Groźny cień - Arthur Conan Doyle - ebook + audiobook

Groźny cień audiobook

Arthur Conan Doyle

3,0

Opis

Jack Calder właśnie powrócił ze szkoły do rodzinnego domu w nadmorskiej miejscowości Berwick. Wkrótce wprowadza się tam także jego kuzynka Edie, która niedawno straciła ojca. Trzpiotowata dziewczynka, jaką Jack pamiętał z dzieciństwa, wyrosła na piękną pannę, która kokietuje nie tylko Jacka, ale też jego przyjaciela Jima. Pewnego dnia mężczyźni znajdują na plaży rozbitka, który ma ze sobą skrzynkę pełną złotych monet. Nie zważając na przestrogi Jima, Jack oferuje przybyszowi gościnę. Gość szybko zaskarbia sobie sympatię otoczenia, ale roztacza też wokół siebie aurę tajemniczości. Kim jest ów nieznajomy? Dlaczego Edie, zawsze tak głodna plotek z szerokiego świata, traktuje go z rezerwą? Czy wieloletnia przyjaźń Jacka i Jima wygra w walce z porywami serca? Tymczasem Napoleon Bonaparte ucieka ze swego więzienia na Elbie, a nad Europę nadciąga tytułowy groźny cień…

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 41 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ar­thur Co­nan Doy­le

Groź­ny cień

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The Gre­at Sha­dow

Re­dak­cja

Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Ge­be­th­ner i Wolff, War­sza­wa 1909

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-407-3

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

I. Noc sygnałów

Otom jest, któ­ry pi­szę, ja – Jack Cal­der z West Inch – w wie­ku lat pięć­dzie­się­ciu i w po­ło­wie dzie­więt­na­ste­go stu­le­cia jesz­cze w peł­ni władz wszyst­kich, zdrów na cie­le i na du­szy.

Żona za­le­d­wie raz na ty­dzień do­pa­trzeć się może na skro­ni jed­ne­go si­wie­ją­ce­go wło­ska i wy­ry­wa mi go do­syć gniew­nie, choć nie ro­zu­miem, cze­mu jej wła­ści­wie na tym za­le­ży?

Nie mam po pro­stu cza­su my­śleć o ta­kich drob­nost­kach, szcze­gól­nie te­raz, gdy wię­cej niż kie­dy­kol­wiek czu­ję, że je­stem już czło­wie­kiem z bez­pow­rot­nie mi­nio­nej epo­ki i że ży­cie moje pły­nę­ło w okre­sie, w któ­rym spo­sób my­śle­nia i dzia­ła­nia róż­nił się tak od dzi­siej­szych, jak­by ci lu­dzie po­cho­dzi­li nie sprzed ćwierć wie­ku, a z ja­kiejś in­nej, da­le­kiej pla­ne­ty.

Kie­dy, na przy­kład, prze­cha­dzam się wśród pól i zie­le­nie­ją­cych ła­nów, a spoj­rzę tam, w stro­nę Ber­wick, do­strze­gam licz­ne, splą­ta­ne sznur­ki bia­ła­we­go dymu, któ­ry mówi mi o tym dziw­nym, no­wym po­two­rze, ży­wią­cym się wę­glem, i któ­ry w ciel­sku swo­im ukry­wa do ty­sią­ca lu­dzi, i snu­je się bez koń­ca wzdłuż gra­nic.

W dni bar­dzo po­god­ne doj­rzeć mogę na­wet bez tru­du czer­wo­ne bły­ski mie­dzia­nych ko­mi­nów, sko­ro ów po­twór kie­ru­je się ku Cor­rie­mu­ir. A gdy obej­mę wzro­kiem sine, kłę­bią­ce się mo­rza, do­strze­gam go zno­wu, cza­sem dwa, czę­ściej jesz­cze kil­ka­na­ście że­la­znych po­two­rów i od cielsk dzi­wacz­nych nie umiem już ode­rwać oczu. Przej­ście ich w wo­dzie zna­czy bia­ła smu­ga, w po­wie­trzu czar­ny ślad po­sęp­ny, pod wiatr idą z więk­szą ła­two­ścią niż ło­soś pły­ną­cy w górę Twe­edy.

I wy­obra­żam so­bie, że na po­dob­ny wi­dok mój oj­ciec onie­miał­by chy­ba z zdu­mie­nia, a wię­cej może jesz­cze z gnie­wu, bo sta­ro­wi­na miał w du­szy tak głę­bo­ko za­ko­rze­nio­ny lęk ob­ra­że­nia czym­kol­wiek Wszech­moc­ne­go Stwór­cy, że ani sły­szeć nie chciał o „nie­wo­le­niu” na­tu­ry i na­gi­na­niu jej do ce­lów ludz­kich, a wszel­kie in­no­wa­cje gra­ni­czy­ły w umy­śle jego nie­le­d­wie z bluź­nier­stwem.

Bóg stwo­rzył zwie­rzę po­cią­go­we – ko­nia.

A zu­chwa­ły śmier­tel­nik spod Bir­ming­ham wy­my­ślił zu­chwal­szą jesz­cze od sie­bie ma­szy­nę.

I dla­te­go mój po­czci­wy oj­ciec upie­rał się przy wy­łącz­nym uży­wa­niu sio­dła i od­wiecz­nych ostróg, uświę­co­nych tra­dy­cja­mi przod­ków.

Ale nie­mniej by się z pew­no­ścią zdzi­wił, gdy­by mu było dane oglą­dać spo­kój i chęć czy­nie­nia do­bre­go, ja­kie kró­lu­ją te­raz w ser­cach lu­dzi, gdy­by mógł czy­tać dzien­ni­ki i sły­szeć to, co mó­wią wszy­scy – że już nie trze­ba woj­ny – prócz, ro­zu­mie się, ko­niecz­no­ści po­skra­mia­nia ne­grów i tym po­dob­nych nie­mi­łych Bogu, czar­nych stwo­rzeń.

Bo prze­cież, kie­dy umie­rał, bi­li­śmy się i bi­li­śmy się bez prze­rwy – je­śli po­mi­nie­my krót­ki, za­le­d­wie dwu­let­ni ro­zejm – pra­wie już ćwierć wie­ku.

Za­sta­nów­cie się nad tym wy, któ­rzy pro­wa­dzi­cie te­raz spo­koj­ne i bez żad­nych wstrzą­śnień gwał­tow­niej­szych ży­cie.

Toż dzie­ci zro­dzo­ne pod­czas woj­ny sta­wa­ły się doj­rza­ły­mi ludź­mi, któ­rzy z ko­lei mie­li swo­je dzie­ci, a krwa­wy od­blask bi­tew i stłu­mio­ny huk strza­łów cią­gle jesz­cze na­peł­niał An­glię trwoż­nym, śmier­cio­no­śnym szme­rem.

