Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Literacka biografia najsłynniejszego uwodziciela w historii, część książki Trzej piewcy swojego życia, jednego z tomów cyklu przedstawiającego sylwetki znanych osób, noszącego zbiorczy tytuł Budowniczowie świata.
Stefan Zweig, ceniony za swoje opowiadania oraz zbeletryzowane, pisane na styku dokumentu i sztuki biografie, kreśli fascynujący wizerunek Casanovy. Tworzy sylwetkę słynnego awanturnika i kochanka nie tylko na podstawie jego pamiętników i innych dokumentów epoki. Po mistrzowsku, w charakterystyczny dla swojej twórczości sposób, uzupełnia źródła pisane podłożem psychologicznym. Poznajemy Casanovę jako człowieka z krwi i kości, ukazanego nie zaledwie powierzchownie, w sferze samych faktów, przez czyny i słowa, ale także kierujące nim uczucia, impulsy, motywy, przekonania, całą jego istotę wewnętrzną.
Zweig nie opuszcza swojego bohatera w momencie, na którym kończą się pamiętniki Casanovy. Nie przestaje towarzyszyć mu, kiedy starzejącego się bon vivanta opuszcza wielka sława, przychylność dworów, fortuna i kobiety. Jak żywe stają przed oczyma czytelników przejmujące obrazy ostatnich lat życia Casanovy, na cudzym wikcie, nieomal zapomnianego, wynędzniałego, zrzędliwego starca — napisane przez autora, który najbardziej bał się starości.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Stefan Zweig
Homo eroticus
tłum. Róża Centnerszwerowa
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Biografia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 174
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Róża Centnerszwerowa
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-6692-8
Il me dit qu’il est un homme libre, citoyen du monde.1
Casanova figuruje w literaturze powszechnej jako zjawisko odosobnione, jako jeden jedyny szczęśliwy traf już dlatego chociażby, że ten słynny szarlatan zupełnie tak samo niezasłużenie dostał się do panteonu2 twórczych duchów, jak Piłat niewinnie wlazł w Credo3. Bowiem jego szlachectwo poetyckie w równym stopniu pozbawione jest wszelkich podstaw, jak zuchwale przez niego samego z liter alfabetu sfabrykowany arystokratyczny jego tytuł kawalera de Seingalt. Kilka ulotnych wierszyków, zaimprowizowanych przez niego pośpiesznie pomiędzy łóżkiem a stolikiem karcianym, na cześć przygodnej damulki, zbyt mocno zalatuje piżmem i kitem akademickim. Doczytanie do końca Ikosameronu4, potwornego utopistycznego romansidła, wymaga jagnięcej cierpliwości w oślej skórze. A kiedy nasz zacny Giacomo zgoła już puszcza się na filozofowanie, należałoby dobrze zabezpieczyć sobie szczęki przed wywichnięciem ich w ataku ziewania.
Nie, stanowczo równie mało nadaje się Casanova do figurowania na liście arystokratów ducha, jak w Almanachu Gotajskim5. I tam, i tutaj jest pasożytem, intruzem bez praw i zasług. Z równym wszelako zuchwalstwem, z jakim ten lichej kondycji potomek aktorski, przepędzony ksiądz, wykreślony z armii żołnierz, złej sławy szuler i fameux filou6 (tym zaszczytnym tytułem piętnuje go komisarz policji paryskiej) potrafił wedrzeć się na pokoje cesarskie i książęce, obcować przez większą część życia z monarchami i wreszcie umrzeć na rękach ostatniego arystokraty, księcia de Ligne7, zdołał snujący się za nim jego cień wcisnąć się pośród nieśmiertelnych, mimo że on sam nie zdaje się należeć do wybranych wielkich duchów, jest unus ex multis, jednym z wielu, zwiewnym pyłkiem jeno w zachłannym tumanie czasu.
