Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jack Calder właśnie powrócił ze szkoły do rodzinnego domu w nadmorskiej miejscowości Berwick. Wkrótce wprowadza się tam także jego kuzynka Edie, która niedawno straciła ojca. Trzpiotowata dziewczynka, jaką Jack pamiętał z dzieciństwa, wyrosła na piękną pannę, która kokietuje nie tylko Jacka, ale też jego przyjaciela Jima. Pewnego dnia mężczyźni znajdują na plaży rozbitka, który ma ze sobą skrzynkę pełną złotych monet. Nie zważając na przestrogi Jima, Jack oferuje przybyszowi gościnę. Gość szybko zaskarbia sobie sympatię otoczenia, ale roztacza też wokół siebie aurę tajemniczości. Kim jest ów nieznajomy? Dlaczego Edie, zawsze tak głodna plotek z szerokiego świata, traktuje go z rezerwą? Czy wieloletnia przyjaźń Jacka i Jima wygra w walce z porywami serca? Tymczasem Napoleon Bonaparte ucieka ze swego więzienia na Elbie, a nad Europę nadciąga tytułowy groźny cień…
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Arthur Conan Doyle
Groźny cień
Tytuł oryginału: The Great Shadow
Redakcja
Ewelina Stryjecka-Doliwa
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
Edycję opracowano na podstawie wydania:
Gebethner i Wolff, Warszawa 1909
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-407-3
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Otom jest, który piszę, ja – Jack Calder z West Inch – w wieku lat pięćdziesięciu i w połowie dziewiętnastego stulecia jeszcze w pełni władz wszystkich, zdrów na ciele i na duszy.
Żona zaledwie raz na tydzień dopatrzeć się może na skroni jednego siwiejącego włoska i wyrywa mi go dosyć gniewnie, choć nie rozumiem, czemu jej właściwie na tym zależy?
Nie mam po prostu czasu myśleć o takich drobnostkach, szczególnie teraz, gdy więcej niż kiedykolwiek czuję, że jestem już człowiekiem z bezpowrotnie minionej epoki i że życie moje płynęło w okresie, w którym sposób myślenia i działania różnił się tak od dzisiejszych, jakby ci ludzie pochodzili nie sprzed ćwierć wieku, a z jakiejś innej, dalekiej planety.
Kiedy, na przykład, przechadzam się wśród pól i zieleniejących łanów, a spojrzę tam, w stronę Berwick, dostrzegam liczne, splątane sznurki białawego dymu, który mówi mi o tym dziwnym, nowym potworze, żywiącym się węglem, i który w cielsku swoim ukrywa do tysiąca ludzi, i snuje się bez końca wzdłuż granic.
W dni bardzo pogodne dojrzeć mogę nawet bez trudu czerwone błyski miedzianych kominów, skoro ów potwór kieruje się ku Corriemuir. A gdy obejmę wzrokiem sine, kłębiące się morza, dostrzegam go znowu, czasem dwa, częściej jeszcze kilkanaście żelaznych potworów i od cielsk dziwacznych nie umiem już oderwać oczu. Przejście ich w wodzie znaczy biała smuga, w powietrzu czarny ślad posępny, pod wiatr idą z większą łatwością niż łosoś płynący w górę Tweedy.
I wyobrażam sobie, że na podobny widok mój ojciec oniemiałby chyba z zdumienia, a więcej może jeszcze z gniewu, bo starowina miał w duszy tak głęboko zakorzeniony lęk obrażenia czymkolwiek Wszechmocnego Stwórcy, że ani słyszeć nie chciał o „niewoleniu” natury i naginaniu jej do celów ludzkich, a wszelkie innowacje graniczyły w umyśle jego nieledwie z bluźnierstwem.
Bóg stworzył zwierzę pociągowe – konia.
A zuchwały śmiertelnik spod Birmingham wymyślił zuchwalszą jeszcze od siebie maszynę.
I dlatego mój poczciwy ojciec upierał się przy wyłącznym używaniu siodła i odwiecznych ostróg, uświęconych tradycjami przodków.
Ale niemniej by się z pewnością zdziwił, gdyby mu było dane oglądać spokój i chęć czynienia dobrego, jakie królują teraz w sercach ludzi, gdyby mógł czytać dzienniki i słyszeć to, co mówią wszyscy – że już nie trzeba wojny – prócz, rozumie się, konieczności poskramiania negrów i tym podobnych niemiłych Bogu, czarnych stworzeń.
Bo przecież, kiedy umierał, biliśmy się i biliśmy się bez przerwy – jeśli pominiemy krótki, zaledwie dwuletni rozejm – prawie już ćwierć wieku.
