Sherlock Holmes Tom 1 - Arthur Conan Doyle - ebook

Sherlock Holmes Tom 1 ebook

Arthur Conan Doyle

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

KOMPLETNA EDYCJA PRZYGÓD NAJSŁYNNIEJSZEGO DETEKTYWA WSZECH CZASÓW!

Z ORYGINALNYMI ILUSTRACJAMI SIDNEYA PAGETA!

Nowe, ekskluzywne wydanie w 3-tomach

Nowe tłumaczenie

STUDIUM W SZKARŁACIE

Doktor Watson i Sherlock Holmes, po raz pierwszy razem w akcji, rozwikłują zagadkę dwóch niezwykłych zbrodni w Londynie. Odkryte na ścianie tajemnicze napisy krwią prowadzą ich ku dalekiej przeszłości i motywie zemsty za niegdyś popełnione zło…

ZNAK CZTERECH

Leniwe życie przy Baker Street przerywa przybycie pięknej młodej kobieta, która prosi o odnalezienie zaginionego dziesięć lat wcześniej ojca. Błahe z pozoru zlecenie staje się śmiertelnie niebezpieczne wraz z pojawieniem się tytułowego znaku czterech oraz znalezieniem w zamkniętym od wewnątrz pokoju ciała zabitego w dość makabryczny sposób mężczyzny…

PIES BASKERVILLE’ÓW

Sherlock Holmes i doktor Watson na tropie tajemnicznych zabójstw w rodzie Baskerville’ów. Według legendy na przedstawicielach tej rodziny ciąży klątwa, która jest skutkiem zbrodni i gwałtów, jakich dopuścił się jeden z protoplastów rodu, sir Hugon. Rodzinę prześladuje ponoć diabelski czarny pies, który zionie ogniem z pyska i zabija kolejnych jej członków… 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 584

Oceny
4,6 (125 ocen)
83
31
11
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasia0504

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo podoba mi się tłumaczenie. Pies Baskerville'ów najlepszy :)
10
KorienOlven

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka literatury detektywistycznej, mimo upływu lat trzyma w napięciu i fascynuje. Nieco archaiczny język wiernie oddaje klimat XIX wiecznej Anglii. Tłumaczenie dobrze oddaje barwny i działający na wyobraźnię styl Arthura Conan Doyle.
00

Popularność




STUDIUM W SZKARŁACIE

CZĘŚĆ I

przedrukowana ze wspomnień dr. med. JOHNA H. WATSONA, byłego lekarza w Departamencie Medycznym Królewskiej Armii

ROZDZIAŁ I

MISTER SHERLOCK HOLMES

trzymawszy w roku 1878 tytuł doktora medycyny na Uniwersytecie Londyńskim, udałem się do Netley, aby odbyć tam kurs nieodzowny lekarzom wojskowym. Po jego ukończeniu, jako młodszy lekarz, zostałem odkomenderowany do 5. pułku fizylierów z Northumberland, który podówczas stacjonował w Anglii, a zanim mogłem doń dołączyć, wybuchła druga wojna afgańska. Po przyjeździe do Bombaju dowiedziałem się, że jednostka moja, pokonawszy przełęcze, była już głęboko w nieprzyjacielskim kraju. Jak wielu innych oficerów, którzy znaleźli się w tej samej sytuacji, podążyłem w ślad za pułkiem, by zastać go w Kandaharze, dokąd dotarłem bezpiecznie, i natychmiast podjąć nowe obowiązki.

Kampania owa wielu osobom zapewniła honory i awanse, mnie jednak przyniosła tylko nieszczęścia i kłopoty. Przerzucony z mej brygady do pułku z Berkshire, wraz z nim uczestniczyłem w nieszczęsnej bitwie pod Maiwand. Kula z jezail, prymitywnego muszkietu, trafiła mnie w ramię, miażdżąc kość i ocierając się o tętnicę podobojczykową. Niechybnie dostałbym się w ręce morderczych ghazich, gdyby nie poświęcenie i odwaga mego ordynansa, Murraya, który przerzucił mnie przez jucznego konia i bezpiecznie dostarczył do brytyjskich linii.

Wycieńczony bólem, a także długotrwałymi udrękami, w długiej kawalkadzie innych rannych zostałem przewieziony do szpitala wojskowego w Peszawarze. Gdy wydobrzałem tam na tyle, że byłem w stanie przejść się po oddziale, a nawet odrobinę wygrzewać na werandzie, dopadł mnie dur brzuszny, przekleństwo naszej władzy w Indiach. Przez wiele miesięcy moje życie chwiało się na krawędzi, a kiedy wreszcie doszedłem do siebie i zostałem rekonwalescentem, byłem tak słaby i wynędzniały, że komisja lekarska uznała, iż bez nawet jednego dnia zwłoki należy mnie odesłać do Anglii. Niezwłocznie więc zostałem zaokrętowany na wojskowy transportowiec „Orontes”, a miesiąc później wysiadłem na nabrzeżu w Portsmouth ze zdrowiem bezpowrotnie zniszczonym, ale za to z ojcowskim zezwoleniem rządu, abym następne dziewięć miesięcy spędził na próbach jego odnowy.

Nie mając w Anglii przyjaciół ani znajomych, byłem wolny jak ptak, a przynajmniej tak, jak wolny może być człowiek otrzymujący dziennie jedenaście szylingów i sześć pensów. W tej sytuacji czułem naturalny pociąg do Londynu, tego wielkiego zlewiska, do którego nieodwołalnie ściągają wszyscy włóczędzy i próżniacy Imperium. Na czas jakiś zamieszkałem w prywatnym hotelu na Strandzie, wiodąc żywot smutny i bezsensowny, a sprowadzający się do wydawania znacznie większych sum, niż powinienem. Niebawem stan mych finansów był tak alarmujący, iż zrozumiałem, że albo porzucę metropolię i przeniosę się gdzieś na wieś, albo muszę radykalnie zmienić swój styl życia. Wybrawszy drugą możliwość, zacząłem przemyśliwać nad opuszczeniem hotelu i zamieszkaniem w dzielnicy mniej wystawnej i kosztownej.

Dochodziłem właśnie do tego wniosku w barze Criterion, kiedy ktoś postukał mnie w ramię, a gdy się obejrzałem, zobaczyłem przed sobą młodego Stamforda, który jako pielęgniarz podlegał mi w londyńskim szpitalu Barts. Dla samotnego człowieka zobaczenie w dżungli Londynu znajomej twarzy jest rzeczą doprawdy przyjemną. Nigdy nie byłem przesadnie zaprzyjaźniony ze Stamfordem, teraz jednak powitałem go z entuzjazmem, a także i on wydawał się rad z tego spotkania. Przepełniony radością zaproponowałem, byśmy zjedli razem obiad na Holborn, i natychmiast wyszliśmy, żeby złapać dorożkę.

— Co też pan takiego porabia, panie Watson? — zapytał z nieskrywanym zdziwieniem, kiedy pojazd, podskakując na bruku, przeciskał się przez zatłoczone londyńskie ulice. — Chudyś pan jak szczapa, a pociemniały jak orzech.

Pokrótce opowiedziałem mu o moich przypadkach i właśnie kończyłem, gdy dotarliśmy na miejsce przeznaczenia.

— Nie jest panu los łaskawy — pokręcił współczująco głową, dowiedziawszy się o moich tarapatach. — I co pan teraz zamierza?

— Rozglądam się za mieszkaniem — odrzekłem. — Badam, czy da się wygodnie zamieszkać, płacąc niewygórowaną cenę.

— Rzecz osobliwa — powiedział mój towarzysz — żeś jest pan drugą osobą, od której słyszę dziś te słowa.

— A kto był pierwszą?

— Pewien jegomość, który pracuje w szpitalnym laboratorium chemicznym. Żalił się dziś rano, że nie może znaleźć nikogo, kto zamieszkałby z nim razem w nader wygodnym mieszkaniu, wygodnym, lecz nazbyt kosztownym na jego kiesę.

— Na Jowisza! — zakrzyknąłem. — Jeśli doprawdy gotów jest mieć współlokatora, który dzieliłby z nim koszta, ja jestem odpowiednią osobą. O wiele bardziej wolę towarzystwo od samotnego pomieszkiwania.

Młody Stamford spojrzał na mnie dziwnie znad lampki wina.

— Nie zna pan jeszcze Sherlocka Holmesa, bo gdyby pan znał, może nie byłby pan zachwycony stałym jego towarzystwem.

— Hm, czy jest coś, co można mu zarzucić?

— Tego nie powiedziałem, natomiast z dość osobliwym entuzjazmem podchodzi do niektórych działów nauki. Co się jednak tyczy cech charakteru, wydaje mi się przyzwoitym człowiekiem.

— Zajmuje się pewnie medycyną — zasugerowałem.

— Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, jaka jest jego specjalność. Wiem, że się wyznaje w anatomii i jest pierwszorzędnym chemikiem, na ile mi jednak wiadomo, nigdy nie pobierał systematycznie nauk medycznych. Jego zainteresowania są chaotyczne i rozproszone, zarazem jednak wiedzą swą zaskoczyłby niejednego profesora.

— Nigdyś go pan nie wypytywał o jego zainteresowania?

— Nie, nie jest bowiem człowiekiem, z którego łatwo coś wyciągnąć na przekór jego woli. Jeśli jednak coś go interesuje, potrafi się nawet rozgadać.

— Z chęcią bym go poznał — rzekłem. — Jeśli bowiem miałbym już z kimś zamieszkać, wolałbym osobę skrupulatną i spokojną. Nie wydobrzałem jeszcze na tyle, bym mógł znieść nadmierny hałas i harmider. Zaznałem ich w Afganistanie dość, aby starczyło mi do końca mej doczesnej egzystencji. Jak też mógłbym się spotkać z owym pańskim znajomym?

— Ach, z pewnością jest teraz w laboratorium — odparł mój kompan. — Albo nie widać go tam całymi tygodniami, albo przesiaduje od rana do wieczora. Jeśli pan chce, skończywszy obiad, możemy bezzwłocznie tam pojechać.

— Chcę jak najbardziej — zapewniłem, po czym nasza rozmowa obrała inny kurs.

W drodze z Holborn do szpitala Stamford udzielił mi jeszcze kilku informacji o dżentelmenie, który mógł zostać moim współlokatorem.

— Jeśli nie przypadnie panu do gustu, proszę mnie za to nie winić — powiedział. — Wiem o nim tyle tylko, co zaobserwowałem podczas przelotnych kontaktów w laboratorium. Pan chciał go poznać, więc w razie czego proszę nie zrzucać na mnie odpowiedzialności.

