Green Town - Ray Bradbury - ebook + książka

Green Town ebook

Ray Bradbury

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór powieści i opowiadań, których akcja rozgrywa się w miasteczku Green Town.

Niezwykłe historie o krainie dzieciństwa, widzianej z wielką nostalgią i miłością, opowieści o budzeniu się samoświadomości nastoletnich bohaterów, wielkiej afirmacji życia, codziennych wydarzeniach i rytuałach. Ale także podróże do krainy dziecięcych koszmarów, mrocznych miejsc i niepokojących zdarzeń.

W skład książki "Green Town" wchodzą: Słoneczne wino, Jakiś potwór tu nadchodzi, Pożegnanie lata i Letni ranek, letnia noc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 961

Oceny
3,9 (16 ocen)
6
5
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Dandellion Wine. Farewell Summer. Summer Morning, Summer Night. Something Wicked This Way Comes

Copyright © 1957, 2006, 2007, 1962 by Ray Bradbury Copyright for the Polish translation © 2020 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Projekt graficzny serii, projekt okładki oraz ilustracja na okładce: Dark Crayon Nazwa serii: Vanrad Redaktor serii: Andrzej Miszkurka

ISBN 978-83-7480-537-7 Wydanie II

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228134743 e-mail: [email protected] www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

słoneczne wino

Walterowi I. Bradbury’emu, ani wujowi, ani kuzynowi,

Ranek był cichy, spowite półmrokiem miasteczko spokojnie wylegiwało się w łóżku. W powietrzu wyczuwało się bliskość lata, wiatr miał już odpowiedni dotyk, tchnienie świata było przeciągłe, ciepłe, nieśpieszne. Wystarczyło wstać i wychylić się przez okno, by stwierdzić, że to pierwsze chwile prawdziwej wolności, prawdziwego życia. Pierwszy letni poranek.

Douglas Spaulding, lat dwanaście, przed chwilą się obudził i teraz unosił się próżniaczo na powierzchni porannego letniego strumienia. Leżąc w kopulasto sklepionej sypialni na drugim piętrze, czuł przepełniającą go niezwykłą moc, dawał się nieść czerwcowym wiatrom, spoglądał w dół z najwyższej wieży w miasteczku. Nocą, gdy drzewa zlewały się w lity przestwór, jego spojrzenie padało z góry na wzburzone morze wiązów, dębów i klonów, jak snop światła z latarni. Teraz zaś...

– O rety... – wyszeptał.

Całe lato do wykreślenia z kalendarza, dzień po dniu. Oczami wyobraźni widział już, jak jego ręce wyciągają się we wszystkich kierunkach naraz jak u Śiwy, bóstwa, które znał z książek podróżniczych; jak zrywają kwaśne jabłka, brzoskwinie i fioletowe śliwki. Będzie się odziewał w drzewa, krzewy i rzeki. Będzie z przyjemnością zamarzał na kość przy oszronionych drzwiach lodowni. Będzie się z radością piekł razem z dziesięcioma tysiącami kurczaków w babcinej kuchni.

Na razie jednak czekało go inne znajome zadanie.

Raz w tygodniu, wieczorem, wolno mu było zostawić ojca, matkę i młodszego brata Toma śpiących w ich małym domku po sąsiedzku i przybiec tutaj, na górę, po kręconych w ciemności schodach na szczyt dziadkowej wieżyczki czarnoksięskiej, spać pod kopułą wśród gromów i wizji, budzić się, zanim rozlegnie się krystalicznie czyste dźwięczenie butelek z mlekiem, i odprawiać magiczne obrzędy.

Stanął w ciemnościach przy otwartym oknie, wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze z płuc.

Latarnie uliczne pogasły jak świece na czarnym torcie. Douglas oddychał głęboko, a z każdym jego wydechem gasły gwiazdy.

Uśmiechnął się. Wycelował palcem.

Tam. Teraz tam. A teraz tam, tam i...

Zapalane w domach światła wykrawały kolejne żółte kwadraty w porannym półmroku. Daleko, w krainie świtu, zajaśniało rozproszone mrowie okien.

– Wszyscy ziewają. Wszyscy wstają.

W wielkim domu na dole zaczął się ruch.

