Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszyscy, którzy pytali `Gdzie jest Julia?` - mamy odpowiedź!
Przygody szalonej producentki telewizyjnej czytelnicy mogli poczuć w jej debiutanckiej beletryzowanej opowieści o podróży dookoła świata `Gdzie jest Julia?`. Od kilku lat Julia Raczko na swoim autorskim blogu Where is Juli + Sam opisuje swoje doświadczenia, ale i obserwacje na temat świata. W trakcie całorocznej wyprawy wokół globu spotkała Sama i... zakochała się. Miłość do polskiego emigranta spowodowała, że Julia zmieniła warszawski Milanówek na Brisbane.
W najnowszej książce przedstawia australijską rzeczywistość, opowiada o życiu codziennym, kulturze, turystyce i przyrodzie. Sydney, Melbourne, Perth, Adelajda, Darwin, Cairns, Red Center to tylko niektóre z miejsc w Australii, w które zabierze nas Julia Raczko, a my po raz kolejny chętnie odbędziemy z nią ten pełen humoru trip.
Julia Raczko Trzydziestolatka z podwarszawskiego Milanówka. Z wykształcenia psycholog społeczna. Przez lata pracowała jako producentka programów telewizyjnych. Autorka bloga podróżniczo-lifestylowego pod nazwą Where is Juli + Sam. Dziś mieszka w Brisbane, w Australii. Pisze artykuły, reportaże, opowiadania o podróżach, ludziach i dobrym życiu. Współprowadzi polską szkołę i audycję w radiu etnicznym. Nałogowo zaczepia ludzi na ulicy albo po prostu się na nich gapi. Kocha ananasy, chodzić boso i marzyć przy kubku kawy. Uśmiech to jej znak rozpoznawczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Copyright © by Julia Raczko
Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu. Redakcja dokonała wszelkich starań, by skontaktować się z osobami, których wizerunek został przedstawiony na zdjęciach.
Tytuł: Julia jest w Australii
Autor: Julia Raczko
Redakcja: Małgorzata Taczanowska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Aga Kozmic
Skład i projekt makiety: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux
Zdjęcie na okładce: Aga Kozmic
Pozostałe zdjęcia:
Julia Raczko & Sam Gospodarczyk
Grafiki:
Aga Kozmic: s. 11, 48, 122, 200, 252
Shutterstock: s. 7, 13, 49, 90, 123, 180, 191, 201, 253, 266, 302, 307 (Ecelop); 10, 44, 67, 88, 119, 136, 147, 176, 190, 199, 211, 230, 234, 242, 251, 264, 284, 299 (Bakai); 68, 137, 150, 214, 243, 285 (A Aleksii)
Redaktor prowadząca: Angelika Ogrocka
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2016
ISBN 978-83-7642-932-8
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Wyjechałam w samotną podróż dookoła świata i nigdy nie wróciłam. Miałam w planie, ale przewrotność losu zadecydowała inaczej.
Zakochałam się. Po prostu.
Nie są tu potrzebne jakieś wielkie słowa wyjaśnienia, bo przecież każdy wie, co to miłość, czyż nie? Może nie...
Wyjechałam w samotną podróż dookoła świata i nigdy nie wróciłam, bo zakochałam się i wyprowadziłam do Australii. Czy mogłoby być bardziej romantycznie?
Sam jest Australijczykiem, synem polskich emigrantów, który urodził się w Melbourne i tam mieszkał przez wiele lat. Do Brisbane, gdzie się poznaliśmy, przeprowadził się na kilka tygodni przed moją pierwszą wizytą. Zupełnie przypadkową, bo miasta nie było na trasie podróży dookoła świata, a pojawiło się tylko jako przystanek w drodze na Wielką Rafę dlatego, że upolowałam tani bilet na pociąg. Życie wyczekało cierpliwie tej chwili, w której niepozorne spotkanie miało szansę zamienić się w szalone uczucie. Ktoś, gdzieś, musiał to zapisać...
Bo jak inaczej wyjaśnić fakty, że mieliśmy wspólnych znajomych, że moje rodzinne miasto jest też rodzinnym miastem jego mamy, że pewnie kiedyś bezwiednie minęliśmy się na ulicy w Milanówku, gdy odwiedzał te strony, ale to dopiero wtedy, w grudniu dwa tysiące dwunastego roku, podczas tej mojej samotnej podróży dookoła świata, spotkaliśmy się po raz pierwszy? I to w Australii!
Niedługo potem ruszyłam jednak dalej, bo Australia była zaledwie w połowie trasy, a świat czekał na odkrycie. Nie mogłam przecież rzucić wszystkiego dla gościa, którego znałam pięć minut! Ale on pognał za mną do Nowej Zelandii i zapytał niepewnie: „Wrócisz chociaż na chwilę?”. Wróciłam, ale kilka tygodni później wsiadłam w samolot na drugą stronę Pacyfiku. Nie mogłam przecież rzucić wszystkiego dla gościa, którego znałam dwa tygodnie!
Dni mijały szybko, a jednocześnie ten czas rozłąki ciągnął się we wkurzającą nieskończoność. Gdy po paru miesiącach Sam przyjechał do mnie do Meksyku i wspólnie stwierdziliśmy, że związek na odległość nie ma szans – zalałam się łzami (a potem tequilą). Tym razem ja spytałam niepewnie: „A może przyjadę na dłużej?”. Ta myśl, która z jednej strony wydawała się jedynym rozsądnym wyjściem, a z drugiej skokiem w przepaść, wisiała między nami od dłuższego czasu, ale decyzja była na tyle trudna, że skutecznie ją blokowała.