Zastanówcie się nad tym wy, którzy prowadzicie teraz spokojne i bez żadnych wstrząśnień gwałtowniejszych życie.
Toż dzieci zrodzone podczas wojny stawały się dojrzałymi ludźmi, którzy z kolei mieli swoje dzieci, a krwawy odblask bitew i stłumiony huk strzałów ciągle jeszcze napełniał Anglię trwożnym, śmiercionośnym szmerem.
Ci, którzy poszli w służbę ojczyźnie w kwiecie wieku, w pełni sił młodzieńczych, doczekali się pochylonych pleców i siwizny, członki ich straciły jędrność i tężyznę, a wrogie floty i armie jeszcze walczyły, jeszcze się potykały i jeszcze ścierały bez końca.
I chyba nic dziwnego, iż wreszcie zaczęto uważać wojnę za stan zupełnie normalny i że w okresach pozornego lub chwilowego pokoju doznawano uczucia jakiegoś szczególniejszego braku czegoś.
A całe owo nieskończone ćwierćwiecze wypełniły wojny z Duńczykami, z Holendrami, z Hiszpanią, a potem biliśmy się z Turkiem, z Amerykanami, a potem jeszcze z zastępami z Montevideo.
Pamiętam, jak mówiono, że w tym powszechnym zamęcie żadna rasa, żaden naród nie był w zbyt bliskim albo w zbyt dalekim stopniu pokrewieństwa, by uniknąć wplątania w ów wir olbrzymi a złowieszczy.
Jednak przede wszystkim i najwięcej biliśmy się z Francuzami, a wódz, który im przewodził, był człowiekiem, co natchnął nas wprawdzie niedoznawaną nigdy przedtem trwogą, nieokreślonym lękiem, ale także i szczerym, głębokim podziwem.
My, żołnierze, niby chlubiliśmy się tworzeniem wyszydzających go piosenek, w pułkach krążyły ośmieszające go rysunki, zabawne anegdotki i każdy z nas przezywał go najchętniej szarlatanem, ale nie mógłbym zaprzeczyć, że przerażenie, jakie wzbudzał ten upośledzonego wzrostu człowiek, przysnuwało niby mgłą czarną, niby złowrogim pieniem całą bez wyjątku Europę, ani że był kiedyś czas, w którym błysk płomienia, buchającego nagle nocą na wybrzeżu, wszystkie kobiety nasze rzucał na kolana i kładł karabiny w ręce wszystkich mężczyzn zdolnych władać bronią.
Zwał się niezwyciężonym i zwyciężał zawsze: oto straszny talizman, który towarzyszył tej dumnej postaci.
Sławę, powodzenie, szczęście – wszystko niósł z sobą, wszystko stanowiło z nim jakby nierozerwalną całość.
A w owych czasach wiedzieliśmy, że legł oto przyczajony na północnym brzegu, a z nim sto pięćdziesiąt tysięcy wypróbowanych weteranów, co więcej, towarzyszyły im i statki potrzebne do przebycia zbyt, niestety, wąskiego kanału.
Stara to historia.
Każdy wie, w jaki sposób nasz mały jednooki i bezręki unicestwił i zniszczył ich flotę.
W Europie zostawała przecież ziemia, w której wolno było myśleć i wolno było mówić.
Zresztą, przy ujściu Tweedy, na wielkiej wyniosłości mieliśmy przygotowany sygnał na wypadek jakiegoś alarmu.
Był to rodzaj drewnianego rusztowania, usianego gęsto beczułkami ze smołą i mazią.
Doskonale pamiętam, jakem co wieczór wypatrywał oczy i drżałem, czy nie ujrzę krwawego odblasku.
Miałem wprawdzie wtedy dopiero lat osiem, ale i „w tym wieku” można wziąć coś gorąco do serca, mnie zaś zdawało się, że losy ojczyzny zależą w ten sposób poniekąd ode mnie i bystrości moich oczu.
Aż pewnego wieczora, kiedy, jak zwykle, patrzyłem w ciemności jak w tęczę, dostrzegłem nagle coś, niby blade światełko migocące tuż około sygnałowego pagórka, a potem czerwony języczek płomienia, który jął śpiesznie lizać smolne drzewo.
Jak dziś przypominam sobie, że przetarłem kilkakrotnie, prawie do bólu, powieki i pokrwawiłem ręce o kamienne ramy okna, by przekonać się niezawodniej, iż nie śnię.
Tymczasem płomień rósł iście z zawrotną szybkością, po chwili szkarłatny blask upadł na wodę i drgał niby złoty wąż ruchomy, ja zaś wpadłem jak nieprzytomny do kuchni.
Tu urywanym głosem oznajmiłem ojcu, że Francuzi musieli przepłynąć nasz kanał, bo sygnał przy ujściu Tweedy pali się wielkim płomieniem.
