Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ja i Miłość – czyli to i owo o kochaniu dla tych, którzy czasem lubią porozmyślać
Pewnego wieczoru z ust sześciolatka padło dość nietypowe pytanie: „Mamo, a co to jest miłość?” Odpowiedzią mamy - autorki tej książki – stał się zbiór powiązanych ze sobą bajek. Ich akcja toczy się w Sapientii - krainie kryjącej się za wieloma błahymi myślami i bardzo poważnymi rozmyślaniami każdego człowieka. Czytelnik przemierza ją wraz z głównymi bohaterami tych opowieści – Rozumem i Wyobraźnią – odkrywając świat pełen ciekawych postaci i niecodziennych zdarzeń. Wszystko po to, aby poprzez zabawę czytelnik – ten młodszy i starszy – poznał prawdziwe oblicze miłości. Bujna wyobraźnia i bystry rozum, współpracując ze sobą, dają w tej książce popis niecodziennej przenikliwości. Dzięki niej czytelnik, niczym niezłomny himalaista, zdobywa pierwszy w swoim życiu ośmiotysięcznik poznania, z którego rozpościera się naprawdę piękny widok na to, co w życiu najważniejsze.
Anna Kościółek – autorka trylogii Zwoje z Orlej Wyspy oraz książki Dinozaur Figo i siedem pierwszych dni świata, właścicielka Wydawnictwa Lupan; prywatnie spełniona kobieta, szczęśliwa żona, mama pięciorga dzieci.
Ja i Miłość to książka adresowana do dzieci od szóstego roku życia do... no właśnie. Wydaje się, że nie sposób wykluczyć jakiejkolwiek grupy wiekowej z grona jej czytelników. Ma ona bowiem coś z kalejdoskopu. Każdy rok życia, każde nowe doświadczenie to kolejny jego obrót sprawiający, że kolorowe szkiełka układają się w nim w nowy wzór. Ten sam czytelnik wracający po pewnym czasie do lektury tej książki za każdym razem zobaczy coś innego. Jest tu zatem analogia do Małego Księcia. Sceneria, fabuła i bohaterowie powiastki Antoine’a de Saint-Exupéry’ego intrygują już małe dzieci, lecz egzystencjalne przesłanie, jakie z niej płynie, w pełni są w stanie objąć dopiero ludzie naprawdę dojrzali. Podobnie jest z książką Ja i Miłość.
ks. Marek Dziewiecki – doktor psychologii, wykładowca, rekolekcjonista, specjalista w dziedzinie profilaktyki uzależnień, autor ponad 60 książek i audiokonferencji.
Po przeczytaniu Ja i Miłość jesteśmy przekonani, że to książka dla wszystkich, którzy zadają sobie ważne pytania o istotę miłości. Podpowiedzi, jakie czytelnik odnajduje w zabawnych przygodach bohaterów, rozświetlają zawiłości budowania pięknych relacji miłości, niejednokrotnie prowadząc przez wyzwania, jakim trzeba sprostać w jej rozwoju. Niezależnie od naszego etapu życia, stanu czy powołania, każdy w tej książce może odnaleźć kształt prawdziwej miłości i uświadomić sobie własne doświadczenia w jej przeżywaniu.
Marta i Wacław Srebro – małżeństwo z 30 letnim stażem, rodzice trójki już dorosłych dzieci. Zawodowo Ona jest nauczycielem wychowania przedszkolnego; On doktorem psychologii, wykładowcą; zajmuje się pomocą psychologiczną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 447
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ja i Miłość
czyli to i owo o kochaniu dla tych,
którzy czasem lubią porozmyślać
© by Wydawnictwo Lupan Anna Kościółek, Tarnów 2021
ISBN 978-83-961185-0-9
Autor:
Anna Kościółek
Autor ilustracji:
Joanna Popek-Solak
Projekt okładki:
Joanna Popek-Solak
Skład i łamanie tekstu:
Łukasz Sady
Korekta tekstu:
Andrzej Dobrowolski
Monika Łabędź-Łakoma
Maria Srebro
Wydawca:
Wydawnictwo Lupan – Anna Kościółek
ul. Ludowa 26
33-100 Tarnów
Tel: 668-317-514
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwolupan.pl
Druk:
Pasaż sp. z o.o.
Rydlówka 24
30-363 Kraków
Literacki
portret miłości
Książki dla dzieci, które uczą nas odróżniać dobro od zła, czyli szczęście od nieszczęścia, są błogosławieństwem nie tylko dla małych czytelników, ale także dla ich rodziców. Uczą bowiem – i małych, i dużych – odróżniać postawy i zachowania, które prowadzą do radości, od postaw i zachowań, które prowadzą do smutku. Sprzyjają nabywaniu mądrości. A człowiek mądry odznacza się wrażliwością moralną, która dosłownie ma wartość ocalającą.
Jeśli bowiem nie odróżniamy drogi błogosławieństwa i życia od drogi przekleństwa i śmierci, to zwykle zbaczamy na drugą z nich, choćby dlatego, że nie stawia ona żadnych wymagań, a więc na początku wydaje się o wiele przyjemniejsza i przez to bardziej pociągająca. Dopiero później okazuje się bezdrożem wiodącym nas na manowce i jako taka w końcu przynosi bolesne rozczarowanie. Bajki i baśnie są swoistymi drogowskazami. Dobro i zło, szczęście i nieszczęście, szlachetność i podłość, mądrość i naiwność ukazują w tak prosty, a jednocześnie w tak precyzyjny sposób, że ich czytelnik – bez względu na wiek – może dzięki nim poczuć się pewnie w skomplikowanej rzeczywistości moralnej, jaką jest jego życie.
Jedną z takich błogosławionych książek napisała Anna Kościółek. Ja i Miłość to książka adresowana do dzieci od szóstego roku życia do... no właśnie. Wydaje się, że nie sposób wykluczyć jakiejkolwiek grupy wiekowej z grona jej czytelników. Ma ona bowiem coś z kalejdoskopu. Każdy rok życia, każde nowe doświadczenie to kolejny jego obrót sprawiający, że kolorowe szkiełka układają się w nim w nowy wzór. Ten sam czytelnik wracający po pewnym czasie do lektury tej książki za każdym razem zobaczy coś innego. Jest tu zatem analogia do Małego Księcia. Sceneria, fabuła i bohaterowie powiastki Antoine’a de Saint-Exupéry’ego intrygują już małe dzieci, lecz egzystencjalne przesłanie, jakie z niej płynie, w pełni są w stanie objąć dopiero ludzie naprawdę dojrzali. Podobnie jest z książką Ja i Miłość.
Przede wszystkim uderza skala wyzwania, przed jakim Anna Kościółek stanęła. Autorka postanowiła się bowiem zmierzyć z najważniejszym, ale i – nie ma co kryć – najtrudniejszym pytaniem na świecie, jakim jest pytanie o to, czym jest miłość. Dzieci z upodobaniem stawiają rodzicom pytanie: „Mamo, tato, kochasz mnie?”. Intuicyjnie wyczuwają, że być kochanym to coś, co sprawia, że chce się żyć. Odpowiedź Anny Kościółek składa się z trzech części: Ja, Miłość oraz Ja i Miłość. Dzięki podjęciu tej tematyki autorka pomaga małemu – i dużemu! – czytelnikowi zrozumieć wszystko, co najważniejsze, czyli samego siebie, naturę miłości, a także jej znaczenie we własnym życiu. Oczywiście, za tym wszystkim kryje się Bóg, który sam jest Miłością. Już w pierwszej części czytelnik będzie miał okazję się przekonać, że dla Boga jest kimś niepowtarzalnym, ale też że jest do Niego podobny, czyli zdolny do tego, aby kochać i być kochanym, a poza tym, że co prawda jest osłabiony skutkami grzechu pierworodnego, lecz jednocześnie obdarzony rozumnością i wolnością, aby mógł współdziałać z Bogiem w wyzwalaniu się z własnych ograniczeń i stale rozwijać.
Powieść Anny Kościółek rozgrywa się w dwóch wymiarach: w baśniowym świecie, który autorka nazwała Sapientią, oraz w naszym rzeczywistym świecie, do którego co rusz powracamy, aby wyciągać ważne wnioski dla naszego życia tu i teraz. Pośrednikiem między nimi jest autorka, która, korzystając z gościny u Rozumu i Wyobraźni, często bywa w Sapientii. Przywoływane przez nią przygody bajkowych postaci odsłaniają najważniejsze prawdy o nas, o Bogu i o miłości, za jaką tęsknimy. Uświadamiają, że miłość to tak naprawdę zdolność do stawania się najpiękniejszą wersją samego siebie i że życie wtedy tylko ma sens, kiedy robimy wszystko, aby tę zdolność w sobie pogłębiać. A jednocześnie Ja i Miłość to zbiór bajek i rozmyślań, dzięki którym jesteśmy w stanie uchronić się przed pozorami miłości, które – korzystając z naszych wewnętrznych słabości i zewnętrznych pokus – chciałyby zastąpić miłość jej ersatzami. Anna Kościółek pomaga więc czytelnikowi uwolnić się od wpływu modnych obecnie mitów i karykaturalnych wyobrażeń na temat miłości. A trzeba pamiętać, że mylenie miłości z czymś, co tylko wydaje się miłością, bywa śmiertelnie groźne. Często taka pomyłka prowadzi do ogromnych rozczarowań, krzywd, cierpień, a nawet do śmierci.
Anna Kościółek jest żoną, mamą, czyli kimś, kto – zaraz po Bogu – najlepiej zna się na miłości i kto na co dzień miłość praktykuje. Jest też pisarką, więc umie swoją wiedzę na temat miłości i doświadczenie w tej dziedzinie ubrać w słowa i przekazać innym. W sposób mistrzowski autorka opisuje istotę tej miłości, jakiej uczy nas Jezus. A Jego miłość to troska o kochane osoby, o ich rozwój, o ich dorastanie do świętości. To miłość bezwarunkowa i nieodwołalna. To miłość okazywana z bliska i widzialnie: poprzez obecność, ofiarność i czułość. To miłość, która nie cofa się przed cierpieniem i która jest silniejsza od śmierci. To jednocześnie miłość okazywana w mądry sposób, czyli w słowach, czynach i gestach dostosowanych do sytuacji i sposobu postępowania kochanej osoby. To miłość, która wymaga od nas po prostu ofiarowania nas samych – i to dzień po dniu, a nie jedynie z racji szczególnych okazji.
Bez jakiejkolwiek przesady można powiedzieć, że Ja i Miłość Anny Kościółek to literacki portret miłości, malowany pędzlem serca i jednocześnie pędzlem rozumu. Autorka we frapującej formie opisuje miłość i jej owoce, z których pierwszym jest zaskakująca radość – zarówno nasza, jak i tych, których kochamy. Kto naśladuje miłość Jezusa, ten sam doświadcza jej mocy. Kto kocha, ten buduje dom na skale. Kto trwa w miłości, ten nie tylko sam idzie drogą błogosławieństwa i życia, ale i sprawia, że idą nią wraz z nim ci wszyscy, którym okazuje miłość. To właśnie podejście do miłości wyjaśnia, dlaczego niektórzy ludzie – nawet młodzi, piękni, zdrowi, utalentowani, sławni i bogaci – są nieszczęśliwi, bliscy rozpaczy, a inni – pozbawieni tych wszystkich atutów – są pełni nadziei i tryskają radością życia. Ci pierwsi nie przyjmują miłości, albo nie odpowiadają miłością na miłość. Ci drudzy kochają i wiedzą, że są kochani.