Ciekawy fakt jednakże: nie on, ale wszyscy sławni jego ziomkowie, wszyscy wzniośli poeci arkadyjscy8, „boski” Metastasio9, szlachetny Parini10 i tutti quanti11 zalegają półki rupieciarni bibliotecznych, z rzadka tylko wyławiani z nich przez szperaczy filologów, gdy jego imię, wymawiane z pełnym respektu łagodnym uśmieszkiem, błąka się dzisiaj jeszcze na ustach wszystkich. O ile też nie zawodzą przewidywania i rachuby ludzkie, przetrwa jego erotyczna Iliada, znajdując zapalonych czytelników, kiedy La Gerusalemme liberata12 i Pastor fido13 jako czcigodne zabytki historyczne, od dawna już spoczywać będą nieczytane i zapomniane w pyle szaf bibliotecznych. Jedną śmiałą woltą pobił wytrawny ryzykant wszystkich poetów włoskich, następców Danta14 i Boccaccia15.
I jeszcze dziwniejsze: Ażeby zdobyć tak olbrzymią wygraną, nie miał potrzeby stawiać nic na kartę. Wydarł wręcz nieśmiertelności jej wawrzyn. Nie miał nigdy pojęcia ten gracz hazardowy o niewymownej udręce odpowiedzialności, jaka torturuje prawdziwego artystę; nie przeczuwał ogromu pańszczyźnianej orki, odrabianej dniami i nocami, w ponurym odosobnieniu od ludzi, w odcięciu się od światła i ciepła zewnętrznego świata. Obce mu są pełne obaw i niepokojów rozkosze narodzin nowych pomysłów i fatalistycznie z nimi związanej, podobnej do wiecznego głodu, nienasyconej żądzy dokonania zamierzonego dzieła. Nieznane mu nieme, imperatywne, niedające się osiągnąć wymogi form trzeźwego, rzeczowego wypowiedzenia myśli, szybującej w ideowych sferach pozaziemskich. Nie wie on nic o nocach nieprzespanych, o dniach spędzanych na tępym, niewolniczym oszlifowywaniu słów, dopóki właściwa istota i treść rzeczy nie przełamie się wyraziście, jasno i promiennie tęczowo przez soczewkę mowy; nie wie nic o wielorakiej, a mimo to niedostrzeżonej, o zapoznawanej, dokonywanej w pocie czoła, częstokroć dopiero po upływie wieków uwidocznionej pracy twórcy; nie wie nic o jego ofiarnym, bohaterskim wyrzeczeniu się ciepła i rozlewności życia.
On sam, Casanova, ułatwiał sobie zawsze swoją egzystencję, jak tylko mógł; nie składał w ofierze surowej bogini nieśmiertelności ani ździebełka swoich uciech, swoich przyjemności, swojej żądzy używania, ani jednej godziny swojego snu, ani jednej minuty swoich rozkoszy. Przez całe swoje życie nie poruszył palcem, aby zapracować na sławę, mimo to spada mu świetlista jej gloria wprost na czoło. Dopóki pobrzękuje jeszcze jedna chociażby sztuka złota w jego kieszeni, dopóki nie dogasła ostatnia kropla oliwy w lampie jego erotyki, dopóki rzeczywistość darzy to dziecko szczęścia paroma kostkami do zabawy, nie myśli on o obcowaniu z surowookim widmem sztuki, o czernieniu na serio palców swoich atramentem.
Dopiero wyrzucony ze wszystkich drzwi, wyszydzony i ośmieszony przez kobiety, osamotniony, doprowadzony do żebraczej nędzy impotent, cień już tylko dawnej, niepowrotnej pełni życia, szuka wynędzniały, zrzędny, mrukliwy starzec ucieczki w pracy, chcąc znaleźć w niej surogat16 faktycznego przeżywania. Dopiero pod wpływem nudy, zniechęcenia, bezsilnej złości, warcząc i ujadając, niczym nękane świerzbem bezzębne psisko, zabiera się do opowiedzenia przeżytemu, siedemdziesięcioletniemu Casaneusowi-Casanovie dziejów jego własnego żywota.