– Dziadku, wyjmij zęby ze szklanki! – Douglas odczekał uczciwie długą chwilę, po czym dodał: – Babciu, prababciu, smażcie racuchy!

Ciepła woń smażonego ciasta popłynęła przez pełne przeciągów wnętrza, budząc lokatorów, ciotki, wujów, kuzynów, którzy przyjechali w gości.

– Ulico Wszystkich Starych Ludzi, zbudź się! Panno Helen Loomis, pułkowniku Freeleigh, pani Bentley! Zakaszlcie, wstańcie, weźcie pigułki, zacznijcie się krzątać! Panie Jonas, proszę zaprzęgać konia i ruszać w drogę swoją graciarnią na kółkach!

Posępne rezydencje po drugiej stronie wąwozu otwierały złowieszcze smocze ślepia. Wkrótce dwie starsze panie wyjadą swoją elektryczną Zieloną Machiną na ciągnące się w dole poranne aleje i będą machać do wszystkich mijanych psów.

– Panie Tridden, proszę biec do zajezdni!

Miejski tramwaj niebawem pożegluje rzekami ceglanych ulic, sypiąc ognistymi błękitnymi skrami na wszystkie strony.

– Johnie Huff, Charlie Woodmanie, jesteście gotowi? – wyszeptał Douglas, zwracając się w stronę Ulicy Dzieci. – Gotowi!

Gotowi szukać bejsbolowych piłek nasiąkniętych wodą po nocy na wilgotnym trawniku, gotowi bujać się na huśtawkach, które – na razie puste – zwieszały się z drzew.

– Mamo, tato, Tomie, budźcie się.

Cicho rozdzwoniły się budziki. Zadudnił zegar na wieży magistratu. Rozśpiewane ptaki poderwały się spośród drzew, pofrunęły w powietrzu jak zarzucona przez Douglasa sieć, a on gestem dyrygenta orkiestry wyciągnął rękę ku niebu na wschodzie.

Zaczęło wschodzić słońce.

Założył ręce na piersi i uśmiechnął się uśmiechem czarodzieja.

O tak, pomyślał, wszyscy skaczą i biegają na mój rozkaz. Zapowiada się piękne lato.

Pstryknął palcami.

Drzwi zaczęły otwierać się z trzaskiem. Ludzie wychodzili na ulice.

Rozpoczęło się lato roku tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego.

Idąc tego ranka przez trawnik, Douglas Spaulding zgarnął pajęczynę na twarz. Niewidoczna nić musnęła jego czoło i pękła bezdźwięcznie.

I tak oto, za sprawą tego najdelikatniejszego ze zdarzeń, Douglas wiedział już, że ten dzień będzie inny. Miał być inny także z tego powodu – jak objaśniał ojciec, wioząc Douglasa i jego dziesięcioletniego brata, Toma, samochodem za miasto, niektóre dni składają się wyłącznie z zapachów; cały świat wpada wtedy jedną dziurką od nosa i wypada drugą. W inne dni z kolei, mówił dalej, słyszymy wszystkie fanfary i trele wszechświata. Jeszcze inne szczególnie wyczulają zmysł smaku albo dotyku, a zdarzają się i takie, które są dobre dla wszystkich zmysłów naraz. A ten dzień (tu ojciec pokiwał głową) pachniał tak, jakby tuż za najbliższymi wzgórzami przez noc wyrósł wielki, nienazwany sad, który napełniał całą krainę w zasięgu wzroku swoją ciepłą rześkością. W powietrzu wyczuwało się bliskość deszczu, chociaż na niebie nie było ani jednej chmurki. W każdej chwili z lasu mógł dobiec śmiech kogoś nieznajomego, ale na razie panowała cisza.

Douglas patrzył na mijane krajobrazy. Nie czuł woni sadu, nie wyczuwał, żeby zanosiło się na deszcz; nie wiedział, że sad może istnieć bez jabłoni, a deszcze bez chmur. Jeśli zaś chodzi o intruza zaśmiewającego się do rozpuku gdzieś pośród drzew...

Fakt pozostawał jednak faktem: bez żadnego szczególnego powodu dzień był wyjątkowy. Douglasa przeszedł dreszcz.

Samochód zatrzymał się w samym środku cichego lasu.