— Jeśli nie przypadniemy sobie do gustu, łatwo się będzie rozstać — zauważyłem, wpatrując się bacznie w mego towarzysza. — Coś mi się jednak widzi, panie Stamford, że ma pan jakieś powody, aby zawczasu umywać w tej kwestii ręce. Ma jakieś skazy charakteru czy chodzi o coś jeszcze innego? Czemuż pan tak kluczy?

— Nie tak łatwo wyjawić to, co trudne do wysłowienia — odparł ze śmiechem. — Jak na mój gust, jest ten pan Holmes odrobinę zbyt naukowy, do wszystkiego podchodzi z przesadnie zimną krwią. Bez trudu mogę sobie wyobrazić, że ukradkiem podsuwa przyjacielowi dawkę świeżo wydobytego z jakiejś rośliny alkaloidu, nie ze złośliwości, rzecz jasna, lecz wiedziony ciekawością badacza, jakie też będą tego efekty. Aby być wobec niego sprawiedliwym, dodam, że nie wahałby się zaaplikować taką substancję sobie samemu. Jego pasją jest wiedza dokładna i ścisła.

— To mu się chwali.

— A jeśli przybiera to przesadną postać? Moim zdaniem pasja owa w dziwacznej występuje formie, jeśli popycha do okładania kijem zwłok w prosektorium.

— Bije martwe ciała?!

— Tak, aby sprawdzić, jak długo po śmierci można wywołać plamy opadowe. Na własne oczy widziałem, jak to czynił.

— Przecież mówił pan, że nie ma za sobą medycznych studiów.

— Bo nie ma. Bóg jeden wie, czym on się dokładnie zajmuje, ów Holmes. No ale nic, już jesteśmy na miejscu, więc sam pan będzie mógł wyrobić sobie o nim opinię.

Skręciliśmy w wąską przecznicę i bocznymi drzwiczkami weszliśmy do jednego ze skrzydeł wielkiego szpitala. Znalazłem się w znanym mi otoczeniu i w istocie nie potrzebowałem żadnego przewodnika, kiedy wspięliśmy się po zimnych kamiennych stopniach i ruszyliśmy długim korytarzem z równie długim ciągiem pobielonych ścian, poprzetykanych brązowawymi drzwiami. Blisko końca w bok odchodziło nisko sklepione przejście, które wiodło do chemicznego laboratorium.

Obszerne pomieszczenie utkane było i zagracone niezliczonymi flaszkami i butelczynami, nad którymi sterczały szerokie, niskie stoły, najeżone retortami, probówkami i lampkami Bunsena migającymi niebieskawymi płomykami. W środku była tylko jedna osoba: pochłonięty pracą mężczyzna, który nachylał się nad stołem w głębi laboratorium. Na odgłos kroków obejrzał się i zerwał na równe nogi z okrzykiem pełnym satysfakcji:

— Znalazłem! Znalazłem! — zawołał do Stamforda, biegnąc ku nam z probówką w ręku. — Mam odczynnik, który jest wytrącany przez hemoglobinę i tylko przez nią!

Jestem pewien, że jego twarz nie promieniałaby większą radością, gdyby odkrył kopalnię złota.

— Doktor Watson, mister Sherlock Holmes — dokonał prezentacji Stamford.

— Witam pana — powiedział Holmes, ściskając moją dłoń z siłą, o którą bym go nie podejrzewał. — Jak widzę, bywał pan w Afganistanie.

— A skąd pan to wie, na Boga? — spytałem zdumiony.

— Mniejsza z tym — odparł, uśmiechając się pod nosem. — Teraz najważniejsza jest hemoglobina. Nie wątpię, że docenia pan znaczenie mego odkrycia.

— No cóż, chemicznie jest bez wątpienia interesujące, ale jakie mogą być z niego korzyści praktyczne?…

— Jak to jakie?! Przecież to odkrycie najdonioślejsze od lat dla medycyny sądowej. Nie widzi pan, że mamy teraz możliwość niechybnego wykrywania plam krwi?! Proszę ze mną! — Podniecony chwycił mnie za rękaw płaszcza i pociągnął do stołu, przy którym pracował. — Potrzeba nam trochę świeżej krwi. — Chwycił długi szpikulec, nakłuł nim palec i zebrał kroplę do pipety. — Dobrze, teraz wlewam tę odrobinkę do litra wody. Jak pan widzi, roztwór w niczym się nie różni od czystej wody, czemu trudno się dziwić, bo proporcja krwi do wody jest jakieś jeden do miliona. Jestem jednak pewien, że uzyskamy właściwą reakcję. — Mówiąc to, wrzucił do kolby kilka białych kryształków, a potem dodał parę kropel jakiegoś przezroczystego płynu. W jednej chwili zawartość zmętniała, nabrała barwy mahoniu, a na dnie pojawił się brązowawy osad. — Ha, ha, ha! — zawołał Holmes i zaklaskał w dłonie niczym chłopiec uradowany z nowej zabawki. — No i co pan na to powie?!

— Moim zdaniem bardzo subtelny test.

— Piękny! Przepiękny! Dawny, przy użyciu gwajakolu, był bardzo żmudny i niepewny, podobnie jak badanie pod mikroskopem cząsteczek krwi. To ostatnie jest na nic, jeśli plama ma więcej niż kilka godzin. A ten, jak się zdaje, działa niezależnie od tego, czy krew jest świeża, czy stara. Gdyby ten wynalazek zrobiono wcześniej, setki ludzi chodzących teraz na wolności już dawno zapłaciłyby za swoje zbrodnie.

— Zapewne — mruknąłem.

— O losie kryminalnych spraw niezmiennie rozstrzyga ta właśnie kwestia. Powiedzmy, że zatrzymany zostaje ktoś podejrzany o zbrodnię popełnioną, dajmy na to, przed kilkoma miesiącami. Badamy ubranie i bieliznę, znajdujemy brązowawe ślady. Czy to pozostałość krwi, błota, rdzy, miąższu owocowego czy czegoś tam jeszcze? To pytanie, przed którym bezradnie zastygają liczni eksperci, a dlaczego? Gdyż nie mają wiarygodnego testu. Od dziś jednak mamy test Sherlocka Holmesa i przynajmniej z tym nie będzie już więcej kłopotów.

Mówił to wszystko z roziskrzonymi oczyma, a na koniec położył rękę na sercu i skłonił się, jakby dziękował za owację wyobrażonemu tłumowi.

— Wypada panu pogratulować — powiedziałem, nieco zaskoczony jego entuzjazmem.

— W zeszłym roku we Frankfurcie toczyła się sprawa von Bischoffa, który niechybnie zawisłby na stryczku, gdyby była już dostępna moja metoda. Nie inaczej by się stało z Masonem z Bradford, sławetnym Mullerem, Lefevrem z Montpellier czy Samsonem z Nowego Orleanu. Mógłbym wyliczyć wiele jeszcze spraw, w których ustalenie, czy chodziło o krew, czy też nie, miało decydujące znaczenie.

— Zdaje mi się pan chodzącym kalendarzem kryminalnym — zaśmiał się Stamford. — Z samych tych wieści złożyłby pan łatwo intrygującą gazetę. Na przykład pod tytułem „Dawne Zagadki Policyjne”.

— Nader interesująca mogłaby to być lektura — zgodził się Sherlock Holmes, opatrując czubek palca kawałkiem plastra. — Muszę się mieć na baczności — ciągnął, uśmiechając się do mnie — gdyż wiele mam do czynienia z truciznami.

Z tymi słowami wyprostował dłoń, upstrzoną kilkoma jeszcze skrawkami plastra i odbarwioną przez silne kwasy.

— Przyszliśmy tu w pewnej sprawie — oznajmił Stamford, przysiadając na wysokim trójnożnym stołku, a drugi przesuwając nogą w moim kierunku. — Mój znajomy szuka jakiegoś lokum, a pan z kolei żalił się, że nie może pan znaleźć nikogo, kto podzieliłby z panem koszty wynajmu, pomyślałem więc, że może warto by was skontaktować.

Sherlock Holmes wydawał się zachwycony pomysłem, że będzie pomieszkiwał ze mną.

— Mam na oku takie miejsce przy Baker Street — powiedział — gdzie rozlokujemy się nader wygodnie. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu zapach mocnego tytoniu?

— Ja sam zawsze palę bakun — odrzekłem.

— To świetnie. Zwykle otoczony jestem chemikaliami i od czasu do czasu przeprowadzam eksperymenty. Czy może to pana irytować?

— Ani trochę.

— Zaraz, zaraz, jakie to jeszcze mam przywary? Miewam chandrę, a wtedy całymi dniami nie otwieram ust do nikogo. Proszę wtedy nie brać tego do siebie; trzeba mnie tylko zostawić w spokoju, a niebawem wszystko znowu będzie w porządku. No dobrze, teraz pana kolej. Zanim dwóch dżentelmenów zacznie mieszkać razem, dobrze, by poznali się od najgorszej strony.

Rozbawiła mnie ta wymiana informacji.

— Mam szczeniaka buldoga — odparłem — nie znoszę hałasu, gdyż mam zszarpane nerwy, wstaję w najbardziej niezwykłych porach i jestem nadzwyczaj leniwy. Gdy jestem w lepszym samopoczuciu, ujawniają się też inne wady, ale obecnie te są najważniejsze.

— Czy gra na skrzypcach jest w pana rozumieniu hałasem? — zapytał niespokojnie Holmes.

— To zależy od grającego — odrzekłem. — Dobry zachwyca bogów, zły…

— Ach, w takim razie wszystko w porządku! — zawołał, śmiejąc się radośnie. — Możemy zatem sprawę uważać za załatwioną, jeśli tylko pokoje będą się panu podobały.

— Kiedy możemy je obejrzeć?

— Proszę zajrzeć tu do mnie jutro w południe, a potem razem udamy się, żeby wszystko załatwić.

— Zgoda, w samo południe — powiedziałem i uścisnąłem mu dłoń.

Zostawiliśmy go z jego chemikaliami i poszliśmy spacerkiem do mojego hotelu.

— Chwileczkę. — Zatrzymałem się raptownie i spytałem, zwracając się do Stamforda. — Skąd, u licha, wiedział, że byłem w Afganistanie?

Uśmiechnął się zagadkowo.

— To jego mała tajemnica. Wielu ludzi chciałoby się dowiedzieć, jak on wykrywa takie rzeczy.

— Tajemnica?! — zawołałem i zatarłem dłonie. — To całej sytuacji dodaje pikanterii. Wie pan, „poznając człowieka, poznaje się ludzkość”.