Sobie samemu opowiada swoje życie — jedyny to jego utwór literacki — zważmy wszelako, jakie życie! Pięć romansów, dwadzieścia komedii, kopa nowel i epizodów, nabrzmiałe dostałością soków żniwo najpikantniejszych sytuacji i anegdot, zmieszczonych w ramach jednego jedynego, ale kipiącego nadmiarem żywotności istnienia! Z pamiętnika tego wyłania się życie, samo przez się już pełne i skończone, jako doskonale dzieło sztuki, bez potrzeby przykładania doń pomocnej ręki artysty i twórcy. Tą drogą rozwiązuje się dostatecznie przekonująco niepojęta zrazu tajemnica jego sławy. Albowiem człowieka genialnego odsłania nam w Casanovie nie sam sposób, w jaki opisał on swoje życie i zdał z niego sprawę, ale to, jak je przeżył.
Samo życie jest właściwym warsztatem pracy tego mistrza w sztuce używania, zarazem materiałem i formą. Temu najistotniejszemu, sobie tylko właściwemu dziełu sztuki oddał się wyłącznie i niepodzielnie, z takim samym zapałem twórczym, jaki wkładają twórcy w utwory swoje wierszowane czy prozaiczne, przejęty żarem nadania każdej, mgliście zarysowującej się możliwości piętna najwyższego wyrazu dramatycznego. To, co stwarzać dopiero musi fantazja innych, poznał on drogą samego procesu oddychania; to, co u innych jest płodem twórczego ich ducha, ukształtował on obiegiem krwi lubieżnego swojego ciała. Dlatego też praca pióra i fantazji twórczej niepotrzebna tu do artystycznego upiększania rzeczywistości: wystarcza, że jest wierną kalką aż nadto dramatycznie ukształtowanej egzystencji.
Żaden z współczesnych mu wieszczów (a bodaj że i żaden z późniejszych, chyba jeden Balzac17 tylko) nie wymyślił tak wielu odmian i sytuacji, ile ich przeżył Casanowa. A na pewno już w ciągu całego stulecia nie przebiegało niczyje życie rzeczywiste równie śmiałymi zakrętami i wirażami. O ile zechcemy, pod względem bogactwa przeżyć wyłącznie (nie zaś duchowej treści i głębi poznania), zestawić życiorysy Goethego18, Jean Jacques’a Rousseau19 i innych współczesnych Casanovie z jego własnym biegiem życia, jak dalece płynące równo wytkniętym korytem, jak ubogie w urozmaicenie, jak ciasno wtłoczone w ramy przestrzenne, jak zaśniedziale prowincjonalne co do środowiska towarzyskiego wydadzą się owe, zdążające do jasno przyświecającego celu, opromienione wolą twórczą żywoty w porównaniu z rwącą naprzód wartkim, żywiołowym, zachłannym pędem karierą życiową tego awanturnika, który zmienia kraje i miasta, profesje i stanowiska, sfery i kobiety, jak bieliznę na tym samym zawsze ciele, wszędzie od razu się aklimatyzując, witany nowymi na każdym etapie niespodziankami.
Dyletantami są oni wszyscy w sztuce używania, jak on dyletantem w sztuce kształtowania. Albowiem wieczną tragedią ludzi ducha jest, że oni właśnie, powołani do zaznania całej rozpiętości i całej rozkoszy życia, że oni, stęsknieni za jej zaznaniem, pozostają związani nierozerwalnie ze swoimi zadaniami, niewolniczo przykuci do swoich warsztatów pracy, spętani własnowolnie nałożonymi na siebie obowiązkami, trwale wprzęgnięci w jarzmo ustalonego na ziemi porządku.