– W porządku, chłopcy. Bądźcie grzeczni.

W samochodzie Douglas z Tomem nawzajem sprzedawali sobie kuksańce.

– Tak jest!

Wysiedli, zabierając niebieskie metalowe kubełki. Oddalili się od samotnej pylistej drogi i zanurzyli w deszczowe aromaty.

– Wypatrujcie pszczół – polecił im ojciec. – Pszczoły kręcą się przy winogronach jak chłopcy przy kuchni. Doug?

Douglas podniósł na niego wzrok.

– Błądzisz myślami milion mil stąd. Czuj duch! Trzymamy się razem.

– Tak jest!

Szli przez las: na czele ojciec, bardzo wysoki, w jego cieniu Douglas i na końcu drepczący w cieniu brata mały Tom. Wspięli się na nieduże wzniesienie i spojrzeli w przód. Tam, widzicie? Tam! Ojciec wskazał coś wyciągniętą ręką. Tam właśnie, w zielonej głębinie, żyją i umierają wiatry cichych letnich dni, niewidzialne niczym widmowe wieloryby.

Douglas zerknął przelotnie, niczego nie zobaczył i poczuł się oszukany przez ojca, który – tak samo jak dziadek – stale żył zagadkami. Ale... mimo to...

Douglas stał nieruchomo i nasłuchiwał.

Tak, pomyślał, zaraz coś się wydarzy. Ja to wiem!

– Spójrzcie: złotowłos – mówił ojciec, idąc dalej. Metalowy kubeł dźwięczał mu w dłoni. – Czujecie to? – Zrył butem ziemię. – Gnijące liście, nawarstwiające się przez miliony lat. Pomyślcie, ile jesieni musiało upłynąć, żeby powstało coś takiego.

– Jejku – zachwycił się Tom – chodzę jak prawdziwy Indianin. Bezszelestnie.

Douglas czuł grubość żyznej gleby i zarazem jej nie czuł. Nasłuchiwał. Czuwał.

Jesteśmy otoczeni! – pomyślał. To się zaraz wydarzy! Ale co?

Zatrzymał się.

Pokaż się! – krzyknął bezgłośnie. Kimkolwiek jesteś, czymkolwiek jesteś, wyłaź!

Tom z tatą szli nieśpiesznie przodem po wyciszonej ziemi.

– Najpiękniejsza koronka, jaka istnieje – powiedział półgłosem tata.

Wskazywał w górę, między drzewa, chcąc pokazać synom, jak gałęzie przeplatają się z niebem albo niebo z gałęziami, sam nie był pewien, uśmiechnął się, ale koronka z pewnością tam była i cały czas była tkana na nowo, zielononiebieska, wystarczyło tylko patrzeć, jak las porusza swoim brzęczącym krosnem. Stał beztrosko, mówił to i owo, słowa swobodnie płynęły mu z ust, a słuchało się go tym łatwiej, że od czasu do czasu sam śmiał się z własnych proklamacji. Lubię słuchać ciszy, powiedział, o ile ciszy można w ogóle słuchać, bo, mówił dalej, w tej ciszy słychać, jak pyłek dzikich kwiatów opada w skwierczącym od pszczół powietrzu, na Boga, naprawdę skwierczącym od pszczół! Słuchajcie! Cóż za kaskada ptasich treli, tuż-tuż, za tymi drzewami!

Teraz, pomyślał Douglas. Coś nadchodzi. Coś tu biegnie! Nic nie widzę! Zbliża się! Zaraz tu będzie!

– Lisia winorośl! – powiedział ojciec. – Spójrzcie! Ależ mamy szczęście.

Nie róbcie tego!

Douglasowi zaparło dech w piersi, ale Tom i tata już pochylili się i włożyli ręce w trzeszczący sucho gąszcz. Zaklęcie zostało przełamane. Straszliwy drapieżca, cudowny biegacz, skoczek i pożeracz dusz zniknął.

Douglas osunął się na kolana, zagubiony i pusty w środku. Patrzył, jak jego palce wnikają w zielony cień i wynurzają się z powrotem splamione takim kolorem, jakby w jakiś sposób skaleczył las i zanurzył dłonie w otwartej ranie.

* * *

– Czas na drugie śniadanie, chłopcy!