— Cóż, niech go pan zatem studiuje — powiedział Stamford na pożegnanie — aczkolwiek nie lada problem pana czeka. Idę o zakład, że więcej się on dowie o panu niż na odwrót. Do widzenia.

— Do widzenia — odparłem i wkroczyłem do hotelu, niezwykle zainteresowany nową znajomością.

ROZDZIAŁ II

NAUKA DEDUKCJI

Zgodnie z ustaleniem spotkaliśmy się nazajutrz i obejrzeliśmy mieszkanie przy Baker Street 221B, o którym mowa była dzień wcześniej. Składały się nań dwie wygodne sypialnie i jeden przestronny salon, elegancko umeblowany i pełen światła za sprawą dwóch dużych okien. Lokum było tak powabne pod każdym względem, a warunki tak umiarkowane, gdy koszta podzieliło się na pół, że umowa została zawarta od ręki i nie zwlekając, weszliśmy w role lokatorów. Ja jeszcze tego wieczoru kazałem przenieść moje rzeczy z hotelu, Sherlock Holmes zrobił to samo następnego ranka, zjawiając się z kilkunastoma kuframi i walizami. Dzień lub dwa zajęło nam rozpakowywanie się i wygodne rozkładanie wszystkich rzeczy. Kiedyśmy to już zrobili, stopniowo zaczynaliśmy nawykać do nowego otoczenia i czuć się jak u siebie.

Holmes z pewnością nie był trudnym współlokatorem. Na swój sposób spokojny, trzymał się regularnych zwyczajów. Rzadko się zdarzało, by był na nogach po dziesiątej wieczorem, niezmiennie spożywał śniadanie i wychodził z domu, zanim ja zdążyłem wstać z łóżka. Dnie swoje spędzał czasami w laboratorium, czasami w prosektorium, niekiedy udawał się na długie przechadzki, podczas których, jak przypuszczam, nie omijał także podejrzanych dzielnic miasta. Trudno było z czymkolwiek porównać to, jak kipiał energią wtedy, gdy pochłonięty był pracą, potem jednak następowało odreagowanie i całymi dniami wylegiwał się na sofie; od rana do nocy z jego ust ledwie spłynęło jakieś słowo czy choćby drgnął mięsień twarzy. Przy takich okazjach zauważyłem u niego spojrzenie tak szkliste i nieobecne, iż podejrzewałbym, że uzależnił się od zażywania jakiegoś narkotyku, gdyby nie przeczyły temu jego zrównoważenie i niezwykle prawy styl życia.

Wraz z upływem tygodni rosło i pogłębiało się moje zainteresowanie jego osobą i celami, jakie przyświecały mu w życiu. Nie ukrywam, że sama jego postać i zachowanie musiały zwrócić uwagę najbardziej nieuprzedzonego obserwatora. Wzrostu miał ponad metr osiemdziesiąt, był jednak tak chudy, że wydawał się jeszcze wyższy. Wzrok miał bystry i przenikliwy, jeśli nie liczyć wspomnianych okresów apatii, zaś wąski, orli nos całej twarzy nadał wyraz czujności i zdecydowania. Także długa, kwadratowa broda znamionowała człowieka rzutkiego i pewnego siebie. Na rękach stale miał plamy po atramencie i odczynnikach, jego dotyk jednak charakteryzował się niezwykłą delikatnością, co miałem okazję często obserwować, gdy manipulował swym delikatnym naukowym sprzętem.

Czytelnik może mnie zacząć podejrzewać o niewybaczalne wścibstwo, dowiadując się, jak bardzo Sherlock Holmes rozbudził mą ciekawość i jak często usiłowałem pokonać skrytość, jaką okazywał we wszystkim, co dotyczyło jego prywatnych spraw. Proszę jednak, by przed wydaniem sądu zważyć, jakże jałowe wiodłem życie i jak niewielu rzeczom mogłem poświęcić uwagę. Zdrowie nie pozwalało mi wypuszczać się poza dom, jeśli pogoda nie była absolutnie bez zarzutu, nie miałem zaś przyjaciół, do których mógłbym się udać, aby zakłócić mą codzienną monotonię. W tej sytuacji sławiłem wręcz tę odrobinę tajemniczości, która otaczała mego nowego kompana, i większość czasu poświęcałem próbom jej rozproszenia.

Nie studiował medycyny; odpowiadając zwięźle na pytanie, potwierdził przypuszczenie Stamforda w tej kwestii. Nic nie wskazywało na to, by oddawał się lekturom, które mogłyby prowadzić do tytułu naukowego czy jakiejś innej bramy zapewniającej wstęp do świata patentowanej mądrości, a przecież były dziedziny, które zgłębiał z niezwykłą pasją, a w tych wybranych regionach jego wiedza była tak wszechstronna i dokładna, że jego uwagi wprawiały mnie w prawdziwe zdumienie. Wydawało się pewne, że nikt nie będzie pracował tak usilnie, aby zyskać ścisłe informacje, jeśli nie ma na względzie jakiegoś określonego celu. Chaotyczni czytelnicy rzadko zyskują jakąś konkretną wiedzę, nikt nie obarcza się brzemieniem drobiazgów, jeśli nie ma po temu jakiejś bardzo dobrej racji.

Wiedza Holmesa była równie zdumiewająca jak jego ignorancja. Wydawało się, że nic zgoła nie wie o współczesnej literaturze, filozofii i polityce. Kiedym mu zacytował Thomasa Carlyle’a, z niestropioną niewinnością spytał, kto to taki i czym się wsławił. Moje zaskoczenie sięgnęło szczytów, gdy okazało się, że Holmes nic nie wie o koncepcji Kopernika i o budowie Układu Słonecznego. Fakt, iż mieszkaniec cywilizowanego świata wieku XIX może nie wiedzieć, że Ziemia obraca się wokół Słońca, zdał mi się tak ekstraordynaryjny, że nie mogłem weń uwierzyć.

— Zgaduję, że jest pan zdetonowany — powiedział z uśmiechem na widok mojej miny. — Teraz jednak, gdym już posiadł tę informację, postaram się jak najszybciej ją zapomnieć.

— Zapomnieć?!

— Wyjawię zatem, iż moim zdaniem ludzki mózg jest zrazu jak pusty strych, na którym można złożyć, jakie się chce meble. Głupiec chwyta, co popadnie, w efekcie czego wiedza, która może być użyteczna, albo w ogóle zostaje przygnieciona, albo tak przemieszana z mnóstwem innych gratów, że potem nie bardzo się już wie, jak się z tym wszystkim uporać. Natomiast umiejętny majster starannie dobiera to, czym zapełnić chce swe mózgowe poddasze. Umieści tam tylko te narzędzia, które pomagają mu w jego rzemiośle, tych jednak będzie miał obfitość, ale za to w najwyższym porządku ułożoną. Błędem jest myśleć, że niewielkie pomieszczenie ma elastyczne ściany, które dają się dowolnie rozciągać. Skoro zaś jest inaczej, więc nieuchronnie przychodzi moment, gdy każde dodanie nowej informacji oznacza utracenie jakiegoś skrawka dawnej wiedzy. Stąd też najwyższe znaczenie ma to, by zdecydowanie wypychać bezużyteczne fakty, zapewniając miejsce dla użytecznych.

— Ale przecież Układ Słoneczny!… — zawołałem.

— A co on mnie, u diaska, obchodzi?! — obruszył się niecierpliwie. — Powiada pan, że krążymy wokół Słońca. Gdybyśmy krążyli wokół Księżyca, jakie by to miało znaczenie dla mnie i dla mojej pracy?

Już-już miałem spytać, co to właściwie jest za praca, było jednak w jego zachowaniu coś takiego, co mi podpowiadało, że nie otrzymam odpowiedzi. Tak czy owak, rozbierałem w myślach tę naszą krótką konwersację, usiłując coś z niej wydedukować. Oznajmił, że nie dba o wiedzę, która nie ma związku z tym, co go interesuje, a zatem cała wiedza, jaką dysponuje, jest na wskroś użyteczna. Dlatego też dokładnie prześledziłem w pamięci wszystkie te obszary, gdzie okazał się niezwykle dobrze poinformowany. Wziąłem ołówek i zacząłem je spisywać, a kiedy ukończyłem listę, nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Oto, jak wyglądała:

SHERLOCK HOLMES — granice wiedzy

1. Znajomość literatury — żadna.

2. Znajomość filozofii — żadna.

3. Znajomość astronomii — żadna.

4. Znajomość polityki — mierna.

5. Wiedza botaniczna — zróżnicowana. Bardzo znaczna, jeśli chodzi o belladonę, opium i w ogóle środki odurzające. Natomiast nic praktycznie nie wie na przykład o ogrodnictwie.

6. Wiedza geologiczna — praktyczna, lecz ograniczona. Na pierwszy rzut oka odróżnia gatunki gleby. Kiedyś po spacerze pokazał mi plamy na swoich spodniach i po ich barwie oraz konsystencji powiedział, która z jakiej dzielnicy Londynu pochodzi.

7. Wiedza chemiczna — głęboka.

8. Wiedza anatomiczna — dokładna, acz niesystematyczna.

9. Znajomość literatury sensacyjnej — ogromna. Można odnieść wrażenie, że zna wszystkie okropności ze wszystkich stuleci.

10. Nieźle gra na skrzypcach.

11. Potrafi walczyć na kije, pięści i szable.

12. Ma dobrą praktyczną znajomość brytyjskiego prawa.

Obejrzawszy listę, porwałem ją na strzępy i cisnąłem w desperacji do kominka.

— Gdybyż mi się udało stwierdzić, czemu służą te różnorodne starania, do czego są mu potrzebne — mruknąłem do siebie. — Bez tego mogę sobie darować wszystkie próby porozumienia.

Widzę, że napomknąłem o skrzypcowych pasjach Holmesa. Były niebagatelne, ale równie ekscentryczne jak inne jego zainteresowania. Wiem, że potrafił dawać sobie radę z trudnymi utworami, gdyż na mą prośbę odegrał kilka pieśni Mendelssohna, a także inne wcale niełatwe rzeczy. Zostawiony jednak samemu sobie, rzadko kiedy sięgał po cieszącą się uznaniem muzykę. Siedząc wieczorem w fotelu, z zamkniętymi oczyma, wodził niedbale smyczkiem po leżących na kolanach skrzypcach. Czasami dźwięki były posępne i melancholijne, czasami fantazyjne i radosne. Najwidoczniej były odzwierciedleniem żywych w nim w danym momencie myśli; czy jednak muzyka je wspomagała, czy też była tylko efektem kaprysu, tego nie byłem w stanie rozstrzygnąć. Być może protestowałbym przeciw tym irytującym popisom, gdyby nie kończył ich odegraniem — jeden po drugim — kilku z moich ulubionych utworów w ramach czegoś na kształt rekompensaty za wystawienie na próbę mojej cierpliwości.

