Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Julia czerpała z życia pełnymi garściami. Kariera w telewizji, cudowni przyjaciele i rodzina, możliwości, których niejeden mógłby pozazdrościć… Jednak ona sprzedała wszystko, co miała, spakowała się w dziesięciokilogramowy plecak i wyjechała w samotną podróż dookoła świata.
W trakcie tej wyprawy poznaje samą siebie. Nawiązuje niezwykłe przyjaźnie. Obserwuje ludzi. Smakuje świat. Popełnia błędy. Uczy się. Płacze. Zakochuje się. I nigdy nie wraca.
A co jeśli musisz rzucić wszystko, żeby odnaleźć szczęście na drugim końcu świata?
Być w podróży dookoła świata brzmi dumnie. Nie każdy ma odwagę, żeby wyruszyć, a potem talent, żeby o swojej przygodzie opowiedzieć mądrze. Julii udało się jedno i drugie.
Jarosław Kuźniar
Bilet dookoła świata odmienił całe życie Julii…
Dzięki tej książce poznasz najpiękniejsze i najciekawsze miejsca widziane jej oczami. A może zainspirujesz się i jak ona postawisz na jedną kartę?
Jessica Mercedes
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Copyright © by Julia Raczko
Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu. Redakcja dokonała wszelkich starań, by skontaktować się z osobami, których wizerunek został przedstawiony na zdjęciach.
Tytuł: Gdzie jest Julia?
Autor: Julia Raczko
Inicjowanie projektu: Magda Mazur
Redakcja: Małgorzata Taczanowska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Aga Kozmic
Skład i projekt makiety: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux
Zdjęcie na okładce: Aga Kozmic
Pozostałe zdjęcia:
Julia Raczko: s. 321–336
Shutterstock: s. 7, 12, 33, 46, 53, 62, 77, 83, 91, 94, 96, 104, 112, 120, 140, 160, 176, 184, 190, 198, 205, 214, 222, 237, 257, 266, 278, (Ecelop); 136, 153, 309 (A Aleksii)
Dominik Trzebiński Du Châteaux: s. 125
Creatable: s. 9, 27, 28, 32, 42, 52, 61, 66, 76, 82, 90, 93, 95, 103,108, 119, 124, 135, 139, 146, 152, 156, 171, 183, 185, 197, 198, 204, 213, 217, 236, 256, 262, 277, 287, 288, 290, 293 (Palau)
Redaktor prowadząca: Angelika Ogrocka
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2015ISBN 978-83-7642-829-1
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Bo są ludzie, których trzeba spotkać, i miejsca, które można zobaczyć…
Zerkałam na nich przez uchylone okno. Siedzieli we dwóch, zagadani jak najlepsi kumple. Nie wiem, o czym rozmawiali, bo szczebioczące papugi i szum palmowych liści na delikatnym wietrze skutecznie zagłuszały dialog. Zresztą, nie słowa były tu ważne, nawet nie chciałam snuć domysłów, o czym toczy się dyskusja. Wolałam patrzeć – na dwóch facetów mojego życia.
To był 2 maja 2015 roku, dzień ważny dla mnie przynajmniej z trzech powodów…
Rano obudziłam się o rok starsza. To moje trzydzieste urodziny. Chyba symboliczne dla każdego, kto przekracza ten magiczny metrykalny punkt. Przeżywałam, gdyż wcześniej zdawało mi się, że trzydziestolatkowie są już „tacy starzy.” Teraz sama stałam się trzydziestolatką. Choć już od dłuższego czasu obserwowałam dokładnie swoją twarz przy mocniejszym świetle – nie dostrzegłam żadnych zmarszczek. Nie miałam też: męża, dzieci, stabilnej pracy i uporządkowanego życia – tego wszystkiego, co stereotypowo kojarzyło mi się dotychczas z „tym” wiekiem.