Każdy prawdziwy artysta przeżywa połowę swojego życia w samotności, w nieustannych walkach i zapasach z własną swoją twórczością. Nie bezpośrednio, ale w twórczym jeno odbiciu wolno mu poznać wymarzoną wielostronność życia, gdy on sam nierozerwalnie związany jest z najbliższą mu rzeczywistością. Wolnym i szczodrze szafującym może być tylko nieobdarzony umysłem twórczym, pospolity używacz życia, czerpiący pełnymi haustami z jego krynicy w imię zaznawania jego uciech wyłącznie. Kto stawia sobie samemu wyższe cele, przechodzi obok szczęśliwych trafów i przypadków, nie dostrzegając ich: każdy artysta kształtuje twórczo to przeważnie, czego los poskąpił mu w życiu rzeczywistym.
Natomiast przeciwstawieniom ich, tym, którzy beztrosko, swobodnie, bez żadnych więzów i ograniczeń używają życia, prawie zawsze brak zdolności ujęcia wielostronnych ich przeżywań w zewnętrzną formę. Pochłonięci całkowicie chwilą, zapominają o wszystkich poprzednich, gdy artysta, przeciwnie, mocen jest, siłą swojej twórczości, uwiecznić najdrobniejsze bodaj przeżycie. Stąd to rozszczepianie się i zatracanie usiłowań zamiast owocnego wzajem ich uzupełniania się: jednym brak wina, drugim — pucharu. Paradoksalność nie do rozwiązania: zjadacze chleba, ludzie korzystający jeno z uciech życia, mieliby do ogłoszenia więcej przeżyć, aniżeli wszyscy poeci razem wzięci, nie potrafią wszakże tego uczynić; natomiast umysły wieszcze muszą stwarzać przeżycia mocą wyobraźni, jako że nader rzadko dane im jest przeżywać w rzeczywistości wydarzenia, które mogłyby im służyć za temat sprawozdań. Bardzo rzadkim zjawiskiem bywa bogata w ciekawe przeżycia biografia poety; taką samą rzadkością są ludzie mający ciekawe biografie i posiadający dar opisywania ich.
Otóż takim wspaniałym, rzadkim, bodaj jedynym wyjątkiem jest Casanova. Raz wreszcie opowiada biografię swoją namiętnie korzystający z uciech życia, typowy pochłaniacz, żądnie sycący się wydarzeniem chwili, w dodatku wyjątkowo faworyzowany przez los mnogością spotykających go fantastycznych przygód, obdarzony demoniczną wręcz pamięcią, człowiek o charakterze niczym absolutnie niedającym się poskromić, przed niczym niepowstrzymujący się. O tym nieprawdopodobnie, niesłychanie bujnym swoim życiu opowiada on bez moralizatorskich upiększeń, bez poetyckiego wydelikacania i osładzania, bez filozofowania na jego temat, najzupełniej rzeczowo. Ujawnia życie własne najściślej takie, jakie ono było: namiętne, ryzykowne, wystawione na niebezpieczeństwa, nieokiełznane, bezwzględne, fascynujące, nikczemne, nieprzyzwoite, zuchwałe, łajdackie, zawsze jednak pełne porywającego, nieprzeczuwanego napięcia. Opowiada nie pod wpływem ambicji literackich czy dogmatycznego samochwalstwa, żałosnego kajania się lub ekshibicjonistycznego podniecenia żądzą spowiedzi z popełnionych grzechów, ale zupełnie swobodnie i beztrosko, jak weteran przy stole biesiadnym, z fajeczką w zębach, raczący pozbawionych skrupułów słuchaczy garścią pieprznych, zalatujących dzikim zapaszkiem anegdot. Opowiadanie to nie jest płodem znojącej się w wysiłku twórczym fantazji poetyckiej, ale owocem zerwanym wprost z drzewa życia, tego mistrza wszystkich poetów, życia nieporównanie bogatego w pomysły uskrzydlonej fantazji. Rola jego, Casanovy, jako autora opisu, polega jedynie na zadowoleniu najskromniejszych wymogów twórczości, na uczynieniu wiarygodnymi rzeczy najniewiarogodniejszych. Do tego wystarcza w zupełności, pomimo barokowej nieco francuszczyzny, talent jego i artyzm20.