Z wiaderkami na wpół wypełnionymi winogronami i poziomkami, wśród brzęczenia pszczół, które było, jak twierdził ojciec, ni mniej, ni więcej, tylko pomrukami świata nucącego pod nosem, usiedli na omszałej kłodzie i jedząc kanapki, próbowali wsłuchać się w las w taki sam sposób, jak czynił to ojciec. Douglas czuł, że tata obserwuje go w niemym rozbawieniu. Tata chciał nawet powiedzieć coś, co właśnie przyszło mu do głowy, ale ostatecznie odgryzł tylko kolejny kęs i się zadumał.

– Kanapka jedzona na świeżym powietrzu przestaje być kanapką. Smakuje inaczej niż w domu, zauważyliście to? Ostrzej. Czuć w niej nuty mięty, żywicy. Cudownie pobudza apetyt.

Język Douglasa zawahał się w zetknięciu z fakturą chleba i ostro przyprawionej szynki. Ale nie, jednak nie... To była po prostu zwykła kanapka.

Tom przeżuł i pokiwał głową.

– Rozumiem, co masz na myśli, tato!

Tak niewiele brakowało, zamyślił się Douglas. Cokolwiek to było, było Duże, rety, naprawdę Ogromne! Ale się spłoszyło. Gdzie jest teraz? Za tym krzakiem! Nie, za moimi plecami! Albo nie, jest tutaj, tuż-tuż...

Dyskretnie rozmasował sobie żołądek.

Jeżeli poczekam, wróci. Nie zrobi mi krzywdy. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że nie chce mnie skrzywdzić. Co będzie dalej? Co? Co?

– Wiesz, ile razy graliśmy w bejsbol w tym roku, w poprzednim, dwa lata temu? – zagadnął zgoła nie na temat Tom.

Douglas patrzył na jego szybko poruszające się usta.

– Zapisz: tysiąc pięćset sześćdziesiąt osiem razy! Ile razy umyłem zęby przez dziesięć lat? Sześć tysięcy! Mycie rąk: piętnaście tysięcy. Spałem cztery tysiące razy z hakiem, nie licząc krótkich drzemek. Zjadłem sześćset brzoskwiń i osiemset jabłek. Dwieście gruszek, nie przepadam za gruszkami. Znam statystyki na każdą okazję! Jak się zsumuje wszystkie rzeczy, które zrobiłem przez dziesięć lat, to wychodzi miliard milionów.

Znów się zbliża, pomyślał Douglas. Ale dlaczego? Dlatego że Tom mówi?

Tom gadał w najlepsze, z pełną buzią, tata siedział obok, na kłodzie, czujny jak ryś, a słowa wzbierały w ustach Toma jak bąbelki w oranżadzie:

– Przeczytane książki: czterysta. Popołudniowe seanse w kinie: czterdziestu Bucków Jonesów, trzydziestu Jacków Hoxie, czterdziestu pięciu Tomów Miksów, trzydziestu dziewięciu Hootow Gibsonów, sto dziewięćdziesiąt dwie różne historyjki o kocie Feliksie, dziesięciu Douglasów Fairbanksów, osiem powtórek Upiora woperze z Lonem Chaneyem, czterech Miltonów Sillsów i jedna szmira o miłości, z Adolphem Menjou, ale wtedy przesiedziałem półtorej godziny w toalecie i czekałem, aż te ckliwości się skończą i puszczą Kota ikanarka albo Nietoperza, bo wtedy wszyscy w kinie w kogoś się wtulali i krzyczeli przez dwie godziny bez przerwy. W tym czasie ze czterysta lizaków, tak myślę, trzysta cukierków „Tootsie Roll”, siedemset lodów w rożku...

Gadał w tym stylu jeszcze pięć minut, a potem odezwał się tata.

– A ile zebrałeś winogron? – zapytał.

– Dwieście pięćdziesiąt sześć! – odparł bez namysłu Tom. – Co do sztuki.