Anna Kościółek opisuje miłość nie tylko jako szczyt dobroci i ofiarności, ale i szczyt mądrości i odpowiedzialności. W ten sposób pomaga czytelnikom w odkryciu prawdy, że codzienne praktykowanie miłości wymaga współpracy serca z rozumem i wolą. Uświadamia też, że miłość nie jest ani stanem emocjonalnym, ani ideą, lecz postawą osoby wobec osoby. Miłość to sposób, w jaki Bóg odnosi się do każdego z nas, a co za tym idzie, to także sposób postępowania tych ludzi, którzy naśladują Boga. Miłość rodzi się w naszych sercach, ale powinna ona znaleźć też zewnętrzny wyraz. Dopóki bowiem pozostaje w sercu, dopóty nie ma szans zrodzić owoców. Zaczyna przynosić błogosławione owoce wtedy, gdy przejawia się w naszych słowach, gestach i czynach. Ja i Miłość to fascynująca książka o poszukiwaniu miłości i o cierpliwym poznawaniu jej przymiotów, do których należy mądrość, wierność, ofiarność, wytrwałość, cierpliwość, gotowość do przebaczenia. Kochać to być darem dla innych. Jest to osiągalne dla tych ludzi, którzy osiągnęli wysoki poziom osobistej wolności i panowania nad sobą. Wiele zależy od tego, na ile władamy swoim ciałem, swoimi popędami, emocjami, nad zmęczeniem i zniechęceniem, do jakiego stopnia jesteśmy odporni na pokusy egocentryzmu i egoizmu.
Kto kocha, ten staje coraz bardziej podobny do Boga, a jednocześnie staje się najpiękniejszą wersją samego siebie. Kto zaczyna kochać, a więc niejako wspinać na najwyższy szczyt własnej egzystencji, ten staje się świadkiem Boga na ziemi, czyli świadkiem dobra, prawdy i piękna, bo wszystkie te wartości w Nim mają swoje źródło. Bóg to niedościgniony Mistrz Miłości. Kto poznaje Boga i przyjmuje Jego miłość, ten nie musi uczyć się miłości po omacku czy metodą prób i błędów. Bóg jako Mistrz Miłości stał się widzialny po to, abyśmy naocznie mogli się przekonać, w jaki sposób On nas kocha i w jaki sposób mamy kochać samych siebie i siebie nawzajem. To Jezus Chrystus udzielił nam ważnej rady: „Miłujcie się wzajemnie, tak jak Ja was umiłowałem” (J 15,12). Aby się przekonać, że trudno o mądrzejszą radę, wystarczy sięgnąć po książkę Anny Kościółek.
ks. Marek Dziewiecki
doktor psychologii, wykładowca, rekolekcjonista, specjalista w dziedzinie profilaktyki
uzależnień, autor ponad 70 książek i audiobooków o człowieku i wychowaniu
Słowo
do rodziców
Drodzy Rodzice, którzy odważyliście się towarzyszyć dziecku w czytaniu tej książki!
Trzymacie w rękach wyjątkową opowieść – literacki portret miłości.
Jeśli mu się dobrze przyjrzycie, to zapewne bez trudu uda się wam zauważyć, że jest on niezwykły przynajmniej z dwóch względów. Po pierwsze, ze względu na samą miłość. Dla nikogo chyba nie ulega wątpliwości, że mimo iż jest ona kluczem do szczęścia – i to zarówno w doczesnym, jak i wiecznym życiu nas samych i naszych dzieci – to jej oblicze wcale nie jest powszechnie znane. Wprost przeciwnie – zasadniczym jej rysem wydaje się nieuchwytność. Trzeba się więc sporo natrudzić, aby złapać ją w odpowiednie słowa. Po drugie, portret ten jest niezwykły ze względu na sposób przedstawienia miłości. Właśnie w związku ze zmiennością jej oblicza portret ten musi być tak sprytnie pomyślany, aby wszyscy byli w stanie ją rozpoznać. I tak właśnie jest. Co innego zobaczy sześciolatek, co innego – jego starszy brat czy starsza siostra, a jeszcze co innego – Wy, drodzy Rodzice. Zapewniam was jednak, że wszyscy zobaczycie miłość, tyle że zgodnie ze swoim życiowym doświadczeniem. Co więcej, jest szansa, że jeśli zaczniecie się wspólnie wpatrywać w portret miłości, to zacznie ona przed waszymi oczyma odsłaniać różne swoje oblicza, a to pod wpływem współpracy między rozumem i wyobraźnią każdego z was.
Rozum taty będzie współdziałał z wyobraźnią dziecka, wyobraźnia mamy z rozumem dziecka, a rozum mamy z wyobraźnią taty… – naprawdę musicie być gotowi na różne kombinacje zaangażowania waszych serc i mózgów.
Czytając tę książkę mojemu sześcioletniemu synowi, Szymonowi, przekonałam się, że aby wspólnie przez was spędzony czas z dzieckiem okazał się jak najbardziej owocny, dobrze będzie pamiętać o kilku sprawach:
jeśli to możliwe, zanim zaczniecie czytać tę książkę swoim pociechom, przewertujcie ją sami, aby poznać bohaterów, sposób opowiadania o nich i ich świecie, i zastanówcie się, co to wszystko ma wspólnego z miłością taką, jak wy ją pojmujecie;
to nie jest książka do ukołysania dziecka, kiedy balansuje ono na granicy jawy i snu; bez waszego zaangażowania się nie obejdzie, i to bez względu na wiek dziecka, jeśli więc będzie ono zmęczone czy rozproszone, przełóżcie lekturę na inną okazję;
każde dziecko jest niepowtarzalne, dlatego wasze wsparcie podczas wspólnych rozmyślań nad miłością musi być dostosowane do jego wyjątkowości; w swoich rozmowach przywołujcie znane dziecku sytuacje, odwołujcie się do jego własnych doświadczeń; oczywiście, dzielcie się też własnymi.
Najważniejsze jednak, abyście nie traktowali swojej roli zbyt poważnie. Nie zapominajcie, że lektura tej książki to także – jeśli nie przede wszystkim – zabawa. Świadczy o tym sama jej postać graficzna. Mam nadzieję, że ilustracje nastrajają już wasz rozum i wyobraźnię na właściwą częstotliwość. Nie śpieszcie się. Czy czujecie już ekscytację przed podróżą? Wyjątkowa przygoda z miłością czeka na was tuż za progiem...
Nie pozostaje mi więc nic innego niż życzyć wam niezapomnianych wrażeń z pobytu w Sapientii!
Autorka
Ja i Miłość
czyli to i owo o kochaniu dla tych, którzy czasem lubią porozmyślać
Bajki i rozmyślania zainspirowane konferencją ks. Marka Dziewieckiego pt.:
„Przysięga małżeńska i jej konsekwencje”
wygłoszoną podczas rekolekcji Wspólnoty Trudnych Małżeństw SYCHAR
Porszewice, kwiecień 2013 r.
O CZYM I DLACZEGO
czyli historia prawdziwa o gościu, który się spóźniał, o dziwnym instrumencie, niezwykłych nutach, rozmyślaniu zupełnie nie w porę, o rozbieganych myślach i o tym, jak to wszystko się zaczęło…
To był późny wieczór… Po długim, gorącym dniu lata szarość nieba wreszcie na tyle zgęstniała, na tyle się pogłębiła, że dzień na dobre wyszedł z pokoju chłopca za próg, cichutko zamykając za sobą drzwi. Można było odetchnąć z ulgą, zupełnie jak wtedy, gdy zakończy odwiedziny ktoś, kto zasiedział się za długo. W ochłodzonej nocnym powietrzem sypialni z wolna dawał się wyczuć odpowiedni nastrój ku temu, aby wreszcie spokojnie zasnąć…
Ach ten Sen!
Tak to już z nim bywa, że z racji niezbyt żwawego temperamentu niekiedy gdzieś się zasiedzi, przegapi, że powinien już być w drodze do pracy na nocną zmianę, albo jakaś gaduła zajmie go opowieścią o tym, gdzie był i co robił, gdy spał ostatniej nocy, tak że Sen nie zawsze zdoła dotrzeć do wszystkich na czas. Tego wieczoru zwlekał z wizytą u Szymona… Chłopiec od dłuższego czasu leżał już w łóżku w oczekiwaniu na Sen. Minął czas modlitwy, czytania bajki, a także czas rozkopywania kołdry, która – z powodu ciepłego wieczoru – niczym wierny psiak leżała zwinięta w kłębek u jego stóp. Minął czas przytulania się do mamy oraz czas szukania wygodnej pozycji do spania. Szymon długo nie mógł się zdecydować na wybór odpowiedniej. Teraz, leżąc na boku, to podśpiewywał coś pod nosem, to znów wydawał z siebie stłumiony odgłos rozpędzonego autka, które przekładał między palcami. Tu warto nadmienić, że jego dłoń każdej nocy zmieniała się w garaż dla któregoś z malutkich autek z kolekcji. Jednocześnie raz po raz spoglądał na mamę, sprawdzając, czy aby jakimś cudem nagle nie znikła.
Szymon nie lubił zasypiać sam. Mama albo tata byli niezbędni do tego, aby po prostu być. Tego wieczoru akurat była przy nim mama. Siedziała na skraju łóżka, bezgłośnie kibicując wieczornemu wyciszeniu chłopca. Z niecierpliwością wyczekiwała sennego gościa, który spóźniał się z wizytą u synka. Obiecała sobie, że gdy tylko nadejdzie, zwróci mu uwagę, że do dzieci powinien przychodzić w pierwszej kolejności, szczególnie do takich, które – podobnie jak Szymon – za dnia wyjątkowo dokazują. I tak – układając w głowie plan na spędzenie reszty wieczoru i reprymendę dla opieszałego Snu – z opóźnieniem zauważyła, że silnik autka na dobre zamilkł, a mały wiercipięta zastygł niemal w bezruchu. Spojrzała na twarzyczkę chłopca. Jeszcze nie spał, ale to była już kwestia tylko kilku chwil – przynajmniej tak myślała mama.
– No wreszcie… – szepnęła z przyganą, co na tę chwilę miało zastąpić wszystkie wyrzuty względem spóźnialskiego Snu. W tej chwili nie chciała przeszkadzać mu w misji ukołysania synka.
Do pokoju przez uchylone okno wpadł silniejszy podmuch wiatru, niosąc ze sobą przyjemną rześkość. Może i wiatr chciał posłuchać niepowtarzalnej kołysanki wygrywanej przez Sen na jego dziwnym instrumencie? Kołysanka brzmiała jak zwykle… niezwykle. Sen raz po raz spoglądał na zapisane w kajeciku nuty, które każdego wieczoru układał w nieco innej kolejności, przez co melodia kołysanki nigdy nie była dokładnie taka sama. Były to niezwyczajne nuty: niepowtarzalny zapach pokoju wypełnionego młodziutką nocą; światło lampki, która przyświecała Szymonowi do snu, odkąd tylko pamiętał; wyjątkowa miękkość i kształt podusi pod jego głową i dźwięk ciszy, w której rozpraszały się dochodzące zza zamkniętych drzwi odgłosy wieczornej krzątaniny taty i starszego rodzeństwa chłopca. Sen w swej kołysance układał te nuty w niezwykle piękny, łagodny utwór pod tytułem Poczucie bezpieczeństwa…
Mama zamknęła oczy, wsłuchując się w tę kojącą melodię. Jeszcze trochę, a sama dałaby się jej ukołysać.