Rozmawiał wtedy z panem Mitchellem, studentem prawa z Edynburga.
Chwilami zdaje mi się, że widzę go jeszcze wytrząsającego popiół z ulubionej fajki i że słyszę, jak pyta, patrząc na mnie przez wierzch dużych okularów w rogowej oprawie.
– Czy pewien tego jesteś, Jack?
– Tak pewien, jak zdrów i żywy – odparłem zadyszanym głosem, cały przejęty ważnością własnej osoby i chwili.
Ojciec pochwycił Biblię leżącą na stole, rozłożył ją na kolanach, jakby miał zamiar przeczytać nam jakiś wyjątek, otworzył prędko, zamknął jeszcze prędzej i wybiegł pośpiesznie na dwór.
Student prawa i ja podążyliśmy za nim bez namysłu. Ojciec otworzył małą, okratowaną furtkę, tęgo umocowaną w murze i wychodzącą na główny gościniec.
I nagle oślepił nas sygnał, teraz już jeden wielki gorejący słup płomieni, niby krwawa pochodnia na czarnym tle nieba, a za tym, gdzieś na północ, może koło Ayton, drgał drugi, mniejszy i nie tak złowrogi.
Za chwilę matka wyniosła dwa pledy, gdyż noc była niezwykle zimna i zostaliśmy tak aż do rana, z rzadka tylko zamieniając po kilka słów trwożnym, przyciszonym szeptem.
Droga tymczasem zaroiła się ludźmi i wkrótce czerniło się ich więcej, niż tych, co przez cały dzień poprzedni mogli iść tędy i jechać. I ciągle dostrzegałem jakąś twarz znajomą, byli to przeważnie okoliczni dzierżawcy, którzy przedtem jeszcze zaciągnęli się w ochotnicze pułki w Berwick, a teraz pędzili, co koń wyskoczy, by stawić się do apelu, bo sygnał przecież oznaczał wołanie ojczyzny.
Niektórzy nie skąpili, widać, przed odjazdem strzemiennego, bo jechali butnie, z okrutną fantazją.
Nie zapomnę nigdy jednego, który przemknął tuż koło nas, na wielkim białym koniu, zapamiętale wywijając ogromną zardzewiałą szablą, lśniącą w świetle księżyca, niby zielono-niebieska, krwawymi plamami poznaczona smuga.
A wszyscy wołali, mijając, że sygnał z North Berwick Law cały gorzeje i że alarm rozpoczął się prawdopodobnie od strony edynburskiego zamku.
Potem śmignęła nieliczna garstka jeźdźców w przeciwnym kierunku, byli to kurierzy wysłani do stolicy Szkocji, wśród nich dojrzałem spokojną twarz syna pewnego szlachcica, za nim jechał mister Playton, zastępca szeryfa i jeszcze kilku innych w podobnej godności.
Pomiędzy tymi „innymi” wyróżniał się przystojny, tęgi mężczyzna, siedzący na pięknym, dereszowatym rumaku. Przejeżdżał tuż koło muru i zatrzymał się przed naszą furtką, pytając o dokładną drogę.
– Jestem najmocniej przekonany, że to fałszywy alarm – odezwał się nagle pewym tonem. – Spokojnie mogłem zostać w domu, ale kiedym już ruszył, nie widzę nic lepszego, jak spożycie śniadania przy pułku.
Spiął ostrogami konia i wkrótce zniknął wśród zielonych, falujących wzgórz.
– Znam tego człowieka – szepnął student, ruchem głowy wskazując oddalającego się jeźdźca – to pewien prawnik z Edynburga, układa wspaniałe wiersze. Nazywa się Wattie Scott.
Wprawdzie żaden z nas nie słyszał wtedy jeszcze o takim poecie, niewiele jednak dni minęło, kiedy imię jego stało się głośne w całej Szkocji.
I nieraz potem wspominaliśmy pięknego jeźdźca, który pytał nas o drogę podczas tej straszliwej nocy.
Nad ranem ochłonęliśmy trochę.
Było pochmurno, łąki i pola przesnuła mgła szara i gęsta, czuć było dojmujące zimno.
Matka wróciła do domu, chcąc zagrzać nam trochę herbaty, a prawie jednocześnie nadjechała bryczka wioząca doktora Horscrofta z Ayton i jego syna, Jima.
Doktor nasunął aż na uszy wysoki kołnierz swego brązowego płaszcza, twarz miał gniewną i mocno zasępioną i powiedział na wstępie, że Jim, ujrzawszy sygnały, jako jeden z pierwszych popędził do Berwick, zabierając ze sobą nowiuteńką dubeltówkę ojca.