Kilka lat temu odrzuciłam spokojne życie w imię przygody. Zostawiłam wszystko, co miałam i bardzo lubiłam, żeby zrobić coś, co wcześniej specjalnie mnie nie interesowało – podróżować. Sama nie wiem dlaczego, skąd przyszedł ten impuls. Może szukałam dziury w całym, a może intuicja podpowiadała mi, żeby poddać się próbie i zrealizować jednak ten szalony pomysł, który pojawił się znikąd? Do dziś zastanawiam się, co wygnało mnie w świat. Nie chciałam sobie niczego udowadniać, a tym bardziej nikomu innemu, nie miałam też przed czym uciekać ani nie chciałam niczego szukać… Być może byłam zmęczona tą rutyną, w którą, chcąc nie chcąc, wpada każdy z nas i ciągnęło mnie, żeby złapać haust innego powietrza? Powietrza niezanieczyszczonego nudą codzienności?
– Wpadłam na pomysł, żeby wyjechać na kilka miesięcy...
– Jedź – odpowiedziała szybko Małgosia, przyjaciółka z pracy, która objechała już chyba pół świata. – Jedź – powtórzyła bez sekundy zastanowienia, nie dając mi nawet dokończyć zdania. – Podróże zmieniają nas na lepsze. Jedź – poznasz i pokochasz ludzi. Jedź, jeżeli czujesz taką potrzebę. Wrócisz do tego… – Siedziałyśmy w przerwie między zdjęciami, popijając kawę, a wszyscy wokół nas gdzieś pędzili. Zaraz zaczynał się program na żywo, też musiałyśmy wpaść w ten wir.
Niedługo potem odkryłam, że istnieje coś takiego jak bilet dookoła świata. Dalej wszystko potoczyło się jak śnieżna kula – oszczędzanie, przygotowania, pożegnania. Wyjechałam rok później, jako totalny podróżniczy żółtodziób.
Wyjechałam w podróż dookoła świata. I nigdy z niej nie wróciłam.
2 maja 2015 roku mijały dokładnie dwa lata, odkąd przeprowadziłam się do Australii. To tutaj był teraz mój dom i moja codzienność, chociaż nie taki był plan. Nie zamierzałam zniknąć na stałe. Po sześciu miesiącach miałam wrócić do mojego warszawskiego życia, które przecież tylko zawiesiłam...
Jednak stało się inaczej. Zbieg okoliczności, przypadków oraz suma podjętych przeze mnie decyzji zaprowadziły mnie do Brisbane – australijskiego miasta, którego nawet nie było na trasie mojej podróży. Tutaj poznałam człowieka, z którym piję poranną kawę, spaceruję nad oceanem i rozbijam namiot na środku pustyni pod niebem pełnym gwiazd… Szczęśliwy traf postawił na mojej drodze chłopaka, który podaje mi rękę, gdy potykam się o mały kamyk i łapie mnie, gdy spadam ze schodów (przynajmniej się stara). Los podarował mi osobę, dla której nauczyłam się robić pierogi. Po trzydziestu latach!
To on jest jednym z tych mężczyzn, którzy siedzieli na tarasie. Drugi, to mój tata.
2 maja 2015 roku jest taki ważny też z tego powodu, że on tu był. Pofatygował się na drugi koniec świata (biedaczek, tak bardzo nie lubi latać), żeby zobaczyć mój nowy dom i tę moją codzienność. Czekałam na jego wizytę niecierpliwie, ale też trochę się bałam, gdyż przyjazd ojca to tyle, co postawienie kropki nad i dla mojego nowego życia. To zaakceptowanie przez rodzinę mojej decyzji.
Zerkałam na nich długo przez to okno, wzruszona i szczęśliwa. Oni też byli zadowoleni.
Podczas podróży dookoła świata prowadziłam blog, który pozwolił mi zatrzymać wspomnienia. Wspomnienia, którymi chcę się z Wami podzielić.
Nabuzowane wilgocią powietrze waliło w szybę, a potężne krople deszczu w blaszany dach. Bezczynnie gapiłam się w sufit, cierpliwie czekając, aż ten mały fragment tynku w kolorze wyblakłego różu spadnie mi na nos. Nie chciał. Od dwóch godzin leżałam nieruchomo, ściśnięta pasem, w którym schowane były wszystkie wartościowe rzeczy, i przerażona każdym skrzypnięciem podłogi na korytarzu pytałam siebie w myślach: „Po co mi to było?”. Czekałam. Aż przestanie padać i aż ten przeklęty tynk w końcu się oderwie. Wiedziałam, że prędzej czy później to nastąpi. Musiało, bo w tym obskurnym pokoju wszystko w końcu musiało odpaść.