Ci, któ­rzy po­szli w służ­bę oj­czyź­nie w kwie­cie wie­ku, w peł­ni sił mło­dzień­czych, do­cze­ka­li się po­chy­lo­nych ple­ców i si­wi­zny, człon­ki ich stra­ci­ły jędr­ność i tę­ży­znę, a wro­gie flo­ty i ar­mie jesz­cze wal­czy­ły, jesz­cze się po­ty­ka­ły i jesz­cze ście­ra­ły bez koń­ca.

I chy­ba nic dziw­ne­go, iż wresz­cie za­czę­to uwa­żać woj­nę za stan zu­peł­nie nor­mal­ny i że w okre­sach po­zor­ne­go lub chwi­lo­we­go po­ko­ju do­zna­wa­no uczu­cia ja­kie­goś szcze­gól­niej­sze­go bra­ku cze­goś.

A całe owo nie­skoń­czo­ne ćwierć­wie­cze wy­peł­ni­ły woj­ny z Duń­czy­ka­mi, z Ho­len­dra­mi, z Hisz­pa­nią, a po­tem bi­li­śmy się z Tur­kiem, z Ame­ry­ka­na­mi, a po­tem jesz­cze z za­stę­pa­mi z Mon­te­vi­deo.

Pa­mię­tam, jak mó­wio­no, że w tym po­wszech­nym za­mę­cie żad­na rasa, ża­den na­ród nie był w zbyt bli­skim albo w zbyt da­le­kim stop­niu po­kre­wień­stwa, by unik­nąć wplą­ta­nia w ów wir ol­brzy­mi a zło­wiesz­czy.

Jed­nak przede wszyst­kim i naj­wię­cej bi­li­śmy się z Fran­cu­za­mi, a wódz, któ­ry im prze­wo­dził, był czło­wie­kiem, co na­tchnął nas wpraw­dzie nie­do­zna­wa­ną ni­g­dy przed­tem trwo­gą, nie­okre­ślo­nym lę­kiem, ale tak­że i szcze­rym, głę­bo­kim po­dzi­wem.

My, żoł­nie­rze, niby chlu­bi­li­śmy się two­rze­niem wy­szy­dza­ją­cych go pio­se­nek, w puł­kach krą­ży­ły ośmie­sza­ją­ce go ry­sun­ki, za­baw­ne aneg­dot­ki i każ­dy z nas prze­zy­wał go naj­chęt­niej szar­la­ta­nem, ale nie mógł­bym za­prze­czyć, że prze­ra­że­nie, ja­kie wzbu­dzał ten upo­śle­dzo­ne­go wzro­stu czło­wiek, przy­snu­wa­ło niby mgłą czar­ną, niby zło­wro­gim pie­niem całą bez wy­jąt­ku Eu­ro­pę, ani że był kie­dyś czas, w któ­rym błysk pło­mie­nia, bu­cha­ją­ce­go na­gle nocą na wy­brze­żu, wszyst­kie ko­bie­ty na­sze rzu­cał na ko­la­na i kładł ka­ra­bi­ny w ręce wszyst­kich męż­czyzn zdol­nych wła­dać bro­nią.

Zwał się nie­zwy­cię­żo­nym i zwy­cię­żał za­wsze: oto strasz­ny ta­li­zman, któ­ry to­wa­rzy­szył tej dum­nej po­sta­ci.

Sła­wę, po­wo­dze­nie, szczę­ście – wszyst­ko niósł z sobą, wszyst­ko sta­no­wi­ło z nim jak­by nie­ro­ze­rwal­ną ca­łość.

A w owych cza­sach wie­dzie­li­śmy, że legł oto przy­cza­jo­ny na pół­noc­nym brze­gu, a z nim sto pięć­dzie­siąt ty­się­cy wy­pró­bo­wa­nych we­te­ra­nów, co wię­cej, to­wa­rzy­szy­ły im i stat­ki po­trzeb­ne do prze­by­cia zbyt, nie­ste­ty, wą­skie­go ka­na­łu.

Sta­ra to hi­sto­ria.

Każ­dy wie, w jaki spo­sób nasz mały jed­no­oki i bez­rę­ki uni­ce­stwił i znisz­czył ich flo­tę.

W Eu­ro­pie zo­sta­wa­ła prze­cież zie­mia, w któ­rej wol­no było my­śleć i wol­no było mó­wić.

Zresz­tą, przy uj­ściu Twe­edy, na wiel­kiej wy­nio­sło­ści mie­li­śmy przy­go­to­wa­ny sy­gnał na wy­pa­dek ja­kie­goś alar­mu.

Był to ro­dzaj drew­nia­ne­go rusz­to­wa­nia, usia­ne­go gę­sto be­czuł­ka­mi ze smo­łą i ma­zią.

Do­sko­na­le pa­mię­tam, ja­kem co wie­czór wy­pa­try­wał oczy i drża­łem, czy nie uj­rzę krwa­we­go od­bla­sku.

Mia­łem wpraw­dzie wte­dy do­pie­ro lat osiem, ale i „w tym wie­ku” moż­na wziąć coś go­rą­co do ser­ca, mnie zaś zda­wa­ło się, że losy oj­czy­zny za­le­żą w ten spo­sób po­nie­kąd ode mnie i by­stro­ści mo­ich oczu.

Aż pew­ne­go wie­czo­ra, kie­dy, jak zwy­kle, pa­trzy­łem w ciem­no­ści jak w tę­czę, do­strze­głem na­gle coś, niby bla­de świa­teł­ko mi­go­cą­ce tuż oko­ło sy­gna­ło­we­go pa­gór­ka, a po­tem czer­wo­ny ję­zy­czek pło­mie­nia, któ­ry jął śpiesz­nie li­zać smol­ne drze­wo.

Jak dziś przy­po­mi­nam so­bie, że prze­tar­łem kil­ka­krot­nie, pra­wie do bólu, po­wie­ki i po­krwa­wi­łem ręce o ka­mien­ne ramy okna, by prze­ko­nać się nie­za­wod­niej, iż nie śnię.

Tym­cza­sem pło­mień rósł iście z za­wrot­ną szyb­ko­ścią, po chwi­li szkar­łat­ny blask upadł na wodę i drgał niby zło­ty wąż ru­cho­my, ja zaś wpa­dłem jak nie­przy­tom­ny do kuch­ni.

Tu ury­wa­nym gło­sem oznaj­mi­łem ojcu, że Fran­cu­zi mu­sie­li prze­pły­nąć nasz ka­nał, bo sy­gnał przy uj­ściu Twe­edy pali się wiel­kim pło­mie­niem.

Roz­ma­wiał wte­dy z pa­nem Mit­chel­lem, stu­den­tem pra­wa z Edyn­bur­ga.

Chwi­la­mi zda­je mi się, że wi­dzę go jesz­cze wy­trzą­sa­ją­ce­go po­piół z ulu­bio­nej faj­ki i że sły­szę, jak pyta, pa­trząc na mnie przez wierzch du­żych oku­la­rów w ro­go­wej opra­wie.