Biedny pan Horscroft całą noc stracił na szukaniu syna i teraz prowadził go w charakterze buntującego się co chwila więźnia – błyszcząca lufa fuzji wychylała się ponętnie spod siedzenia bryczki.
Mina Jima, piętnastoletniego wyrostka, dla którego miałem z dawna wielkie uwielbienie, gniewniejsza jeszcze była, niźli surowa twarz ojca, brwi ściągnięte, pogardliwie wydęta dolna warga i ręce niedbale wetknięte w kieszenie zdawały się trochę wyzywać, trochę urągać władzy rodzicielskiej.
– To wszystko kłamstwo – dodał na zakończenie zirytowany eskulap. – Tamtym ani się śniło lądować, ci głupi Szkoci na próżno tylko zalegli Bogu ducha winne drogi!
Jim nie mógł już tego najwidoczniej słuchać i wydał jakiś głos nieludzki, za co oberwał od ojca przyzwoitego szturchańca.
Uderzenie miało przynajmniej ten skutek, że chłopak zwiesił głowę z pokorą na piersi i siedział już spokojnie, nieczuły i obojętny na wszystko.
Mój ojciec kiwnął tymczasem w zamyśleniu ręką, trochę jakby z żalem, gdyż lubił niezmiernie Jima, a potem wróciliśmy do domu, żartując z małego wodza, głównie jednak mrugając zawzięcie oczami, które kleiły się same, teraz, kiedyśmy już wiedzieli, że nie ma niebezpieczeństwa.
A przecież każdy z nas odczuwał coś, niby dreszcz wielkiej radości, tak wielkiej, jakiej doświadczyłem potem raz jeszcze, najwyżej dwa w życiu.
Tutaj zarzuci mi ktoś może, iż wszystko, co mówię, niezupełnie odnosi się do tego, com przedsięwziął opowiedzieć, ale skoro się ma dobrą pamięć, a przy tym bardzo mało wprawy, trudno niezmiernie jedną myśl choćby z mózgu przelać na cierpliwy papier, żeby nie pojawiło się dwanaście innych, równie żądnych utrwalenia atramentem.
Zresztą teraz, kiedy myślę nad tym wszystkim głębiej, dochodzę do wniosku, że opisane powyżej zdarzenie nie jest tak bardzo obce tym, które opowiem tu wkrótce, gdyż Jim Horscroft miał w skutku owego zajścia tak gwałtowną rozmowę z zapalczywym ojcem, że go niezwłocznie wyprawiono do kolegium w Berwick, a ponieważ mój znowu ojciec od dawna już nosił się z projektem umieszczenia tam także mnie, skorzystał teraz z przypadkowej, pomyślnej okoliczności i wysłał mnie z nim razem.
Zanim jednak wspomnę tu cokolwiek o tej szkole, muszę powrócić do punktu, od którego powinien byłem zacząć i oznajmić, kim właściwie jestem, bo mogłoby się zdarzyć, że te własnoręcznie pisane kartki znajdą się nagle wśród ludzi zamieszkujących z dala od naszego „brzegu” i którzy na przykład nigdy nie słyszeli o rodzinie Calderów z West Inch.
West Inch – prawda że nazwa brzmi arystokratycznie? A jednak mizerna to posiadłość i dom zwykły, najzwyklejszy.
Spory szmat ziemi stanowiącej wprawdzie doskonałe pastwisko dla owiec, po którym przecież większą część roku wiatr wyprawia niczym niewstrzymane harce, zimny, pełen złowrogich świstów wiatr północny.
Ciągnie się długim pasem wzdłuż wybrzeża, a jego krawędzie szeroko obmywają zielone, słone fale.
Tylko tyle, ile oszczędny, ciężko pracujący człowiek może wydobyć z niej na cały dach nad głowę i na chleb z masłem w święta, zamiast mało pożywnej melasy.
Mniej więcej pośrodku owego spłachetka ziemi wznosi się dom z kamienia, pokryty jeszcze łupkiem i od tyłów przyozdobiony zacisznym, dużym gankiem.
Na kamiennym progu widnieje grubo i nieudolnie wykuta data 1703.
Dom ten od stu lat przeszło należy do naszej rodziny, która, pomimo ubóstwa, cieszy się w okolicy nieskażoną cnotą i nie byle jakim wpływem, gdyż tutaj, u nas, większy nieraz szacunek zdobyć może ubogi dzierżawca niż nowoprzybyły, bogatszy, ale nieużyty szlachcic, posiadacz znacznych choćby ziemi.
A domek w West Inch szczyci się przy tym szczególną własnością.