Tata parsknął śmiechem i drugie śniadanie dobiegło końca. Znów zagłębili się w cień w poszukiwaniu lisich winogron i maciupeńkich poziomek, zgięci wpół, cała trójka, wyciągając ręce i cofając je nad coraz cięższymi kubełkami. Douglas wstrzymał oddech i się zamyślił. Tak, to coś znów tu jest! Prawie dyszy mi w kark! Nie odwracaj się! Pracuj. Zbieraj spokojnie winogrona, napełniaj kubełek. Jeśli się obejrzysz, spłoszysz Stwora. Tym razem nie daj mu uciec! Ale jak go sprowadzić bliżej, żeby móc mu się przyjrzeć? Spojrzeć mu w oczy? Jak? No jak?

– Złapałem płatek śniegu do pudełka od zapałek – powiedział Tom, z uśmiechem patrząc na swoją winogronową rękawicę.

„Zamknij się!” – chciał krzyknąć Douglas. Ale nie, lepiej nie, krzyk przepłoszyłby echo i Stwór też by uciekł.

Ale zaraz... Im więcej Tom gadał, tym bardziej Stwór się zbliżał. Nie bał się Toma. Tom wciągał go wraz z oddechem do płuc. Tom był jego częścią!

– W lutym była śnieżyca – ciągnął Tom. Parsknął śmiechem. – Wystawiłem na dwór otwarte pudełko po zapałkach, złapałem w nie płatek śniegu, zamknąłem je, pobiegłem do domu i schowałem do lodówki!

Blisko, bardzo blisko. Douglas wpatrywał się w trzepoczące wargi Toma. Chciał się odwrócić, teraz, w tej chwili, bo czuł, jak na obrzeżu lasu piętrzy się potężna fala przypływu, która lada chwila runie na nich z góry, zmiażdży ich...

– O tak, szanowni państwo – zadumał się na głos Tom, nie przestając zbierać winogron. – Jestem jedynym człowiekiem w całym Illinois, który ma w lecie swój własny płatek śniegu. Musi być wart fortunę! Jutro otworzę pudełko. Tobie też dam zerknąć, Doug...

W każdy inny dzień Douglas prychnąłby lekceważąco, odmówił, coś odpowiedział, ale teraz, gdy Stwór pędził im na spotkanie, gdy spadał na niego z góry w przejrzystym powietrzu, mógł tylko zamknąć oczy i pokiwać głową.

Zdumiony Tom przestał zbierać owoce, odwrócił się i szeroko otwartymi oczami spojrzał na brata. Pochylony Douglas stanowił idealny cel. Tom rzucił się na niego z krzykiem, skoczył, spadł. Upadli i przeturlali się po ziemi, szamocząc się zawzięcie.

Nie! Douglas zatrzasnął swój umysł. Nie! Nagle jednak... Tak, właśnie tak! Tak ma być! Plątanina ciał, kontakt fizyczny, kłąb kończyn wcale nie przepłoszyły wezbranego morza, które w tej właśnie chwili runęło na nich z góry, zalało ich, przytopiło i poniosło wzdłuż trawiastego brzegu w środku lasu. Knykcie trafiły go w usta. Poczuł ciepłą, rdzawą krew, z całej siły złapał Toma i trzymał go mocno, i tak leżeli w ciszy, z burzą w sercach i świszczącym oddechem w nozdrzach. W końcu, bardzo powoli, bojąc się, że niczego nie zobaczy, Douglas uchylił jedną powiekę.

Wszystko, absolutnie wszystko było na swoim miejscu.

Świat – niczym gigantyczna źrenica jeszcze większego oka, która też przed chwilą otworzyła się i rozwarła szeroko, by wszystko ogarnąć – utkwił w nim swoje spojrzenie.

Wiedział już, co takiego skoczyło na niego, i wiedział, że z nim zostanie. Że już nie ucieknie.

Ja żyję, pomyślał.

Palce mu drżały, jaskrawe od krwi, czerwone jak skrawki obcej flagi, dopiero co znalezionej i nigdy wcześniej niewidzianej; zastanawiał się, jaki kraj symbolizuje ta flaga i jaki hołd winien mu złożyć. Przyciskając Toma do piersi, lecz zarazem nie zauważając jego obecności, dotknął zakrwawionych palców drugą, wolną ręką, jakby mógł tę krew zdjąć, podnieść do światła, obejrzeć ze wszystkich stron. Wypuścił Toma i leżał na plecach z ręką wzniesioną na tle nieba, i cały był głową, z której oczy wyzierały jak para strażników przez opuszczoną kratę w bramie zamku, ponad mostem – jego ramieniem – w stronę tych palców, na których powiewał w świetle jasny sztandar krwi.