Chodnikami Bangkoku płynęła rzeka. Ciemne chmury wisiały nad miastem, zmieniając porę dnia w późne popołudnie.
– Thai massage? – słyszę, gdy tylko przekraczam próg drzwi hostelu.
Nie zdążyłam jeszcze odpowiedzieć, kiedy drobna dziewczyna zadała to pytanie po raz kolejny, nadając jak katarynka. Natychmiast zaczęły jej grzecznie wtórować sąsiadki.
– Tuk tuk, miss – do chóru dołączyły męskie głosy miejscowych kierowców.
– Where are you from? – spytał młody chłopak, przyspieszając za mną kroku.
Przyspieszyłam i ja. Ze wzrokiem wlepionym w ziemię, szłam w rytm trąbiących aut.
– Taxi? Taxi? – szepnął facet z różowej taksówki, gdy stałam przy przejściu, ale zanim zareagowałam, wciągnął mnie tłum. Tłum szybkich jak mrówki pieszych.
Na wąskim chodniku sprzedawcy odkrywali schowane pod folią stragany pełne wszystkiego. Ktoś się spieszył, a ktoś nie spieszył się wcale. Zgarbiona staruszka zgarniała miotłą wodę sprzed swojego kramu. Jej wnuczek (tak mi się wydaje, że to był wnuczek) podskakiwał do nieba, na pewno w jakimś celu. Nie wiem, w jakim. Kierowcy setek skuterów zrzucali peleryny podczas jazdy. Sprzedawcy parasoli znikali za rogiem. Zagrzmiało na do widzenia. Szłam dalej, wciąż ściśnięta pasem z dokumentami, kurczowo trzymając plecak i rozglądając się nerwowo.
Na progu Khao Sanu, najbardziej znanej backpackerskiej ulicy świata, przywitał mnie smród wczorajszego piwa i dzisiejszego kaca. Z co drugiego baru dochodziła głośna muzyka wymieszana z okrzykami turystów. Turystów z całego świata, którzy czuli się tu świetnie. A wśród nich ja – nieopierzony pisklak wśród kolorowych papug, który zastanawiał się, o co tyle szumu. O kolorowe szyldy, wśród których wyróżniał się McDonald? O podkoszulki z napisem „I love Bangkok”? O lokalne piwo ze słoniem na etykiecie?
„Cześć, Janek. Jestem. Doleciałam dzisiaj rano, zatrzymałam się zaraz na równoległej do Khao Sanu. Spotkamy się?” – napisałam do kolegi, który mieszka w Bangkoku od ośmiu lat.
Szybko dojrzałam go w tłumie. Trudno zresztą byłoby nie zauważyć dwumetrowego blondyna wśród innych przechodniów, sięgających mu pod pachę. Przywitaliśmy się jak bliscy przyjaciele, mimo że ostatnio widzieliśmy się chyba na ognisku u sąsiadki, gdy byliśmy nastolatkami. Pamiętam, że grał na gitarze i miał włosy za ramiona. Od tamtej pory nie mieliśmy kontaktu. O tym, że przeprowadził się do Tajlandii, powiedziała mi kilka tygodni temu szwagierka mojej przyjaciółki, którą widziałam może piąty raz w życiu. Przypadek?
Usiedliśmy przy zimnym piwie (tym ze słoniem na etykiecie i w jednym z tych głośnych barów) w towarzystwie jego uroczej dziewczyny, Kai, jej kumpeli oraz dwóch polskich kolegów emigrantów.
Czego dowiedziałam się o tej ulicy, czyli sławnej Khao San Road? Że Janek i jego znajomi lubią tu przychodzić, bo jest wakacyjny klimat. Ludzie są wyluzowani i chodzą w klapkach. Jest tanio, ale nie ma tu prawdziwego tajskiego jedzenia. No, chyba że się pójdzie do jakiejś drogiej knajpy. Tam serwują najlepsze! Wkurzają ich turyści, którzy nie wiadomo czemu chcą się wtopić w tłum i chodzą w pumpiastych spodniach, a do tego na bosaka. Powiedzieli, że lubią Bangkok, bo tu ludzie są uśmiechnięci i spędzają kreatywnie czas. Ich zdaniem w Bangkoku żyje się lepiej. Łatwiej zarabiać większą kasę; nie trzeba dużo oddawać państwu. A korupcja wcale ich nie wkurza. Uważają, że Bangkok nie będzie pewnie nigdy kolejną Irlandią, ale na pewno może być miejscem, w którym życie rozpoczyna się na nowo. Rozmawialiśmy też o królu. Powiedzieli, że muszę go poznać.