Mianowicie, kiedyś inżynierowie i inni jeszcze kompetentni orzekli, że linia łącząca i rozdzielająca zarazem dwa kraje biegnie z całą dokładnością przez środek naszego mieszkania w ten sposób, iż najwspanialszy z pokoi sypialnych przecina niejako na dwoje, na dwie połowy: angielską i szkocką.
Przy tym łóżeczko moje z dawien dawna dumne było tym szczegółem, że głowy kierowały się ku północnej, nogi ku południowej granicy.
Przyjaciele moi utrzymują, że gdyby przypadek umieścił był nieszczęsne łóżko w położeniu akurat przeciwnym, zarost miałbym może jaśniejszy i nie tak czerwony, umysł zaś lotniejszy, nie tyle „uroczysty”.
Na obronę swoją to tylko powiedzieć mogę, iż raz jeden w życiu, kiedy moja ruda, szkocka głowa nie nasuwała mi żadnego sposobu wywinięcia się z niebezpieczeństwa, mocne, wypróbowane nogi Anglika przyszły mi z pomocą i lotem wichru uniosły daleko.
Za to w szkole nieszczęśliwa owa własność stawała się powodem nieskończonych z kolegami zatargów i źródłem niezliczonych przezwisk – jedni ochrzcili mnie przydomkiem „Grogu z wodą”, dla innych byłem „Wielką Brytanią”, inni jeszcze nadawali mi miano „Unii Jacka”.
Najgorsze cięgi spadały na mnie wtedy, kiedy pomiędzy małymi Szkotami i Anglikami zachodziła jakaś walna bitwa! Bo pierwsi zasypywali mnie gradem kopnięć i szturchańców w nogi, a kułaki i targania drugich najlepiej odczuwały moje uszy.
A potem zarządzano krótkie „zawieszenia” broni i obydwa obozy wybuchały przeciągłym, głośnym śmiechem, jakby osoba moja doprawdy przedstawiała coś niezwykle zabawnego.
Toteż w początkach pobytu w szkole w Berwick czułem się ogromnie nieszczęśliwy.
Starszym nauczycielem był pan Birtwhistle, młodszym – Adams, nie umiałem jednak się przywiązać do żadnego.
Z natury nieśmiały, małomówny i zamknięty w sobie, jak cień snułem się pomiędzy kolegami, upływały dni, tygodnie i miesiące, a ciągle jeszcze daleki byłem od zjednania sobie profesorów, od zawarcia przyjaźni z którymkolwiek z towarzyszy.
A Berwick od West Inch dzieliło mil dziewięć w prostej linii, jedenaście i pół, jeśli jechało się gościńcem.
Więc moje małe serduszko ściskało się na samo wspomnienie tych nieskończonych obszarów, zalegających między mną i matką!
Pomyślcie tylko! Cóż, że malec „w tym wieku” udaje czasem dojrzałego i rad okazuje, że umie już obejść się bez pieszczot macierzyńskich? Ale kiedy wezmą go za słowo i oderwą z kochającego łona, cierpi gorzko i tym ciężej, im mniej chciałby się do tego przyznać.
W końcu nie mogłem tak dłużej wytrzymać, postanowiłem uciec co rychlej ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego domu.
Ale nigdy nie miałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że – w ostatniej chwili – dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwał i uznania wszystkich, całego personelu kolegium, począwszy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu, co oczywiście zmieniło do gruntu warunki i życie w szkole uczyniło bardzo pożądanym i przyjemnym.
A wszystko z powodu wypadku, jakiemu uległem, wywróciwszy – najzupełniej niechcący – koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.
Oto jak rzecz się miała.
Pewnego wieczora Ned Barton, starszy kolega i kat całej szkoły, wybił mnie tak mocno i obdarzył takim mnóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgryzot, przepełniło i tak pełen już kielich dziecinnej goryczy.
Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłumiąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek jutrzejszy zastanie mnie w West Inch, a co najmniej gdzieś blisko domu.
Wprawdzie sypialnia nasza znajdowała się na drugim piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznawałem zawrotu głowy na najbardziej niebotycznych drzewach.
Nigdy nie uczuwałem też najmniejszej trwogi, kiedy w West Inch spuszczałem się z folwarcznego muru, po sznurze wprawdzie i mocno nim w pasie owiązany, ale z wysokości pięćdziesięciu trzech stóp od powierzchni ziemi!
Stąd ani mi przez myśl nie przeszło, bym nie potrafił wymknąć się z sypialni i spod czujnego oka srogiego pana Birtwhistle’a.
Czekałem tylko niecierpliwie, aż ustaną szepty, słowem – wszelki ruch w pokoju, co zwiastowałoby zaśnięcie wszystkich.