– Mamo… – głos Szymona zatrzymał ją w objęciach jawy niemal w ostatniej chwili. Ba, sam Sen zerwał się na równe nogi, przez co nuty końcówki kołysanki zupełnie się pomieszały. Jak to możliwe, że jego podopieczny jeszcze nie śpi?
– Co się stało? – zaniepokoiła się mama.
– A co to jest miłość?– zapytał rzeczowo Szymon.
Wnikliwe spojrzenie chłopca upewniło mamę, że niemożliwe stało się możliwe. Nie dość, że jakimś cudem smyk nadal nie śpi, to jeszcze pyta o…
– Miłość…? Co to jest miłość? – powtórzyła mama, nie bacząc na uciszające gesty Snu. Jednocześnie wywołała do odpowiedzi samą siebie.
Miała zaledwie kilka sekund na zebranie myśli – przecież dziecku trzeba jakoś mądrze odpowiedzieć. A myśli skołowane senną kołysanką zaczęły chaotycznie biegać w głowie mamy, przynosząc ze sobą to, co akurat wpadło im w ręce na ten temat. No i jak ona ma to wszystko uporządkować, aby opowiedzieć prawdę o miłości kilkuletniemu dziecku tak, aby zrozumiało? Zaraz potem pojawił się wyrzut, że nie przygotowała się wcześniej na podjęcie tak ważnego tematu. „No ale wcześniej Szymon nigdy o to nie pytał!” – przybyło z pomocą usprawiedliwienie. „Przecież to zabiegane dziecko, nie jest typem myśliciela, które przychodzi do rodzica z propozycją rozmowy na taki czy inny poważny temat, a miłość z pewnością trzeba do takich zaliczyć. Owszem, mama i tata na co dzień starają się swym postępowaniem pokazywać, czym jest miłość, ale to coś zupełnie innego, niż opisać ją słowami, które oddadzą jej prawdziwe, piękne oblicze. Mama wiedziała, że to bardzo ważne, aby umieć rozpoznać prawdziwą miłość i umieć prawdziwie kochać. Ta umiejętność to klucz do szczęścia, które nigdy się nie kończy, tak jak na przykład… kończy się tabliczka czekolady czy fascynacja nową zabawką. Mama westchnęła, aby dodać sobie otuchy i przywołać myśli do porządku.
– A ty, co o tym myślisz? Co to jest miłość? – zadała Szymonowi dokładnie to samo pytanie, tyle że… odpowiedź pytaniem na pytanie nie jest żadną odpowiedzią.
Cóż, jej myśli z trudem wracały na właściwe miejsce, dlatego postanowiła opóźnić odpowiedź. A może… poznanie opinii chłopca pomoże jej zdecydować, co powiedzieć najpierw, a co potem?
Szymon spojrzał mamie w oczy, a potem bez słów wtulił się w jej ramiona. Mama uśmiechnęła się z czułością na tę odpowiedź i pogłaskała dłonią jego czuprynę.
– Wiesz, Szymonku – odezwała się po chwili ciszy – miłość to coś najwspanialszego, najważniejszego, co możesz dać innym i czego możesz doświadczyć od innych. To gwarancja szczęścia, które nigdy nie traci ważności. Jeśli nie będziesz umiał rozpoznać prawdziwej miłości, to ktoś będzie w stanie podsunąć ci jej podróbkę, a wówczas możesz mieć kłopoty. Trudno jednak opisać, ot tak, coś, co nie jest rzeczą i czego nie można wprost dotknąć, a mimo to JEST! Od czego by tu zacząć? – zastanawiała się mama, całując głowę chłopca. Niemal w tej samej chwili wpadł jej do głowy pewien pomysł. – A gdybym tak… – głośno myślała – gdybym tak napisała dla ciebie o tym książkę? Książkę pełną ciekawych opowieści ze szczyptą poważnych rozmyślań. Książkę, z którą razem, krok po kroku, odkrywalibyśmy, co jest miłością, a co nią nie jest? Chciałbyś, abym ci taką czytała?
Chłopiec przytaknął ruchem głowy, podkładając pod dłoń mamy swój policzek.
– Już wiem, jak ją zacznę! – mama z trudem hamowała entuzjazm. – Opiszę, jak to pewnego wieczoru, chłopcu, który zwykle nie miał czasu i ochoty na poważne rozmyślania, zdarzyło się porozmyślać o tym, co w życiu najważniejsze. Ciekawe, czy zgadniesz, o kim mówię? – zagadnęła tajemniczym tonem.
Nikt jej nie odpowiedział. Miarowy, spokojny oddech Szymonka tylko utwierdził ją w przekonaniu, że wreszcie zasnął głębokim snem.
– Dobra robota… – mama szepnęła do Snu z uznaniem, po czym cichutko wyszła z pokoju. Sama nie mogła w to uwierzyć, że zamiast zganić spóźnialskiego, pożegnała go pochwałą.
A Sen, niezwykle z siebie zadowolony, zamknął kajecik z nutami, schował do futerału instrument, na którym wygrywał kołysankę i – korzystając z kolejnego powiewu wiatru – dał się unieść przez uchylone okno dalej i dalej… Przecież tej nocy miał jeszcze wiele sennych kołysanek do odegrania.
Drogi czytelniku, ta historia wydarzyła się naprawdę. Napisałam tę książkę dla Szymona, ale… może i tobie zdarza się czasem, tak jak jemu, porozmyślać o ważnych sprawach? Bez względu na to, jak było do tej pory, zapraszam cię do wspólnej przygody w poznawanie miłości. Bądź pewien, że ta przygoda wyjdzie ci na szczęście.
NAPRAWCZA MISJA FIKUMIKA
czyli opowieść o ulicy Sennych Marzeń; o złotych rękach, choć wcale nie ze złota; o nocnych hałasach; o szklanych oczach; o pewnym pagórku z torem przeszkód i rozbawionych krasnalętach; o zupełnie pustym schowku, niechcianej kąpieli i o pysznej zupie cebulowej
Jako że bardzo lubię odwiedzać Sapientię, więc od czasu do czasu trafiam w niej na którąś z bajkowych postaci. Może się zdarzyć, że będzie to nasz wspólny znajomy. O, na przykład ostatnio pogawędziłam sobie ze… Śpiącą Królewną. Tak, tą samą, co to w swojej bajce sto lat spała, a razem z nią całe królestwo. Królewna przechadzała się właśnie parkowymi alejkami nieopodal swego zamku z wysoką wieżą, oczekując na powrót posłańca, który miał odebrać z naprawy wrzeciono z jej kołowrotka. Zepsuło się niespodziewanie, przez co stuletni sen w jej bajce stał pod dużym znakiem zapytania. Siłą rzeczy nasza rozmowa zeszła na temat psucia się różnych baaardzo potrzebnych rzeczy, które powoduje, że w pocie czoła opracowany przez nas całodzienny plan działań trzęsie się w posadach. Pamiętam, jak kiedyś zepsuł mi się ekspres do kawy. Pewnie dla ciebie brak aromatycznej kawy rano to żaden problem – przypuszczam bowiem, że jeszcze nie rozsmakowałeś się w tym czarnym jak smoła specjale. Śpiąca Królewna jednak – jak się okazało – ogromnie lubi kawę – ba, wręcz nie może się bez niej obejść w przerwach między swoimi stuletnimi drzemkami – więc doskonale rozumiała, co to znaczy awaria ekspresu do kawy. Przy okazji opowiedziała mi pewną historię, która wydarzyła się w Bajkowej Krainie, zanim jeszcze bajkowe stwory znalazły dom u Bajdula. A oto i ona…
W Bajkowej Krainie, a ściślej mówiąc w miasteczku w niej położonym, było wiele bajkowo krętych ulic o bajkowo wymyślnych nazwach. Przy tych ulicach stało mnóstwo fantastycznych, ale też sporo całkiem zwyczajnych budynków rodem z wielu, wielu znanych ci bajek. Wśród tych ulic jedna była szczególna, a przy niej znajdował się szczególny budynek, zajęty przez szczególnego mieszkańca. Ale po kolei… Ulica nosiła miano Sennych Marzeń. Była wyjątkowa głównie z tego powodu, że – choć położona na uboczu – codziennie przemierzało ją nie tylko mnóstwo mieszkańców Bajkowej Krainy, ale też cały zastęp przybyszów z odległych jej okolic. Popularność ta wynikała po prostu z tego, że na końcu ulicy Sennych Marzeń mieszkał majster Filip – brat Szewczyka Dratewki, tego, co to rozprawił się z wawelskim smokiem. Dom Filipa był okazały, piętrowy, na tyle duży, że mogłaby się w nim pomieścić rodzina z gromadką dzieci. A jednak… choć w domu mieszkał tylko Filip, to z trudem mógł on w nim wygospodarować miejsce na przyrządzenie posiłku czy odpoczynek. Było tak dlatego, że niemal każdy wolny kąt na parterze i piętrze zajęty był setkami różnych popsutych rzeczy, które czekały na naprawę. Ich właścicielami były bajkowe postacie z całej Sapientii. Filip w swym warsztacie, na parterze domu, naprawiał bowiem wszystkie akcesoria, które autorzy bajek wymyślili dla swych bohaterów. A że stale używane rzeczy od czasu do czasu ulegają uszkodzeniom, pracy miał co nie miara. Filip od zawsze świetnie dawał sobie radę z tak odpowiedzialnym zajęciem, tak że każdy zepsuty rekwizyt na czas wracał do swojego właściciela, bez szkody dla przebiegu bajkowej akcji. Talent, precyzja, wyczucie piękna, doświadczenie i pasja Filipa sprawiły, że wkrótce otrzymał przydomek Złotoręki. Filip Złotoręki, rzecz jasna, wcale nie miał rąk ze złota, gdyby bowiem było inaczej, to pewnie nie byłby w stanie niczego naprawić. Chodziło o to, że wszystko, co trafiało do jego rąk, odzyskiwało swoją wartość. Złotoręki radził sobie świetnie z naprawą starej rycerskiej zbroi, królewskiego siodła, a nawet miotły czarownicy. Również skomplikowane elektroniczne gadżety, pochodzące z nowoczesnych bajek, nie miały dla niego tajemnic. U Filipa swoje rekwizyty reperowały nie byle jakie bajkowe gwiazdy. O, na przykład Czerwony Kapturek oddał mu do naprawy swój koszyczek, Królowa Śniegu sanie, nawet krasnoludki od Sierotki Marysi oddały do warsztatu Filipa swoje zużyte narzędzia. Do dziś też wszyscy pamiętają, jak świetnie sobie poradził ze stoliczkiem-nakryj-się i kijem-samobijem. Złotoręki zawsze wywiązywał się z obietnic i to, co trzeba było, naprawiał solidnie i na czas. Sytuacja się zmieniła wtedy, kiedy bajkowe stwory zaczęły rozrabiać w miasteczku. Popsutych rzeczy było chyba ze sto razy więcej niż wcześniej. Złotoręki nie dawał sobie rady z nawałem pracy, chociaż dwoił się i troił przy swoim warsztacie. Jego błękitne oczy wyblakły od ciągłego wpatrywania się w zepsute mechanizmy, ręce bolały od ciągłego manipulowania różnymi narzędziami i w ogóle siły go opuściły z niewyspania. Nie było innej rady – któregoś wieczoru Złotoręki zamknął drzwi warsztatu na cztery spusty i wywiesił na nich kartkę: „Zamknięte do odwołania!”.