Na spotkanie z królem wyruszyliśmy w szóstkę pięcioosobowym samochodem Kai, pokonując zakorkowane także nocą ulice. Król to facet, który przyjechał tu z Polski jakieś dziesięć lat temu i od kilku miesięcy prowadzi knajpę w jednej z dzielnic, gdzie turyści docierają rzadko. Knajpę dla miejscowych. Byłam atrakcją. I Janek też. Chyba przez blond włosy.
Na przykrytym ceratą stole, oprócz tajskiej whisky, wylądowały tajskie pyszności – kluchy podobne do pad thai, smażona wieprzowina w stylu świeżonki i sałatka z zielonego mango, czyli som tum mamuang. Zaskakująca w smaku mieszanka, idealny balans słodkości i ostrości, a na dodatek chrupiący, soczysty owoc. Wciągające. A na deser śmierdząca starą skarpetą ośmiorniczka, przygotowywana na rowerowym bagażniku lokalnego sprzedawcy. Zachwycona, próbowałam. Oni, stęsknieni, wspominali smak ogórków kiszonych.
Oprócz jedzenia i picia były też rozmowy. O życiu. O tajskiej kulturze i mentalności. Dowiedziałam się na przykład, że Tajlandczycy nie potrafią czytać map, więc pytanie ich o drogę w oparciu o mapę mija się z celem. W większości znają też angielski na podstawowym poziomie, więc trzeba mówić do nich bardzo prostymi zwrotami i za dużo nie tłumaczyć, bo to może mieć tylko odwrotny skutek. Nie można też dotykać ich głowy, jeśli znajomość nie jest wystarczająco zażyła. Tajlandczycy są też podobno bardzo czyści, dbają o to, żeby wszystko było wypucowane.
Chwilę po naszej rozmowie o czystości, coś ociera mi się o stopę. Nerwowo podskakując, zauważam jedynie końcówkę różowego ogona w rynsztoku.
– To szczur. Dużo ich tu – szybko reaguje Kai i klepie mnie po ramieniu.
Czystość i szczury w duecie to unikalne zestawienie, ale… nie pozostaje mi nic innego, jak zaakceptować ich obecność. Towarzyszą nam dość licznie do trzeciej rano. Potem ambitne rozmowy przestają mieć sens, a szczury jakiekolwiek znaczenie. Kai odstawia mnie pod drzwi hostelu.
Fragment tynku w kolorze wyblakłego różu nie spadł. Gapię się na niego w ciemnościach, starając się ignorować muzykę dudniącą z pobliskiego Khao Sanu. Zatyczki do uszu przydają się już pierwszej nocy, albo inaczej – przydałyby się, bo z płytkiego drzemania w ciszy wybudzają mnie krwiopijcy. Otrząsam się z obrzydzeniem i zapalam światło. Nie widzę ich, ale widzę małe plamki krwi na różowym (oczywiście, że różowym) prześcieradle. Cierpliwie wyczekują, aż wrócę do stanu nieważkości. Gaszę światło i gdy tylko zaczynam odpływać, wracają. Wstrętne pluskwy! Tynk w kolorze wyblakłego różu spada mi wreszcie na nos. Zbiegam w piżamie po kręconych schodach i proszę o zmianę pokoju, wręczając recepcjonistce prześcieradło w kropki. Niewzruszona dziewczyna, gapiąc się w swojego smartfona i wciąż grając jedną ręką, drugą wręcza mi nowy klucz. Szczerze liczę na to, że w nowym pokoju pluskiew nie będzie, ale nigdy nie dowiaduję się, czy są, bo nadmiar wrażeń bierze górę. Usypiam. Wolę nie sprawdzać, jak wygląda prześcieradło.