Rzuciłam wszystko dla mężczyzny, którego znałam tak krótko, ryzykując tak bardzo, bo przecież nikt nie mógł mi zagwarantować, że to zakochanie przemieni się w udany związek. Codzienne życie to jednak coś innego niż beztroskie wakacje. Ale zaryzykował też on, bo czy po dwudziestosiedmiolatce, która zostawia dobrą pracę w telewizji, sprzedaje wszystko i z dziesięciokilogramowym plecakiem rusza w nieznane, można w ogóle spodziewać się czegoś, oprócz szalonych pomysłów? Przecież my się wcale nie znaliśmy!
Bałam się. Bałam się reakcji najbliższych, bałam się rozłąki, która mnie czekała, bałam się tęsknoty. Bałam się realiów końca świata, wszakże była to jedna wielka niewiadoma.
– Ale wiesz, że ja będę potrzebowała ogromnego wsparcia? – pytałam, a Sam zapewniał mnie, że będzie obok, że jest gotowy być obok i dzielić się rękawem, w który będę mogła ocierać łzy. Było pewne, że te poleją się nieraz.
Dziś łatwo mi to wspominać, ale wtedy chyba żadne z nas nie zdawało sobie do końca sprawy z powagi owych deklaracji. Pomimo tych wszystkich obaw, rządziła nami namiętność, a ta bywa nierozsądna.
Wyjechałam na trzy „próbne” miesiące, miodowe miesiące i… wszystko wskazywało na to, że budowanie wspólnego życia na końcu świata ma jednak sens. Miało, przynajmniej dla nas, bo moja rodzina nie skakała z radości. O nie... Szczególnie niepocieszona była moja mama, dla której rozstanie z córką było swoistą katastrofą. Zawsze byłyśmy blisko. Nie wiem, czy mogłybyśmy nazwać się wtedy przyjaciółkami, chyba nie, ale byłyśmy typem tych matek i córek, które wiedziały o sobie wiele i każda miała duży wpływ na decyzje tej drugiej. Tym razem mama nie miała wiele do powiedzenia.
– Teściowa jak z kawałów – żartowałam przez łzy, gdyż swoją wyraźną postawą dawała do zrozumienia, że nie akceptuje mojego wyjazdu, a Samowi nie szczędziła złośliwych docinków.
Byłam wkurzona, bo chciałam (i tak bardzo potrzebowałam), żeby ktoś mi kibicował, a nie utrudniał i tak niełatwego dla mnie postanowienia. Ale ona się bała (teraz to wiem).
Na szczęście, po drugiej stronie barykady stała moja siostra i znajomi, którzy widzieli w związku z Samem bezpieczną dla mnie przystań.
– On jest tak bardzo normalny – wspominała kilkukrotnie moja najbliższa przyjaciółka, Aneta.
– Wiesz, że Sam przypomina tatę? – zupełnie poważnie mówiła moja siostra.
Żadnej z nich nie mogłam zaprzeczyć.
Ale nie pozwalałam sobie wtedy na długie rozmowy o naszym związku, nie chciałam analizować, chciałam się cieszyć, a nie martwić. Zdecydowałam odrzucić racjonalne przemyślenia w kąt, na rzecz uczucia. Intuicja, to dziwne „coś”, co wygnało mnie w świat, znów mówiło – jedź. A ja tak bardzo chciałam wierzyć w to, że teraz też się nie pomyli...
Mieszkamy w Brisbane, w małym domku na przedmieściach i to tu oswajam codzienność, którą raz się zachwycam, a raz rozczarowuję. Uczę się życia w kraju, gdzie czas płynie inaczej, a rytm nieco zwalnia. Bo może. Uczę się siebie, potykam się i wstaję, ocieram pot, często łzy, szukam, wpadając w ślepe zakamarki. Bo tu wszystko jest na opak.
Podróżuję, odkrywam, zgłębiam – Australia aż się prosi, żeby sięgnąć do jej wnętrza, zgubić się w deszczowym lesie, zejść pod wodę w krainę koralowców, poczuć samotność na środku pustyni. Więc zwiedzam i obserwuję. Czasem w weekend, czasem długimi tygodniami.
Prowadzę blog, który pozwala zachować wspomnienia – podróżnicze i emigracyjne.
Nazywam się Julia i to jest moja historia.
Jeśli coś cię przeraża, to to prawdopodobnie dobry wybór.
Seth Godin
Lubię wracać do domu i widzieć, jak się uśmiechasz – powtarza codziennie, a to obdarowując mnie pękiem kwiatów, a to po prostu mocnym uściskiem. – I like you more than pizza and I really like pizza! – dodaje regularnie, co jest najszczerszym wyznaniem miłości. Kochać kogoś bardziej niż pizzę, to jest dopiero coś.
Tak, uśmiecham się każdego dnia, to prawda, i niecierpliwie wyczekuję, aż wróci z pracy. Potrafi mnie rozśmieszyć jednym zdaniem. To takie miodowe miesiące, obydwoje jesteśmy przepełnieni entuzjazmem, tak bardzo głodni wspólnego życia, wciąż zadurzeni w sobie po uszy.
Budzi nas urokliwe ćwierkanie ptaków i nie przeszkadza nawet to, że koncert zaczyna się przed szóstą. Promienie słońca wpadają przez nieszczelne żaluzje, a powietrze jest nieco wilgotne. Przerzedza je od czasu do czasu delikatna bryza znad zatoki, która też przedziera się przez szpary w cienkich ścianach naszego (!) domu. Przewracamy się pod kołdrą, a każde spojrzenie wywołuje ciarki. Dotyk nie jest już nawet potrzebny, ale nie możemy go sobie odmówić, tak jak i niekończących się pocałunków. Do śniadania siadamy na tarasie. Wokół krążą kolorowe jak tęcza papugi, mnóstwo papug. Wysokie palmy zza płotu rzucają przyjemny cień… Tak zaczyna się dzień w Queensland.
Długo trwa ta błoga atmosfera, bo nasza świeża, wspólna rzeczywistość zdaje się po prostu nienaganna. Podobnie jak i moja, nowa, australijska. Wszystko jest idealne i – przy okazji – tak bardzo nieznane.