Przez pierwszy tydzień czy może dziesięć dni nie mieliśmy żadnych gości, zacząłem więc przypuszczać, że mój towarzysz jest równym mi samotnikiem. Stopniowo jednak zaczęło się okazywać, że ma całkiem wielu znajomych, i to z najróżniejszych kręgów społecznych. Trzy, cztery razy w tygodniu zjawiał się niski jegomość o ziemistej cerze, szczurzej twarzy i ciemnych oczach, którego przedstawiono mi jako Lestrade’a. Któregoś ranka złożyła Holmesowi wizytę młoda, modnie odziana dziewczyna i spędziła może pół godziny, może odrobinę więcej. Tego samego popołudnia zobaczyłem siwego mężczyznę o podejrzanej aparycji, który wyglądał na żydowskiego domokrążcę, znajdującego się w stanie znacznej ekscytacji, a ledwie ten wyszedł, już w progu stanęła niechlujnie ubrana starsza kobieta. Raz przyszedł na rozmowę z moim współlokatorem szpakowaty, wiekowy dżentelmen, innym razem był to konduktor w kolejowym uniformie. Ilekroć pojawiła się któraś z takich postaci, Holmes, nie dokonując żadnych prezentacji, prosił, by mógł skorzystać z salonu, ja zatem wycofywałem się do sypialni. Zawsze przy tej okazji przepraszał za narażanie mnie na niewygody, mówiąc: „Muszę nasz salon traktować jako miejsce pracy, a ci ludzie to moi klienci”. Znowu nadarzała się okazja, aby wprost zadać mu pytanie i po raz kolejny delikatność nie pozwoliła mi na zmuszanie innej osoby do zwierzeń. Wyobrażałem sobie zrazu, że musi mieć jakiś ważny powód, aby nie wchodzić w szczegóły, tymczasem pewnego razu sam z siebie podjął ten temat.

Był to czwarty marca, a są powody, bym dobrze pamiętał tę datę; wstałem wcześniej niż zwykle i zastałem Sherlocka Holmesa jeszcze przy śniadaniu. Gospodyni nasza tak już przywykła do tego, iż dzień zaczynam później, że nie nakryła dla mnie do stołu ani nie podała kawy. Bezsensownie rozdrażniony, jak zdarza się to ludziom, zadzwoniłem na nią i lakonicznie poinformowałem, że jestem już gotów, potem zaś wziąłem ze stolika gazetę, usiłując jej lekturą wypełnić czas oczekiwania, podczas gdy mój towarzysz w milczeniu żuł grzankę. Jeden z artykułów był obwiedziony ołówkiem, co w sposób naturalny przyciągnęło moją uwagę.

Opatrzony pretensjonalnym tytułem Księga życia starał się wywodzić, ile też uważny człowiek może się dowiedzieć z dokładnej i systematycznej obserwacji napotykanych na co dzień szczegółów. Mnie tekst ten zdał się osobliwą mieszaniną uwag bystrych i absurdalnych. Rozumowanie było ścisłe i precyzyjne, ale wysnuwane z niego dedukcyjne wnioski zdawały się przesadne i zbyt daleko sięgające. Autor twierdził, iż z chwilowego wyrazu twarzy, drgnięcia jej mięśni czy błysku w oku można wyczytać najgłębsze myśli danej osoby. Niepodobna, twierdził, zwieść wprawnego oka, gdyż jeśli nawykłe jest ono do dociekliwości i analizy, dochodzi do ustaleń równie niechybnych jak twierdzenia Euklidesa. Jeśli niewprawnemu laikowi nie odsłonić procesu wysnuwania konkluzji, będzie je traktował jak efekty magii.

Z jednej kropli wody — głosił autor — logik wywnioskuje możliwość istnienia Atlantyku czy Niagary, chociażby nigdy nie widział ich na oczy ani o nich nie słyszał. Podobnie jak w przypadku wszystkich innych nauk, także sztukę dedukcji i analizy opanować można dzięki długiemu i mozolnemu jej praktykowaniu, a przecież i tak życia nie starczy na to, aby jakikolwiek śmiertelnik zyskał możliwie najwyższą w niej perfekcję. Zanim jednak aspirant zwróci się ku najtrudniejszym problemom moralnym i mentalnym, niechże zacznie od kwestii bardziej elementarnych i na widok bliźniego od jednego spojrzenia odczyta dzieje jego życia, a także zawód, któremu się oddaje. Jakkolwiek dziecinne może się wydać takie ćwiczenie, wyostrza ono zmysł obserwacyjny i uczy, na co i w jakim celu spoglądać. Paznokcie, rękawy palta, buty, nogawki w kolanach, nagniotki na palcu wskazującym i kciuku, wyraz twarzy, mankiety u koszuli — wszystko to zdradza profesję danej osoby. Niemal niepodobna, aby dla wprawnego badacza wszystko to nie działało jak iluminacja.

— Cóż za nieprawdopodobne bzdury! — wykrzyknąłem i cisnąłem gazetę na blat. — W życiu jeszcze nie czytałem takich banialuk.

— Jakich? — zainteresował się Sherlock Holmes.

— No, ten artykuł — powiedziałem, łyżeczką do jajka wskazując gazetę, podczas gdy sadowiłem się do śniadania. — Skoro zakreślił go pan ołówkiem, także musiał go pan czytać. Nie przeczę, że zręcznie napisany, niemniej bardzo irytujący. Najwidoczniej jakiś rozparty w fotelu mądrala plecie paradoksalne androny, nie wychyliwszy nosa poza swój gabinet. Wszystko to kompletnie nierealne. Z chęcią zabrałbym tego spryciarza do przedziału trzeciej klasy metra i poprosiłbym, aby odgadł profesję wszystkich pasażerów. Stawiam tysiąc do jednego, że by przegrał.

— I straciłby pan pieniądze — spokojnie oznajmił Holmes. — Co zaś do artykułu, ja go napisałem.

— Pan?!

— Tak. Mam talent i do obserwacji, i do dedukcji. Koncepcje, które tu przedstawiłem, a które zdały się panu tak fantazyjne, są bardzo realne i tak praktyczne, że dzięki nim zarabiam na życie.

— Jakżeż to? — spytałem z niedowierzaniem.

— Nie wykluczam tego, iż jako jedyna osoba na świecie oddaję się temu zajęciu. Jestem, by tak rzec, konsultantem detektywistycznym, co zaraz panu wytłumaczę. Mamy tu w Londynie, rzecz jasna, bez liku detektywów rządowych i prywatnych. Kiedy znajdą się w kropce, przychodzą do mnie, a ja ich naprowadzam na właściwy trop. Przedkładają mi wszystkie dowody, ja zaś najczęściej dzięki znajomości historii zbrodni jestem w stanie wskazać im właściwą drogę. Istnieją silne więzy pokrewieństwa między przestępstwami, a jeśli zna pan ze wszystkimi szczegółami cały ich tysiąc, dziwne byłoby doprawdy, gdyby nie rozwiązał pan tysiąc pierwszego. Lestrade jest jednym z bardziej znanych detektywów, ostatnio jednak, w kwestii pewnego fałszerstwa, utknął w ślepym zaułku i stąd jego wizyty u mnie.

— A ci inni?

— Najczęściej przysyłają ich prywatne agencje wywiadowcze. Zawsze trapi ich jakiś kłopot i chcą najdrobniejszej choćby porady. Ja wysłuchuję ich historii, oni moich komentarzy, a na koniec inkasuję zapłatę.

— Czy chce pan powiedzieć — spytałem — że nie opuszczając pokoju, jest pan w stanie rozwikłać zagadkę, wobec której inni okazują się bezradni, chociaż wszystkie detale mają jak na dłoni?

— Właśnie tak. Można powiedzieć, iż mam swego rodzaju intuicję. Zdarzają się niekiedy przypadki bardziej skomplikowane, wtedy muszę się trochę potrudzić i zerknąć na wszystko własnymi oczami. Jak może pan zauważył, dysponuję znaczną wiedzą specjalistyczną, która okazuje się niezwykle pomocna. Na co dzień reguły dedukcji wyłożone w artykule, który tak pana rozsierdził, są nieocenione. Obserwacja zaś to moja druga natura. Zdaje się, iż był pan zaskoczony, gdy podczas naszego pierwszego spotkania powiedziałem, że odwiedził pan Afganistan.

— Cóż, musiał pan o tym słyszeć.

— Nic podobnego. Ja sam wiedziałem, że był pan w Afganistanie. Dzięki utrwalonemu dawno zwyczajowi myśli tak błyskawicznie przemknęły mi przez głowę, że nawet bez świadomości szczebli pośrednich natychmiast doszedłem do konkluzji; niemniej jednak szczeble owe były, a oto droga, którą myśl rączo przebiegła: „Dżentelmen wygląda mi na medyka, ale jest też coś wojskowego w jego sposobie bycia, a zatem lekarz wojskowy. Niedawno musiał wrócić z tropików, ma bowiem pociemniałą twarz, a jasność przegubów świadczy o tym, iż nie jest to jego naturalna cera. Wychudzona twarz powiada, że ma za sobą wycieńczające trudy i chorobę, z kolei lewe ramię musiało zostać zranione, skoro z tak nienaturalną sztywnością się porusza. Gdzie w tropikach mógł angielski lekarz wojskowy być wystawiony na znoje i możliwość zranienia? Oczywiście w Afganistanie”. Cały ten ciąg wnioskowania nie trwał nawet sekundy. Powiedziałem więc, że musiał pan być w Afganistanie, co pana najwyraźniej zaskoczyło.

— No cóż, po tych wyjaśnieniach wszystko wydaje się całkiem proste — przyznałem. — Przywodzi mi pan na myśl Dupina, postać Edgara Allana Poego, nigdym jednak nie myślał, że może się ktoś taki zdarzyć poza kartami książki.

Sherlock Holmes powstał i zapalił fajkę.

— Uważa pan najpewniej, iż komplementował mnie pan, porównując z Dupinem — oznajmił. — Ja tymczasem uważam Dupina za znacznie ode mnie pośledniejszego. Sztuczka polegająca na tym, że po kwadransie milczenia wypowiada uwagę bardzo à propos tego, o czym właśnie myśli jego przyjaciel, jest bardzo efektowna, ale też powierzchowna. Miał bez wątpienia pewne zdolności analityczne, wcale jednak nie był tak wyjątkowy, jak mniemał pan Poe.