Ani się wszelako śniło zgrzybiałemu, pokurczonemu podagrą21 starcowi, spędzającemu resztkę swojego żywota na synekurze22 w Dux23, że w przyszłości siwobrodzi filologowie będą ślęczeli nad tymi pamiętnikami24, studiując je badawczo, jak najcenniejszy palimpsest25 osiemnastego stulecia. Jakkolwiek też kochany nasz Giacomo z uczuciem zadowolenia z samego siebie przeglądał się w zwierciadle własnego życia, byłby jednak uważał za niesmaczny, gruby żart ze strony swojego antagonisty, pana burgrabiego Feltkirchnera, gdyby przepowiedział mu on, że w sto dwadzieścia lat po jego śmierci będzie mieściła się w zamkniętym przed nim samym Paryżu siedziba Société Casanovienne, specjalnie powołanej do życia celem badania najdrobniejszego bodaj, nakreślonego jego ręką świstka, sprawdzania każdej zaznaczonej na nim daty, aby natrafić na ślad starannie pozacieranych imion i nazwisk pięknych dam, mile tymi jego karteluszkami kompromitowanych.
Za szczęśliwy traf uważajmy okoliczność, że ten próżny człowiek nie przeczuwał wcale przyszłej swojej sławy i dzięki temu nie wpadał w patos, nie puszczał się na szerokie wody psychologicznych rozważań i etycznych uwag, gdyż tej właśnie bezpośredniości jego i prostocie zawdzięczamy jego beztroską, żywiołową szczerość.
Niedbale, jak zawsze, bez przygotowań i namysłów, zasiadł stary ryzykant przy swoim biurku w Dux, jako przy ostatnim stole ruletowym swojego życia, i jako ostatnią stawkę rzucił na los szczęścia swoje pamiętniki. Potem wstał, przedwcześnie odwołany, zanim dane mu było oglądać wynik tej gry. I oto stała się rzecz zdumiewająca — ten właśnie ostatni rzut wygrał mu nieśmiertelność, z której nic wyprzeć już nie zdoła byłego synekurzysty-bibliotekarza z Dux, zasiadającego teraz obok jego antagonisty, pana de Voltaire’a26 i innych wielkich wieszczów. Będzie on miał jeszcze do czytania wiele pisanych o nim książek, bowiem po upływie stulecia od jego śmierci nie zdołaliśmy uporać się z jego życiem i wciąż jeszcze pociąga niewyczerpana jego skarbnica naszych poetów do odtwarzania go na nowo.
Tak, wspaniale wygrał ostatnią swoją stawkę stary commediante in fortuna, niezrównany aktor własnego szczęścia. Nie poradzi na to żadne patetyzowanie i żaden protest. Można żywić dla zacnego naszego przyjaciela uczucie pogardy z racji jego braku zasad i jego niezgody z kanonami surowej moralności, można wykazywać mu jego błędy jako historykowi. Można nie uznawać w nim artysty. Jednego tylko nie można uczynić: uśmiercić go ponownie. Bowiem przy całej mnogości poetów swoich i myślicieli nie zdobył się od tego czasu świat na wymyślenie bardziej romantycznego romansu aniżeli jego życie i na stworzenie postaci bardziej fantastycznej aniżeli jego postać.
Wie pan, jest pan bardzo przystojnym mężczyzną.
Teatr w stolicy małego księstewka: śpiewaczka zakończyła właśnie śmiałą koloraturą swoją arię, rozległ się huraganowy grzmot oklasków, i teraz, podczas pierwszych taktów recytatywu27, stopniowo słabnie powszechne naprężenie uwagi. Wytworni panowie składają wizyty w lożach, damy lornetują, dziobią srebrnymi łyżeczkami boskie gelati28 i zabarwione pomarańczowo sorbety: nieomal zbędne wydaje się wyczynianie w tej chwili na scenie przez Arlekina zabawnych sztuczek z piruetującą Kolombiną29.