– Thai massage? – słyszę, gdy tylko przekraczam próg hostelowych drzwi. Nawet nie próbuję odpowiadać, bo wiem, że za sekundę usłyszę pytanie po raz drugi, a potem usłyszę kolejne – te o tuk tuka, taksówkę, czy o to, skąd jestem. Uciekam przed tym natłokiem w małą uliczkę i wreszcie zapada cisza. Tylko wychudzony kot leżący na murku mruczy niewinnie.
Gubię się. Bez planu, pomysłu, bez przewodnika. Zwiedzam Bangkok trasą, której nigdy nie byłabym w stanie odtworzyć. Zachęcona zapachami, próbuję na ulicznych straganach wszystkiego: mięsnych kulek na patyku, słodko-kwaśnych niby-naleśników, zupek serwowanych w woreczkach. Opanowuję sztukę przechodzenia przez ruchliwą ulicę w mieście, gdzie pieszy znaczy tyle co nic. Siadam na krawężniku przy tej mniej ruchliwej i się gapię. A potem wreszcie docieram nad rzekę, to był mój azymut. Chciałam posiedzieć, ale się nie da, bo na jej brzegu się po prostu żyje. W brudzie, przyozdobionym plazmowymi telewizorami, ktoś gotuje obiad, dzieci bawią się plastikową butelką, a szczur siedzi cichutko w kącie. Obrywa miotłą znienacka. Mały kącik na placu znajduję sobie i ja. Patrzę na niemrawe statki, nadal pełna wątpliwości, z totalnym brakiem wiary w siebie. Z drugiej strony, rozkoszuję się wizją swojego podróżniczego świata.
Wczoraj myślałam: chcę uciekać. Dziś zastanawiam się, co zrobić, żeby tu zostać. Bangkok wciąga, jest jak narkotyk. Nie możesz przestać. Czy go pokochałam? Nie. I nie chcę go kochać. To nie będzie seksturystyka. Tu jest wszystkiego za dużo. Za dużo hałasu, za dużo ludzi, za dużo zapachów. Kiedy kładziesz się spać, oddychasz z ulgą. Uff... Ale po czterech godzinach się budzisz i chcesz więcej. Bangkok zaskakuje cię na każdym kroku. Taki właśnie jest. Totalnie nieprzewidywalny.
– Thai massage? Foot massssssage? – słyszę, zanim przekroczę próg hostelowych drzwi. Spróbuję. Czemu nie?
– Czy wiesz, gdzie mogę naprawić komputer? – pytam recepcjonisty, starając się nie zdradzić, jak bardzo jestem wkurzona, że się zepsuł (komputer, nie recepcjonista).
– Pantip Plaza. Bus two. There – odpowiedział bez zawahania, wskazując w bliżej nieokreślonym kierunku. – There, there. Pantip Plaza – powtórzył, wciskając mi w rękę karteczkę z zapisaną robaczkami nazwą „tego” miejsca.
Poszłam, nie mając zielonego pojęcia, gdzie jest to jego „there”. Z pomocą zjawiła się tajlandzka babcia, która perfekcyjną angielszczyzną wyprawiła mnie na przystanek, poklepując po plecach na do widzenia.
– Enjoy Thailand! You will loveit – dodała na koniec.
Na przystanku z pomocą zjawiła się druga, która za rękę zaprowadziła mnie do starego, rozklekotanego i jak się okazało darmowego autobusu, który ledwie wyhamował.
Płochliwie stąpałam po drewnianej podłodze między dwoma rzędami krzeseł i, jak na zawołanie, wzrok wszystkich pasażerów zawisł na mojej białej twarzy. Byłam tylko ja i oni. Podejrzana dziewczyna z włosami ściętymi na jeża. Wypatrzyłam puste miejsce i szybko usiadłam na sparciałym fotelu, ściśnięta pasem z dokumentami, przytulając plecak. Czułam się, jakbym weszła przez przypadek do męskiej toalety. Uśmiechnęłam się nerwowo, starając się przekazać, że ja tylko na chwilę i zaraz znikam. Nadal się gapili. „Okej, Julka, wyluzuj. Jak zobaczą, że jesteś zrelaksowana, przestaną się patrzeć” – mówiłam sobie w myślach, rozkładając się wygodnie. Wtem ktoś poklepał mnie w ramię i mimiką dał do zrozumienia, że takie swobodne zachowanie raczej nie jest na miejscu. Spięłam się jeszcze bardziej, prostując drut w kręgosłupie i usiadłam w nienagannej pozycji. Ale po chwili zaczęłam dostrzegać, że na tych wszystkich twarzach zwróconych w moim kierunku pojawia się mały, nieśmiały uśmiech. Odpowiadałam tym samym, uśmiechem w ich kierunku, a oni, speszeni jeszcze bardziej niż ja, odwracali głowy w drugą stronę. W sumie sama już nie wiem, kto czuł się bardziej niekomfortowo.