– Nic ci się nie stało, Doug? – zapytał Tom.

Jego głos dobiegał spod wody, z dna omszałej studni, tajemnej i odległej.

Trawa szeptała pod ciałem Douga. Opuścił rękę i zielony meszek miękko otulił mu dłoń. Daleko, daleko w dole skrzypiały zamknięte w butach palce stóp. Wiatr wzdychał nad jego porażonymi zgiełkiem uszami. Jasny świat przesuwał się po szklistej krzywiźnie jego gałek ocznych jak roziskrzone obrazy w kryształowej kuli. Kwiaty były rozsianymi po lesie okruchami słońca i ognistymi skrawkami nieba. Ptaki ślizgały się po bezkresnym odwróconym stawie nieba jak kaczki puszczone na wodzie. Oddech omiatał mu zęby; lodem wpadał do płuc, ogniem wypływał z powrotem. Owady przeszywały powietrze, nadając mu elektryczną przejrzystość. Dziesięć tysięcy włosów na głowie Douglasa wydłużało się o milionową część cala. W uszach słyszał dwa bijące serca, trzecie tłukło mu się w gardle, dwa pierwsze pulsowały w przegubach dłoni, trzecie, prawdziwe, waliło mu w piersi. Miliony porów na jego skórze otworzyły się.

Ja naprawdę żyję, pomyślał. Nigdy przedtem nie zdawałem sobie z tego sprawy, a jeśli nawet, to musiałem o tym zapomnieć.

Wykrzyczał to tuzin razy, głośno, choć w milczeniu. Pomyśl o tym, tylko pomyśl! Dwanaście lat i dopiero teraz! Co za niespodziewane odkrycie, co za niezwykły czasomierz, złotoświetlisty zegar z siedemdziesięcioletnią gwarancją, porzucony pod drzewem i odnaleziony przy okazji siłowania się z bratem.

– Doug? Nic ci się nie stało?

Krzyknął, skoczył na Toma, złapał go i razem poturlali się po ziemi.

– Wariat z ciebie, Doug!

– Wariat!

Potoczyli się z górki, słońce w ich ustach, w oczach było jak odłamki cytrynowego szkła, dyszeli jak dwa wyrzucone na brzeg pstrągi, śmiali się, krzyczeli.

– Na pewno nie zwariowałeś, Doug?

– Nie, nie, nie, nie, nie!

Douglas z zamkniętymi oczami oglądał skradające się przez mrok cętkowane lamparty.

– Tom! – A potem ciszej: – Tom... czy wszyscy na świecie wiedzą... że on żyje?

– No pewnie. Kurczę, jasne, że tak!

Lamparty oddaliły się bezgłośnym truchtem w głąb mroczniejszych krain, gdzie oczy nie mogły za nimi podążyć.

– Mam nadzieję – wyszeptał Douglas. – Mam szczerą nadzieję, że tak właśnie jest.

Otworzył oczy. Tata stał nad nim, wysoko, na zielono ulistnionym niebie, trzymał się pod boki i śmiał się w głos. Spojrzeli sobie w oczy. Douglas drgnął. Tata wie, pomyślał. Wszystko zaplanował. Specjalnie nas tu przyprowadził, żeby mogło mi się to przydarzyć! Jest wtajemniczony, wszystko wie. A teraz wie też, że ja wiem.

Dłoń opadła ku niemu z góry i go złapała. Stanął na chwiejnych nogach obok Toma i taty, rozczochrany i posiniaczony, niedowierzający i oniemiały. Objął się ramionami, ścisnął swoje dziwnie kościste łokcie i z satysfakcją oblizał rozciętą wargę. Spojrzał na tatę i Toma.

– Wezmę wasze kubełki – powiedział. – Pozwólcie mi ten jeden raz wszystko ponieść.

Zaintrygowani i zaskoczeni, z uśmiechem oddali mu swoje wiaderka.