Oj, nie! Mylisz się, jeśli myślisz, że Filip wyjechał na urlop. Tacy jak on nie myślą o wypoczynku, zanim nie ukończą pracy. Złotoręki wymyślił sposób, aby rozwiązać zaistniały problem, ale… aby tego dokonać, potrzebował nieco ciszy i przede wszystkim spokoju. Na początek wziął kartkę papieru, ołówek, cyrkiel, linijkę i zaczął coś rysować. Rysował i rysował, kreślił i kreślił wciąż nowe linie, okręgi, trójkąty i inne figury; coś wymazywał, coś poprawiał, coś dorysowywał, aż wreszcie… po całym dniu i całej nocy spędzonymi z ołówkiem w ręku z zadowoleniem kiwnął głową i… poszedł spać. Po przebudzeniu od razu zabrał się do dalszej pracy. Przecież teraz musiał jak najszybciej zbudować to, co zaprojektował. Przygotował wszystkie potrzebne do tego materiały, no i zaczęło się! Z jego warsztatu dochodziły stuki, puki, szczęki, zgrzyty. To coś odciął, to coś przykleił, to coś przykręcił, to coś odkręcił, to coś wygiął, to coś odgiął, to coś zanitował, to coś zespawał, to coś przetoczył, to coś wyszlifował. Z powodu uciążliwego hałasu mieszkańcy Bajkowej Krainy nie zmrużyli oka przez kilka nocy z rzędu, ale nie mieli Filipowi tego za złe. Ufali mu w przekonaniu, że cokolwiek teraz robi, przyniesie to wszystkim oczekiwaną korzyść. Tak bardzo byli ciekawi, nad czym pracuje, że czwartego dnia od zamknięcia warsztatu, wieczorem, oblegli jego dom i zaczęli kukać do środka – to przez okno, to przez dziurkę od klucza, to przez szparę w drzwiach. Nie zdążyli jednak niczego wykukać, gdyż nagle drzwi warsztatu otworzyły się na oścież z hukiem, a w progu stanął nie kto inny, jak tylko gospodarz we własnej osobie.
– Chodźcie tu wszyscy! – krzyknął, jakby zupełnie nie zauważał, że wszyscy już tu są. – Podejdźcie bliżej! – gestem zapraszał do wnętrza warsztatu. – Chcę wam kogoś przedstawić…
Oczywiście, nie wszyscy zdołali zmieścić się w zagraconym pomieszczeniu, chociaż każdemu na tym bardzo zależało. Przez zastęp szczęściarzy – którzy za cenę guzów nabitych przez otworzone z nagła drzwi znaleźli się w pierwszych rzędach – przeszedł szmer zadziwienia.
– Co widzicie? Mówcie, co Filip zrobił... – pozostali domagali się od nich wyjaśnień.
Oni jednak właściwie nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć. Na warsztacie leżała metalowa kula wielkości dyni, ale tak dorodnej, że mogła ona wyjść jedynie spod ogrodniczej ręki Bajdula. Całą jej powierzchnię pokrywały nieco wypukłe kwadraciki wielkości kieszonki przy dziecięcej kurtce. Szczęściarze spoglądali na siebie pytająco. Spodziewali się zobaczyć coś niesamowitego, czego nigdy dotąd nie widzieli, a tymczasem przyszło im patrzeć na kulę… Złotoręki zauważył ich konsternację, zaśmiał się więc pod wąsem i, aby dłużej nie trzymać zebranych w niepewności, zawołał donośnym głosem:
– Oto on! – wskazał obiema rękami na kulę. – Przedstawiam wam Fikumika! Mojego asystenta, a zarazem nieocenioną pomoc. Fikumiku – zwrócił się do kuli – przywitaj się ze wszystkimi.
Na tę prośbę dwa kwadraty drgnęły gwałtownie i po chwili, niczym wieczka od skrzyni uniosły się do góry, odsłaniając dwoje szklanych oczu, które z pewną nieśmiałością, ale wesoło i przyjaźnie spojrzały na zebranych.
– Witajcie. Jestem Fikumik i służę wam pomocą! – powiedziało raźnym głosikiem to metalowe coś i podskoczyło żwawo na warsztacie, co pewnie miało być odpowiednikiem ukłonu.
– Ooooo! – wyrwało się z gardeł gapiów, bo pierwszy raz widzieli, aby metalowa kula miała oczy, przemawiała rozumnie, a do tego z gracją podskakiwała na drewnianym blacie, ale tak że cały warsztat nawet nie zgrzytnął ani nie drgnął!
Wszyscy zapomnieli języka w buzi. Filip znów zaśmiał się pod nosem, po czym, aby rozwiać wszelkie wątpliwości, postanowił pokazać, co Fikumik potrafi.
– Fikumiku, zajmij się tym – zwrócił się do robocika i podał mu grzebień z połamanymi zębami, który niedawno pozostawiła u niego do naprawy Roszpunka, po tym, jak jeden z bajkowych stworów użył go do podrapania się po swoim pokrytym łuskami grzbiecie.
Fikumik spojrzał uważnie na popsuty przedmiot, podskoczył z radości, rzucił krótkie „Aha!” i… w tej samej chwili wieczka kilku następnych kwadracików uchyliły się, a z wnętrza kuli wyłoniły się trzy metalowe ramiona, każde zakończone innym narzędziem. Chwyciły grzebień i zaczęły nim obracać, jednocześnie przycinając, doklejając, wymieniając, szlifując, polerując, lakierując i na końcu susząc nałożony lakier. Wszystkie te czynności robocik wykonywał przy dźwiękach wesołej piosenki:
„Rachu-ciachu, fiku-mik, ja naprawię wszystko w mig!
Dobry humor wróci tobie, bo, co trzeba, prędko zrobię.
Byś do bajki miał znów chęć! Bawić dzieci szybko pędź!”.
Kiedy tylko umilkł, robota była skończona. Z jego kulistego ciała wystawało już tylko jedno ramię, które trzymało grzebień Roszpunki. Zaufany służący księżniczki, którego wysłała ona do Filipa z grzebieniem do naprawy, aż pisnął z zachwytu. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że był to ulubiony grzebień Roszpunki, a bez niego jej fryzura skazana była na pozostawanie w iście opłakanym stanie, przez co wciąganie się po rozczochranych włosach na wysoką wieżę było o wiele trudniejsze niż zwykle. Rzecz jasna po naprawie grzebień wyglądał, jakby go nikt nigdy jeszcze nie używał! Nic dziwnego, że w warsztacie podniosły się takie brawa, jakich już dawno w Bajkowej Krainie nikt nie słyszał. Było to uznanie zarówno dla Filipa, jak i dla jego Fikumika. Ten pierwszy z zadowoleniem podkręcał wąsa, a ten drugi podskakiwał zabawnie na warsztacie w rytm oklasków.
Nikt nie zliczy, ile jeszcze rzeczy naprawił tego dnia robocik Fikumik, śpiewając wielokrotnie swoją piosenkę. Za każdym razem, zanim wyśpiewał jej ostatnie słowo, naprawa dobiegała końca, a on swym metalowym ramieniem chwytał naprawiony przedmiot i z radością wręczał go właścicielowi. Filip również nieustannie pracował obok robocika, oczywiście, w swoim, ludzkim tempie. Cały czas obserwował go i poznawał jego charakter. Fikumik był posłuszny, pracowity, wytrwały, dokładny, ale trochę nazbyt zakręcony, jak to zwykle z kulami bywa. Czasem zamiłowanie do podskakiwania brało górę nad naprawczym oprogramowaniem robocika, w związku z czym Filip musiał go upominać, bo groziło to jeszcze poważniejszym popsuciem sprzętów.
Minęło kilka dni. Fikumik pod okiem Złotorękiego nabierał ogłady i konstruktor był z niego coraz bardziej dumny. Któregoś ranka Filip przywołał go do siebie i zwrócił się do niego poważnym tonem, tak jak się to robi, gdy się kogoś właśnie wysyła na doniosłą misję:
– Mój drogi Fikumiku, czas, abyś ruszył w drogę. Wymyśliłem cię, abyś przemierzył całą Sapientię, niosąc pomoc wszystkim, którzy jej potrzebują. Naprawiaj, co trzeba, aby bajkowe postacie mogły jak najlepiej odgrywać swoje role w bajkach, w których występują.
– O tak! Fikumik chce pomagać! Chce, chce, chce! – radował się robocik, raźnie podskakując.
– No już dobrze! – Filip próbował zapanować nie tylko nad rozbawieniem robocika, ale i własnym. – Posłuchaj mnie teraz uważnie i zapamiętaj moje słowa. Aby każdy wiedział, skąd pochodzisz, wygrawerowałem ci na jednym z wieczek śrubokręcik i śrubkę. To mój znak rozpoznawczy, taki sam widnieje na moim szyldzie nad wejściem do warsztatu. Każdy, kto kojarzy mnie z tym znakiem, domyśli się, że jesteś moim wynalazkiem. A tutaj… – Filip uniósł jedno z kwadratowych wieczek kulistego tułowia Fikumika – chowam instrukcję obsługi do ciebie. Pilnie czytaj ją każdego dnia, abyś jak najwięcej się o sobie dowiedział, poznał pory i sposoby konserwacji, a także abyś się wystrzegał zachowań, do których nie zostałeś przeznaczony. Nie zgub jej, Fikumiku, bo bez niej nikt nie będzie wiedzieć, do czego służysz, jak się z tobą obchodzić i jak cię naprawić.
Fikumik dwoma podskokami dał do zrozumienia, że będzie trzymał się jego rady, a potem wskoczył swemu twórcy na kolana. Filip przytulił robocika na pożegnanie i, otarłszy łzę, zachęcił go dziarskim tonem do rozpoczęcia naprawczej misji:
– A teraz, mój kochany, ruszaj w drogę!
Robocik nie zwlekał.