Kiedy ustały wreszcie najdrobniejsze nawet szmery, a tu i ówdzie ozwało się nawet chrapanie i z długiej linii drewnianych łóżek cicho i równo jął dobiegać miarowy oddech śpiących, podniosłem się z posłania bez szelestu, śpiesznie naciągnąłem na siebie ubranie, chwyciłem buty w rękę i powoli, na palcach, skierowałem się ku oknu.
Otworzyłem je cichutko i zagłębiłem wzrok w ciemnawą przestrzeń.
U stóp moich roztaczał się olbrzymi ogród, a tuż koło ręki zwisały wielkie konary rozłożystej gruszy.
Czegóż mógł żądać więcej chłopak lekki i zwinny, jakim ja wtedy byłem – jedna chwila i zsunę się oto po gruszy niby po drabinie.
A raz, znalazłszy się w sadzie, muszę przeskoczyć tylko mur, pięć stóp wysoki, istna fraszka.
Potem zaś jedynie pozostanie przestrzeń dzieląca mnie od domu.
Ująłem więc silnie zbawczą gałąź, oparłem kolano na innej, trochę grubszej, i miałem już wyskoczyć z okna, gdy nagle znieruchomiałem, zastygłem, zmieniłem się w kamień.
U szczytu szkolnego muru ciemniała jakaś twarz nieznana, tak zwrócona, jakby patrzyła tu – ku mnie.
Dreszcz lodowaty przebiegł moje ciało i zaraz zacząłem drżeć mocno, tak dziwnie przeraziła mnie ta twarz blada, o mur oparta, trwająca bez ruchu.
Po chwili księżyc oblał ją martwym, zielonawym światłem i wtedy dojrzałem oczy skrzące się i biegające niespokojnie, kilkakrotnie nawet podniosły się w górę, ale mnie nie dostrzegły pod gęstą osłoną liści gruszy, które okrywały mnie niby firanką.
Potem, gwałtownym ruchem, twarz dźwignęła się wyżej i ukazała długą, obnażoną szyję.
Minęło jeszcze kilka sekund i zaczerniały ramiona, tułów, wreszcie kolana obcego człowieka.
Usiadł teraz na murze jak na koniu, schylił się i wkrótce, z widocznym wysiłkiem, przyciągnął ku sobie jakiegoś chłopca, mego mniej więcej wzrostu, który dyszał ciężko i łkał cicho, zatykając usta ręką.
Starszy poszturchiwał go ciągle i szeptał coś groźnym głosem, krzywiąc się przy tym szkaradnie.
Następnie obaj położyli się na ziemi i jęli pełzać ostrożnie, kryjąc się w trawach, to wychylając znowu.
Wkrótce znikli mi z oczu, ja zaś pozostawałem ciągle w tej samej pozycji, z jedną nogą na gruszy, a drugą na występie okna, nie śmiejąc się poruszyć – trochę ze strachu i trochę z obawy zwrócenia ich uwagi, zresztą, po chwili, dostrzegłem znowu dwie sylwetki skradające się jakimś wilczym, złym, kurczowym ruchem, w linię cienia rzucanego przez gmachy kolegium. I nagle, tuż pod mymi stopami, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem ściszone, przeciągłe dźwięczenie szkła upadającego na ziemię.
– Zrobione – szepnął mężczyzna grubym, ochrypłym głosem – właź teraz, a prędko!
– Ależ otwór jest najeżony odłamkami potrzaskanego szkła – broniło się dziecko, całe drżące z trwogi.
Z ust złodzieja wybiegły jakieś gniewne słowa.
– Właź, mówię ci, przeklęty szczeniaku! – zasyczał ze złością. – Albo…
Nie mogłem dojrzeć co uczynił, tylko prawie jednocześnie przypłynął do mnie stłumiony jęk bólu.
– Idę, już idę – bełkotał niewyraźnie nieszczęśliwy malec.
Nie słuchałem dłużej, bo nagle zakręciło mi się w głowie…
Pięta zsunęła się z gałęzi.
Krzyknąłem strasznie i całym ciężarem moich dziewięćdziesięciu pięciu funtów spadłem na pochylony grzbiet złodzieja.
Nie wiem, jak się to stało i dziś nawet nie umiałbym powiedzieć, czy to był wypadek, czy też skoczyłem umyślnie.
Być może, iż zamierzałem właśnie to uczynić, kiedy pośliznęła mi się noga i przypadek rozstrzygnął trudną kwestię.
Człowiek ów schylał się właśnie i wyciągając długą szyję, pomagał malcowi przedostać się przez zbite okno, kiedym, jak ciężki pocisk, zwalił się na niego, przytłaczając w miejscu, gdzie szyja staje się tak zwaną pacierzową kością.
Wydał tylko rodzaj urywanego, świszczącego krzyku, padł na wznak i potoczył się ciężko, głęboko ryjąc ziemię.