– Czy pe­wien tego je­steś, Jack?

– Tak pe­wien, jak zdrów i żywy – od­par­łem za­dy­sza­nym gło­sem, cały prze­ję­ty waż­no­ścią wła­snej oso­by i chwi­li.

Oj­ciec po­chwy­cił Bi­blię le­żą­cą na sto­le, roz­ło­żył ją na ko­la­nach, jak­by miał za­miar prze­czy­tać nam ja­kiś wy­ją­tek, otwo­rzył pręd­ko, za­mknął jesz­cze prę­dzej i wy­biegł po­śpiesz­nie na dwór.

Stu­dent pra­wa i ja po­dą­ży­li­śmy za nim bez na­my­słu. Oj­ciec otwo­rzył małą, okra­to­wa­ną furt­kę, tęgo umo­co­wa­ną w mu­rze i wy­cho­dzą­cą na głów­ny go­ści­niec.

I na­gle ośle­pił nas sy­gnał, te­raz już je­den wiel­ki go­re­ją­cy słup pło­mie­ni, niby krwa­wa po­chod­nia na czar­nym tle nie­ba, a za tym, gdzieś na pół­noc, może koło Ay­ton, drgał dru­gi, mniej­szy i nie tak zło­wro­gi.

Za chwi­lę mat­ka wy­nio­sła dwa ple­dy, gdyż noc była nie­zwy­kle zim­na i zo­sta­li­śmy tak aż do rana, z rzad­ka tyl­ko za­mie­nia­jąc po kil­ka słów trwoż­nym, przy­ci­szo­nym szep­tem.

Dro­ga tym­cza­sem za­ro­iła się ludź­mi i wkrót­ce czer­ni­ło się ich wię­cej, niż tych, co przez cały dzień po­przed­ni mo­gli iść tędy i je­chać. I cią­gle do­strze­ga­łem ja­kąś twarz zna­jo­mą, byli to prze­waż­nie oko­licz­ni dzier­żaw­cy, któ­rzy przed­tem jesz­cze za­cią­gnę­li się w ochot­ni­cze puł­ki w Ber­wick, a te­raz pę­dzi­li, co koń wy­sko­czy, by sta­wić się do ape­lu, bo sy­gnał prze­cież ozna­czał wo­ła­nie oj­czy­zny.

Nie­któ­rzy nie ską­pi­li, wi­dać, przed od­jaz­dem strze­mien­ne­go, bo je­cha­li but­nie, z okrut­ną fan­ta­zją.

Nie za­po­mnę ni­g­dy jed­ne­go, któ­ry prze­mknął tuż koło nas, na wiel­kim bia­łym ko­niu, za­pa­mię­ta­le wy­wi­ja­jąc ogrom­ną za­rdze­wia­łą sza­blą, lśnią­cą w świe­tle księ­ży­ca, niby zie­lo­no-nie­bie­ska, krwa­wy­mi pla­ma­mi po­zna­czo­na smu­ga.

A wszy­scy wo­ła­li, mi­ja­jąc, że sy­gnał z North Ber­wick Law cały go­rze­je i że alarm roz­po­czął się praw­do­po­dob­nie od stro­ny edyn­bur­skie­go zam­ku.

Po­tem śmi­gnę­ła nie­licz­na garst­ka jeźdź­ców w prze­ciw­nym kie­run­ku, byli to ku­rie­rzy wy­sła­ni do sto­li­cy Szko­cji, wśród nich doj­rza­łem spo­koj­ną twarz syna pew­ne­go szlach­ci­ca, za nim je­chał mi­ster Play­ton, za­stęp­ca sze­ry­fa i jesz­cze kil­ku in­nych w po­dob­nej god­no­ści.

Po­mię­dzy tymi „in­ny­mi” wy­róż­niał się przy­stoj­ny, tęgi męż­czy­zna, sie­dzą­cy na pięk­nym, de­re­szo­wa­tym ru­ma­ku. Prze­jeż­dżał tuż koło muru i za­trzy­mał się przed na­szą furt­ką, py­ta­jąc o do­kład­ną dro­gę.

– Je­stem naj­moc­niej prze­ko­na­ny, że to fał­szy­wy alarm – ode­zwał się na­gle pe­wym to­nem. – Spo­koj­nie mo­głem zo­stać w domu, ale kie­dym już ru­szył, nie wi­dzę nic lep­sze­go, jak spo­ży­cie śnia­da­nia przy puł­ku.

Spiął ostro­ga­mi ko­nia i wkrót­ce znik­nął wśród zie­lo­nych, fa­lu­ją­cych wzgórz.

– Znam tego czło­wie­ka – szep­nął stu­dent, ru­chem gło­wy wska­zu­jąc od­da­la­ją­ce­go się jeźdź­ca – to pe­wien praw­nik z Edyn­bur­ga, ukła­da wspa­nia­łe wier­sze. Na­zy­wa się Wat­tie Scott.

Wpraw­dzie ża­den z nas nie sły­szał wte­dy jesz­cze o ta­kim po­ecie, nie­wie­le jed­nak dni mi­nę­ło, kie­dy imię jego sta­ło się gło­śne w ca­łej Szko­cji.

I nie­raz po­tem wspo­mi­na­li­śmy pięk­ne­go jeźdź­ca, któ­ry py­tał nas o dro­gę pod­czas tej strasz­li­wej nocy.

Nad ra­nem ochło­nę­li­śmy tro­chę.

Było po­chmur­no, łąki i pola prze­snu­ła mgła sza­ra i gę­sta, czuć było doj­mu­ją­ce zim­no.

Mat­ka wró­ci­ła do domu, chcąc za­grzać nam tro­chę her­ba­ty, a pra­wie jed­no­cze­śnie nad­je­cha­ła brycz­ka wio­zą­ca dok­to­ra Hor­scro­fta z Ay­ton i jego syna, Jima.

Dok­tor na­su­nął aż na uszy wy­so­ki koł­nierz swe­go brą­zo­we­go płasz­cza, twarz miał gniew­ną i moc­no za­sę­pio­ną i po­wie­dział na wstę­pie, że Jim, uj­rzaw­szy sy­gna­ły, jako je­den z pierw­szych po­pę­dził do Ber­wick, za­bie­ra­jąc ze sobą no­wiu­teń­ką du­bel­tów­kę ojca.

Bied­ny pan Hor­scroft całą noc stra­cił na szu­ka­niu syna i te­raz pro­wa­dził go w cha­rak­te­rze bun­tu­ją­ce­go się co chwi­la więź­nia – błysz­czą­ca lufa fu­zji wy­chy­la­ła się po­nęt­nie spod sie­dze­nia brycz­ki.