Nagle zwracają się z zaciekawieniem oczy wszystkich w stronę nowego przybysza, który śmiało, zarazem z naturalną, niewymuszoną swobodą wielkiego pana, zjawia się ze znacznym opóźnieniem na widowni, nieznany tu nikomu. Bogaty strój zdobi herkulesową postać. Popielatej barwy strzyżony aksamit kaftana układa się w miękkie fałdy na kunsztownie zahaftowanej brokatelowej30 kamizelce, a bezcenne koronki i złote sznurki szamerowań obramowują od klamer, spinających pod szyją brukselski żabot, aż do jedwabnych pończoch ciemniejsze linie paradnego stroju. W ręku trzyma z pozorną nonszalancją przybrany białymi piórami kapelusz; subtelny, słodki zapach różanego olejku czy nowomodnej pomady idzie w ślad za wykwintnym obcym przybyszem, który teraz, oparty niedbale o balustradę pierwszego rzędu, wyniosłym ruchem kładzie upierścieniowaną dłoń na wysadzanej drogimi kamieniami rękojeści szpady z angielskiej stali. Jak gdyby nieświadomy zwrócenia swoim wejściem uwagi całej sali, podnosi do oczu złote lorgnon31, aby z udawaną obojętnością zlustrować loże. Na wszystkich krzesłach i ławach rozlega się szept rzucanych sobie wzajem badawczych pytań małomiasteczkowej ciekawości: książę czy bogaty cudzoziemiec? Głowy skupiają się, korne ukradkowe gesty wskazują na okolony brylantami order, ukośnie zwisający na karmazynowej wstędze poprzez szerokość piersi (tak hojnie obsypany lśniącymi kamykami, że nikt nie poznaje w nim marnego papieskiego krzyża z ostrogami, tańszego niż jeżyny leśne). Śpiewacy na scenie odczuwają natychmiast osłabnięcie uwagi słuchaczy, recytatyw płynie wolniej, sponad skrzypiec i altówek wysunęły się zza kulis na koniuszkach palców baletnice, w nadziei, że może pobrzękujący dukatami książę skinie na którąś, aby spędzić z nią sowicie opłaconą noc.
Zanim jednak setki widzów na sali zdolne są odczytać szaradę tego obcego przybysza, rozwiązać zagadkę jego pochodzenia, zdążyły już damy w lożach zwrócić uwagę na coś innego; spostrzec z uczuciem oszołomienia nieledwie, jak pięknym jest on mężczyzną, jak dorodną, prawdziwie męską ma postać. Potężnego wzrostu, barczysty, o silnych, muskularnych rękach, nic zniewieściale miękkiego w prężnych, stalowo męskich liniach jego ciała, gdy tak stoi z lekko pochylonym karkiem, jak byk szykujący się do natarcia. Oglądana z boku twarz jego przypomina wizerunki na monetach rzymskich, tak ostro, jak gdyby wykuty z metalu odcina się każdy rys od miedzi ciemnej tej głowy. Pięknym łukiem zarysowuje się jego czoło, którego pozazdrościć mógłby mu każdy poeta, pod gęstwiną kasztanowatych, z lekka wijących się loków. Śmiałym, zuchwałym nieledwie hakiem występuje naprzód nos; twardy, kościsty jest jego podbródek, spod którego wyskakuje duże, rozmiarów włoskiego orzecha, adamowe jabłko grdyki (w pojęciu kobiet najpewniejsza rękojmia mocno wyrażonej męskości). Każdy szczegół tej twarzy wyraża niewątpliwą napastniczość, zdobywczość, niezachwianą stanowczość. Jedynie wargi, mocno pąsowe i zmysłowe, łukowato sklepione, miękkie i wilgotne, przypominają miąższ granatu ponad białymi ziarnami zębów.