Towarzysz jego dał susa w bok i w mgnieniu oka zniknął poza murem.
Ja zaś usiadłem w trawie i jąłem wrzeszczeć w niebogłosy, usiłując jednocześnie rozcierać prawą swoją nogę, w której uczuwałem ból tak nieznośny, jakby ją kto ściskał w rozpalone do białości kleszcze.
Nic więc dziwnego, że nie upłynęła chwila, kiedy dom w pełnym komplecie, z dyrektorem na czele i stajennym, niosącym latarnię, zbudził się i biegł do sadu.
Tutaj wyjaśniono sprawę w oka mgnieniu. Jęczącego złodzieja umieszczono na zerwanej okiennicy i zabrano pod silną eskortą.
Mnie zaś poniesiono w tryumfie i złożono troskliwie w specjalnej sypialni, gdzie wkrótce przybył chirurg Purdie, młodszy z dwóch lekarzy, noszących to słynne nazwisko, i umiejętnie złożył moją połamaną goleń.
Potem opatrzono rzezimieszka, doktor orzekł, iż obydwie nogi ma sparaliżowane i na razie nie wiadomo, czy kiedykolwiek odzyska w nich władzę.
Prawo jednak nie czekało, aż medycyna wyjaśni tę kwestię, gdyż w sześć tygodni później skazano winnego na śmierć przez powieszenie i wyrok wykonano niezwłocznie przy sądzie kryminalnym w Carlyle.
Ukarano go zaś z taką surowością, nie tyle za ostatnią kradzież, ile że poznano w nim najzuchwalszego bandytę, jaki kiedykolwiek grasował na północy Anglii. Na sumieniu zbrodniarza ciążyły podobno jakieś trzy ohydne morderstwa i niezliczona ilość win innych, za które powinien był już wisieć dziesięć razy.
Teraz jest chyba jasnym, żem nie mógł mówić wam o swej młodości, pomijając ten szczegół, najważniejszy i najdonioślejszy w skutki.
Na przyszłość również nie pozwolę się unieść opisywaniu żadnych pobocznych wypadków, gdyż skoro pomyślę o tym wszystkim, co z konieczności samej muszę tu zamieścić, widzę, że to istna gmatwanina – splątany misternie kłąb zdarzeń – i wtedy zaczynam wątpić, czy rozwodząc się tak szeroko, dobrnę szczęśliwie do końca.
Bo jeśli ktoś opowiada tylko własne swoje życie, ściśle zamknięte w szczupłym kole wrażeń osobistych, może mu to wprawdzie zabrać wiele czasu, lecz ma przynajmniej pewną linię wytyczną, którą się kieruje. Skoro jednak losy złączą czyjąś mizerną dolę z wypadkiem tak wielkiej wagi jak te, które chciałbym tu poruszyć, wtedy na każdym kroku napotyka się nieprzewidziane i coraz zawilsze do pokonania trudności. I podobno mądrze czyni ów, który w myśli kreśli przedtem całkowity plan i szkielet owej pracy.
Za to pamięć mam doskonałą i umysł, chwała Bogu, jeszcze niezaćmiony. Staram się odtąd opowiadanie moje uczynić tak zwięzłym, jak tylko nim być może.
Owa przygoda z włamywaczem stała się otóż niejako zawiązkiem przyjaźni pomiędzy mną i Jimem, synem doktora Horscrofta.
Nie znaczyło to wcale nic byle jakiego, bo Jim był chlubą szkoły i przywódcą wszystkich prawie od chwili wejścia do kolegium, gdyż w niespełna godzinę pobił się z Bartonem i przerzucił go przez wielką klasową tablicę. Bartona, największego zawadiakę i najsilniejszego z nas aż dotąd.
Przy tym rósł i rozrastał się w oczach. Wtedy już był nad wiek wysoki, muskularny, barczysty, tęgi.
Ręce długie, prędkie ruchy i prędsze jeszcze czyny przydawały mu oczywiście w naszych oczach nadzwyczajnego uroku, kiedy zaś oparł o mur szerokie swoje plecy i pięści zagłębił w przepaściste kieszenie dolnego ubrania, a spojrzał z dumą, śmiało – drżeli i bali się wszyscy.
Pamiętam także, że miał zwyczaj żuć bezustannie słomkę i przy tym trzymał ją w zębach jakimś szczególniejszym ruchem, tym samym, którym później pykał nierozłączną już fajeczkę.
Otóż Jim stał się dla mnie niezmienny w złej i dobrej doli, od początku przyjaźni, od pierwszego dnia, kiedyśmy się zapoznali i zbliżyli.
Boże! Jaki żeśmy dla niego mieli podziw i szacunek!