Mina Jima, pięt­na­sto­let­nie­go wy­rost­ka, dla któ­re­go mia­łem z daw­na wiel­kie uwiel­bie­nie, gniew­niej­sza jesz­cze była, niź­li su­ro­wa twarz ojca, brwi ścią­gnię­te, po­gar­dli­wie wy­dę­ta dol­na war­ga i ręce nie­dba­le we­tknię­te w kie­sze­nie zda­wa­ły się tro­chę wy­zy­wać, tro­chę urą­gać wła­dzy ro­dzi­ciel­skiej.

– To wszyst­ko kłam­stwo – do­dał na za­koń­cze­nie zi­ry­to­wa­ny esku­lap. – Tam­tym ani się śni­ło lą­do­wać, ci głu­pi Szko­ci na próż­no tyl­ko za­le­gli Bogu du­cha win­ne dro­gi!

Jim nie mógł już tego naj­wi­docz­niej słu­chać i wy­dał ja­kiś głos nie­ludz­ki, za co obe­rwał od ojca przy­zwo­ite­go sztur­chań­ca.

Ude­rze­nie mia­ło przy­naj­mniej ten sku­tek, że chło­pak zwie­sił gło­wę z po­ko­rą na pier­si i sie­dział już spo­koj­nie, nie­czu­ły i obo­jęt­ny na wszyst­ko.

Mój oj­ciec kiw­nął tym­cza­sem w za­my­śle­niu ręką, tro­chę jak­by z ża­lem, gdyż lu­bił nie­zmier­nie Jima, a po­tem wró­ci­li­śmy do domu, żar­tu­jąc z ma­łe­go wo­dza, głów­nie jed­nak mru­ga­jąc za­wzię­cie ocza­mi, któ­re kle­iły się same, te­raz, kie­dy­śmy już wie­dzie­li, że nie ma nie­bez­pie­czeń­stwa.

A prze­cież każ­dy z nas od­czu­wał coś, niby dreszcz wiel­kiej ra­do­ści, tak wiel­kiej, ja­kiej do­świad­czy­łem po­tem raz jesz­cze, naj­wy­żej dwa w ży­ciu.

Tu­taj za­rzu­ci mi ktoś może, iż wszyst­ko, co mó­wię, nie­zu­peł­nie od­no­si się do tego, com przed­się­wziął opo­wie­dzieć, ale sko­ro się ma do­brą pa­mięć, a przy tym bar­dzo mało wpra­wy, trud­no nie­zmier­nie jed­ną myśl choć­by z mó­zgu prze­lać na cier­pli­wy pa­pier, żeby nie po­ja­wi­ło się dwa­na­ście in­nych, rów­nie żąd­nych utrwa­le­nia atra­men­tem.

Zresz­tą te­raz, kie­dy my­ślę nad tym wszyst­kim głę­biej, do­cho­dzę do wnio­sku, że opi­sa­ne po­wy­żej zda­rze­nie nie jest tak bar­dzo obce tym, któ­re opo­wiem tu wkrót­ce, gdyż Jim Hor­scroft miał w skut­ku owe­go zaj­ścia tak gwał­tow­ną roz­mo­wę z za­pal­czy­wym oj­cem, że go nie­zwłocz­nie wy­pra­wio­no do ko­le­gium w Ber­wick, a po­nie­waż mój zno­wu oj­ciec od daw­na już no­sił się z pro­jek­tem umiesz­cze­nia tam tak­że mnie, sko­rzy­stał te­raz z przy­pad­ko­wej, po­myśl­nej oko­licz­no­ści i wy­słał mnie z nim ra­zem.

Za­nim jed­nak wspo­mnę tu co­kol­wiek o tej szko­le, mu­szę po­wró­cić do punk­tu, od któ­re­go po­wi­nien by­łem za­cząć i oznaj­mić, kim wła­ści­wie je­stem, bo mo­gło­by się zda­rzyć, że te wła­sno­ręcz­nie pi­sa­ne kart­ki znaj­dą się na­gle wśród lu­dzi za­miesz­ku­ją­cych z dala od na­sze­go „brze­gu” i któ­rzy na przy­kład ni­g­dy nie sły­sze­li o ro­dzi­nie Cal­de­rów z West Inch.

West Inch – praw­da że na­zwa brzmi ary­sto­kra­tycz­nie? A jed­nak mi­zer­na to po­sia­dłość i dom zwy­kły, naj­zwy­klej­szy.

Spo­ry szmat zie­mi sta­no­wią­cej wpraw­dzie do­sko­na­łe pa­stwi­sko dla owiec, po któ­rym prze­cież więk­szą część roku wiatr wy­pra­wia ni­czym nie­wstrzy­ma­ne har­ce, zim­ny, pe­łen zło­wro­gich świ­stów wiatr pół­noc­ny.

Cią­gnie się dłu­gim pa­sem wzdłuż wy­brze­ża, a jego kra­wę­dzie sze­ro­ko ob­my­wa­ją zie­lo­ne, sło­ne fale.

Tyl­ko tyle, ile oszczęd­ny, cięż­ko pra­cu­ją­cy czło­wiek może wy­do­być z niej na cały dach nad gło­wę i na chleb z ma­słem w świę­ta, za­miast mało po­żyw­nej me­la­sy.

Mniej wię­cej po­środ­ku owe­go spła­chet­ka zie­mi wzno­si się dom z ka­mie­nia, po­kry­ty jesz­cze łup­kiem i od ty­łów przy­ozdo­bio­ny za­cisz­nym, du­żym gan­kiem.

Na ka­mien­nym pro­gu wid­nie­je gru­bo i nie­udol­nie wy­ku­ta data 1703.

Dom ten od stu lat prze­szło na­le­ży do na­szej ro­dzi­ny, któ­ra, po­mi­mo ubó­stwa, cie­szy się w oko­li­cy nie­ska­żo­ną cno­tą i nie byle ja­kim wpły­wem, gdyż tu­taj, u nas, więk­szy nie­raz sza­cu­nek zdo­być może ubo­gi dzier­żaw­ca niż no­wo­przy­by­ły, bo­gat­szy, ale nie­uży­ty szlach­cic, po­sia­dacz znacz­nych choć­by zie­mi.

A do­mek w West Inch szczy­ci się przy tym szcze­gól­ną wła­sno­ścią.

Mia­no­wi­cie, kie­dyś in­ży­nie­ro­wie i inni jesz­cze kom­pe­tent­ni orze­kli, że li­nia łą­czą­ca i roz­dzie­la­ją­ca za­ra­zem dwa kra­je bie­gnie z całą do­kład­no­ścią przez śro­dek na­sze­go miesz­ka­nia w ten spo­sób, iż naj­wspa­nial­szy z po­koi sy­pial­nych prze­ci­na nie­ja­ko na dwo­je, na dwie po­ło­wy: an­giel­ską i szkoc­ką.

Przy tym łó­żecz­ko moje z da­wien daw­na dum­ne było tym szcze­gó­łem, że gło­wy kie­ro­wa­ły się ku pół­noc­nej, nogi ku po­łu­dnio­wej gra­ni­cy.