– To będzie nasz dom. – Sam wskazuje na niebiesko-biały budynek, który kupił tuż przed moim przyjazdem. Chyba błysnęło mi w oczach, bo szybko dodaje: – I knew you would like it.
Wprowadzamy się błyskawicznie, ale zamiast wicia gniazdka, musimy się wziąć do roboty. Okazuje się, że ściany w domu są z najgorszego azbestu (w Australii długo był uznawany za doskonałe rozwiązanie), a chęć remontu starej kuchni, zmusza nas do wywalenia wszystkiego. Zostaje stelaż nadgryziony nieco przez korniki, dach, podłoga i drewniane ściany zewnętrzne – z jednego rogu domu można było zobaczyć ten po przekątnej.
– Czuję się jak stereotypowy polski emigrant. – Śmieję się sama do siebie, zmywając farbę z rąk po całym dniu biegania z pędzlem.
To jest remont najszybszy z możliwych, a nerwowa momentami sytuacja (szczególnie zapada mi w pamięć wybieranie kafelków do łazienki – istny dramat), presja (bo życie bez toalety nie jest łatwe) i wspólna odpowiedzialność za efekt końcowy, jeszcze bardziej nas do siebie zbliżają. O dziwo! Jeśli chodzi o styl urządzania wnętrz, to ten australijski przypomina bardziej angielski, a często przejawia się w nim kompletne bezguście. Samowi prawie nic nie przeszkadza. Ja, dziewczyna wychowana w domu, gdzie lubi się ładne rzeczy i minimalistyczny dizajn, gdzie każdy wie, kim jest Philippe Starck albo kto zaprojektował sławne krzesło w kształcie jaja, nie mogę tego przeżyć. Bo jak coś może nie mieć znaczenia albo jak coś ewidentnie paskudnego, jemu mogło wydawać się ładne?! No jak?
Pomiędzy malowaniem ścian, wycieczkami do Bunnings (to jest stały punkt programu w trakcie remontów, taka lokalna Castorama), przekopywaniem ogródka, sprzątaniem i lepieniem pierogów (szybko przecież stałam się specjalistką od polskiej kuchni), szukam sposobów na ogarnięcie świeżych realiów.
Przeglądam gazety, oglądam wiadomości, dopytuję o wszystko nowych znajomych (czy może raczej nieznajomych) – o to, jak się nazywają te drzewa czy ptaki, o jedzenie, o powiedzonka, o nazwiska australijskich polityków i o to, jak przedstawia się tutejsza ekonomia. Nie wiem praktycznie nic. Nie wiem nic o kraju, który potencjalnie ma stać się moją nową ojczyzną.
Ale skąd mam niby wiedzieć więcej, jeśli Australia traktowana jest przez polskie media i polski system edukacji tak obojętnie? Pisze się o niej raczej mimochodem, niewiele się o niej mówi, a do tego rzadko konfrontuje się wyobrażenia z rzeczywistością. W końcu – ilu Polaków przyjeżdża tu na wakacje? Wciąż niewielu. Niewielu, bo Australia wydaje się tak odległa i niedostępna, że samo marzenie o niej jest niczym wyprawa na Everest.
Jeśli się o niej mówi, to wspomina się o turystyce, o powodziach i pożarach, ewentualnie o niepokornych aktorach, którzy łamiąc prawo, unikając kwarantanny, wwożą do Australii niewinne psiaki (mowa tu o yorkach Johnny’ego Deppa). Zdarzają się też zachwyty koalami, przerażenie atakami rekinów oraz nieudolna interpretacja mocnych słów australijskich rządzących. I to by było na tyle… Australia ani nie chojraczy, ani nie rozrabia, więc świat nie poświęca jej zbyt wiele uwagi. Proste? Nie ma skandali – nie ma tematu. A do tego leży przecież tak daleko!
Od Polski dzieli ją jakieś czternaście tysięcy kilometrów i przynajmniej siedem stref czasowych. Te w samej Australii też są różne, bo to olbrzymi kraj – jedyny, który jest jednocześnie kontynentem. Co prawda najmniejszym, ale wciąż kontynentem. Kontynentem o niskiej liczbie ludności i małej gęstości zaludnienia – na obszarze ponad dwudziestokrotnie większym od Polski żyje zaledwie trzy czwarte ogółu mieszkańców naszego kraju. Australia liczy więcej niż siedem milionów kilometrów kwadratowych, a jej populacja wynosi dwadzieścia cztery miliony. Polska ma, w zaokrągleniu, trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych, a mieszka tu trzydzieści osiem i pół miliona osób.
Większość mieszkańców Australii osiedla się na wybrzeżach, gdzie mieszczą się też największe miasta, bo środek kraju, interior zwany Outbackiem, jest mało przyjazny – klimat należy tam raczej do bardzo nieprzychylnych. Utknięcie ma Outbacku w środku lata może skończyć się… uschnięciem.
Podobnie jest w przypadku spotkań z miejscowymi zwierzętami – efekty mogą być śmiertelne. „Jadowita” to doskonałe określenie Australii – przymiotnik wręcz idealny. To tu, teoretycznie z większym prawdopodobieństwem niż gdziekolwiek indziej na świecie (chociaż teoria na szczęście się nie potwierdza), może ukąsić cię wąż – na lądzie żyje ich na pewno ponad sto czterdzieści gatunków. Pozostaje złapać się za głowę. Dobrą sławą nie cieszą się również pająki – małe, duże, włochate i te z czerwonymi odwłokami. Na szczęście (albo nieszczęście) okazuje się, że węże i pająki nie są jednak najbardziej niebezpieczne. Na liście1) tych najgroźniejszych króluje box jellyfish, czyli osa morska (meduza) oraz… pszczoła miodna. Za nimi plasuje się rekin i krokodyl różańcowy. Nieświadomym może też uprzykrzyć życie ryba wyglądająca jak kamień oraz ślimak z piękną skorupką, na którego nadepnięcie może skończyć się paraliżem. Ale zwierzęta to nie wszystko, bo są jeszcze rośliny, które nie przepadają za człowiekiem i z przyjemnością doprowadzą go do zadrapania się na śmierć, czyli tutejsza pokrzywa.