Podówczas byliśmy wprawdzie wszyscy „jako te dzikie płonki”, ale też względy, którymi żeśmy go otaczali, zawierały w sobie coś z bojaźni i zachwytu maluczkich wobec oczywistej siły.
Kolegował się przecież z nami Tom Carndale z Appleby, który sam potrafił układać wiersze alkaiczne i pięciostopowe, a heksametrem władał jak każdy z nas pięścią – jednak nikt nie poświęciłby w obronie jego „czci” jednego szczutka.
Był i Willie Earnshaw, który umiał na pamięć wszystkie daty, począwszy od zabójstwa Abla aż do dni dzisiejszych, i to tak doskonale, że nauczyciele sami nieraz zwracali się do niego, skoro zdarzyły się jakieś w materii owej wątpliwości. Miał wąskie piersi, był wysoki i chudy jak tyczka, a w dniu, w którym Jack Simmons, malec z trzeciej, zapędził go w róg korytarza, wywijając tylko paskiem z metalową sprzączką, od śmiechu kolegów nie obroniły go nieskazitelne daty!
A niechby który spróbował postąpić tak z Jimem Horscroftem!
Toż o jego sile krążyły wśród nas istne legendy, z ust do ust podawane z pobożnym przejęciem i z niekłamanym zachwytem.
Czyż nie on to wyłamał drzwi dębowe, wiodące do sali gier, jednym uderzeniem pięści? Czyż nie on w dniu, w którym duży Merridew zdobył piłkę, chwycił w pół wielkoluda i dobiegł do mety, wyprzedziwszy jeszcze po drodze wszystkich innych przeciwników?
Stąd niejednemu z nas wydawało się nieraz godnym oburzenia, by zuch tej miary musiał łamać sobie głowę nad spondejami albo daktylami. Obowiązany był również wiedzieć, kto podpisywał Charta Magna – Ustawę Kardynalną – Kartę Swobód w Anglii?
I gdy kiedyś wobec całej klasy oświadczył, iż powołał ją do życia król Alfred, my, wszyscy młodzi, byliśmy przekonani, że tak właśnie odbyć się musiało i że Jim wie prawdopodobnie lepiej, niż ten, kto pisał nieszczęsny podręcznik.
Wypadek z włamywaczem od razu ściągnął szczególniejszą uwagę Jima na moją, podówczas mizerną, osobę.
Z powagą położył mi rękę na głowie i uroczyściej jeszcze oznajmił, że jestem skończonym wisusem, kto wie, może nawet wcielonym diabłem, co napełniło mnie niezmierną dumą i przynajmniej z tydzień pyszniłem się nowym przydomkiem.
Potem zaś staliśmy się najserdeczniejszymi przyjaciółmi, a przyjaźń owa zacieśniała się przez następne dwa lata, z każdym dniem więcej, pomimo różnic, jakie pomiędzy nami żłobiły nauki i szkoła. I chociaż popędliwość i nierozwaga pchnęły go do niejednego czynu, który w głębi martwił mnie, a nieraz ranił, kochałem go jednak jak najmilszego brata i dnia, któregośmy się rozstawali na dłużej, kiedy odjeżdżał do Edynburga, by tam poświęcić się studiowaniu zawodu swego ojca, doktora, dnia tego wylałem morza łez, zdolne zapełnić przynajmniej dwie butelki atramentu.
U pana Birtwhistle’a przebyłem pięć lat jeszcze i sam potem zostałem najgłośniejszym zawadiaką szkolnym, wprawdzie byłem chuderlawy i tak smukły jak prątek fiszbinu, ale moje żylaste i silne ramiona umiały nakazać sobie posłuch i szacunek, nie taki może, jaki wzbudzała pokaźniejsza postawa mego niezapomnianego poprzednika, jego bajeczne muskuły i nieprawdopodobna waga, dostateczny jednak, by zapewnić sobie pierwsze miejsce wśród poczciwych towarzyszy.
Jakoś, pamiętam, w jubileuszowym roku opuściłem mury kolegium Birtwhistle’a.
A potem trzy lata spędziłem w domu, ucząc się obchodzić z naszymi stadami, gdy tymczasem floty i armie ścierały się ciągle i posępny cień Bonapartego rozpościerał się bez końca nad moim umęczonym krajem.
Czy mogłem wtedy odgadnąć, że i ja również kiedyś przykładać się będę do odwrócenia tej chmury, która coraz niżej zwisała i niżej, i kładła się już prawie na potruchlałe głowy mojego narodu?
Na kilka lat przedtem – przed powyższymi wypadkami – kiedy jeszcze byłem prawie dzieckiem, zjechała do nas jedyna córka brata mego ojca i bawiła około pięciu tygodni.