Przy­ja­cie­le moi utrzy­mu­ją, że gdy­by przy­pa­dek umie­ścił był nie­szczę­sne łóż­ko w po­ło­że­niu aku­rat prze­ciw­nym, za­rost miał­bym może ja­śniej­szy i nie tak czer­wo­ny, umysł zaś lot­niej­szy, nie tyle „uro­czy­sty”.

Na obro­nę swo­ją to tyl­ko po­wie­dzieć mogę, iż raz je­den w ży­ciu, kie­dy moja ruda, szkoc­ka gło­wa nie na­su­wa­ła mi żad­ne­go spo­so­bu wy­wi­nię­cia się z nie­bez­pie­czeń­stwa, moc­ne, wy­pró­bo­wa­ne nogi An­gli­ka przy­szły mi z po­mo­cą i lo­tem wi­chru unio­sły da­le­ko.

Za to w szko­le nie­szczę­śli­wa owa wła­sność sta­wa­ła się po­wo­dem nie­skoń­czo­nych z ko­le­ga­mi za­tar­gów i źró­dłem nie­zli­czo­nych prze­zwisk – jed­ni ochrzci­li mnie przy­dom­kiem „Gro­gu z wodą”, dla in­nych by­łem „Wiel­ką Bry­ta­nią”, inni jesz­cze nada­wa­li mi mia­no „Unii Jac­ka”.

Naj­gor­sze cię­gi spa­da­ły na mnie wte­dy, kie­dy po­mię­dzy ma­ły­mi Szko­ta­mi i An­gli­ka­mi za­cho­dzi­ła ja­kaś wal­na bi­twa! Bo pierw­si za­sy­py­wa­li mnie gra­dem kop­nięć i sztur­chań­ców w nogi, a ku­ła­ki i tar­ga­nia dru­gich naj­le­piej od­czu­wa­ły moje uszy.

A po­tem za­rzą­dza­no krót­kie „za­wie­sze­nia” bro­ni i oby­dwa obo­zy wy­bu­cha­ły prze­cią­głym, gło­śnym śmie­chem, jak­by oso­ba moja do­praw­dy przed­sta­wia­ła coś nie­zwy­kle za­baw­ne­go.

To­też w po­cząt­kach po­by­tu w szko­le w Ber­wick czu­łem się ogrom­nie nie­szczę­śli­wy.

Star­szym na­uczy­cie­lem był pan Bir­twhi­stle, młod­szym – Adams, nie umia­łem jed­nak się przy­wią­zać do żad­ne­go.

Z na­tu­ry nie­śmia­ły, ma­ło­mów­ny i za­mknię­ty w so­bie, jak cień snu­łem się po­mię­dzy ko­le­ga­mi, upły­wa­ły dni, ty­go­dnie i mie­sią­ce, a cią­gle jesz­cze da­le­ki by­łem od zjed­na­nia so­bie pro­fe­so­rów, od za­war­cia przy­jaź­ni z któ­rym­kol­wiek z to­wa­rzy­szy.

A Ber­wick od West Inch dzie­li­ło mil dzie­więć w pro­stej li­nii, je­de­na­ście i pół, je­śli je­cha­ło się go­ściń­cem.

Więc moje małe ser­dusz­ko ści­ska­ło się na samo wspo­mnie­nie tych nie­skoń­czo­nych ob­sza­rów, za­le­ga­ją­cych mię­dzy mną i mat­ką!

Po­my­śl­cie tyl­ko! Cóż, że ma­lec „w tym wie­ku” uda­je cza­sem doj­rza­łe­go i rad oka­zu­je, że umie już obejść się bez piesz­czot ma­cie­rzyń­skich? Ale kie­dy we­zmą go za sło­wo i ode­rwą z ko­cha­ją­ce­go łona, cier­pi gorz­ko i tym cię­żej, im mniej chciał­by się do tego przy­znać.

W koń­cu nie mo­głem tak dłu­żej wy­trzy­mać, po­sta­no­wi­łem uciec co ry­chlej ze szko­ły i wró­cić do mat­ki, do uko­cha­ne­go domu.

Ale ni­g­dy nie mia­łem szczę­ścia, bo trze­baż tra­fu, że – w ostat­niej chwi­li – do­stą­pi­łem za­szczy­tu ścią­gnię­cia na sie­bie po­chwał i uzna­nia wszyst­kich, ca­łe­go per­so­ne­lu ko­le­gium, po­cząw­szy od dy­rek­to­ra, a skoń­czyw­szy na naj­ostat­niej­szym uczniu, co oczy­wi­ście zmie­ni­ło do grun­tu wa­run­ki i ży­cie w szko­le uczy­ni­ło bar­dzo po­żą­da­nym i przy­jem­nym.

A wszyst­ko z po­wo­du wy­pad­ku, ja­kie­mu ule­głem, wy­wró­ciw­szy – naj­zu­peł­niej nie­chcą­cy – ko­zioł­ka przez okno dru­gie­go pię­tra do ogro­du.

Oto jak rzecz się mia­ła.

Pew­ne­go wie­czo­ra Ned Bar­ton, star­szy ko­le­ga i kat ca­łej szko­ły, wy­bił mnie tak moc­no i ob­da­rzył ta­kim mnó­stwem po­tęż­nych ku­ła­ków, iż upo­ko­rze­nie owo, przy­da­ne do resz­ty mo­ich zgry­zot, prze­peł­ni­ło i tak pe­łen już kie­lich dzie­cin­nej go­ry­czy.

Ukry­łem pod koł­drą twarz za­la­ną łza­mi i tłu­miąc łka­nie, przy­sią­głem so­bie go­rą­co, że ra­nek ju­trzej­szy za­sta­nie mnie w West Inch, a co naj­mniej gdzieś bli­sko domu.

Wpraw­dzie sy­pial­nia na­sza znaj­do­wa­ła się na dru­gim pię­trze, sły­ną­łem jed­nak ze zwin­no­ści i nie do­zna­wa­łem za­wro­tu gło­wy na naj­bar­dziej nie­bo­tycz­nych drze­wach.

Ni­g­dy nie uczu­wa­łem też naj­mniej­szej trwo­gi, kie­dy w West Inch spusz­cza­łem się z fol­warcz­ne­go muru, po sznu­rze wpraw­dzie i moc­no nim w pa­sie owią­za­ny, ale z wy­so­ko­ści pięć­dzie­się­ciu trzech stóp od po­wierzch­ni zie­mi!

Stąd ani mi przez myśl nie prze­szło, bym nie po­tra­fił wy­mknąć się z sy­pial­ni i spod czuj­ne­go oka sro­gie­go pana Bir­twhi­stle’a.

Cze­ka­łem tyl­ko nie­cier­pli­wie, aż usta­ną szep­ty, sło­wem – wszel­ki ruch w po­ko­ju, co zwia­sto­wa­ło­by za­śnię­cie wszyst­kich.