1) Australian Geographic, Australia’s dangerous animals: the top 30, www.australiageographic.com.au (dostęp: 21.07.2016).
– Wracaj do domu! – krzyczę do słuchawki, stając w bezpieczniej odległości od ściany.
Siedzi sobie na niej brązowy, włochaty, wielonożny stwór – nieznany mi dotąd pająk. Nie rusza się i nie reaguje na moją obecność. Ja na jego – panicznie.
– Kochanie, just go to the other room and forget about it – mówi Sam, gdy dzwonię do niego taka zlękniona. Na początku grzecznie idę za jego radą.
Po pięciu minutach dochodzę jednak do wniosku, że bardziej się narażam, nie obserwując pajęczych ruchów, bo przecież nie będę wiedzieć, gdzie się skrył, więc wracam. A jego już nie ma. Rozglądam się nerwowo po salonie, zaklinając w myślach, żeby tylko nie spadł mi na głowę. Po chwili zauważam go pod telewizorem i tym razem nie zamierzam spuścić z oka. Siadam na stołku i patrzę. Po prostu. Pół godziny zajmuje mi zebranie się na odwagę, aby pójść do kuchni po sprej na robale, który jest w wyposażeniu każdego tutejszego domu. Odważnie naciskam spust, a pająk – w nogi. Ja za nim, w podskokach, nie zaprzestając sprejowania. I wreszcie zaczyna się zwijać. Umiera we wtorkowy wieczór na mojej podłodze. Dobijam go klapkiem – niewiele zostało. Później okazuje się, że to niegroźny brzydal – huntsman – pająk, który nie łapie w sieć, tylko atakuje swoje ofiary (stąd jego nazwa). Uważa się nawet, że jest pożyteczny, bo zjada między innymi karaluchy, które są cichymi mieszkańcami chyba wszystkich australijskich domów. Sama już nie wiem, co gorsze.
W Australii szybko stałam się pedantką – w naszym domu trudno trafić na okruszek, a jedzenie jest szczelnie popakowane w pudełka. Nasłuchałam się za dużo historii o karaluszkach wpadających do mleka razem z płatkami albo wystawiających wąsy z niedomytego kubka. Gdy zdarzy mi się spotkać jakiegoś w okolicy kuchni (zdarza się rzadko, najczęściej latem, w nocy, ale się zdarza – on wtedy zamiera i udaje, że go nie ma), następnego dnia jest wielkie sprzątanie. Bo podobno jeden karaluch jest zwiastunem całego stada. Ciarki przechodzą mnie na samą myśl.
Na pocieszenie – ten pająk był jedynym, jakiego widziałam przez trzy lata. Inaczej jest z wężami, ale to odkrywam z czasem.
W Brisbane od razu poczułam się dobrze. To niby spora, dwumilionowa aglomeracja, ale Australijczycy śmieją się, że rozwojowo jest dziesięć lat za Sydney czy Melbourne.
– To wielka wiocha – powtarzają zgodnie.
Tu się żyje powoli, nie ma jeszcze tego szalonego, cywilizacyjnego pędu, nie ma tylu przepychanek, nie ma tego poczucia zadęcia. Chociaż mam wrażenie, że brak zadęcia jest akurat charakterystyczny dla ogółu Australii.
Brisbane leży mniej więcej w połowie wschodniego wybrzeża, w strefie subtropikalnej, w stanie Queensland, czyli miejscu, gdzie klapki nosi się przez dziewięć miesięcy w roku (nawet australijską zimą). Przez pozostałe trzy miesiące pada, więc i wtedy klapki też się sprawdzą. Na pewno lepiej niż kalosze, bo temperatura w porze deszczowej (która trwa latem, od grudnia do lutego) raczej nie spada poniżej trzydziestu stopni; w kaloszach stopy mogłyby się nieco spocić. Klapki to podstawowe obuwie każdego mieszkańca Brisbane. Sprawdzają się też gołe stopy. Druga i trzecia niezbędna rzecz to: krem z filtrem i okulary z ciemnymi szkłami. Ale tak naprawdę, to niewiele tu do szczęścia potrzeba. Pogoda sprzyja wolniejszemu tempu życia, dzięki czemu na twarzach przechodniów częściej pojawia się uśmiech. Ludzie jakoś mniej się stresują. Takie są pierwsze wrażenia. Co jeszcze jest charakterystyczne dla Brisbane? Piwo XXXX, czyli „four ex” – nikt poza lokalesami raczej go nie pija, bo do dobrego browaru mu daleko (koledzy z sąsiednich stanów śmieją się, że nazywa się XXXX, bo mieszkańcy Queensland nie potrafią pisać). Przy okazji, w Australii nikt nie pija również piwa Fosters, reklamowanego w świecie jako to najbardziej australijskie. Nie wiem nawet, czy można je dostać w tutejszym monopolowym… Luz widoczny jest nawet na samochodowych tabliczkach rejestracyjnych – są na nich wymalowane palmowe drzewa, można również zobaczyć napis Relax! It’s Queensland, ewentualnie podobiznę Elvisa Presleya. Takie rzeczy tylko w Brisvegas! A czemu nazywają to miasto Brisvegas? Tego nie rozumie chyba nikt, bo w Brisbane chodzi się spać o dwudziestej pierwszej i wstaje o szóstej rano. Do Vegas mu daleko.
Brisbane leży przy zatoce Moreton, nad rzeką Brisbane i rozciąga się po obu jej stronach. To trzecie co do wielkości miasto w Australii, które chyba dopiero zyskuje na popularności. Jego szybki rozwój można ocenić, licząc smukłe żurawie rozproszone między budynkami i patrząc na wzrost cen nieruchomości, o którym krzyczą media.