— Czytał pan może książki Gaboriau? Ciekaw jestem, czy Lecoq pasuje do pańskiej wizji detektywa.

Sherlock Holmes prychnął szyderczo.

— Nędzny partacz z całego tego Lecoqa — powiedział z irytacją. — Przemawia za nim tylko jedno: niespożyta energia, sama zaś książka przyprawiła mnie o nudności. Chodziło o identyfikację tajemniczego więźnia. Ja uporałbym się z tym w dwadzieścia cztery godziny, podczas gdy Lecoqowi zabrało to, zdaje się, sześć miesięcy. Można by dzieło to potraktować jako podręcznik dla detektywów o tym, jakich błędów się wystrzegać.

Dość poruszony tym, że dwaj bohaterowie, których podziwiałem, zostali tak bezpardonowo potraktowani, podszedłem do okna i zapatrzyłem się na ruchliwą ulicę. „Sprytu mu z pewnością nie brak — myślałem — ale wielki też z niego pyszałek”.

— Dziś nie ma już prawdziwych zbrodni i zbrodniarzy — powiedział zaczepnym tonem. — Jakiż jeszcze pożytek w naszej profesji z rozumu? Wiem, że mam go dość, by moje nazwisko stało się sławne. Nie było i nie ma człowieka, który tyle co ja poświęciłby czasu na wykrywanie przestępstw nauki i tyle miał do tego naturalnej smykałki. A jaki tego efekt?! Nie ma już zbrodni do wykrycia, a jeśli już zdarzy się jakiś przestępca, jest nim podły nieudacznik, którego motywy bez trudu prześwietli byle jaki urzędnik Scotland Yardu.

Dotknięty jego aroganckim stylem rozmowy uznałem, że najlepiej będzie zmienić temat.

— Ciekaw jestem, czego też szuka ten jegomość? — rzekłem, wpatrzony w krzepkiego, prosto ubranego mężczyznę, który szedł drugą stroną ulicy, uważnie wypatrując numerów. Miał w ręku dużą niebieską kopertę i był najwyraźniej doręczycielem.

— Ma pan może na myśli tego emerytowanego sierżanta piechoty morskiej?

„Ależ bezczelnie blefuje — pomyślałem. — Dobrze wie, że nie jestem w stanie sprawdzić tych jego »dedukcji«”. Ledwie to pomyślałem, mężczyzna ów dojrzał numer na naszych drzwiach, przebiegł przez ulicę, po czym usłyszeliśmy stukanie do drzwi, basowy głos na dole, a potem ciężkie kroki na schodach.

— Dla pana Sherlocka Holmesa — powiedział, wchodząc do pokoju i wręczając memu przyjacielowi kopertę.

I oto nadarzała się okazja, by zdemaskować przemądrzalca, który najwyraźniej nie przewidywał takiego rozwoju wypadków, gdy arbitralnie wygłosił swoją opinię.

— Czy wolno spytać, przyjacielu — odezwałem się grzecznie — czym się pan trudni?

— Jestem gońcem, sir — odparł. — Uniform musiałem oddać do naprawy.

— A czego się pan dawniej imał? — naciskałem, z lekką złośliwością spoglądając na mego kompana.

— Byłem sierżantem, sir, w Królewskiej Lekkiej Piechocie Morskiej. Nie będzie listu zwrotnego? Dziękuję panom.

Strzelił obcasami, zasalutował i tyle go było widać.

ROZDZIAŁ III

ZAGADKA LAURISTON GARDENS

Przyznaję, że wielce mnie zaskoczył ten najświeższy dowód praktycznej skuteczności teorii, które głosił mój współlokator, a podziw dla jego talentów analitycznych wzrósł niepomiernie. Nie mogłem jednak odegnać od siebie uporczywego podejrzenia, że może cała rzecz została wcześniej zaaranżowana, aby wywrzeć na mnie wrażenie, aczkolwiek w żaden sposób nie potrafiłem dociec, jaką z tego korzyść mógłby mieć Sherlock Holmes. Kiedy spojrzałem na niego, skończył właśnie czytać wiadomość, a zmatowiały, pusty wzrok świadczył o duchowej nieobecności.

— Jak pan, do diaska, to wydedukował? — spytałem.

— Co takiego? — odrzekł niecierpliwie.

— Że był sierżantem w piechocie morskiej.

— Nie czas teraz na błahostki — rzucił opryskliwie, ale zaraz się uśmiechnął. — Niech pan mi wybaczy gburowatość, ale przerwał mi pan tok myśli, chociaż może to i dobrze. Pan zatem sam nie widział, że to sierżant piechoty morskiej?

— Nic a nic.

— Łatwiej było to zgadnąć, niż teraz wyjaśnić, jak do tego doszedłem. Kiedy ktoś zażąda, by pan dowiódł, że dwa plus dwa daje cztery, może pan mieć z tym niejakie kłopoty, chociaż jest pan przecież tego zupełnie pewien. Nawet przez ulicę z łatwością mogłem dojrzeć dużą granatową kotwicę wytatuowaną na grzbiecie dłoni naszego delikwenta. To wskazywało na morze. Nosił się jednak wojskowo, miał przepisowe bokobrody, mamy zatem do czynienia z piechotą morską. Był pewny siebie i jakby nawykły do rozkazywania. Musiał pan zwrócić uwagę na to, jak trzymał głowę i wymachiwał laską. Stateczny, szacowny mężczyzna w… sądząc po twarzy… średnim wieku: wszystko to skłoniło mnie do przypuszczenia, że jest sierżantem.

Nie byłem w stanie pohamować swego zachwytu i wykrzyknąłem:

— Wspaniale!

— Bagatela — powiedział Holmes, chociaż z jego twarzy zmiarkowałem, że moje zdumienie i podziw sprawiły mu przyjemność. — Chwil parę temu powiedziałem, że nie ma już zbrodniarzy, wydaje się jednak, że nie miałem racji. Niech pan tylko spojrzy!

Rzucił na stół przyniesioną przez gońca wiadomość. Spiesznie przebiegłem tekst oczyma i zawołałem:

— Nie może być! To okropne!

— Jak się wydaje, rzecz jest odrobinę niezwykła — powiedział spokojnie. — Czy byłby pan łaskaw odczytać mi to raz jeszcze na głos?

A oto list:

Do Pana Sherlocka Holmesa

Szanowny Panie!

Niemiła historia wydarzyła się wczoraj w nocy przy Lauriston Gardens nr 3, nieopodal Brixton Road. O drugiej nad ranem patrolujący ten teren policjant dostrzegł światło w oknie, a że chodziło o pusty dom, uznał, że coś jest nie tak. Drzwi zastał otwarte, a w nieumeblowanym pokoju frontowym znalazł ciało elegancko ubranego dżentelmena, który w kieszeni miał wizytówki na nazwisko Enocha J. Drebbera, zamieszkałego w Cleveland, w amerykańskim stanie Ohio. Nie było żadnych śladów rabunku ani niczego, co by wskazywało, jak doszło do zgonu. W pokoju są ślady krwi, na ciele denata nie ma jednak żadnych ran. Nie mamy najmniejszego pojęcia, jak człowiek ten znalazł się w pustym domu, i w ogóle cała sprawa wydaje się bardzo zagadkowa. Gdyby mógł Pan przybyć pod wskazany adres o dowolnej godzinie, byle przed południem, zastanie mnie pan na miejscu. Niczego nie ruszam, zachowując status quo do chwili, gdy otrzymam od Pana wiadomość. Jeśli nie będzie Pan mógł się pojawić, opiszę Panu potem wszystko w najdrobniejszych szczegółach i będę wdzięczny, jeśli zaszczyci mnie Pan swoją opinią.

Pański uniżony

TOBIAS GREGSON

— Gregson jest najbystrzejszy w całym Scotland Yardzie — wyjaśnił mój przyjaciel. — On i Lestrade są tam najlepsi, co wcale nie znaczy, że są dobrzy. Obaj są żwawi i energiczni, ale szokująco konwencjonalni. A na dodatek mają ze sobą na pieńku, są tak zawistni jak dwie piękne kokoty. Będzie trochę uciechy, jeśli obaj zostaną skierowani do tej sprawy.

Zdetonowały mnie te jego niefrasobliwe komentarze, więc krzyknąłem:

— Przecież nie ma ani chwili do stracenia! Czy mam iść i ściągnąć panu dorożkę?

— Nie wiem, czy chce mi się jechać. Nie ma większego ode mnie lenia. To znaczy nie ma, kiedy dopada mnie taki nastrój, gdyż kiedy indziej potrafię być całkiem dziarski.

— Ale przecież do takiej właśnie sprawy pan tęsknił.

— Mój drogi przyjacielu, a jaką będę miał z tego korzyść? Nawet jeśli rozwikłam tajemnicę, cała zasługa przypadnie w udziale Gregsonowi, Lestrade’owi i spółce. Tak to już jest, kiedy działa się nieoficjalnie.

— Ale on przecież wręcz prosi pana!

— Tak, wie, że jestem od niego lepszy, i nie waha się do tego przyznać przede mną, ale prędzej obciąłby sobie język, niż zrobił to przed kimś trzecim. Tak czy owak, możemy się tam udać, żeby rzucić okiem. Przynajmniej z nich się pośmieję, jeśli nie będzie miejsca na nic innego. Chodźmy!

Chwycił palto i zaczął je nakładać z energią, która najwyraźniej wzięła górę nad jego apatyczną stroną.

— Niechże pan weźmie swój kapelusz.

— Także mam iść?

— Tak, jeśli nie ma pan nic lepszego do roboty.

Minutę później siedzieliśmy już w dorożce gnającej na Brixton Road. Był mglisty, chmurny poranek; nad dachami domów zawisła bura zasłona, stanowiąca jakby odbicie leżących pod nimi błotnistych ulic. Mój towarzysz był w znakomitym humorze i rozwodził się nad skrzypcami z Cremony oraz różnicami między Stradivariusem a Amatim. Ja natomiast milczałem, gdyż marna pogoda i charakter sprawy, którą mieliśmy się zająć, wprawiały mnie w przygnębienie.

— Nie wydaje się, by bardzo się pan przejął tą sytuacją — odezwałem się wreszcie, przerywając muzyczne elukubracje Holmesa.

— Nie mamy na razie żadnych danych — odrzekł. — To jeden z podstawowych błędów, że zaczyna się teoretyzować, zanim zna się jakiekolwiek konkrety. A tu chodzi o nieuprzedzony osąd.