Douglas stał tak, chwiejąc się lekko, i ze wszystkich sił ściskał w opuszczonych rękach cały zebrany las, brzemienny syropem. Chcę czuć wszystko, co można poczuć, pomyślał. Chcę się zmęczyć, pozwólcie mi poczuć zmęczenie. Żyję, wiem, że żyję, i nie wolno mi o tym zapomnieć dziś, jutro ani pojutrze.

Towarzyszyły mu pszczoły, zapach lisich winogron i żółtego lata, gdy szedł obciążony i na wpół pijany, z cudownie twardymi odciskami na palcach, z odrętwiałymi rękami, potykając się, aż ojciec musiał złapać go za ramię.

– Nie trzeba – wymamrotał. – Wszystko gra. Nic mi nie jest...

Upłynęło pół godziny, zanim odciśnięte w jego rękach, nogach i szyi wspomnienie trawy, korzeni, kamieni i kory na omszałej kłodzie zatarło się i wyblakło. Kiedy o nim rozmyślał, kiedy czuł, jak z niego spływa, roztapia się, zanika, brat i milczący ojciec szli za nim, by mógł sam znaleźć drogę przez las do tej niewiarygodnej drogi, która zabierze ich z powrotem do miasteczka...

W miasteczku, tego samego dnia, nieco później.

Czas kolejnych żniw.

Dziadek stał na szerokiej werandzie od frontu niczym kapitan lustrujący wzrokiem rozległe, niewzruszone połacie rozciągającej się przed nim nowej pory roku. Pytał o zdanie wiatr, pytał nietykalne niebo, pytał trawnik, na którym stali Douglas i Tom zamierzający zadawać pytania tylko jemu.

– Są już gotowe, dziadku? To już?

Dziadek uszczypnął się w podbródek.

– Pięćset, tysiąc, dwa tysiące najmarniej – odparł. – O tak, to będzie obfity plon. I łatwy zbiór. Zbierzcie wszystkie! Dziesięć centów za każdy worek dostarczony pod prasę!

– Hej!

Chłopcy pochylili się z uśmiechem. Zbierali złociste kwiaty, których powódź zalała cały świat: skapywały z trawników, wylewały się na ceglane ulice, pukały cicho do kryształowych piwnicznych okienek, wzburzały się i kołysały. Zewsząd otaczał chłopców roziskrzony splendor roztopionego słońca.

– Rok w rok – mówił dziadek – rosną jak szalone. Pozwalam im na to. Stado lwów na podwórku. Spójrz na nie, a wypalą ci dziurę w siatkówce oka. Pospolity kwiat, owszem, chwast, którego nikt nie zauważa. Ale dla nas to szlachetny mniszek lekarski. Żółty mlecz.

Starannie zebrane do worków mlecze trafiały pod ziemię i rozświetlały półmrok piwnicy. Prasa na wino już czekała, otwarta i zimna. Rozgrzewała się od kaskady kwiatów, wypełniała się nimi, dziadek kręcił śrubą, delikatnie miażdżył plon.

– O tak... właśnie tak...

Złota struga, esencja pięknego miesiąca najpierw ciurkała, a potem tryskała obficie z kranika u dołu, skąd po odstaniu i zebraniu szumowin trafiała do czystych butelek po keczupie, które lśniącymi szeregami wypełniały piwniczne ciemności.

Słoneczne wino.

Same te słowa były jak posmak lata na języku, wino było zaś istotą lata, zabutelkowaną i zakorkowaną. A odkąd Douglas wiedział, naprawdę wiedział, że żyje, i chodząc po świecie, rozglądał się na wszystkie strony, żeby wszystkiego dotknąć i wszystko zobaczyć, wydawało się jak najbardziej naturalne, słuszne i na miejscu, żeby część tej nowej wiedzy, część tego szczególnego, pamiętnego dnia zapieczętować z zamiarem otwarcia w jakiś dzień styczniowy, gdy śnieg prószy obficie, a słońce nie pokazuje się od tygodni i miesięcy; być może jakaś część dzisiejszego cudu zostanie do tamtego dnia zapomniana i będzie wymagała odświeżenia. A ponieważ miało to być lato nieodgadnionych cudowności, Douglas chciał wszystko ocalić i opisać, żeby później w dowolnej chwili móc zejść na paluszkach w ten wilgotny mrok, wyciągnąć ręce i wyprostować koniuszki palców.