Zanim Brisbane stało się miastem, nazywało się Meeaan-jin i było domem aborygeńskich plemion Turrbal oraz Jagera, a w czasach kolonizacji zaistniało jako odosobnione więzienie dla recydywistów (z Brisbane do Sydney jest tysiąc kilometrów, a to tam była najbliższa duża osada). John Oxley, odkrywca wysłany na zwiady w te okolice przez gubernatora Nowej Południowej Walii (wtedy tak nazywały się tereny wschodniej Australii, nie tylko stan), sir Thomasa Brisbane’a, założył tu w tysiąc osiemset dwudziestym czwartym roku pierwszą osadę dla skazańców, jedną z najsurowszych w Australii. Na jej siedzibę wybrał cypelek znajdujący się na północ od obecnego centrum miasta (dziś to miejsce nazywa się Woody Point i jest tam całkiem przyjemne miasteczko). Po roku, ze względów logistycznych, przeniósł kazamaty nad rzekę – te miały wtedy strategiczne znaczenie. Nowe baraki mieściły się tam, gdzie dzisiaj znajduje się główna aleja handlowa Brisbane, deptak Queen Street Mall, a w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku magistrat ochrzczono Brisbane, na cześć wspomnianego gubernatora. W tym samym czasie oficjalnie założono też nową, niezależną kolonię Queensland (przez Polaków zwaną Queenslandem), a Brisbane zostało jej stolicą i do dziś jest najważniejszym, i największym, miastem stanu. Na popularności zyskało w latach drugiej wojny światowej – było głównym portem regionu, a liczba ludności szybko wzrosła, bo tłumnie stacjonowali tu amerykańscy, angielscy i australijscy żołnierze. Niektórzy zostali, inni zostawili potomstwo.
Zamieszkaliśmy na przedmieściach, jakieś trzydzieści kilometrów na północ od miasta. To tu jest teraz mój nowy Milanówek. Niska zabudowa, posesje z rzadka odgrodzone płotami, ale domy też niezbyt bogate, powiedziałabym, że raczej przeciętne, tylko czasem zadbane.
– Ja myślę, że w Queensland nie dbają o domy – zauważa podczas jednego ze spacerów Sam. – W Melbourne ogródki są czyste, w środku też czysto, a tu wcale się nie przejmują. Oh man, you can just imagine the houses I saw when I was house hunting.
– Czy ty powiedziałeś do mnie man?
Tylko się uśmiechnął. Kurtyna.
Uroku całej okolicy dodają palmy, rosnące na przemian z eukaliptusami, drzewami plumerii i charakterystycznymi dla Australii kuflikami. Wokół nich uwijają się lorysy tęczowe (takie barwne, lokalne wróble), bowiem nektar kwiatów kuflika jest ich przysmakiem. Gromadzą się tłumnie o świcie i przed zachodem słońca – nie da się ich nie usłyszeć, bo awanturują się na całego. Głośniejsze od nich są chyba tylko kakadu żółtoczube, ale te raczej do nas nie zaglądają. Nigdy specjalnie nie przepadałam za ptakami, wydawały mi się trochę szalone albo może głupie, ale te tutaj są tak piękne, że z przyjemnością im się przyglądam i zapraszam na taras. Niecierpliwie czekam, aż zaczną jeść mi z ręki.
Zaprzyjaźnianie się z rzeczywistością przerywa jednak nieunikniona codzienność, której zresztą nie chcemy unikać – trzeba w końcu dopełnić formalności.
– Właściwie, to macie trzy możliwości: możecie aplikować o wizę studencką, ale to inwestycja w szkołę, ubezpieczenie, no i nie będziesz miała pełnego prawa do pracy – wyjaśnia znajoma pani prawnik. – Nie wydaje mi się, że to dla was dobre rozwiązanie. Możecie też wziąć ślub albo po prostu aplikować o wizę partnerską. – Rozrysowuje każdą z opcji na kartce i zostawia nam do przemyślenia.
Musimy ruszyć w którąś stronę, bo przebywanie na wizie turystycznej i kilkudniowe wakacje co trzy miesiące w Nowej Zelandii na dłuższą metę by się nie sprawdziły (chociaż, może…). Powaga sytuacji ciut nas przeraża – niedawno się poznaliśmy, szybko, odważnie i bez randkowania zdecydowaliśmy się razem zamieszkać i znowu trzeba coś postanawiać.
– A jeśli w ciągu tych dwóch lat się rozstaniemy? – dyskutujemy te najgorsze scenariusze. – No bo ile najdłużej byłeś z jakąś dziewczyną?
– Półtora roku.
No właśnie, a wiza partnerska jest swoistą deklaracją, że w tym, co nas łączy, widzimy wspólną przyszłość na dłużej niż półtora roku. Jest też sporą inwestycją – i czasu, i pieniędzy – a ja jestem zupełnie spłukana. Co gorsze, to nie ma szansy się zmienić, bo jako turystka nie mogę pracować. Facet, którego poznałam stosunkowo niedawno, musi nagle wziąć za mnie pełną odpowiedzialność, a ja, kobieta zawsze niezależna, muszę odpuścić. I nie chodzi tylko o sprawy finansowe.
Porządnie wałkujemy temat, każde z nas wywala na wierzch swoje obawy, nie obywa się bez pierwszych sprzeczek, bo poziom stresu oraz odpowiedzialność tylko wzrastają. Decydujemy się aplikować o wizę partnerską, o którą w Australii mogą się starać pary w związkach de facto.
Przez następne tygodnie kompletujemy dokumenty, Sam pracuje jak szalony, ja kończę urządzanie domu. Dni są do siebie podobne. Rutynę rozbijamy tylko w weekendy. Na szczęście – jest gdzie.