— Zaraz pan będzie miał swoje dane — powiedziałem, wskazując palcem. — Mamy już Brixton Road, a jeśli się nie mylę, to tam widać nasz dom.

— Tak, istotnie. Hej, proszę się zatrzymać! — zawołał Holmes do woźnicy, chociaż do przebycia mieliśmy jeszcze dobre sto jardów, tyle że mój towarzysz chciał je pokonać na piechotę.

Dom numer 3 przy Lauriston Gardens miał wygląd złowieszczy i groźny. Był jednym z czterech domów odrobinę cofniętych od ulicy, z których dwa były zajęte, a dwa puste. Te ostatnie spoglądały trzema ślepymi rzędami melancholijnych okien, posępnych i milczących, jeśli nie liczyć napisów „Do wynajęcia”, które niczym katarakta przysiadły na niektórych z zamglonych szyb. Wszystkie te domy oddzielał od ulicy niewielki ogródek upstrzony kępkami cherlawych roślin i przecinany wąskimi, żółtawymi ścieżkami z mieszaniny gliny i żwiru. Wszędzie było grząsko po całonocnym deszczu. Ogród opasany był wysokim na trzy stopy ceglanym murem, z którego sterczały drewniane sztachety, a o który opierał się teraz rosły konstabl. Otaczała go gromadka gapiów, którzy na próżno wyciągali szyje i wytężali oczy, aby dojrzeć cokolwiek, co działo się po drugiej stronie ściany.

Wyobrażałem sobie, że Sherlock Holmes wejdzie natychmiast do domu, aby bezzwłocznie zająć się rozwikływaniem zagadki, a tymczasem zdało się, że miał zupełnie inne zamiary. Z nonszalancką miną, którą w innych warunkach uznałbym za upozowaną, przeszedł się w obie strony chodnikiem, niedbale mu się przyglądając, popatrując na sąsiednie domy i na rząd sztachet. Następnie wolno poszedł ścieżką, czy raczej skrajem trawnika, nie odrywając oczu od podłoża. Dwa razy przystanął, przy czym raz się uśmiechnął, a ja usłyszałem nawet pełen satysfakcji pomruk. W grząskim błocie pełno było śladów, ponieważ jednak przeszli tędy policjanci, nie bardzo rozumiałem, jak Holmes chce się z tego czegokolwiek dowiedzieć, aczkolwiek tak dostateczne dał już dowody bystrości swoich spostrzeżeń, że z pewnością mógł wychwycić wiele rzeczy, które dla mnie pozostawały ukryte.

Z domu wybiegł nam na spotkanie wysoki, blady, jasnowłosy mężczyzna z notesem w ręku i z entuzjazmem chwycił dłoń mego towarzysza.

— Cóż to za uprzejmość, że zechciał pan przybyć! — zawołał. — Wszystko zostawiłem nietknięte.

— Z wyjątkiem tego — odrzekł Holmes, wskazując na dróżkę. — Gdyby przeciągnęło tędy stado bizonów, nie byłoby większego pobojowiska. Nie wątpię jednak, Gregson, że zanim do tego dopuściliście, wyciągnęliście własne wnioski.

— Mnóstwo roboty miałem w środku — wykrętnie odrzekł detektyw — więc tym kazałem się zająć memu koledze, panu Lestrade’owi.

Holmes zerknął na mnie i uniósł ironicznie brwi.

— No cóż, skoro są tu na miejscu dwie takie osoby jak pan i Lestrade, niewiele będzie mógł wykryć ktoś trzeci.

Gregson zatarł z satysfakcją dłonie.

— Mniemam, że zrobiliśmy wszystko, co możliwe. Dziwna to jednak sprawa, a wiem, że pan takie lubi.

— Nie przyjechał pan tutaj dorożką? — zapytał Sherlock Holmes.

— Nie, sir.

— Lestrade też nie?

— Nie, sir.

— W takim razie chodźmy obejrzeć pokój.

Z tymi słowami Holmes wkroczył do domu, a za nim ruszył Gregson, nie bardzo wiedząc, jak rozumieć owo „w takim razie”.

Z małego przedpokoju wyłożonego gołą, zakurzoną klepką przechodziło się do kuchni i służbówek. Na lewo i na prawo odchodziło dwoje drzwi. Jedne z nich najwyraźniej nie były otwierane od wielu tygodni, drugie prowadziły do jadalni i tam właśnie doszło do zdumiewającego zdarzenia. Holmes wszedł do środka, ja w ślad za nim, czując uścisk w sercu, jak zawsze w zetknięciu ze śmiercią.

Był to duży kwadratowy pokój, który wydawał się jeszcze większy z powodu braku jakichkolwiek mebli. Na ścianach widniały krzykliwe, wulgarne tapety, gdzieniegdzie spleśniałe, gdzieniegdzie zwisające dużymi płachtami i odsłaniające żółty tynk. Drzwi otwierały się na pokaźny kominek zwieńczony gzymsem udającym biały marmur. Z jednego z rogów sterczał ogarek świecy z czerwonego wosku. Jedyne okno tak było zabrudzone, że sączyło się przez nie światło wątłe i niepewne, które wszystko powlekało szarością, pogłębianą przez grubą warstwę kurzu.

Szczegóły te dostrzegłem jednak później, teraz bowiem całą moją uwagę przyciągnęła samotna, posępna, nieruchoma postać, która zaległa na podłodze i wpatrywała się z obojętnością pustymi, niewidzącymi oczyma w sufit. Był to barczysty mężczyzna w wieku czterdziestu trzech, czterdziestu czterech lat, średniego wzrostu, z czarnymi kędzierzawymi włosami i krótką szczeciniastą brodą. Ubrany był w gruby wełniany surdut z kamizelką, szare spodnie oraz koszulę z nieskazitelnie białymi mankietami i kołnierzem. Obok niego leżał wyszczotkowany i wymuskany cylinder. Dłonie miał zaciśnięte, ramiona szeroko rozrzucone, podczas gdy nogi były splecione, jakby walczył z czekającą go śmiercią. Na zakrzepłej twarzy zastygł wyraz takiego przerażenia i takiej — jak mi się zdało — nienawiści, jakich nigdy wcześniej nie widziałem na ludzkim obliczu. Ten złowieszczy, straszliwy grymas w połączeniu z niskim czołem, spłaszczonym nosem i sterczącą szczęką nadawał nieboszczykowi wygląd okropny i przywodzący na myśl małpę, a wrażenie to pogłębiała jego nienaturalna, konwulsyjna poza. Widziałem różne postacie śmierci, ale żadna z nich nie była bardziej przerażająca od tej: w mrocznym, ponurym pomieszczeniu znajdującym się w pobliżu jednej z głównych podmiejskich ulic Londynu.

Lestrade, szczupły i jak zawsze podobny do łasicy, stał za progiem i natychmiast przywitał się zarówno z Holmesem, jak i ze mną.

— Spory będzie hałas wokół tej sprawy, sir — oznajmił. — Przebija wszystko, co widziałem, a nowicjuszem przecież nie jestem.

— Żadnego tropu — posępnie skonstatował Gregson.

— Najmniejszego — zawtórował mu Lestrade.

Sherlock Holmes ukląkł obok zwłok i dokładnie im się przyjrzał.

— Jesteście, panowie, pewni, że denat nie odniósł żadnych ran? — zapytał, wskazując liczne plamy krwi dokoła.

— Najzupełniej! — zawołali zgodnie.

— W takim razie ta posoka należeć musi do innej osoby, być może mordercy, jeśli doszło tu do zabójstwa. To przywodzi mi na myśl okoliczności śmierci van Jansena w Utrechcie w roku trzydziestym czwartym. Pamięta pan tę sprawę, Gregson?

— Nie, sir.

— To niech się pan z nią zapozna, naprawdę warto. Nic nowego pod słońcem; wszystko już było.

Kiedy to mówił, jego śmigłe palce wędrowały wszędzie, dotykając, naciskając, rozpinając guziki, sprawdzając, podczas gdy jego oczy miały ten sam nieobecny wyraz, o którym już napomknąłem. Tak szybkie było to badanie, że trudno było śledzić wszystkie jego elementy. Na koniec Holmes obwąchał wargi zmarłego, a potem zerknął na podeszwy jego trzewików z lakierowanej skóry.

— Nikt go nie przesuwał? — upewnił się.

— Tylko na tyle, na ile wymagały nasze oględziny. Holmes pokiwał głową.

— Można go teraz zabrać do kostnicy. Więcej się już niczego nie dowiemy.

Czterej tragarze z noszami tylko czekali na znak Gregsona. Natychmiast weszli i podnieśli zwłoki. Kiedy je przenosili, zleciała z nich obrączka i potoczyła się po podłodze. Lestrade ją pochwycił i wpatrzył się zdumionymi oczyma.

— Była tu kobieta! — zakrzyknął. — To kobieca obrączka ślubna!

Mówiąc to, pokazywał swe znalezisko na otwartej dłoni. Obstąpiliśmy go kołem i wpatrywaliśmy się wszyscy.

— To jeszcze bardziej komplikuje sprawę — stęknął Gregson. — Mało nam dotąd było!

— Jest pan pewien, że nie upraszcza? — spytał dociekliwie Holmes. — Z samego gapienia się niewiele dla nas wyniknie. Co znaleźliście w jego kieszeniach?

— Wszystko mamy tu — powiedział Gregson i wskazał na stosik przedmiotów ułożony na najniższym stopniu schodów. — Złoty zegarek, numer 97163, producent: Barraud, Londyn. Złoty łańcuszek Alberta, ciężki i solidny. Złoty pierścień z masońskim symbolem. Złota spinka z głową buldoga o rubinowych ślepiach. Portfel z rosyjskiej skóry, w nim wizytówki Enocha J. Drebbera z Cleveland, co zgadza się z monogramem EJD na bieliźnie. Żadnej portmonetki, natomiast w kieszeni luźne pieniądze, w sumie siedem funtów trzynaście szylingów. Kieszonkowe wydanie Dekameronu Boccaccia z nazwiskiem Josepha Stangersona na wolnej stronie i wreszcie dwa listy, jeden adresowany do E.J. Drebbera, drugi do Josepha Stangersona.

— Jaki adres?

— American Exchange, Strand, do odebrania na miejscu. Oba wysłała Guion Steamship Company, a informują o odpływie statków z Liverpoolu. Jest oczywiste, że ten nieszczęśnik miał właśnie wracać do Nowego Jorku.

— Zbadaliście, kto zacz ten Stangerson?

— Bezzwłocznie, sir — zapewnił Gregson. — Natychmiast przekazałem ogłoszenia do wszystkich gazet, jednego ze swych ludzi posłałem do American Exchange, ale jeszcze nie wrócił.