A tam – rząd za rzędem, lśniące łagodnym blaskiem kwiatów otwierających się o poranku, promieniejące spod cieniutkiej warstewki kurzu światłem tego czerwcowego słońca – będzie stało słoneczne wino. Gdy w zimowy dzień spojrzeć poprzez nie na świat, śnieg topnieje na trawie, ptaki wracają na drzewa, a woń kwiatów niesie się na wietrze jak tchnienie miriadów motyli. Niebo z ołowianego staje się błękitne.

Słońce trzymane w dłoni i przelewane do kieliszka, malutkiego kieliszka, ma się rozumieć, dla dzieci, w sam raz na jeden szczypiący w język łyczek. Kiedy uniesiesz go do ust i wychylisz, przemieni krążącą w twoich żyłach porę roku.

– Szykujcie beczkę deszczową!

Nic innego nie wchodziło w grę, to musiała być woda najczystsza z najczystszych, zawezwana z odległych jezior i słodkich łąk mokrych od wczesnoporannej rosy, uniesiona pod niebo, przetransportowana w spranych kłębach na odległość dziewięciuset mil, muśnięta wiatrem, zelektryfikowana wysokim napięciem i skroplona w chłodnym powietrzu. W kryształkach tej wody, spadającej deszczem, gromadziło się jeszcze więcej nieba. Miała w sobie coś ze wschodniego wiatru i coś z zachodniego, coś z północnego i południowego, zanim przetworzyła się w deszcz, który – po tej godzinie czarów – będzie na najlepszej drodze do przeobrażenia się w wino.

Douglas wybiegł na dwór z czerpakiem i zanurzył go głęboko w beczce z deszczówką.

– No dalej, do pełna!

Woda w czerpaku była jak jedwab, przejrzysty jedwab z delikatną błękitną nutą. Wypita zmiękczała wargi, gardło i serce. Należało przenieść ją w czerpaku i wiadrze do piwnicy i tam wychlusnąć obfitą strugą, górskim strumieniem, na kwietne zbiory.

Nawet babcia – kiedy śnieg będzie wirował zajadle, przyprawiał cały świat o zawrót głowy, oślepiał okna, wykradał oddechy z szeroko otwartych ust – w któryś lutowy dzień zniknie w piwnicy.

Z góry, z wnętrza ogromnego domu, będzie dobiegało pokasływanie, kichanie i jęki; dziecięce gorączki, gardła zdarte jak surowe mięso prosto od rzeźnika, nosy jak wiśnie w syropie, czyhające wszędzie mikroby. I wtedy przybędzie babcia, wynurzy się z piwnicy jak czerwcowa boginka, skrywając oczywisty sekret pod dzierganym na drutach szalem. Zaniesie go do wszystkich pokojów, na parterze i na piętrach, i odmierzy odrobinę jego aromatycznej klarowności do zgrabnych kieliszków, w sam raz na jeden zgrabny haust. Lekarstwo z innej epoki, balsam utarty ze słońca i sierpniowych popołudni, z epoki ledwie słyszalnego turkotu wozów z lodem na wyłożonych cegłą alejach, świstu srebrzystych fajerwerków, fontann tryskających spod kosiarek do trawy penetrujących mrówcze krainy – a wszystko to, wszystko, przelane w jeden kieliszek.

Tak, może nawet babcia, zwabiona do zimowej piwnicy obietnicą czerwcowej przygody, przystanie na chwilę w samotności i ciszy, by odbyć potajemną naradę z własną duszą, tak jak czynili to dziadek, ojciec, wuj Bert albo niektórzy z lokatorów; by poczuć ostatnie muśnięcie dawno przeminionego kalendarza, pikników, ciepłych deszczów, zapachu pszenicznych pól, świeżo prażonej kukurydzy i miękkiego siana. Nawet babcia będzie powtarzać te piękne, złociste słowa, które padały teraz, w tej chwili, gdy sypano kwiaty pod prasę, słowa powtarzane przez wszystkie białe zimy aż po kres czasu. Wypowiadane raz po raz będą jak uśmiech na jej ustach, jak niespodziewana plamka słonecznego światła w ciemności.

Słoneczne wino. Słoneczne wino. Słoneczne wino.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.