Starsza pani z autobusu powiedziała, że to tu. Wysiadłam, zadzierając głowę do nieba. Pantip Plaza. Wielkie centrum miasta odebrało mi mowę – jestem w szoku, zbieram szczękę z podłogi, rozglądam się, nie wierzę. Wow! Wieżowce. Wielkie wieżowce. I centrum handlowe koło centrum handlowego. I tak aż po horyzont. Wchodzę do wskazanego Pantip Plaza i... znowu zbieram szczękę z podłogi. Elektroniczne centrum handlowe, pięć pięter, komputery, aparaty, kamery, telefony, gadżety, wszystko!
– Zepsuty. Dysk zepsuty. Zepsuty. Pięć dni. Będzie nowy – po szybkiej diagnozie stwierdził sprzedawca.
– Ale ja nie mam pięciu dni! – krzyknęłam. – Nie możesz nic zrobić? Nie da się szybciej?
Zadzwonił. Odłożył słuchawkę.
– Sprzedać. Idź tam. Sprzedać. – Wskazał palcem na stoisko w rogu. – Sprzedać, sprzedać – powtórzył.
Sprzedać? Mam sprzedać zepsuty komputer? I co? Kupić nowy? Sprzedać w Tajlandii zepsuty komputer? Ja? Blondynka? Wiedziałam, że nie pozostało mi nic innego, niż spróbować. Komputer był mi potrzebny, żeby w podróży prowadzić blog, ale mój budżet nie wytrzymałby zakupu nowego. Musiałam sprzedać rzęcha, żeby ten budżet podreperować.
– Dzień dobry. Mój komputer średnio działa. Chciałabym go sprzedać – powiedziałam pewnym głosem, kładąc laptopa na ladzie.
Pan diagnozuje.
– Dysk zepsuty. 8000 bahtów – składa propozycję.
– Ale wtedy nie starczy mi na nowy – kalkuluję szybko, ile mogę dorzucić. – Dziesięć tysięcy? Proszę. Jestem w podróży dookoła świata. Muszę kupić drugi – rozgaduję się i widzę, że pan rozumie co drugie słowo, więc nawijam dalej, wiedząc, że jego zagubienie może być moim sprzymierzeńcem.
– Okej, okej – przerywa mi w końcu. – Dam dziesięć tysięcy.
Transakcja zakończona sukcesem. Z kieszeniami wypchanymi gotówką idę na drugie piętro kupić nowy. Od dziś na klawiaturze – tajskie znaczki.
Ale obok tego królestwa elektroniki jest królestwo ubrań. Jest też królestwo butów i torebek, a także kosmetyków. Jest królestwo podróbek i królestwo markowych salonów. Zakupoholicy, trzymajcie się z daleka, bo tyle sklepów naraz to świat jeszcze nie widział.
Wokół tego zakupowego raju są wieczne korki. Jakżeby inaczej. Powietrze nie należy do najświeższych, ale gryzące w gardło spaliny neutralizuje na szczęście, przynajmniej odrobinę, zapach roznoszącego się wszędzie ulicznego żarcia. Bo pod tymi nowoczesnymi wieżowcami toczy się zwykłe, trochę egzotyczne życie. Trafiam na jakiś wegetariański festiwal. Rozstawione wokół gary wypchane są po pokrywkę jedzeniem, któremu nie można się oprzeć. Próbuję. Zaczynam od smażonego makaronu z chrupiącą marchewką i tofu. Na drugie wybieram zupę, a potem szybko na popitkę, bo chili idzie mi w pięty, wodę kokosową prosto z kokosa. Zagryzam świeżym mango i bananem na gorąco, a na wynos pakuję do plecaka trzy rodzaje sajgonek.