— Cleveland?

— Rano wysłaliśmy telegram.

— Jak sformułowany?

— Podaliśmy wszystkie szczegóły, pytając o wszelkie informacje, które mogłyby nam pomóc.

— Nie wskazaliście tych detali, które wydały się wam kluczowe?

— Zapytałem o Stangersona.

— O nic więcej? Doprawdy? Nie zamierza pan wysłać następnego telegramu?

— O co miałem spytać, o to już spytałem — odrzekł zaczepnie Gregson.

Holmes uśmiechnął się do siebie i chciał, zdaje się, poczynić jakąś uwagę, kiedy Lestrade, który w czasie naszej rozmowy w korytarzu rozglądał się po frontowym pokoju, teraz pojawił się na scenie, zacierając ręce z wielką dumą.

— Panie Gregson! — oznajmił. — Właśnie dokonałem odkrycia najwyższej wagi, a zostałoby ono niechybnie przeoczone, gdybym starannie nie przebadał ścian.

Niepokaźnemu mężczyźnie oczy błyszczały, gdy mówił, i widać było, że jest w stanie niezwykłego podniecenia, gdyż zyskał przewagę nad kolegą.

— Proszę za mną! — zawołał i wkroczył z powrotem do pokoju, w którym atmosfera stała się odrobinę mniej gęsta po wyniesieniu upiornego lokatora. — A teraz stańcie tutaj. — Potarł zapałkę i podniósł ją wysoko, oświetlając kąt, który był jednym z tych miejsc, gdzie oderwana tapeta odsłaniała kawał żółtego tynku. — Spójrzcie sami! — powiedział triumfalnie.

Na odsłoniętym miejscu krwistoczerwonymi literami wypisano jedno słowo: RACHE.

— I co panowie na to? — spytał tonem iluzjonisty, dumnego z zademonstrowanego właśnie triku. — Przeoczono ten napis, gdyż znajduje się w najciemniejszym kącie, o zajrzeniu do którego nikt nawet nie pomyślał. Morderca czy morderczyni wypisał to własną krwią. Spójrzcie na te smugi ściekającej posoki! To miejsce ucina wszelkie podejrzenia, iż mogłoby chodzić o samobójstwo. Czemu właśnie tutaj? Widzicie ten ogarek na kominku? Kiedy świeca płonęła, było to najjaśniejsze, a nie najciemniejsze, jak teraz, miejsce w pokoju.

— No świetnie, znalazł pan, ale jakie ma to znaczenie? — spytał lekceważąco Gregson.

— Jakie? Jakie? Czyż nie jest oczywiste, że morderca, on lub ona, chciał wypisać imię Rachela, ale coś mu przeszkodziło? Zapamiętajcie moje słowa; kiedy sprawa zostanie już rozwikłana, okaże się, iż ma jakiś związek z kobietą o imieniu Rachela. Proszę bardzo, niechże się pan śmieje, ile chce, mister Holmes. Przy całym pańskim sprycie i przebiegłości jeszcze się okaże, jak słuszne jest powiedzenie: ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

— Ach, bardzo pana przepraszam — rzekł mój kompanion, który zirytował niepokaźnego detektywa swoim chichotem. — To bez wątpienia pańska zasługa, że jako pierwszy dojrzał pan ten napis, i wszystko istotnie wskazuje na to, że został on sporządzony przez innego niż denat uczestnika tajemniczych nocnych wydarzeń. Ponieważ jednak nie miałem czasu zbadać tego pokoju, więc, jeśli panowie pozwolicie, zrobię to teraz.

Mówiąc to, Holmes wydobył z kieszeni wielkie szkło powiększające i zwiniętą taśmę mierniczą. Z dwiema tymi pomocami zaczął bezgłośnie przemieszczać się po pokoju, często przystając, czasami klękając, a raz nawet kładąc się na płask na podłodze. Tak był pochłonięty swoim zajęciem, że zupełnie, zdało się, zapomniał o naszej obecności, gawędził przy tym bowiem z sobą samym, pomrukując, pogwizdując, pojękując i pokrzykując z lekka, czy to z ekscytacji, czy z rozczarowania. Gdy tak na niego spoglądałem, nieodparcie przywodził mi na myśl rasowego, świetnie wytresowanego psa myśliwskiego, który z nosem w poszyciu lasu biega to tu, to tam, aż wreszcie znajdzie zagubiony trop. Trwało to dobrych dwadzieścia minut, podczas których starannie mierzył odstęp między śladami, jakich ja w ogóle nie dostrzegałem, a niekiedy dokonywał też równie tajemniczych pomiarów na ścianach. W jednym miejscu niezwykle skrupulatnie zebrał garstkę szarego pyłu, który umieścił w kopercie. Na koniec zbadał pod lupą napis na ścianie, starannie przypatrując się każdej literze z osobna. Wreszcie, jak się wydawało, zadowolony schował do kieszeni taśmę i szkło powiększające.

— Powiadają, że geniusz musi być nieskończenie wytrzymały na cierpienie — zauważył z uśmiechem. — Nie jestem pewien, czy trafnie to porzekadło ujmuje sedno genialności, natomiast pewien jestem, że dobrze pasuje do pracy detektywa.

Gregson i Lestrade przypatrywali się poczynaniom swego amatorskiego konkurenta z wyraźnym rozbawieniem i niejakim lekceważeniem. Najwyraźniej nie zarejestrowali jeszcze tego, co ja sobie zdążyłem już utrwalić: że wszystkie, nawet najdrobniejsze działania Holmesa zawsze miały na celu jakiś konkretny i to nader praktyczny cel.

— No i cóż pan sądzi, sir? — zgodnie zapytali.

— Odebrałbym panom zasługi rozwikłania tej sprawy, gdybym chciał się nastręczać z jakąkolwiek swoją pomocą — powiedział. — Tak świetnie dajecie sobie radę, że gdzieżbym śmiał ingerować. — W jego głosie wyraźnie pobrzmiewał sarkazm. — Jeśli uznacie za stosowne informować mnie o postępach śledztwa, a będę mógł być w czymś pomocny, rzecz oczywista, jestem do dyspozycji. Na razie jednak chciałbym porozmawiać z konstablem, który znalazł zwłoki. Czy mógłbym poznać jego nazwisko i adres?

Lestrade zerknął do notatek.

— John Rance. Mieszka pod numerem 46 przy Audley Court, zaraz od Kennington Park Gate.

Holmes zapisał sobie adres.

— Chodźmy, doktorze — powiedział. — Musimy odwiedzić pana konstabla. Jeśli w czymkolwiek to panom pomoże — rzekł, zwracając się do obu detektywów — tyle mogę wam podsunąć, że dokonano tu morderstwa, popełnił je mężczyzna, metr osiemdziesiąt wzrostu, w kwiecie wieku, jak na swój wzrost obdarzony niewielkimi stopami, twarde buty z kwadratowym noskiem, pali cygara Trichinopoly. Przybył tu wraz z ofiarą czterokołowym pojazdem, który ciągnął koń z trzema starymi podkowami na kopytach i jedną nową na przedniej prawej nodze. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa morderca miał rumianą twarz, a paznokcie u prawej dłoni zaskakująco długie. To tylko kilka obserwacji, może jednak okażą się pomocne.

Lestrade i Gregson wymienili pełne niedowierzania uśmiechy.

— A w jaki niby sposób dokonano morderstwa? — spytał ten pierwszy.

— Trucizna — zwięźle oznajmił Holmes i ruszył do wyjścia, ale w progu na chwilę się odwrócił. — Jeszcze jedno, Lestrade. — „Rache” to po niemiecku „zemsta”, więc niech pan sobie daruje szukanie jakiejkolwiek Racheli.

I oddawszy ten partyjski strzał, wyszedł, zostawiając obu swych rywali z rozdziawionymi ustami.

ROZDZIAŁ IV

CO MIAŁ DO POWIEDZENIAJOHN RANCEL

Lauriston Gardens numer 3 opuściliśmy o pierwszej, a Sherlock Holmes natychmiast się skierował do najbliższego urzędu telegraficznego, skąd wysłał długi telegram. Następnie zatrzymał dorożkę i kazał nas zawieźć pod adres podany przez Lestrade’a.

— Nic nie może się równać z informacjami z pierwszej ręki — oznajmił. — Mówiąc szczerze, mam już wyrobiony pogląd w tej sprawie, niemniej jednak warto się dowiedzieć wszystkiego, czego dowiedzieć się można.

— Zadziwia mnie pan, Holmesie — powiedziałem. — Przecież w istocie nie jest pan aż tak przekonany co do szczegółów, które z tak wielką pewnością przedstawił pan tym detektywom.

— Nie ma tu miejsca na najmniejszą pomyłkę — odrzekł. — Natychmiast po przyjeździe zauważyłem dwie koleiny tuż obok chodnika, niewątpliwie pozostawione przez koła dorożki. Tak się składa, że aż do ostatniej nocy przez tydzień nie padał deszcz, tak więc głębokie odciski musiały powstać właśnie w nocy. Były też ślady podków końskich, zarys jednej wyraźniejszy od trzech pozostałych, a więc musiała ona być od nich nowsza. Zatem, skoro z pewnością była tu w nocy dorożka, żadna jednak nie pojawiła się z rana, na co mam słowo Gregsona, to nią musieli przybyć do fatalnego domu obaj osobnicy.

— No tak, to brzmi dosyć prosto — przyznałem — ale skąd wzrost tego mężczyzny?

— W dziewięciu przypadkach na dziesięć można go odgadnąć z długości kroków. To bardzo proste wyliczenie, nie zamierzam jednak nużyć pana liczbami. Miałem odciski tego jegomościa zarówno w glinie na zewnątrz, jak i w kurzu w środku domu. Co więcej, mogłem też sprawdzić swoje wyliczenia; ktoś piszący na murze instynktownie robi to na wysokości oczu, litery były na wysokości mniej więcej metra osiemdziesiąt, zagadka zatem była dziecinnie prosta.

— No a wiek?

— Kiedy ktoś bez najmniejszego wysiłku stawia krok o długości około półtora metra, nie może być stary i zgrzybiały. W ogródku była kałuża takiej wielkości, trzewiki z lakierowanej skóry ją obeszły, kwadratowe noski przesadziły. Nie ma w tym niczego tajemniczego; po prostu w codziennym życiu stosuję niektóre z tych zasad obserwacji i dedukcji, które zaprezentowałem w swoim artykule. Jeszcze coś pana zaskoczyło?

— Paznokcie i cygaro.

