię Beerencreutz, obok niego Gösta, a następnie kolejno wszyscy i wazę pochylając ku sobie, piją zawzięcie. W końcu ktoś ją potrącił, a gorący, lepki napój oblał leżących.

Wstają klnąc co sił, ale diabła już nie ma, tylko złote obietnice jego unoszą się niby promieniste korony nad głowami rezydentów.

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/

3. Uczta świąteczna

W pierwsze święto Bożego Narodzenia wydawała majorowa Samzelius wielką ucztę w Ekeby.

Zasiadła jako gospodyni u stołu nakrytego na pięćdziesiąt osób, w pełnym blasku i wspaniałości. Znikło krótkie futerko jagnięce, pasiasta spódnica z samodziału i fajka gliniana. Szumią na niej jedwabie, złoto zdobi jej ramiona, a perły chłodzą białą szyję.

Gdzie się atoli podzieli rezydenci, którzy na czarnej podłodze kuźni, z błyszczącego miedzianego kotła pili zdrowie przyszłych posiadaczy Ekeby?

Siedzą oto w kątku, pod piecem, przy osobnym stole, gdyż dziś nie ma dla nich miejsca przy stole paradnym. Dochodzą ich potrawy późno, a wino skąpo dopływa, nie polatują ku nim spojrzenia pięknych dam, nikt nie słucha żartów Gösty Berlinga.

Kawalerowie podobni są dziś oswojonym źrebcom czy sytym drapieżnikom. Spali w nocy jeno przez godzinę, pojechali bowiem przy blasku pochodni i gwiazd na poranną mszę. Widzieli świece świąteczne, słuchali kolęd, a twarze ich promieniały jak twarzyczki szczęśliwych dzieci. Zapomnieli o Wigilii w kuźni, jak się zapomina złego snu.

Wielka i potężna jest majorowa z Ekeby. Któż by śmiał podnieść na nią rękę, kto rzuci jej wyzwanie? Zaiste, nie biedni rezydenci, którzy przez lata całe jedli jej chleb i pod jej dachem spali. Sadza ich, gdzie chce, może im zamknąć drzwi przed nosem, a żaden ujść nie zdoła jej władzy. Poza Ekeby, dalibóg, żyć by nie mogli.

U wielkiego stołu uciecha co się zowie. Błyszczą tu piękne oczy Marianny Sinclaire i brzmi pogodny śmiech wesołej hrabiny Dohny.