To jedna z tych rzeczy, która szybko rozkochała mnie w Australii – okolice tutejszych miast to plac zabaw dla rozbrykanych dzieci. Podobnie jest z Brisbane: są góry z bajkowymi widokami, wyspy, na których można jeździć po plaży i ścigać się z falami, lasy na przydługie wędrówki. Nudzić można się tu jedynie z wyboru.
Na soboty upodobaliśmy sobie pobliską wyspę Bribie. Ładna pogoda zachęca do plażowania, ale dla każdego z nas znaczy to coś zupełnie innego… Dla mnie – gapienie się w niebo przy szumie fal, dla niego – buksowanie kół w piachu i ucieczki przed przypływem.
Bribie to najmniejsza z czterech głównych, piaskowych wysp odgradzających północną część zatoki Moreton od oceanu. To tu jest najbliższa, ładna plaża na północ od Brisbane – w samym mieście nie ma ich wcale, bo rozciąga się ono nad rzeką, nie nad Pacyfikiem. Bribie jest jednak mało doceniana i rzadko polecana. Dziwi mnie to, bo nie dość, że łatwo się na niej znaleźć – na wyspę prowadzi most – to dla posiadaczy terenówek jest miejscem, gdzie mogą się wyszaleć.
Mkniemy wzdłuż wody, wpadając czasem w koleiny wydrążone przez inne auta, zważając, aby się nie zakopać, bo to tylko niepotrzebny kłopot. Co jakiś czas mijamy małe obozowiska – i takie na jeden dzień, i te na kempingu, na wydmach, rozbite na dłużej. Wytężony wzrok wypatruje dzieciaków, którym nierozsądni rodzice pozwalają stawiać babki na środku drogi – tak, ta plaża jest równocześnie drogą. Może nie ma narysowanych pasów ani zaznaczonego pobocza, ale są ograniczenia prędkości i policyjne kontrole.
– Hey mate! How ya goin’? – rzuca sympatyczny policjant, który kiwnął na nas pośrodku plaży.
– Good thanks, yourself? – wyjątkowo grzecznie odpowiada mój partner.
– Yeah good. We are just checking permits and doing breath tests. Can I see your drivers licence?
Sprawdza prawo jazdy, potem upewnia się, że mamy pozwolenie na jeżdżenie po wyspie (trzeba je wykupić wcześniej). O dowód rejestracyjny nie pyta, bo w Australii takowe nie istnieją. Na koniec podstawia alkomat. Zagryzam zęby, bo do lunchu (co prawda już jakiś czas temu,) piliśmy piwo... Wyświetlacz pokazuje więcej niż zero zero, ale policjant uśmiecha się tylko i żegna nas machnięciem ręki. Limit to pół promila i to nie tylko w weekend.
Z plaży nad oceanem przenieśliśmy się nad zatokę. Na horyzoncie widać było góry o przedziwnych kształtach, Glass House Mountains, które niesfornie wyrastają z płaszczyzny. Te wzniesienia, to jedno z pierwszych miejsc, które dostrzegł i nazwał podbijający Australię kapitan Cook. Słońce zachodziło tak spokojnie, a feeria barw odbijała się w wodzie jak w lustrze. Niedaleko od brzegu, na piaskowym skrawku, siedziały dwa pelikany – wielkie pelikany australijskie (podobno w dziobie mogą zmieścić trzynaście litrów wody). Mrs Pelican and Mr Pelican spędzali romantyczne popołudnie w błogiej atmosferze zatoki Moreton, Mrs Julia and Mr Sam pozwolili sobie do nich dołączyć. I tak siedzieliśmy razem z pelikanami, obserwując, jak słońce ustępowało miejsca księżycowi. To jest prawdziwa miłość – znikać, żeby mógł pojawić się ktoś inny...
W porannym szale budzik spada z szafki. W tym domu nikt nie lubi wstawać zbyt wcześnie, chociaż Brisbane jest po prostu stworzone dla rannych ptaszków. Kawiarnie pootwierane, biegacze mijają tych, którzy wyszli z psem na spacer, ktoś już dawno rozłożył się w parku, a jeszcze nie wybiła ósma. Nie ma większego znaczenia, czy to lato, jesień, czy zima – dni są ewentualnie krótsze, ale o dłuższym śnie i tak nie ma mowy. W Brisbane nikt nie zawraca sobie głowy zmienianiem czasu w zależności od sezonu, ten zawsze jest jeden, co powoduje zresztą wieczne przepychanki. Zwolennicy zmiany czasu krzyczą, że chcą spać, i że zmiana przysłuży się biznesom – w Melbourne i Sydney zegarki bowiem się przestawia. Przeciwnicy zaś stają w obronie… krów, uzasadniając, że mogłyby się pogubić przy dawaniu mleka. To jest autentyczny argument z corocznej debaty, która toczy się przede wszystkim między „miejscowymi” a „przyjezdnymi”, a dzięki temu łatwo poznać, kto jest stąd. Żeby było jasne – ci stąd są przeciw przestawianiu zegarków.
Do miasta przebijamy się we wczesnym w korku. Idzie dosyć sprawnie, chociaż już bliżej CBD (biznesowego centrum zwanego Central Business District) można zwariować. Nawet nie od samych korków, bo tym w Brisbane daleko do warszawskich, ale z zawiłości. Drogi w tym mieście zaplanowane są bez żadnego sensu – wiją się jak wściekły wąż, a plan w niczym nie przypomina kartki do gry w kółko i krzyżyk. Do tego: górka, dołek, górka, dołek – całkiem jak w San Francisco.
– Bloody Brisbane! – mruczy wkurzony Sam, gdy trzeci raz skręcamy nie tu, gdzie trzeba, bo gubi się nawet nasza nawigacja. – W Melbourne wszystko jest proste, a tu… It is driving me nuts!
Faktycznie, gdyby porównać mapy Brisbane i Melbourne, od razu dostrzeże się różnicę. Melbourne to prosta siatka, a Brisbane – sieć zakrętów. Do tego, przez meandry rzeki, trudno się zorientować, czy już przekroczyło się most, czy jeszcze nie. Do dziś dnia nie do końca sobie z tym radzę.