– I po raz ostatni ci przypominam: nie zapomnij o czytaniu instrukcji obsługi! – zawołał Złotoręki za Fikumikiem, który właśnie zniknął za zakrętem ulicy Sennych Marzeń…
MIŁOSNE PODRÓBKI
czyli słów kilka o staniu na palcach, zapomnianym tytule bajki; o księciu, jego ukochanej, złej czarownicy, dziewięćdziesięciu dziewięciu fałszywych księżniczkach i siedmiu miłosnych podróbkach
Zanim postawisz ze mną pierwszy krok w dalszej wędrówce na szczyt góry miłości, pamiętaj, że od tej pory wędrujesz myślami, stąpając po stabilnym i wytrzymałym fundamencie twojego człowieczeństwa, z powołaniem do świętości w jednej dłoni i własną instrukcją obsługi w drugiej. A jeszcze niedawno może nie byłeś świadomy, że masz to wszystko przy sobie i możesz z tego korzystać! Widzisz, trzeba było z niemałym trudem wspiąć się po stromym zboczu góry miłości, aby dostrzec myślami te cenne skarby. No tak, z wysokości widać więcej! Teraz na twoim „JA” możesz oprzeć pozostałe, bardzo ważne elementy twojego istnienia. Jeśli kiedykolwiek chciałbyś w trakcie wspinaczki na szczyt przystanąć i rozejrzeć się wokół, pamiętaj, że stoisz na swoim fundamencie, niczym na najwyższym podium zwycięscy. A jeśli do tego staniesz na palcach i wyciągniesz szyję, zobaczysz rozumem i wyobraźnią takie krajobrazy, jakich jeszcze nigdy dotąd nie widziałeś. Mam nadzieję, że bohaterowie bajki o Bajdulowych ogrodach i naprawczej misji Fikumika będą ci towarzyszyć w dalszej drodze na szczyt. Przed nami wspinaczka pełna rozmyślań o miłości i nowych bajkowych opowieści!
Kiedy byłam małą dziewczynką, oglądałam w telewizji animowaną bajkę. Niestety, nie pamiętam jej tytułu ani autora. Nie pamiętam też wielu szczegółów z jej akcji… Pamiętam bardzo ogólnie, że opowiadała o pewnym księciu i księżniczce. Młodzi zakochali się w sobie i bardzo chcieli założyć królewską rodzinę i odtąd razem uczyć się wzajemnie kochać. Nie podobało się to pewnej czarownicy, która chciała zmusić księcia do spędzenia życia przy jej boku. Porwała więc księżniczkę i ukryła przed księciem. Ten jednak nie poddał się i – kiedy tylko odnalazł czarownicę – zażądał, aby ta uwolniła jego ukochaną. Czarownica postanowiła wykorzystać gorliwość księcia i zastawić na niego pułapkę. Obiecała, że uwolni księżniczkę, jeśli książę wykona kilka karkołomnych zadań. Jeśli nie da sobie rady choćby z jednym z nich, na zawsze miał pozostać przy czarownicy i wypełniać jej wolę, niczym lalka marionetka. Książę zgodził się, bo wiedział, że to jedyny sposób na uratowanie ukochanej. Był bardzo dzielnym, sprytnym i inteligentnym młodzieńcem, tak więc – ku wściekłości czarownicy – zwycięsko przeszedł przez niezmiernie trudne zadania. Zostało mu do zaliczenia ostatnie, które polegało na tym, że musiał rozpoznać swoją ukochaną wśród stu panien, które wyglądały niemal zupełnie tak samo. Dziewięćdziesiąt dziewięć panien było fałszywymi księżniczkami, a tylko jedna tą prawdziwą. Panny były tak bardzo do siebie podobne, że – korzystając tylko ze zmysłów – nie było możliwe, aby rozpoznać prawdziwą księżniczkę. Książę musiał wymyśleć inny sposób, aby zdemaskować dziewięćdziesiąt dziewięć podróbek ukochanej. A ponieważ przed jej porwaniem spędzali ze sobą wiele czasu, poznawali się wzajemnie, długo ze sobą rozmawiali na różne tematy, to wiedział, jakie zadać stu pannom pytanie, aby odpowiedź na nie znała tylko ta jedna, prawdziwa księżniczka. Zgodnie z umową czarownica musiała uwolnić porwaną pannę, a sama ze złości zamieniła się w czarną, burzową chmurę, którą wiatr poniósł daleko od kochającej się pary. Książę i księżniczka wkrótce pobrali się i przysięgli sobie miłość na zawsze i pomimo wszystko. Ach, jakie to romantyczne…
Myślę, że w czasie naszej dalszej drogi na szczyt, powinniśmy się wczuć w rolę owego księcia z zapomnianej bajki. Poszukujemy przecież prawdziwej miłości – tak jak on poszukiwał prawdziwej ukochanej – i chcemy rozpoznać ją wśród podróbek. Czarownica, to odpowiednik Złego Węża, który podsuwa nam miłosne fałszywki. Jakiż on jest sprytny w swej złej naturze! Zły Wąż wcale nie zaprzecza, że miłość istnieje; albo, że miłość jest najważniejsza w życiu. Zły Wąż chce nam wmówić, oszukać nas, że miłością jest coś, co tak naprawdę wcale nią nie jest. Ot, taka niby drobna pomyłka, niedomówienie, kłamstewko, a kiedy dokonamy złego wyboru, Zły Wąż, niczym czarownica, może przysporzyć nam okropnych kłopotów. Dzielny książę znalazł sposób na rozpoznanie księżniczki wśród jej podróbek, ale pamiętaj, że stało się tak, ponieważ spędzał ze swoją ukochaną wiele czasu i wykorzystywał go, aby ją dobrze poznać. Tak więc, jeśli chcemy rozpoznać prawdziwą miłość wśród jej podróbek, to musimy pamiętać, że odniesiemy sukces, jeśli będziemy nieustannie poznawać wzór w Osobie Mistrza Miłości, Superbohatera Jezusa. Możemy się pocieszyć tym, że książę z zapomnianej bajki musiał rozpoznać swą ukochaną, której towarzyszyło dziewięćdziesiąt dziewięć fałszywych księżniczek. Nasze zadanie jest nie mniej trudne, ale zdemaskowania wymaga sześć miłosnych podróbek. Wreszcie zostanie nam tylko jedno, prawdziwe oblicze miłości.
Gotowy na zdzieranie masek?
A więc zaczynamy… od bajki, oczywiście.
POCZTA WYCZUWAJKOWA
czyli historia rodu rodem z sennej wyobraźni, w dwóch… a nawet trzech bardzo poważnych sprawach; o tyciutkich tycinóżkach; o uchu, przez które wszystko wyleciało, o wyczuwajkowej kraksie, akcji ratunkowej i o poczcie, która wcale się nie wytrzepała, bo jej nigdy nie było…
Tę opowieść zacznę od przedstawienia ci kogoś niezwykłego. Pisząc „kogoś” – mam na myśli… pewien ród, rodem z ludzkiej wyobraźni, zamieszkujący w Sapientii krainę Starolasów. Tak się złożyło, że jeden z ziomków owego przesławnego rodu (którego to ziomka, nawiasem mówiąc, miałam zaszczyt osobiście poznać) odgrywa w mojej nowej opowieści jakże ważną, główną rolę.
Jak już wspominałam w bajce o naprawczej misji Fikumika, Sapientię zamieszkują nie tylko bajkowe postacie. Ta kraina jest też domem dla różnych fantazyjnych istot – będących wytworem ludzkiej wyobraźni zaprzyjaźnionej z rozumem – również takich istot, które dotąd w żadnej bajce nie występowały. O! Chociażby sam król Bajdul powstał z wyobraźni pani Wyobraźni. Ona sama wraz z Rozumem też zamieszkują Sapientię, chociaż ich udział w bajkach przybrał formę mądrych rad, morałów, przesłań i fantazyjnych natchnień bajkopisarzy. Podobnymi istotami jest ród Drukurianów. To właśnie ich koniecznie chciałam ci przedstawić. Ciekaw jesteś, kim są i w jaki sposób powstali? Już opowiadam, chociaż ostrzegam, że jest to ród z tak ciekawą genezą i misją, że przedstawianie ich może mi zająć kilka stron tej książki. Uwaga, jeśli jesteś gotów, to zaczynam!
Dawno, bardzo dawno temu – kiedy na świecie nie wymyślono jeszcze ani komputerów, ani nowoczesnych maszyn drukujących dzieła pisarzy – teksty drukowano, układając ręcznie na matrycy pojedyncze stemple znaków pisarskich. To tak, jakbyś układał w odpowiedniej kolejności na specjalnej podstawce stempelki, ale odwrócone do góry nogami. Opisując to najprościej, stempelki w kształcie liter – ułożone w rzędach tak, aby powstały odpowiednie wyrazy, a z nich zdania – smarowano tuszem drukarskim, a potem przykładano do całości arkusz papieru. Po nim następny arkusz i następny, aż otrzymywano tyle kopii, ile było trzeba. Układanie tych pojedynczych stempli znaków pisarskich było bardzo żmudnym zajęciem, a jeśli ktoś zamówił druk grubaśnej, opasłej księgi w równie opasłej ilości jej kopii, to drukarze – czyli ci, którzy pracowali w drukarni – mieli pełne ręce roboty, na którą z pewnością brakowało dnia, a nawet nocy, szczególnie jeśli trafił się im niecierpliwy klient. Praca w nocy niesie ze sobą trud walki z morzącym snem. Nie jeden drukarz często przegrywał tę nierówną potyczkę, zasypiając w trakcie pracy z zaciśniętymi w dłoni stempelkami liter, które nie zdążył ułożyć, gdyż nokautujący cios sennego zmęczenia powalał go na łopatki. Tuż przed tą porażką, będąc w pół jawie, w pół śnie, drukarze często wyobrażali sobie, że oto jakimś cudem nagle zjawiają się znikąd jakieś dobre istoty, które – niczym pracowite mrówki – dokończają za nich pracę. Drukarze marzyli, że kiedy już się zbudzą, okaże się, że nie mają w pracy żadnych zaległości, bo pracowite istotki wydrukowały tyle kopii, ile było w planie. Drukarze wyobrażali to sobie tak często i z takim pragnieniem, że z ich marzeń w Sapientii powstał ród Drukurianów – czyli fantazyjnych stworzeń, których zadaniem było niesienie pomocy pogrążonym we śnie, przemęczonym drukarzom. Dlaczego Drukurianie powstali właśnie tam? Myślę, że dla Sapientii mądre książki – a szczególnie bajki, baśnie czy opowiadania dla dzieci – są bardzo ważne. Tak więc, gdzież indziej mógłby być lepszy dom fantazyjnych istot tak gorliwie wspomagających dzieło powstawania wszelkich ksiąg, książek i książeczek?