Powolnym ruchem zwraca się w tej chwili piękny mężczyzna profilem ku ciemnej głębi teatralnej widowni, obrzucając ją wybłyskującym z czarnych źrenic pod symetryczną, bardzo zaokrągloną linią gęstych brwi, niecierpliwym, niespokojnym, zdobywczym spojrzeniem łowcy, gotowego, niby drapieżny jastrząb, do rzucenia się jednym skokiem na upatrzoną ofiarę. Jest to jeszcze błysk tylko, a nie pełne rozgorzenie. Jak gdyby macającym jeno ognikiem ogarnia on loże, muskając nim w przelocie mężczyzn i zatrzymując wzrok dłużej, niby na towarze do nabycia, na ciepłej obnażonej bieli w głębi cienistych gniazd: na kobietach.
Przygląda im się, jednej po drugiej, wybrednym okiem znawcy, czując, że sam badawczo jest obserwowany. Zmysłowe jego wargi rozchylają się przy tym z lekka i cień uśmiechu, do jakiego zaledwie dostrzegalnie składają się pełne, południowe usta, odsłania po raz pierwszy olśniewająco białą, szeroką linię mocnych jak u drapieżnego zwierzęcia zębów. Uśmiech ten nie zwraca się jeszcze ku żadnej szczególniej wyróżnionej kobiecie, ale ku nim wszystkim, ku samej istocie ich kobiecości, obnażonej i gorącej pod przejrzystym okryciem szat. W tej chwili jednak wyłowił w głębi jednej z lóż znajomą twarz: momentalnie skupia się jego wzrok, natychmiast opływa aksamitny i równocześnie iskrzący się połysk zuchwale badawcze przed chwilą jeszcze oko, lewa ręka zsuwa się z rękojeści szpady, prawa ujmuje ciężki kapelusz z piórami i w ten sposób zbliża się dostojny gość, mając na ustach słowo wskazujące poznanie. Z wdziękiem pochyla muskularny kark do złożenia pocałunku na wyciągniętej ku niemu dłoni i zwraca się do damy z wyszukanie grzecznym powitaniem. Zmieszanie i mimowolne cofnięcie się tak pochlebnie wyróżnionej zdradza wyraźnie, jak do głębi przejęło ją miękko wibrujące brzmienie tego głosu. Przechylona, z wyrazem zakłopotania, ku swoim towarzyszom, przedstawia im obcego przybysza: „Le chevalier de Seingalt”32. Wymiana ceremonialnych ukłonów, grzecznych słów, po czym zaproszenie gościa, aby raczył zająć miejsce w loży, skromne certowanie się jego i wreszcie, na tle wymiany tych uprzejmości, zawiązuje się dłuższa rozmowa.
Stopniowo podnosi Casanova głos, zagłuszając nim innych. Przejętą od aktorów manierą, miękko i śpiewnie przedłuża on brzmienie samogłosek, rytmicznie skanduje spółgłoski, coraz wyraźniej też mówi tak, aby słowa jego wychodziły poza obręb loży, głośno i ostentacyjnie, bowiem chce, aby nastawiający uszu sąsiedzi mogli słyszeć, jak mądrze i płynnie prowadzi konwersację w języku francuskim i włoskim, jak zręcznie wplata do rozmowy cytaty z Horacego33. Jak gdyby bezwiednym, przypadkowym ruchem oparł upierścieniowaną rękę na balustradzie loży w ten sposób, aby z daleka widoczne były kosztowne koronkowe kaskady mankietów, a nade wszystko połyskujący na jego palcu olbrzymi soliter34.
Z wysadzanej diamentami tabakiery częstuje młodych panów meksykańską tabaką do zażywania.
— Mój przyjaciel, poseł hiszpański, przysłał mi ją wczoraj przez specjalnego kuriera.
Słowa jego słychać wyraźnie w sąsiedniej loży; a kiedy jeden z młodzieńców wyraża się z grzecznym podziwem o umieszczonej na tabakierze miniaturze, objaśnia jej właściciel tonem niedbałym, dość głośno jednak, aby cała sala mogła usłyszeć:
— Dar od mojego przyjaciela i miłościwego pana, kurfürsta35 Kolonii.