Kie­dy usta­ły wresz­cie naj­drob­niej­sze na­wet szme­ry, a tu i ów­dzie ozwa­ło się na­wet chra­pa­nie i z dłu­giej li­nii drew­nia­nych łó­żek ci­cho i rów­no jął do­bie­gać mia­ro­wy od­dech śpią­cych, pod­nio­słem się z po­sła­nia bez sze­le­stu, śpiesz­nie na­cią­gną­łem na sie­bie ubra­nie, chwy­ci­łem buty w rękę i po­wo­li, na pal­cach, skie­ro­wa­łem się ku oknu.

Otwo­rzy­łem je ci­chut­ko i za­głę­bi­łem wzrok w ciem­na­wą prze­strzeń.

U stóp mo­ich roz­ta­czał się ol­brzy­mi ogród, a tuż koło ręki zwi­sa­ły wiel­kie ko­na­ry roz­ło­ży­stej gru­szy.

Cze­góż mógł żą­dać wię­cej chło­pak lek­ki i zwin­ny, ja­kim ja wte­dy by­łem – jed­na chwi­la i zsu­nę się oto po gru­szy niby po dra­bi­nie.

A raz, zna­la­zł­szy się w sa­dzie, mu­szę prze­sko­czyć tyl­ko mur, pięć stóp wy­so­ki, ist­na frasz­ka.

Po­tem zaś je­dy­nie po­zo­sta­nie prze­strzeń dzie­lą­ca mnie od domu.

Ują­łem więc sil­nie zbaw­czą ga­łąź, opar­łem ko­la­no na in­nej, tro­chę grub­szej, i mia­łem już wy­sko­czyć z okna, gdy na­gle znie­ru­cho­mia­łem, za­sty­głem, zmie­ni­łem się w ka­mień.

U szczy­tu szkol­ne­go muru ciem­nia­ła ja­kaś twarz nie­zna­na, tak zwró­co­na, jak­by pa­trzy­ła tu – ku mnie.

Dreszcz lo­do­wa­ty prze­biegł moje cia­ło i za­raz za­czą­łem drżeć moc­no, tak dziw­nie prze­ra­zi­ła mnie ta twarz bla­da, o mur opar­ta, trwa­ją­ca bez ru­chu.

Po chwi­li księ­życ ob­lał ją mar­twym, zie­lo­na­wym świa­tłem i wte­dy doj­rza­łem oczy skrzą­ce się i bie­ga­ją­ce nie­spo­koj­nie, kil­ka­krot­nie na­wet pod­nio­sły się w górę, ale mnie nie do­strze­gły pod gę­stą osło­ną li­ści gru­szy, któ­re okry­wa­ły mnie niby fi­ran­ką.

Po­tem, gwał­tow­nym ru­chem, twarz dźwi­gnę­ła się wy­żej i uka­za­ła dłu­gą, ob­na­żo­ną szy­ję.

Mi­nę­ło jesz­cze kil­ka se­kund i za­czer­nia­ły ra­mio­na, tu­łów, wresz­cie ko­la­na ob­ce­go czło­wie­ka.

Usiadł te­raz na mu­rze jak na ko­niu, schy­lił się i wkrót­ce, z wi­docz­nym wy­sił­kiem, przy­cią­gnął ku so­bie ja­kie­goś chłop­ca, mego mniej wię­cej wzro­stu, któ­ry dy­szał cięż­ko i łkał ci­cho, za­ty­ka­jąc usta ręką.

Star­szy po­sztur­chi­wał go cią­gle i szep­tał coś groź­nym gło­sem, krzy­wiąc się przy tym szka­rad­nie.

Na­stęp­nie obaj po­ło­ży­li się na zie­mi i jęli peł­zać ostroż­nie, kry­jąc się w tra­wach, to wy­chy­la­jąc zno­wu.

Wkrót­ce zni­kli mi z oczu, ja zaś po­zo­sta­wa­łem cią­gle w tej sa­mej po­zy­cji, z jed­ną nogą na gru­szy, a dru­gą na wy­stę­pie okna, nie śmie­jąc się po­ru­szyć – tro­chę ze stra­chu i tro­chę z oba­wy zwró­ce­nia ich uwa­gi, zresz­tą, po chwi­li, do­strze­głem zno­wu dwie syl­wet­ki skra­da­ją­ce się ja­kimś wil­czym, złym, kur­czo­wym ru­chem, w li­nię cie­nia rzu­ca­ne­go przez gma­chy ko­le­gium. I na­gle, tuż pod mymi sto­pa­mi, roz­legł się szczęk głu­chy cze­goś że­la­zne­go, a po­tem ści­szo­ne, prze­cią­głe dźwię­cze­nie szkła upa­da­ją­ce­go na zie­mię.

– Zro­bio­ne – szep­nął męż­czy­zna gru­bym, ochry­płym gło­sem – właź te­raz, a pręd­ko!

– Ależ otwór jest na­je­żo­ny odłam­ka­mi po­trza­ska­ne­go szkła – bro­ni­ło się dziec­ko, całe drżą­ce z trwo­gi.

Z ust zło­dzie­ja wy­bie­gły ja­kieś gniew­ne sło­wa.

– Właź, mó­wię ci, prze­klę­ty szcze­nia­ku! – za­sy­czał ze zło­ścią. – Albo…

Nie mo­głem doj­rzeć co uczy­nił, tyl­ko pra­wie jed­no­cze­śnie przy­pły­nął do mnie stłu­mio­ny jęk bólu.

– Idę, już idę – beł­ko­tał nie­wy­raź­nie nie­szczę­śli­wy ma­lec.

Nie słu­cha­łem dłu­żej, bo na­gle za­krę­ci­ło mi się w gło­wie…

Pię­ta zsu­nę­ła się z ga­łę­zi.

Krzyk­ną­łem strasz­nie i ca­łym cię­ża­rem mo­ich dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu fun­tów spa­dłem na po­chy­lo­ny grzbiet zło­dzie­ja.

Nie wiem, jak się to sta­ło i dziś na­wet nie umiał­bym po­wie­dzieć, czy to był wy­pa­dek, czy też sko­czy­łem umyśl­nie.

Być może, iż za­mie­rza­łem wła­śnie to uczy­nić, kie­dy po­śli­znę­ła mi się noga i przy­pa­dek roz­strzy­gnął trud­ną kwe­stię.

Czło­wiek ów schy­lał się wła­śnie i wy­cią­ga­jąc dłu­gą szy­ję, po­ma­gał mal­co­wi prze­do­stać się przez zbi­te okno, kie­dym, jak cięż­ki po­cisk, zwa­lił się na nie­go, przy­tła­cza­jąc w miej­scu, gdzie szy­ja sta­je się tak zwa­ną pa­cie­rzo­wą ko­ścią.

Wy­dał tyl­ko ro­dzaj ury­wa­ne­go, świsz­czą­ce­go krzy­ku, padł na wznak i po­to­czył się cięż­ko, głę­bo­ko ry­jąc zie­mię.