Drukurianie byli niewielkiego wzrostu – mierzyli mniej więcej tyle, co od czubka twoich palców u ręki do łokcia. Zazwyczaj każdy drukarz, wyobrażając sobie swych tajemniczych pomocników, pomniejszał w swej fantazji do tegoż wzrostu samego siebie i innych kolegów drukarzy. Z tego też powodu Drukurianie wyglądali, jak typowi panowie drukarze w wersji mini. Ubranka mieli wygodne, szerokie, nie krępujące ruchów w odcieniach koloru szarego, brązowego i czarnego, tak aby jak najmniej widoczne były zabrudzenia nabyte w czasie pracy. Jednak… jeśli kiedykolwiek bawiłeś się stempelkami i tuszem, z pewnością wiesz, jak to jest z tego typu brudem. Chociaż dokładasz wszelkich starań, aby się nie popaprać tuszem, to i tak, ten, zawsze znajdzie jakiś sposób, aby znaleźć się na palcach, buzi, ubraniu czy stoliku, przy którym się bawisz. Podobnie mieli Drukurianie. Zarówno spodnie, rękawy koszuli, fartuch, dłonie, a nawet twarz umorusane były tuszem, przez co wyglądali niczym pojedyncze stemple znaków pisarskich, tyle że osadzone na nóżkach i uwijające się przy robocie. O tak! To była ich pierwszorzędna cecha, z której byli niezwykle dumni – szybkość, wytrwałość i dokładność w działaniu. Właśnie tak wyobrażali sobie ich pracę drukarze. Ich fantazyjni pomocnicy mieli być z natury ruchliwi i pracowici niczym wspomniane mrówki, i tacy właśnie byli. Nie spoczęli, póki pracy swej nie wykonali na czas. Mówiąc ściślej, nie potrafili usiedzieć spokojnie w miejscu. Ich praca było dobrze zorganizowana. Nie było mowy o konfliktach, zastojach czy chaosie. Każdy wiedział, co ma robić. Jedna grupa Drukurianów zajmowała się podawaniem stempli tym, którzy drobnymi, niezwykle zgrabnymi i zwinnymi dłońmi sprawnie, szybko i nieprzerwanie układali je na matrycy, zgodnie z wytycznymi Drukurianina, który głośno i wyraźnie czytał każdy kopiowany wyraz z osobna. Ostatnia grupa zajmowała się sprawdzaniem, czy wyrazy zostały poprawnie ułożone i czy tworzą takie same zdania, jak te, zapisane ręcznie w oryginalnym tekście. I chociaż im również zdarzały się literowe błędy – któż ich nie robi? – to pomoc Drukurianów była nieoceniona i niedoceniona, bo drukarze po przebudzeniu głęboko wierzyli, że to oni sami jakimś cudem uporali się z pracą, tylko ze zmęczenia po prostu tego nie pamiętają. Kto by uwierzył w pomoc pracowitych istot rodem z krainy ukrytej gdzieś za wieloma krótkimi myślami i długimi, głębokimi rozmyślaniami? Drukurianom jednak zupełnie nie przeszkadzało to, iż ktoś inny przypisywał sobie ich pracę. Cieszyli się na nią i wręcz nie mogli się doczekać, kiedy znowu senne wyobrażenia któregoś znużonego snem drukarza przywołają ich z Sapientii. Tak naprawdę, bardzo męczyła ich bezczynność. Była ona dla nich podobną udręką, jak praca dla kogoś przemęczonego. Póki drukarze nie wyrabiali się z pracą, póty ten problem był malutkim problemem dla malutkich Drukurianów. Jednak… czas biegł nieubłaganie, człowiek rozwijał swą wiedzę i konstruował coraz to wymyślniejsze wynalazki. Również w drukarniach pojawiły się takie. W dzisiejszych czasach drukarze już nie muszą ręcznie układać wyrazów i zdań z malutkich stempelków. Tekst do druku przygotowuje się na komputerach i to one – odpowiednio zaprogramowane – sterują elektronicznymi drukarkami, które drukują w krótkim czasie zamówioną liczbę kopii. Drukarze zaś głównie nadzorują pracę tych maszyn.
Jak myślisz, co to oznaczało dla naszych Drukurianów? Ano nic innego, jak bezczynność. Już nie byli wzywani sennym fantazjowaniem przez drukarzy, których teraz praca była już o wiele, wiele łatwiejsza. Nawet jeśli któremuś przytrafiło się zasnąć w trakcie wykonywania swych obowiązków, to zaprogramowany komputer sam sterował pracą drukarki. Drukurianie przestali być drukarzom potrzebni, wiec ci przestali o nich śnić. Gdyby tylko natura pracowitych stworków była inna… Tymczasem zapał do pracy pozostał, a pracy nie było! Pozbawieni zajęcia, czuli się niepotrzebni i nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić, tym bardziej, że ich żywiołowe usposobienie pracusiów nie ułatwiało im ułożenia sobie życia na nowo. Owszem, próbowali podjąć się różnych pomocowych zajęć w Sapientii, ale z czasem wszyscy rezygnowali z ich pomocy, gdyż nadgorliwość – nad którą Drukurianie nie mogli zapanować – była dosyć kłopotliwa. No bo… kiedy mieli pomóc piekarzowi upiec sto chlebów, upiekli ich sto razy więcej! Kiedy poproszono ich o skoszenie trawy wokół zamków najznamienitszych bajkowych księżniczek i książąt, skosili zarówno trawę, jak i kwietne rabaty. A kiedy wzięli się za remont wiejskich domków na obrzeżach Sapientii, to owszem, zreperowali, co się im zleciło, ale potem zabrali się za odnawianie tego, co sami uznali za konieczne, bez konsultacji z właścicielami. Sposób, w jaki wykonali pracę nie zawsze był w guście gospodarza… a właściwie gospodyni domu. Szkód było więcej niż pożytku. Doszło do tego, że kiedy ktoś zobaczył w pobliżu Drukurianina, zamykał z trzaskiem przed nim drzwi i okiennice, nie chcąc mieć z nim nic do czynienia. Sytuacja stała się naprawdę poważna, a kiedy sytuacje w Sapientii stają się bardzo poważne, oznacza to, że najwyższy czas udać się do Rozumu i Wyobraźni po radę. Tak też Drukurianie uczynili.
ROZPOZNANIE DRUGIE
MIŁOŚĆ TO PRZYTULASY I BUZIAKI… – prawda czy fałsz?
No i wracamy do naszego śledztwa… Grono „postaci” podających się za miłość zmniejszyła się do sześciu. Wśród nich jest pięć fałszywek i jedna prawdziwa miłość.
Do naszych obserwacji przywołujemy drugą „postać”, bardzo milusińską i o bardzo przyjemnym usposobieniu, która przedstawia siebie podwójnym imieniem – Przytulas Buziak – i twierdzi, że to właśnie ona jest najprawdziwszą miłością.
Czy to prawda, że Przytulas Buziak jest miłością, którą pragniemy poznać?
Hmm… Przyjrzyjmy się bliżej…
Przytulas Buziak reprezentuje grono wszystkich przytulasów i buziaków, czyli inaczej mówiąc reprezentuje: namacalną, dotykalną, głaskalną, mizialną, buziakalną, prawdziwą bliskość ciała drugiego człowieka.
Zanim zaczniemy dalsze rozmyślania, zapraszam cię do małego doświadczenia. Proszę cię, abyś wyciągnął przed siebie swoje dłonie i wyprostowane złożył ze sobą wewnętrznymi stronami do siebie. Natychmiast jedna dłoń zaczyna odczuwać każde drgnienie drugiej, jej bliskość, ciepło, siłę naporu. Teraz w ten sam sposób złącz swoją dłoń z dłonią bliskiej ci osoby. Załóżmy, że to będzie dłoń twojej mamy. I znów możesz wyczuć każde drgnienie jej palców, każdy ruch, stopień gładkości skóry, ciepło, delikatność. Być może twoją NCC możesz wyczuć łączącą was więź. Zapytaj mamy, co ona czuje swoim ciałem i swoją NCC, kiedy wasze dłonie są złączone. Z pewnością będziecie rozmawiać o przyjemnych doznaniach. Teraz, nie ostrzegając mamy, naciśnij mocniej któryś z twoich palców na palec mamy. Rzecz jasna, ona to wyraźnie poczuła, a ponieważ wasze dłonie były baaardzo blisko siebie, a ty działałeś niespodziewanie, nie miała zbyt dużych szans, aby natychmiast przeciwstawić się twojemu naciskowi. Poproś mamę, aby teraz to ona w niespodziewanym dla ciebie momencie nacisnęła na twój palec. Kiedy dłonie są tak blisko siebie, trudniej jest odpowiednio szybko zareagować na niespodziewane, niedelikatne ruchy.
Jakie wnioski możemy wyciągnąć z tego doświadczenia?
Bliskość może być bardzo przyjemnym, pozytywnym doznaniem, ale trzeba pamiętać też o tym, że kiedy jesteś z kimś bardzo, bardzo blisko, to ktoś może mieć ułatwione zadanie, aby niespodziewanie cię skrzywdzić. Po co o tym wspominam? Abyś bliżej zapoznał się z pewnym jegomościem, bez którego wszystkie przytulasy tracą milusiński i przyjemny wygląd.
Co to za jegomość?
Chciałabym, abyś sam do tego doszedł odpowiadając sobie na ten mały zestaw pytań:
Zastanów się, proszę, do kogo najbardziej lubisz się przytulać? Komu najchętniej pozwalasz na przytulenie ciebie? Jak czujesz się w ramionach tych osób? W jakich okolicznościach najchętniej się przytulasz?
Jeśli już sobie odpowiedziałeś, to pozwól, że teraz ja podzielę się z tobą moimi przemyśleniami… Ja najchętniej przytulam się do mojego męża i do moich dzieci, szczególnie tych młodszych, bo starsze – mam na myśli nastolatków – nie mają ochoty na przytulasy tak często jak ja. Również te same osoby najczęściej zwracają się do mnie gestem lub słowem o przytulenie ich. Kiedy jestem przytulana przez moich bliskich, odczuwam wiele wyczuwajek, ale przede wszystkim doświadczam poczucia bezpieczeństwa, bo ich ramiona (lub małe ramionka) stają się dla mnie schronieniem, i to zarówno dla mojego ciała jak i dla moich wyczuwajek. A jeśli już o ciele wspomniałam, to, rzecz jasna, przytulasy i buziaki są dla mnie wielką przyjemnością! To wszystko daje mi bliskość osób, o których wiem, że bardzo mnie kochają. Ich miłość na zawsze i mimo wszystko jest gwarancją poczucia bezpieczeństwa, jakie znajduję w ich ramionach. Najczęściej przytulam się, kiedy jest mi smutno, kiedy źle się czuję, kiedy potrzebuję wsparcia, pocieszenia, kiedy jestem stęskniona, kiedy się boję, lub… kiedy bardzo się z czegoś uradowałam, lub… kiedy chcę towarzyszyć komuś w jego radości, lub… chcę kogoś pocieszyć, wesprzeć, ukoić płacz, strach, pożegnać się, lub… przytulasem przekazać, że bardzo kocham...
Czy twoje odpowiedzi były podobne? Mam nadzieje, że się ze mną zgodzisz, że poczucie bezpieczeństwa wynikające z miłości jest bardzo ważne, aby bliskość z drugim człowiekiem była przyjemna i milusińska. To właśnie ten jegomość, o którym wcześniej wspominałam. POCZUCIE BEZPIECZEŃSTWA. Przytulasy i buziaki są milusińskie i przyjemne, kiedy ty i osoba, którą przytulasz, czujecie się przy sobie bezpiecznie, bo sobie wzajemnie ufacie, że nie wyrządzicie sobie samym i sobie nawzajem żadnej krzywdy.
BAJKA O AKCJI RATUNKOWEJ PIĘKNEJ MĄDRORZEKI
czyli opowieść o zakazie odwiedzin aż do odwołania, o niegrzecznym rycerzu, o Niebiańskiej Górze i jej niedostępnym szczycie; o tajnych agentach i o J-A-D-M-I-K-J-W; o otworkach wentylacyjnych i drobniutkich fragmentach złych marzeń, które nie chciały się odcedzić z Mądrorzeki nawet najgęstszym sitem…
Wiesz… kiedy tylko odwiedzam krainę rozmyślań – a dzieje się tak, odkąd pamiętam – Sapientia zawsze zaskakuje mnie i zadziwia czymś nowym. Czymś, co sprawia, że nie potrafisz się nią znudzić. Tam ciągle przygoda goni przygodę, a ta następną i kolejną! Kiedyś myślałam, że krainę mądrości można poznać jak własną kieszeń, jeśli się tylko ją dokładnie przeszuka dłonią, jakbyś chciał odnaleźć zawieruszoną perełkę. Tymczasem teraz już wiem, że to niemożliwe… Kieszeń wydaje się nie mieć dna, a kiedy tylko odnajdziesz jedną perełkę, zaraz pojawia się następna i jeszcze jedna. I tak bez końca. Kraina mądrości zawsze będzie pozytywnie zaskakiwać; w niej zawsze gości nowa przygoda, która zachwyca, która bawi i uczy mądrości. Jeśli wciąż jesteś głodny przygód, to zapraszam cię na kolejną opowieść prosto z bajkowej Sapientii.