Do centrum rzadko wybieramy się autem z dwóch powodów: pierwszy to ten komunikacyjno-organizacyjny, bo jak nie zna się dobrze śródmieścia, łatwo się zgubić; drugi wiąże się z parkingami. Bo w Brisbane parkingi są chyba najdroższe w całym kraju! Trzydzieści pięć dolarów za godzinę. Trzydzieści pięć! Parkujemy i pędzimy, żeby nie spóźnić się nawet o minutę.
Przed wejściem do urzędu łapiemy po dwa głębsze wdechy.
– Stresujesz się? – pytam, zagryzając wargę.
– Nuh, yeah – odpowiada w australijskim stylu. „Nuh czy yeah” mam ochotę dopytać.
Nie, nie idziemy się hajtać, tylko zarejestrować związek, ale mimo wszystko dopada nas nieunikniona powaga sytuacji. Teraz będziemy „parą” także oficjalnie.
Akcja trwa jakieś dwadzieścia minut. Sprawna obsługa i uśmiechy w urzędzie, a my wreszcie mamy jeden z najważniejszych papierków potrzebnych do aplikacji o wizę – certyfikat związku partnerskiego. Zebraliśmy już wszystko: wyniki badań, uzupełnione formularze, listy od znajomych i zdjęcia udowadniające, że naprawdę jesteśmy razem. Wszystko sprawdzane jest skrupulatnie, bo są tacy, którzy oszukują i podobno „związki dla wizy” są tu na porządku dziennym. Półtora kilo dokumentów ląduje w skrzynce na listy, a my ten krok do wspólnej przyszłości postanawiamy uczcić dobrą kawą.
Szybko zresztą się od niej uzależniam. Dotychczas pijałam kawę okazjonalnie, zazwyczaj małą czarną po obiedzie w knajpie, ale już w kilka tygodni po przeprowadzce do Australii bez kawy z mlekiem nie wyobrażałam sobie dnia. Nie wiem, co jest w niej takiego, czy to mleko, czy kawa, czy po prostu to, że wszyscy ją piją, ale jest coś, co sprawia, że z przekonaniem powtarzasz: „Kawa w Australii jest najlepsza na świecie” i szczerze w to wierzysz.
Australijczycy to kawowe snoby. Co prawda, w domu nadal piją rozpuszczalną, ale „na mieście” są znawcami (i to bez nutki ironii).
– Flat white, please. – To moja ulubiona, zawsze w kubku na wynos, nawet jak piję ją na miejscu.
– Any sugars? – Dziękuję, kiwając przecząco głową; w kawiarniach zazwyczaj słodzą ci kawę przed podaniem. – Three fifty.
Odliczenie odpowiedniej kwoty za każdym razem zajmuje mi chwilę, bo wciąż nie mogę odróżnić monet. Nie pojmuję dlaczego, przeciw logice, moneta o niższym nominale, jest większa od tej o wyższym nominale. A pięćdziesiąt centów jest największe ze wszystkich!
W końcu wręczam gotówkę.
– Won’t be long, mate. – Uśmiecha się szeroko barista o latynoskiej urodzie. Po chwili podaje mi kolorowy kubek. – Have a good one! – rzuca i wraca do pracy. Have a good co? Tego nie wie nikt.
Australia trwa w kawiarnianym szale od początku lat dziewięćdziesiątych, ale jego zalążki powstały dużo wcześniej, bo już na początku dwudziestego wieku. To wtedy i po drugiej wojnie światowej przyjechało tu wielu emigrantów z Włoch i Grecji, ludzi, wiedzących, co to znaczy dobra kawa. Szybko wyedukowali miejscowych, którzy z biegiem lat stawali się coraz bardziej wybredni.
Nie bez powodu amerykański gigant, Starbucks, poniósł tu sromotną porażkę. W dwa tysiące ósmym roku, po ośmiu latach działalności, zamknął sześćdziesiąt jeden z osiemdziesięciu czterech kawiarni i zwolnił siedemset osób. Totalna klapa. Nie wiem, czy gdziekolwiek indziej na świecie aż tak im się nie powiodło.
Starbucks popełnił na tutejszym rynku kilka błędów2): nie zbadał systemu, nie dostosował produktów do wymogów klientów, miał słabą obsługę, a co najważniejsze – serwował kiepską kawę w wysokiej cenie. I to wszystkich nieźle wkurzyło. Gigant nie dostał drugiej szansy, a małe kafejki wciąż odnoszą ogromne sukcesy.
2) UNSW Australia Business School, Marketing Lessons: Whatever Happened to Starbucks, www.businessthink.unsw.edu.au (dostęp: 27.07.2016).
Bardzo lubię tę kawiarnianą kulturę. Malutkie, lokalne sklepiki, gdzie dobry ekspres jest centrum wszechświata, od razu przypadły mi do gustu. Przyjemnie jest sobie w nich przysiąść i popatrzeć na przechodniów, którzy wcale nie pędzą, a jeśli nawet, to w tym pędzie potrafią znaleźć sekundę na uśmiech. Uśmiech do nieznajomego i rzucenie tego zwykłego: „How are you today?”. Ot, tak. I może ich to nie interesuje, może wcale nie chcą wiedzieć, jak ci mija dzień, może nie, ale co z tego? To ma tutaj wtórne znaczenie, bo ważniejszy jest sympatyczny klimat. W przyjacielskim społeczeństwie, gdzie większość jest raczej radosna niż nadąsana, ty też stajesz się milszy. To jest zaraźliwe jak ziewanie – ktoś zaczyna, ty powtarzasz i nie możesz przestać.