To­wa­rzysz jego dał susa w bok i w mgnie­niu oka znik­nął poza mu­rem.

Ja zaś usia­dłem w tra­wie i ją­łem wrzesz­czeć w nie­bo­gło­sy, usi­łu­jąc jed­no­cze­śnie roz­cie­rać pra­wą swo­ją nogę, w któ­rej uczu­wa­łem ból tak nie­zno­śny, jak­by ją kto ści­skał w roz­pa­lo­ne do bia­ło­ści klesz­cze.

Nic więc dziw­ne­go, że nie upły­nę­ła chwi­la, kie­dy dom w peł­nym kom­ple­cie, z dy­rek­to­rem na cze­le i sta­jen­nym, nio­są­cym la­tar­nię, zbu­dził się i biegł do sadu.

Tu­taj wy­ja­śnio­no spra­wę w oka mgnie­niu. Ję­czą­ce­go zło­dzie­ja umiesz­czo­no na ze­rwa­nej okien­ni­cy i za­bra­no pod sil­ną eskor­tą.

Mnie zaś po­nie­sio­no w try­um­fie i zło­żo­no tro­skli­wie w spe­cjal­nej sy­pial­ni, gdzie wkrót­ce przy­był chi­rurg Pur­die, młod­szy z dwóch le­ka­rzy, no­szą­cych to słyn­ne na­zwi­sko, i umie­jęt­nie zło­żył moją po­ła­ma­ną go­leń.

Po­tem opa­trzo­no rze­zi­miesz­ka, dok­tor orzekł, iż oby­dwie nogi ma spa­ra­li­żo­wa­ne i na ra­zie nie wia­do­mo, czy kie­dy­kol­wiek od­zy­ska w nich wła­dzę.

Pra­wo jed­nak nie cze­ka­ło, aż me­dy­cy­na wy­ja­śni tę kwe­stię, gdyż w sześć ty­go­dni póź­niej ska­za­no win­ne­go na śmierć przez po­wie­sze­nie i wy­rok wy­ko­na­no nie­zwłocz­nie przy są­dzie kry­mi­nal­nym w Car­ly­le.

Uka­ra­no go zaś z taką su­ro­wo­ścią, nie tyle za ostat­nią kra­dzież, ile że po­zna­no w nim naj­zu­chwal­sze­go ban­dy­tę, jaki kie­dy­kol­wiek gra­so­wał na pół­no­cy An­glii. Na su­mie­niu zbrod­nia­rza cią­ży­ły po­dob­no ja­kieś trzy ohyd­ne mor­der­stwa i nie­zli­czo­na ilość win in­nych, za któ­re po­wi­nien był już wi­sieć dzie­sięć razy.

Te­raz jest chy­ba ja­snym, żem nie mógł mó­wić wam o swej mło­do­ści, po­mi­ja­jąc ten szcze­gół, naj­waż­niej­szy i naj­do­nio­ślej­szy w skut­ki.

Na przy­szłość rów­nież nie po­zwo­lę się unieść opi­sy­wa­niu żad­nych po­bocz­nych wy­pad­ków, gdyż sko­ro po­my­ślę o tym wszyst­kim, co z ko­niecz­no­ści sa­mej mu­szę tu za­mie­ścić, wi­dzę, że to ist­na gma­twa­ni­na – splą­ta­ny mi­ster­nie kłąb zda­rzeń – i wte­dy za­czy­nam wąt­pić, czy roz­wo­dząc się tak sze­ro­ko, do­brnę szczę­śli­wie do koń­ca.

Bo je­śli ktoś opo­wia­da tyl­ko wła­sne swo­je ży­cie, ści­śle za­mknię­te w szczu­płym kole wra­żeń oso­bi­stych, może mu to wpraw­dzie za­brać wie­le cza­su, lecz ma przy­naj­mniej pew­ną li­nię wy­tycz­ną, któ­rą się kie­ru­je. Sko­ro jed­nak losy złą­czą czy­jąś mi­zer­ną dolę z wy­pad­kiem tak wiel­kiej wagi jak te, któ­re chciał­bym tu po­ru­szyć, wte­dy na każ­dym kro­ku na­po­ty­ka się nie­prze­wi­dzia­ne i co­raz za­wil­sze do po­ko­na­nia trud­no­ści. I po­dob­no mą­drze czy­ni ów, któ­ry w my­śli kre­śli przed­tem cał­ko­wi­ty plan i szkie­let owej pra­cy.

Za to pa­mięć mam do­sko­na­łą i umysł, chwa­ła Bogu, jesz­cze nie­zać­mio­ny. Sta­ram się od­tąd opo­wia­da­nie moje uczy­nić tak zwię­złym, jak tyl­ko nim być może.

Owa przy­go­da z wła­my­wa­czem sta­ła się otóż nie­ja­ko za­wiąz­kiem przy­jaź­ni po­mię­dzy mną i Ji­mem, sy­nem dok­to­ra Hor­scro­fta.

Nie zna­czy­ło to wca­le nic byle ja­kie­go, bo Jim był chlu­bą szko­ły i przy­wód­cą wszyst­kich pra­wie od chwi­li wej­ścia do ko­le­gium, gdyż w nie­speł­na go­dzi­nę po­bił się z Bar­to­nem i prze­rzu­cił go przez wiel­ką kla­so­wą ta­bli­cę. Bar­to­na, naj­więk­sze­go za­wa­dia­kę i naj­sil­niej­sze­go z nas aż do­tąd.

Przy tym rósł i roz­ra­stał się w oczach. Wte­dy już był nad wiek wy­so­ki, mu­sku­lar­ny, bar­czy­sty, tęgi.

Ręce dłu­gie, pręd­kie ru­chy i pręd­sze jesz­cze czy­ny przy­da­wa­ły mu oczy­wi­ście w na­szych oczach nad­zwy­czaj­ne­go uro­ku, kie­dy zaś oparł o mur sze­ro­kie swo­je ple­cy i pię­ści za­głę­bił w prze­pa­ści­ste kie­sze­nie dol­ne­go ubra­nia, a spoj­rzał z dumą, śmia­ło – drże­li i bali się wszy­scy.

Pa­mię­tam tak­że, że miał zwy­czaj żuć bez­u­stan­nie słom­kę i przy tym trzy­mał ją w zę­bach ja­kimś szcze­gól­niej­szym ru­chem, tym sa­mym, któ­rym póź­niej py­kał nie­roz­łącz­ną już fa­jecz­kę.

Otóż Jim stał się dla mnie nie­zmien­ny w złej i do­brej doli, od po­cząt­ku przy­jaź­ni, od pierw­sze­go dnia, kie­dy­śmy się za­po­zna­li i zbli­ży­li.

Boże! Jaki że­śmy dla nie­go mie­li po­dziw i sza­cu­nek!