I tak pewnego dnia, kiedy chciałam znów otworzyć drzwi do mojej krainy rozmyślań i podumać nad brzegiem Mądrorzeki, okazało się, że mam… OFICJALNY ZAKAZ ODWIEDZIN, AŻ DO ODWOŁANIA! Właśnie to było napisane na opuszczonym szlabanie, który blokował wejście w głąb Sapientii. Mało tego! Wejścia pilnował jakiś rycerz w pełnym uzbrojeniu i chociaż nie mogłam dojrzeć jego twarzy osłoniętej przyłbicą, mogłam wyczytać z jego postawy ciała, że nie zamierza być pobłażliwy dla kogokolwiek, kto choćby nos będzie chciał wychylić za granicę wytyczoną przez szlaban.
– Co się dzieje? – zapytałam z przejęciem. – Dlaczego mam zakaz odwiedzin Sapientii? Cóż takiego zrobiłam, że odmawia się mi tej przyjemności?
– Szanowna pani jest bajkopisarką? – zapytał rycerz dla pewności.
– Tak! I zawsze mogłam bez żadnych ograniczeń…
– Oficjalny zakaz odwiedzin obowiązuje wszystkich bajkopisarzy, bez wyjątku! – huknęło nagle z wnętrza metalowej zbroi.
– A to dlaczego? – dopytałam podniesionym głosem, nieco urażona, że przerwano mi w pół zdania.
– Na Mądrorzece jest poważna awaria. Zakaz odwiedzin będzie obowiązywał, póki awaria na rzece nie zostanie usunięta. To wszystko w tej sprawie! – dodał na koniec rycerz i trzasnął mi drzwiami przed nosem…
– Awaria rzeki…? – powtórzyłam z niedowierzaniem i… Cóż miałam zrobić? Odwróciłam się na pięcie i zdezorientowana opadłam na fotel z bagażem pytań bez odpowiedzi. Jednego byłam pewna – ten rycerz, jeśli nie zmieni manier, z pewnością nigdy nie zasłuży na zaufanie i względy żadnej białogłowy!
Od tego czasu codziennie sprawdzałam, czy sytuacja z zakazem się nie zmieniła. Ale każdego kolejnego dnia za drzwiami prowadzącymi do Sapientii witało mnie to samo zimne spojrzenie oczu osłoniętych metalową przyłbicą. Aż wreszcie… któregoś dnia po szlabanie i niemiłym rycerzu nie było śladu! Biegiem przemierzałam drogi i ścieżki krainy mądrości, aby w końcu dowiedzieć się, o co chodziło z tym zakazem odwiedzin dla bajkopisarzy i awarią Mądrorzeki. Niebawem wszystko się wyjaśniło, a nowe informacje trochę złagodziły moją negatywną opinię o manierach rycerza pilnującego wejścia do Sapientii. Ale tylko trochę…
Abyś i ty zrozumiał powagę wydarzeń, które zaraz ci opowiem, zacznę od przedstawienia pewnej góry, będącej najwyższą górą w całej Sapientii. Jest ona tak wysoooka, że szczytem sięga gęstych chmur. Chmury osłaniają szczyt bez przerwy, tak że nie sposób go dojrzeć ani z podnóża góry, ani z dalszej odległości. Zupełnie jakby na sam czubek lodowej piramidy ktoś nałożył sporą porcję bitej śmietany. Mało tego! Podejście pod sam szczyt jest tak niedostępne, że póki co, nikomu w Sapientii nie udało się go zdobyć! Nigdy! Śmiałkowie zdołali jedynie dojść do pewnego miejsca na stromym zboczu góry – gdzie powstało schronisko dla wędrowców – a stamtąd jakiekolwiek próby dalszej wspinaczki okazywały się daremne. Nazwano ją Niebiańską Górą, a jej niezdobyty szczyt Niebiańską Tajemnicą. Właśnie tam, gdzieś na Niebiańskiej Tajemnicy ma swój początek niezwykła Mądrorzeka. Przynajmniej wszystko na to wskazuje, bo wypływa błyszczącym źródełkiem wprost spod białej osłony chmur osłaniających szczyt i, spływając dalej po skale, przeobraża się w wartki potok. Już od dawna wszystkich nurtowało pytanie, dlaczego woda Mądrorzeki tak niezwykle błyszczy, i to nawet wtedy, kiedy słoneczko chowa się za chmurami. Zupełnie jakby ktoś dosypał do niej brokat w najróżniejszych kolorach! Oczywiście sprawą badania wody zajął się swego czasu Rozum wraz z Filipem Złotorękim. Wynaleźli nawet specjalne, supernowoczesne urządzenie do badania składu wody Mądrorzeki. Wkrótce okazało się, że skład wody jest niezwykły, nietypowy i konieczne jest przeprowadzenie dokładniejszych badań. Wtedy powstał pomysł, by wybudować w miejscu schroniska tajne laboratorium badawcze, w którym Rozum z Filipem Złotorękim dniami i nocami starali się: najpierw oddzielić od wody, potem rozpoznać, a na samym końcu nazwać tajny składnik Mądrorzeki, który powoduje jej niezwykłe błyszczenie. Niestety ich starania okazywały się bezowocne… Wyniki badań były niezrozumiałe dla Rozumu nawet wtedy, kiedy konsultował je z panią Wyobraźnią. Wreszcie, pewnego dnia z Rozumem i Filipem skontaktowali się tajni, niebiańscy agenci, którzy – jak się potem okazało – zamieszkiwali Niebiańską Tajemnicę. Agenci od dawna obserwowali ze szczytu poczynania Rozumu i Filipa i nabrali do nich na tyle zaufania, iż postanowili zdradzić im tajemnicę Mądrorzeki i… zaproponować współpracę. Tajnym składnikiem Mądrorzeki okazały się być… piękne dziecięce marzenia. Szczyt Niebiańskiej Góry sięga tak daleko, tak wysoko, że dotyka krainy, w której unoszą się dziecięce marzenia. Przysiadają one często na szczycie góry i przeglądają się w wodach źródełka Mądrorzeki wypływającego tam z wnętrza skały. Ich odbicia są tak piękne, że za ich przyczyną woda zaczyna błyszczeć! Mało tego, Mądrorzeka zapamiętuje niezwykłe oblicza dziecięcych marzeń i niesie je ze sobą dalej i dalej, po całej Sapientii, aż po jej krańce. Przy okazji opisu mojego spotkania z Drukurianinem Kropkiem nadmieniałam ci, że nad brzegami Mądrorzeki dumają bajkopisarze. Wpatrują się w jej błyszczący nurt i szukają natchnienia do swoich nowych bajek. To bardzo ważne, aby bajkopisarze wpatrywali się w piękne dziecięce marzenia, bo wtedy ich natchnienia będą równie piękne i przysłużą się do powstania takich bajek, które bawią, uczą i wspierają dzieci w tym, by w mądry sposób spełniały swoje piękne, mądre marzenia.
Wróćmy teraz do tajnych, niebiańskich agentów i ich propozycji współpracy. Niestety, okazało się, że ostatnimi czasy coraz częściej w krainie dziecięcych marzeń pojawiają się złe, niemądre marzenia… Nie wiadomo dlaczego, dzieci zbyt często marzą o czymś, co nie jest ani dobre, ani piękne. Z tego względu do wód Mądrorzeki dostają się coraz częściej odbicia brzydkich, złych i niemądrych marzeń, co powoduje, że wody stają się coraz bardziej zanieczyszczone, a to bardzo źle wpływa na jakość natchnień bajkopisarzy. Zbyt często powstają bajeczki, które oddalają dzieci od prawdziwej miłości, a to nie rokuje dobrze na przyszłość zarówno dzieci, jak i Bajkowej Krainy. Tajni agenci postanowili, że konieczna jest budowa oczyszczalni wód Mądrorzeki ze złych dziecięcych marzeń. To była ich misja, do której zaprosili Rozum i Filipa. Opiszę ci teraz po krótce, jak ją zrealizowali…
OPOWIEŚĆ O PIĘCIU PAMIĄTKACH Z PIĘCIU NIEZWYKŁYCH KRAIN
czyli historia o jednym ślubie, jednym weselu i dwóch młodych parach; o sukniach ślubnych uszytych z najwspanialszych wspomnień; o tajnych agentach i ich statkochmuroniosach; o prezencie ślubnym Miłości; o wyprawie w nieznane; o włosach dłuższych od tych na głowie Roszpunki; o pewnej srebrnej obręczy; o skrzyni w warsztacie kowala i o huśtawce, na której wszyscy chcą się naraz huśtać…
Od czasu uwolnienia Rozumu i Wyobraźni do chwili rozpoczęcia uroczystości ich zaślubin pozostało zaledwie kilka dni. Ktoś może powiedzieć, że te kilka dni to zbyt mało czasu, aby wprowadzać znaczące zmiany w planach przebiegu tak znamienitej uroczystości, ale… ponieważ mamy do czynienia z TYM Rozumem i TĄ Wyobraźnią, to w tym przypadku wszystko może się zdarzyć i to tuż przed samym ślubem. Z tymi osobistościami w roli głównej nie ma nudów… Poza tym, na dobre i mądre zmiany nigdy nie jest za późno…
Zacznijmy od niespodziewanych zmian wprowadzonych przez Rozum… Z racji tego, iż bardzo pragnął, aby jak najwięcej mieszkańców Sapientii usłyszało przysięgę miłości, jaką będzie składał Wyobraźni, wydłużył nieco listę gości. Następnego dnia znowu dopisał do niej kilku. Kolejnego ranka, siedząc w swoim ulubionym fotelu, ponownie uczynił to samo, aż wreszcie… tak się rozochocił w spraszaniu naocznych świadków swoich wiekopomnych słów, że postanowił ogłosić wszem i wobec, iż WSZYSCY mieszkańcy zostają zaproszeni na jego ślub i wesele! Kto tylko ma ochotę i czas, będzie mógł przybyć na tę uroczystość. Dopiero po tej odważnej decyzji poczuł spokój ducha i nabył pewności, że uczynił, jak należy. W końcu podejmuje najważniejsze zobowiązanie w swoim życiu i bardzo pragnął, aby wszyscy mogli być świadkami tej arcyważnej dla niego chwili.