— Napis zrobiono zanurzonym we krwi palcem wskazującym. Pod szkłem powiększającym dostrzegłem lekkie zadrapania, które by się nie pojawiły, gdyby piszący miał gładko przycięte paznokcie. Z podłogi zgarnąłem odrobinkę popiołu. Miał ciemny kolor i był z cieniusieńkich płatków: taki popiół zostawiają tylko trichinopoly. Badałem popioły z różnych cygar; napisałem nawet monografię na ten temat. Wystarczy mi jedno spojrzenie, bym rozpoznał każdą ze znanych marek papierosów albo cygar. To właśnie w tego typu szczegółach dobry detektyw różni się od takich Gregsonów i Lestrade’ów…

— A rumiana twarz?

— To był najbardziej ryzykowny strzał, aczkolwiek nie wątpię w swoją rację. Ale obecnie proszę mnie o więcej nie pytać w tej sprawie.

Przesunąłem dłonią po czole.

— W głowie mi się kręci — wyznałem. — Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej wszystko wydaje się tajemnicze. Jak ci dwaj… jeśli to byli mężczyźni… dostali się do pustego domu? Co z dorożkarzem, który ich przywiózł? Jak jeden człowiek może drugiego zmusić do zażycia trucizny? Skąd cała ta krew? Co było przyczyną morderstwa, skoro nie dokonano rabunku? Skąd tam się wzięła kobieca obrączka? I wreszcie, po co ktoś napisał RACHE przed opuszczeniem domu? Powiem wprost: nie widzę sposobu, jak to wszystko powiązać.

Mój towarzysz uśmiechnął się z aprobatą.

— Zwięźle i dobrze podsumował pan wszystkie kłopoty naszej sytuacji — pochwalił. — Wiele kwestii pozostaje jeszcze niejasnych, chociaż co do tych podstawowych mam już pewność. Jeśli chodzi o odkrycie biednego Lestrade’a, to po prostu ślepy trop, który miał zmylić policję, sugerując na przykład socjalistów czy jakieś inne stowarzyszenia. Nie napisał tego żaden Niemiec. Jak pan pewnie zauważył, „A” miało wygląd odrobinę gotycki, tymczasem dzisiaj Niemcy używają normalnego alfabetu łacińskiego, więc chodzi tylko o jakiegoś marnego imitatora, który w zapale przesadził, a któremu zależało na skierowaniu śledztwa na błędną drogę. W tej chwili nie powiem panu więcej o tej sprawie, doktorze. Dobrze pan wie, że iluzjonista natychmiast maleje w oczach publiczności, ledwie wyjawi sekret swego triku, kiedy więc odsłonię panu zbyt wiele mojej metody, zacznie pan mniemać, że w rzeczywistości jestem bardzo normalnym osobnikiem.

— Do tego na pewno nie dojdzie — zapewniłem. — Z poczynań detektywistycznych uczynił pan naukę ścisłą, tak jak to tylko było możliwe.

Mój towarzysz aż się zarumienił, taką przyjemność sprawiły mu moje słowa i poważny ton, jakim je wygłosiłem. Zdążyłem już zauważyć, że Holmes był tak czuły na komplementy dotyczące jego talentów detektywistycznych, jak każde dziewczę na te, które sławią jej urodę.

— Powiem panu jeszcze jedno. Trzewiki i kwadratowe noski nie tylko przyjechały jedną dorożką, ale na dodatek ścieżką podążyły bardzo zgodnie, ramię w ramię. Kiedy weszły do środka, przeszły się po pokoju, czy ściślej, trzewiki się zatrzymały, a przeszły się kwadratowe noski. Wszystko to dało się wyczytać z kurzu, ale dało się też wyczytać, że właściciel był coraz bardziej podniecony, gdyż stawiał coraz dłuższe kroki. Przez cały czas mówił, sam siebie w ten sposób wpędzając w furię, a potem doszło do tragedii. Mówię panu to, co wiem na pewno. Reszta to przypuszczenia i domysły. Jedno jest pewne: mamy dobry punkt startowy. Trzeba się pospieszyć, gdyż dziś wieczorem chcę posłuchać Norman-Nerudy w koncercie Hallégo.

Wszystko to wygłosił Holmes w czasie, gdy dorożka toczyła się długim ciągiem obskurnych uliczek i ponurych przecznic. Woźnica nieoczekiwanie wyhamował w miejscu najbardziej przygnębiającym.

— Tam jest Audley Court — powiedział, wskazując batem przerwę w burym rzędzie cegieł. — Będę tu czekał, aż panowie wrócicie.

W Audley Court nie było nic pociągającego; wąskim przejściem wydostaliśmy się na wybrukowany kwadrat, którego boki stanowiły ubogie domostwa. Musieliśmy się przecisnąć przez gromadkę brudnych dzieciaków, a także między sznurami brudnej bielizny, aż wreszcie dotarliśmy do numeru 46, gdzie na drzwiach znajdowała miedziana plakietka z nazwiskiem „Rance”. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że konstabl śpi, wprowadzono nas więc do małego pokoiku, gdzie mieliśmy na niego poczekać.

Pojawił się po dłuższej chwili, najwyraźniej poirytowany tym, że wyrwano go z drzemki.

— Zostawiłem już raport na komisariacie — żachnął się.

Holmes wydobył z kieszeni pół suwerena i w zamyśleniu zaczął go obracać w palcach.

— Tak sobie pomyśleliśmy, że może lepiej będzie posłuchać tego wszystkiego z waszych ust.

— Z prawdziwą radością odpowiem na wszystkie panów pytania — odpowiedział konstabl, zapatrzony w mały złoty krążek.

— Najchętniej posłuchalibyśmy, co, pana zdaniem, tam się wydarzyło.

Konstabl klapnął na sofę z końskiego włosia i zmarszczył brwi, jakby chciał podkreślić, iż nie zamierza opuścić nawet najmniejszego szczegółu.

— No to od początku. Zmianę mam od dziesiątej do szóstej rano. O jedenastej była taka tam bójka w White Hart, ale jakby tego nie liczyć, to było spokojnie. Gdzieś tak koło pierwszej zaczęło padać, no i wtedy akurat spotkałem Harry’ego Murchera, co ma patrol na Holland Grove, i tak żeśmy stanęli na rogu Henrietta Street, coby pogadać. Była druga, może później, kiedy pomyślałem, że może pójdę sprawdzić, czy wszystko gra na Brixton Road. Brudno, pusto, żywej duszy, chociaż minęła mnie jakaś jedna czy druga dorożka. Szedłem tak sobie, no i… tak między nami… pomyśliwałem sobie, jakby mi dobrze zrobiła ćwiarteczka grogu, jak zobaczyłem światło w tym domu. To akurat wiedziałem, że dwa domy przy Lauriston Gardens stoją puste, bo ten ich właściciel nie dogląda ścieku i taki, co tam ostatnio mieszkał, przekręcił się na tyfus. Zaraz tam poleciałem, jak tylko zobaczyłem światło, bo pomyślałem, że coś jest nie tak. No więc dopadam ja drzwi…

— Chwileczkę — przerwał mu Holmes. — Zatrzymaliście się i zawróciliście do furtki. Dlaczego?

Rance aż podskoczył i z bezmiernym zdumieniem w oczach wpatrzył się w detektywa, aż wreszcie powiedział:

— Tak, to prawda, sir, ale Bóg jeden wie, jakeś pan do tego doszedł. No bo widzi pan, jakem dopadł tych drzwi, wszystko było takie ciche i samotne, żem sobie pomyślał, lepiej byłoby mieć kogo przy boku. Po tej stronie grobu nikogo się za bardzo nie boję, ale jak, myślę sobie, przyszedł ci ten, co go tyfus zwalił, żeby te zabójcze ścieki se obejrzeć? Tak mnie ta myśl siekła, żem zawrócił, żeby zobaczyć, czy nie widać czasem lampy Murchera, ale ani jego, ani żadnej innej żywej duszy.

— Nikogo na ulicy?

— Nikogusieńko, nawet zbłąkanego psa. No tom zebrał się w sobie, zawrócił i otwieram te drzwi. Cicho, spokój, no to idę do tego pokoju, gdzie się świeci. Na kominku, patrzę, pali się świeczka, taka czerwona, a w jej świetle widzę ja…

— Tak, tak, to już wiem, co zobaczyliście. Obeszliście pokój kilka razy, uklękliście przy ciele, potem sprawdziliście drzwi do kuchni, by następnie…

John Rance zerwał się na równe nogi, z wyrazem przestrachu na twarzy, a z jego oczu wyzierała podejrzliwość.

— A pan gdzieżeś się tam schował? Coś więcej wiesz, niżeś powinien, sir. Holmes zachichotał i rzucił na stół swoją wizytówkę.

— Proszę mnie tylko czasem nie aresztować za morderstwo. Jestem psem gończym, ale nie wilkiem, co poręczą Gregson i Lestrade. No, ale proszę ciągnąć. Co zobaczyliście dalej?

Rance usiadł, lecz wyraz zdumienia nie ustępował z jego twarzy.

— Poszedłem do bramy i zagwizdałem, na co się zjawili Murcher i dwóch jeszcze.

— Poza tym ulica była pusta.

— W każdym razie, jak liczyć tylko porządnych ludzi.

— Co macie na myśli?

Twarz konstabla rozjaśniła się w uśmiechu.

— No niejednego widziałem zawianego, ale nigdy tak pijaniutkiego jak ten gość. Jak wyszedłem, stał ci on oparty o bramę i na cały głos wyśpiewywał Columbine’s Newfangled Banner czy coś podobnego. Ledwie się trzymał na nogach, tak że i pożytku żadnego z niego nie było.

— A jak wyglądał? — spytał Sherlock Holmes.

To pytanie chyba odrobinę zirytowało konstabla.

— Pijanica i tyle. Wylądowałby na komisariacie, jakbyśmy nie mieli co innego do roboty.

— Twarz, ubranie, nic nie zauważyliście? — spytał zniecierpliwiony Holmes.

— No trochę tam zauważyłem, bom go musiał razem z Murcherem podtrzymywać. Wysoki taki, twarz czerwoniutka, ale od dołu w takim jakimś szalu…

— Dosyć — przerwał mu Holmes. — I co się z nim potem stało?

— Dość żeśmy mieli roboty, żeby się jeszcze za jakimś pijakiem gapić — oburzył się policjant. — Pewnie jakoś se tam doczłapał do domu.

— Co miał na sobie?

— Brązowe palto.

— Miał w ręku bat?

— Bat? Nie.

— Musiał go gdzieś zostawić — mruknął mój towarzysz. — Nie widział pan może potem ani nie słyszał dorożki?

— Nie.