Pod­ów­czas by­li­śmy wpraw­dzie wszy­scy „jako te dzi­kie płon­ki”, ale też wzglę­dy, któ­ry­mi że­śmy go ota­cza­li, za­wie­ra­ły w so­bie coś z bo­jaź­ni i za­chwy­tu ma­lucz­kich wo­bec oczy­wi­stej siły.

Ko­le­go­wał się prze­cież z nami Tom Carn­da­le z Ap­ple­by, któ­ry sam po­tra­fił ukła­dać wier­sze al­ka­icz­ne i pię­cio­sto­po­we, a hek­sa­me­trem wła­dał jak każ­dy z nas pię­ścią – jed­nak nikt nie po­świę­cił­by w obro­nie jego „czci” jed­ne­go szczut­ka.

Był i Wil­lie Earn­shaw, któ­ry umiał na pa­mięć wszyst­kie daty, po­cząw­szy od za­bój­stwa Abla aż do dni dzi­siej­szych, i to tak do­sko­na­le, że na­uczy­cie­le sami nie­raz zwra­ca­li się do nie­go, sko­ro zda­rzy­ły się ja­kieś w ma­te­rii owej wąt­pli­wo­ści. Miał wą­skie pier­si, był wy­so­ki i chu­dy jak tycz­ka, a w dniu, w któ­rym Jack Sim­mons, ma­lec z trze­ciej, za­pę­dził go w róg ko­ry­ta­rza, wy­wi­ja­jąc tyl­ko pa­skiem z me­ta­lo­wą sprzącz­ką, od śmie­chu ko­le­gów nie obro­ni­ły go nie­ska­zi­tel­ne daty!

A niech­by któ­ry spró­bo­wał po­stą­pić tak z Ji­mem Hor­scro­ftem!

Toż o jego sile krą­ży­ły wśród nas ist­ne le­gen­dy, z ust do ust po­da­wa­ne z po­boż­nym prze­ję­ciem i z nie­kła­ma­nym za­chwy­tem.

Czyż nie on to wy­ła­mał drzwi dę­bo­we, wio­dą­ce do sali gier, jed­nym ude­rze­niem pię­ści? Czyż nie on w dniu, w któ­rym duży Mer­ri­dew zdo­był pił­kę, chwy­cił w pół wiel­ko­lu­da i do­biegł do mety, wy­prze­dziw­szy jesz­cze po dro­dze wszyst­kich in­nych prze­ciw­ni­ków?

Stąd nie­jed­ne­mu z nas wy­da­wa­ło się nie­raz god­nym obu­rze­nia, by zuch tej mia­ry mu­siał ła­mać so­bie gło­wę nad spon­de­ja­mi albo dak­ty­la­mi. Obo­wią­za­ny był rów­nież wie­dzieć, kto pod­pi­sy­wał Char­ta Ma­gna – Usta­wę Kar­dy­nal­ną – Kar­tę Swo­bód w An­glii?

I gdy kie­dyś wo­bec ca­łej kla­sy oświad­czył, iż po­wo­łał ją do ży­cia król Al­fred, my, wszy­scy mło­dzi, by­li­śmy prze­ko­na­ni, że tak wła­śnie od­być się mu­sia­ło i że Jim wie praw­do­po­dob­nie le­piej, niż ten, kto pi­sał nie­szczę­sny pod­ręcz­nik.

Wy­pa­dek z wła­my­wa­czem od razu ścią­gnął szcze­gól­niej­szą uwa­gę Jima na moją, pod­ów­czas mi­zer­ną, oso­bę.

Z po­wa­gą po­ło­żył mi rękę na gło­wie i uro­czy­ściej jesz­cze oznaj­mił, że je­stem skoń­czo­nym wi­su­sem, kto wie, może na­wet wcie­lo­nym dia­błem, co na­peł­ni­ło mnie nie­zmier­ną dumą i przy­naj­mniej z ty­dzień pysz­ni­łem się no­wym przy­dom­kiem.

Po­tem zaś sta­li­śmy się naj­ser­decz­niej­szy­mi przy­ja­ciół­mi, a przy­jaźń owa za­cie­śnia­ła się przez na­stęp­ne dwa lata, z każ­dym dniem wię­cej, po­mi­mo róż­nic, ja­kie po­mię­dzy nami żło­bi­ły na­uki i szko­ła. I cho­ciaż po­pę­dli­wość i nie­roz­wa­ga pchnę­ły go do nie­jed­ne­go czy­nu, któ­ry w głę­bi mar­twił mnie, a nie­raz ra­nił, ko­cha­łem go jed­nak jak naj­mil­sze­go bra­ta i dnia, któ­re­go­śmy się roz­sta­wa­li na dłu­żej, kie­dy od­jeż­dżał do Edyn­bur­ga, by tam po­świę­cić się stu­dio­wa­niu za­wo­du swe­go ojca, dok­to­ra, dnia tego wy­la­łem mo­rza łez, zdol­ne za­peł­nić przy­naj­mniej dwie bu­tel­ki atra­men­tu.

U pana Bir­twhi­stle’a prze­by­łem pięć lat jesz­cze i sam po­tem zo­sta­łem naj­gło­śniej­szym za­wa­dia­ką szkol­nym, wpraw­dzie by­łem chu­der­la­wy i tak smu­kły jak prą­tek fisz­bi­nu, ale moje ży­la­ste i sil­ne ra­mio­na umia­ły na­ka­zać so­bie po­słuch i sza­cu­nek, nie taki może, jaki wzbu­dza­ła po­kaź­niej­sza po­sta­wa mego nie­za­po­mnia­ne­go po­przed­ni­ka, jego ba­jecz­ne mu­sku­ły i nie­praw­do­po­dob­na waga, do­sta­tecz­ny jed­nak, by za­pew­nić so­bie pierw­sze miej­sce wśród po­czci­wych to­wa­rzy­szy.

Ja­koś, pa­mię­tam, w ju­bi­le­uszo­wym roku opu­ści­łem mury ko­le­gium Bir­twhi­stle’a.

A po­tem trzy lata spę­dzi­łem w domu, ucząc się ob­cho­dzić z na­szy­mi sta­da­mi, gdy tym­cza­sem flo­ty i ar­mie ście­ra­ły się cią­gle i po­sęp­ny cień Bo­na­par­te­go roz­po­ście­rał się bez koń­ca nad moim umę­czo­nym kra­jem.

Czy mo­głem wte­dy od­gad­nąć, że i ja rów­nież kie­dyś przy­kła­dać się będę do od­wró­ce­nia tej chmu­ry, któ­ra co­raz ni­żej zwi­sa­ła i ni­żej, i kła­dła się już pra­wie na po­tru­chla­łe gło­wy mo­je­go na­ro­du?

II. Edie z Eyemouth

Na kil­ka lat przed­tem – przed po­wyż­szy­mi wy­pad­ka­mi – kie­dy jesz­cze by­łem pra­wie dziec­kiem, zje­cha­ła do nas je­dy­na cór­ka bra­ta mego ojca i ba­wi­ła oko­ło pię­ciu ty­go­dni.