Zdania te zdają się być rzucone z lekka, bez żadnych specjalnych zamiarów, ot tak, przypadkowo, w potocznej rozmowie, ale przy tym popisywaniu się ciskane na lewo i na prawo spojrzenie błyska z jego oczu drapieżnego ptaka, wypatrującego, jaki efekt sprawiły jego słowa. Tak, wszyscy zajęci są nim, czuje zawisłe na jego postaci zainteresowanie kobiet, zdaje sobie sprawę, że zwraca na siebie powszechną uwagę, że jest podziwiany, wyróżniany, i to czyni go jeszcze zuchwalszym. Zręcznym zwrotem pokierowuje rozmową tak, że zahacza nią o sąsiednią lożę, zajętą przez faworytę36 książęcą, która — czuje to przez skórę — z przyjemnością wsłuchuje się w jego francuskie parlowanie37. Z pełnym szacunku gestem wplata on w opowiadanie swoje o innej pięknej damie rycerskie słówko pod adresem faworyty, przyjęte przez nią z łaskawym uśmiechem.
Wobec tego nie pozostaje nowym jego przyjaciołom nic innego, jak przedstawienie dostojnej damie „chevaliera de Seingalt”. Cel jego już osiągnięty. Jutro będzie obiadował z najwytworniejszym w całym mieście towarzystwem, wieczorem zaproponuje w którymś z pałaców grę w faraona38 i przy tej okazji uda mu się ograbić gościnnych swoich gospodarzy; jutrzejszą noc spędzi z jedną z tych połyskujących brylantami, świetnych, obnażonych pod jedwabiami dam — a wszystko to dzięki śmiałemu, pewnemu i energicznemu swojemu wystąpieniu, niezłomnej swojej woli podbicia świata i męskiej urodzie smagłej swojej twarzy. Jej nade wszystko zawdzięcza zarówno uśmiechy kobiet, jak olbrzymiego solitera na palcu, obsypany brylantami łańcuch do zegarka i złotolite obramowanie stroju, kredyt u bankierów i przyjaźń przedstawicieli arystokracji rodowej, i, co wspanialsze jeszcze niż wszystko inne: możność swobodnego, dowolnego używania nieskończonej wielorakości życia.
W międzyczasie przygotowała się prymadonna do rozpoczęcia nowej arii. Po złożeniu głębokiego ukłonu, zaproszony z natarczywą gościnnością przez oczarowaną jego wielkoświatowymi manierami i wytworną konwersacją, młodzież męską, łaskawie dopuszczony do asystowania przy rannym lever39 faworyty, wraca Casanova na swoje miejsce na widowni i siada, oparłszy znów rękę na rękojeści szpady, z lekko pochyloną, kształtną, kasztanowatą głową, aby ze skupieniem subtelnego znawcy słuchać śpiewu. W ślad za nim idzie z loży do loży, tłumionym szeptem zadawane, to samo niedyskretne pytanie i ta sama podawana z ust do ust odpowiedź: „Chevalier de Seingalt”.
Więcej nie wie nikt o nim: ani skąd przybywa, ani czym się zajmuje, ani też dokąd się udaje, jedynie nazwisko jego i tytuł rycerski wysykiwane są półgłosem po całej ściemnionej, zaciekawionej widowni, przelatując — niewidzialnymi, migotliwymi ognikami warg — aż na scenę, do nie mniej rozciekawionych śpiewaczek.
Nagle rozbrzmiewa dźwięczny śmiech małej weneckiej baletnicy: „Chevalier de Seingalt? O, ten szalbierz! To przecież Casanova, syn Buranelli, młody abbate40, który przed pięciu laty pochlebnymi słówkami wymamił od mojej siostry jej dziewictwo, błazen nadworny starego Bragadina, krętacz, lampart41 i awanturnik”.