Tymczasem Wyobraźnia znów zaczęła bujać w obłokach przebierając wśród swoich sukien. Ale tym razem, z rozumem przy boku. Z niedosytem wpatrywała się w swą nową suknię ślubną, która od dawna wisiała w jej garderobie. Wpatrywała się w nią… i wciąż coś jej w tym widoku „nie leżało”. Do tego coraz bardziej zaczęła wątpić w to, że jej ukochany chciałby ją widzieć tego uroczystego dnia właśnie w tak wyjątkowo wymyślnym i fantazyjnym fasonie. Podążając za tymi wątpliwościami zaczęła się zastanawiać, w jaką suknię sam Rozum chciałby ją ubrać na dzień ich ślubu. Niestety, nie znajdowała pewnej odpowiedzi. Wreszcie postanowiła, że zamiast szukać po omacku, dyskretnie podpyta narzeczonego o jego wymarzoną kreację dla niej samej.
– Rozumku, którą chwilę spędzoną razem ze mną uznajesz za najpiękniejszą? – zapytała tego samego dnia w trakcie ich wspólnego popołudniowego spaceru.
Rozum zamyślił się chwilę, a potem z uśmiechem na ustach, wpatrując się gdzieś w dal kwiecistej łąki oznajmił:
– Tę, kiedy swego czasu rozmawiałaś z motylami nad stawem, zanim wyruszyły do Bajdulowych ogrodów z pomocą w zapylaniu kwiatów. Trzymałem ci wtedy słownik języka motylego, abyś poprawnie i zrozumiale układała zdania w ich języku. Byłaś wtedy w takiej pięknej sukni… najpiękniejszej ze wszystkich… Jasnej, zwiewnej, delikatnej jak ty sama… Miała przy rękawkach takie kolorowe, cieniutkie wstążeczki, które fantazyjnie rozwiewał wiatr… a przy dekolcie te same wstążeczki były zaplecione tak… tak jakoś… sam nie wiem, ale całość podkreślała nie tylko twoją urodę, ale i to, jaka jesteś, moja najdroższa…
Tyle Wyobraźni wystarczyło, aby podjąć odpowiedni wybór na dzień ślubu. Jeśli mężczyzna pamięta, w którą suknię danego dnia była wystrojona jego wybranka, a do tego pamięta kilka szczegółów tej kreacji, to pewny znak, że wywarła ona na nim oszałamiające wrażenie. Suknia i wybranka jednocześnie, rzecz jasna.
Ale ostateczny, nowy wybór sukni ślubnej Wyobraźni to nie jedyna nowość, jaką ta wprowadziła do planów uroczystości. Otóż tak się stało, że Wyobraźnia dowiedziała się o niezwykłej historii księcia poszukującego swej ukochanej porwanej przez wredną czarownicę. Dowiedziała się też o zadaniach, jakim podołał, aby wyrwać ją z zaborczych łap wiedźmy. Postawa księcia zrobiła na niej ogromne wrażenie. Kiedy okazało się, że książę i jego księżniczka również chcą jak najszybciej wziąć ślub, wpadła na pomysł, aby zaproponować im wspólną uroczystość, a oni się zgodzili! I tak dwa dni przed ślubem zmieniła się nie tylko lista gości, kreacja panny młodej, ale i liczba par pragnących złożyć sobie przysięgę miłości na zawsze i mimo wszystko.
Na szczęście jedno nie uległo żadnej zmianie: obydwie narzeczone pary nie mogły się doczekać odwiedzin Miłości i chwili własnego ślubu, który zgodnie z ustaleniami miał się odbyć w Baju-bajdu-bajlandii, a dokładniej w ogrodzie króla Bajdula, a jeszcze dokładniej mówiąc – przy rozłożystym krzewie róży sercowatej.
Miś Przytuliś niemal do ostatniej chwili dbał, aby jego ukochana róża sercowata była w jak najlepszej formie na czas ślubu. Oczywiście codziennie, rano i wieczorem czytał jej swój poemat wspierający roślinkę do ciągłego rozwoju. No i jego podopieczna tak się rozwinęła, że jeszcze nigdy dotąd nie miała na łodygach tylu pięknych kwiatów w różnych fazach rozwoju: tych w pełni rozkwitłych, tych z delikatnie rozłożonymi płatkami i tych zwiniętych w mniejsze i większe pąki – niczym malutkie bobaski skulone w łóżeczkach, okryte przez młode listki i kołysane przez opiekuńcze łodyżki. Nie trzeba było innych dodatkowych ozdób w miejscu, w którym dwie narzeczone pary będą składały sobie przysięgę miłości.
Wreszcie nastał dzień ślubu, a dokładniej chwila rozpoczęcia uroczystości. W ogrodach Bajdula zebrali się niemal wszyscy mieszkańcy Sapientii – ci, którzy chcieli i mogli opuścić swoje obowiązki i domostwa, aby towarzyszyć młodym parom w pierwszych chwilach ich wspólnej drogi wzrastania w miłości. Nie zabrakło, rzecz jasna, samego gospodarza – króla Bajdula. Tuż przy róży sercowatej czuwał w gotowości niesienia wszelakiej pomocy sam Miś Przytuliś wraz z dziesiątką brudojadów ogrodowych na czele z Pucusiem Glistusiem. Byli też tam wszyscy pomocnicy króla, a wśród nich nasi starzy znajomi: Skrzat Skrzetysław, smok Gburek, księżniczka Żabka i Gromek razem ze swą żoną Malusią i gromadką olbrzymiątek. Przybył też Filip Złotoręki z robocikiem Fikumikiem, Jasiem, Małgosią i ich dziadkiem. Fikumik nie mógł się nacieszyć spotkaniem z krasnalętami (ci też tłumnie przybyli na uroczystość), z którymi nie widział się od czasu jego feralnego zjazdu ze wzniesienia z torem przeszkód do pokonania. Jakże krasnale maluchy cieszyły się z obecności robocika i to w tak dobrej formie! Na uroczystość przybyły też wszystkie jeżokulki naszej Jeżokulki – tej, co to zapuściła korzenie przy jaskini swego przyjaciela Gromka i jego Malusi. Przybyli też wszyscy Drukurianie, z Kropkiem na pierwszym planie, i ich rydwany zaprzęgnięte w rozanielone wyczuwajki. Poza tym nie zabrakło licznego grona bajkopisarzy (a pośród nich mnie!), jak i wszystkich dostojnych, mniej i bardziej znanych postaci bajkowych – wszystkie pięknie wystrojone, z sercami przepełnionymi najlepszymi życzeniami dla młodych par i radością, że oto mogą tu być w tak wspaniałej chwili.
Wreszcie w najwyższej wieży strażniczej zamku Bajdula wartownik zadął pełną parą w róg. Ogłosił przybycie narzeczonych. W tej samej chwili z bezzaprzęgowego Hipermaksa wysiedli: Rozum, Wyobraźnia, książę i jego ukochana. Rozum i książę nie mogli oczu oderwać od swych wybranek. Oczywiście suknia Wyobraźni przywołująca piękne wspomnienia znad stawu okazała się idealnym wyborem. Rozum już dawno w swych marzeniach wystroił Wyobraźnię na okazję ślubu właśnie w tę suknię, żadną inną! Wyobraźnia wcale nie musiała ukrywać w rękawach czy butach motyli. Wystarczyło, że Rozum spojrzał na nią, odzianą w suknię z jego marzeń, a motyle znad pamiętnego stawu same przylatywały, trzepocząc barwnymi skrzydłami nad głową Wyobraźni. Chociaż trzeba przyznać, że dostrzegał je tylko Rozum. Za namową wyobraźni księżniczka również zdecydowała się na ulubioną suknię księcia. Efekt był równie oszałamiający. To tak, jakby obie panny ubrały się w najwspanialsze wspomnienia o nich, jakie pielęgnowali w swych myślach ich przyszli mężowie.
Narzeczeni, trzymając się za ręce, przeszli uroczyście ogrodowymi alejkami i stanęli na tle rozłożystego krzewu róży sercowatej. Rozbrzmiało wiele ochów i achów i popłynęło wiele łez wzruszenia, szczególnie po pluszowym pyszczku Misia Przytulisia. Co chwilę wciskał przycisk na swoim brzuszku, przez co jego słynne: „Kocham cię!” wybrzmiewało nader często. Aż król Bajdul zdecydował się dyskretnie i delikatnie dać mu do zrozumienia, aby na czas ślubu powstrzymał się przed włączaniem rozpraszającego dźwięku pluszowego brzuszka. Wszyscy trwali w oczekiwaniu na rozpoczęcie najważniejszego punktu dnia, ale… brakowało jeszcze jednego gościa – Miłości.
Nikt nie wiedział, kiedy Miłość nadejdzie i jak może wyglądać. Czy to będzie pan w eleganckim garniturze? Czy piękna pani ubrana w olśniewającą suknię? A może Miłość to urocze, niewinne dziecko, albo jakiś dobry stwór o fantazyjnym wyglądzie? Goście, gospodarz zamku i narzeczeni rozglądali się niepewnie po sobie, wypatrując kogoś, kogo tak naprawdę nigdy nie widzieli na własne oczy.
Nagle wokół jakby jaśniej się zrobiło, jakby rozbłysło dodatkowe słońce, chociaż to znane od lat pięknie jaśniało na błękitnym niebie. Blask rozpromienił się nie tylko wokół zebranych, ale przede wszystkim wewnątrz ich serc. Bo oto, w oczekiwaniu na rozpoczęcie uroczystości każdy zdecydował się zatroszczyć o drugiego, aby wspólnie jak najlepiej przeżyć nadchodzące chwile. A to jeden pan przegonił głodnego komara znad głowy pani, która stała tuż obok; a to pewien krasnal postarał się o krzesełko dla jednej starszej babci krasnalowej, aby obolałe nogi mogły wypoczywać w czasie uroczystości; a to ci, którzy stali w cieniu drzew, oddali parasole tym, którym słoneczko przygrzewało w głowy; to znowu ci wyżsi z uśmiechem przepuścili do przodu tych wszystkich, którym bajkowa natura poskąpiła wzrostu. Sapientia poprzez te wszystkie decyzje stała się lepsza niż była jeszcze przed chwilą! Rozwinęła się w miłości, niczym krzew róży sercowatej!
Nagle, niemal w tej samej chwili, niespodziewanie dał się słyszeć jakiś gwizd, świst; jakieś bruuum, wruuum… Z wysokiego błękitu nieba śmigały w dół wprost do ogrodu Bajdula jakieś… cosie… które z daleka przypominały mknące przez nocne niebo komety. Na szczęście, kiedy cosie były już blisko powierzchni ziemi zredukowały prędkość, bo mało brakowało, a zebrani goście wpadli by ze strachu przed kraksą w popłoch. Teraz wszyscy patrzyli, jak nieznane obiekty – a było ich pięć – delikatnie i już o wiele ciszej lądowały na ogrodowej alejce, na tej samej, po której niedawno kroczyli narzeczeni. Teraz można było się im dokładniej przyjrzeć. Na nieznanych obiektach latających stały istoty o ludzkich kształtach, ale ubrane w tak połyskujące „kreacje”, że trudno było dostrzec dokładne rysy sylwetek i twarzy. Dwie rzeczy były za to aż nadto widoczne: pierwsza z nich to ciemne okulary (zapewne na ich nosach); a druga to obłok chmury w kształcie deski surfingowej (lub deskorolki), który to był owym obiektem latającym, wydającym z siebie podczas lotu owe głośne piski, syki, brumy i wrumy. Każdy z przybyłych gości miał pod nogami właśnie taki środek lokomocji.
– Tajni agenci z Niebiańskiej Tajemnicy!