Gdy zapytasz kogoś o drogę, to zanim odpowie, bąknie to ichnie „How ya goin’?”. Pani w sklepie zawsze dopyta, jak się masz i jakie masz plany na popołudnie, a ty, wysiadając z autobusu, powiesz „Thank you, driver”, dziękując kierowcy za to… za to, że jest kierowcą.
Również podczas rozmów telefonicznych, zanim przejdziesz do konkretów, wypada się przedstawić, podpytać rozmówcę o to, jak się ma, i oczekiwać tego samego od niego. Nie ma znaczenia, czy dzwonisz do serwisu, czy chcesz umówić się z koleżanką – musisz wymienić uprzejmości.
Rozmowy telefoniczne od początku są jednak dla mnie dramatem. Nie z powodu kurtuazji rozmówców, bo ta zdecydowanie mi odpowiada, ale z powodu akcentu – australijskiego, nieznośnego akcentu. Szybkie, dość niechlujnie wypowiadane słowa, zlewające się w całość i ciągłe skróty, tak typowe dla australijskiej mowy. Plus – to coś zwane slangiem. Miks akcentu i nieznanych określeń (i to w słuchawce,) jest nie do rozszyfrowania dla kogoś takiego jak fresh off the boat (czyli świeżego imigranta).
Zresztą, nie będę oszukiwać, podczas bezpośrednich spotkań wcale nie jest łatwiej. Gdy Sam gada z kumplami, otwieram szeroko oczy, a moje uszy osiągają rozmiar słoniowych. Silę się, jak tylko mogę, żeby cokolwiek zrozumieć, bo oni brzmią jak przybysze z innej planety. Arvo, barbie, bottle-o, sunnies, ute, sparky, loo... Czyli: popołudnie, grillowanie, sklep z alkoholem, okulary przeciwsłoneczne, samochód z naczepą, elektryk i kibelek. Co to za język? Gdzie angielski, którego uczyłam się w szkole?
Jedyne, co przyswajam prędko, to popularne „no worries”, które w krainie Oz jest doskonałą odpowiedzią na wszystko i ratunkiem, gdy nie wiesz, co powiedzieć. Pełni nie tylko funkcję „Nic się nie martw”, ale również: „Nie ma za co”, „Masz to jak w banku”, „Ja się tym zajmę”, „Zapraszam ponownie” czy „Miło mi”. Gdyby ktoś drastycznie ograniczył australijski słownik, to „no worries” na pewno by się ostało.
Fioletowa dżakaranda, która kwitnie tuż przed domem, jest najlepszym symbolem rozkręcającej się wiosny. Wyściela podjazd fioletowymi kwiatkami i sprawia, że wszystko wygląda zjawiskowo. Całe Brisbane zresztą nabiera wtedy wrzosowych barw. W ogrodzie kwitną strelicje (które w Polsce częściej spotyka się w kwiaciarniach) i hibiskusy. Tylko róże nie chcą tu rosnąć (podobnie jak koperek), bo jest po prostu za ciepło.
– Nie mam się w co ubrać – furkam poirytowana, bo zdarzyło mi się wstać lewą nogą (tak, w Australii też zdarzają się takie dnie). – Naprawdę, Sam, nigdzie nie idę. – Garderobiane rozterki odbierają mi chęć wyjścia na sobotniego grilla ze znajomymi.
– Idź nago, dobrze wtedy wyglądasz – rzuca od niechcenia, zupełnie nie przejmując się moją tragedią. Serio?
To wkurza mnie jeszcze bardziej i dąsam się całą drogę, że nie chcę, że nie lubię, że wszystko jest nie tak, a on… On tylko głupkowato przytakuje. Dopiero pod bramą orientuję się dlaczego – celem naszej dzisiejszej wycieczki nie jest żadne grillowanie, tylko Lone Pine Koala Sanctuary, miejsce, które chciałam odwiedzić od samego początku.
– Jesteś super! – krzyczę na cały parking. Azjatycka wycieczka zerka na nas z zainteresowaniem.
Lone Pine Koala Sanctuary to małe zoo z australijskimi zwierzakami. Są tu wombaty, kangury, dziobaki, dingo, węże, strusie, kazuary, ale większość to uratowane koale. To pierwszy i największy rezerwat koali na świecie, żyje ich tu ponad sto trzydzieści i są wszędzie. W Lone Pine jest przedszkole dla małych koali, dom starców dla starych koali, akademik dla chłopców koali, są pokoje schadzek dla zakochanych koali. Jest i hodowla eukaliptusów, żeby w żadnym wypadku koale nie zgłodniały. To mój mały raj, bo z jakiegoś powodu kocham koale miłością prawdziwą (to chyba ta dziecięca wyobraźnia) i mogę na nie patrzeć godzinami. Nie wiem, czy są na świecie stworzenia bardziej urocze niż te puchate miśki, które z miśkami nie mają nic wspólnego. Nawet kangury, z którymi można w rezerwacie posiedzieć na polanie, plasują się na drugim miejscu.
Wytrwale czekam w niezbyt długiej kolejce do przytulania – Lone Pine Koala Sanctuary to jedno z niewielu miejsc w Australii, gdzie koalę można wziąć na ręce i chociażby z tego powodu powinno stać się punktem obowiązkowym przy zwiedzaniu Brisbane. Wyobrażałam sobie przytulanie pluszaka, a okazuje się, że koala to…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Wszystkim tym, którzy sprawili, że poczułam się tu jak w domu – dziękuję. Gdyby nie Wy, już dawno spakowałabym walizkę.
To everyone who made me feel at home – thank you. If it wasn’t for you, I would have packed my bags a long time ago.
Mojej siostrze Pati i przyjaciółce Anecie dziękuję za to, że są zawsze obok, mimo tysięcy dzielących nas kilometrów.
Adze, Małgosi i Angelice – za nieocenione wsparcie przy tworzeniu moich książek.
Samowi – za użyczenie ręki na okładkę. Dziękuję Ci, mój najlepszy podróżniczy kompanie. Przed nami jeszcze dużo świata do odkrycia...