Siadam pod ścianą, szukając skrawka cienia, o który niełatwo. Jest gorąco i duszno. Bardzo. Wilgotność powietrza na pewno przekracza 95 procent, więc o głębokim oddechu można zapomnieć. Setki miejscowych przemykają ulicą, skrywając się pod kolorowymi parasolami. Teraz mają one chronić przez słońcem, bo deszcz przyjdzie pewnie dopiero wieczorem. Wtapiam się w tłum, kradnąc im ten kawałek bezcennego cienia i idę z prądem. Nie mam wyboru. Wszyscy gnają, ale jakoś tak inaczej, niż spieszymy się my, w Warszawie. Pędzą, ale w tym pędzie znajdują sekundę, żeby pogawędzić z napotkanym znajomym, przykucnąć na szybki posiłek czy po prostu się do ciebie uśmiechnąć.
Uśmiecha się też facet na przystanku, którego widziałam dwie godziny wcześniej żebrzącego tuż za rogiem. Kaleka. Nie miał nóg, przynajmniej wtedy. Teraz mu odrosły, więc ten jego uśmiech to pewnie w podziękowaniu za cud.
Z rana pakuję swoje manatki i opuszczam Orhid House, czyli mój opanowany przez krwiopijców różowy hostel w okolicach Khao Sanu. Mam dość kąsających mnie nocami obrzydliwych pluskiew i wiecznej wrzawy dochodzącej z sąsiedztwa. Z moim dziesięciokilogramowym dobytkiem idę piechotą do Chinatown. Nie wiem, czemu wpadłam na ten idiotyczny pomysł. Bo nie dość, że to daleko, a upał wcale nie zelżał, to przecież wiadomo, że w definicję każdego Chinatown wpisane jest słowo „wrzawa”. Cholera, jak tu głośno! W tym przedziwnym labiryncie nie mogę znaleźć żadnego hotelu, w sumie, to nie mogę znaleźć niczego. Mam cykora. Nie wiem, gdzie mam iść, jak znaleźć metodę, żeby się stąd wydostać. Panikuję. Szukam, pytając nieprzyjaznych Chińczyków o drogę. Nie znajduję odpowiedzi, ale znajduję przystanek i dobry autobus. Z podkulonym ogonem wracam na obrzeża Khao Sanu i biorę pokój w totalnie nijakim hotelu Rambuttri Village Inn & Plaza. Bez robaków i obdartego różowego tynku na ścianach. Śpię jak kamień.
„Idziemy na imprezę. Idziesz z nami?” – napisał Janek. Musiałam odmówić. Niestety, moje najbardziej eleganckie buty to japonki, a strój to koszula w kratę, co wyklucza mnie z przejścia przez selekcję. Nauczka, żeby w podróż zapakować coś bardziej wyjściowego. „Spoko. To pójdziemy na piwo. Przyjedź o 19.00 do dzielnicy Sukhumvit” – odpisał twierdząco, nie dając mi wyboru.
Piąty dzień w Bangkoku spędzam, spacerując bez planu, czyli wszystko w normie. I pewnie mogłabym tak długimi tygodniami, bo w Mieście Aniołów (Bangkok to po tajsku Krung Thep, czyli Miasto Aniołów) nie można się nudzić i przestać odkrywać. Omijam wszystkie największe atrakcje, intuicja podpowiada mi, żeby iść w drugą stronę. Ufam jej, w końcu wygnała mnie z korporacji w podróż dookoła świata. Nie może być głupia. I nie jest. Zaglądam do świątyń, którymi nie zachwycają się żadni inni przechodnie (nie wiem, czy tak jest zawsze, czy tylko dziś…). Rozsiadam się w parku, tym naprzeciwko Wielkiego Pałacu Królewskiego, i przez godzinę przyglądam się parze ćwiczącej prawdopodobnie swój pierwszy taniec. Mija mnie co najmniej setka biegaczy, pod drzewem ktoś trenuje boks, a na liliowym liściu, w opozycji do tych aktywnych, opala się tłusta żaba. A potem nawet chcę iść do tego pałacu, w końcu jestem tak blisko, ale zatrzymuje mnie przechodzień i stara się usilnie przekonać, że pałacowe zwiedzanie na dziś już jest zakończone. Gdzieś mi świta, że to tajlandzkie oszustwo w stylu „Pałac jest dziś zamknięty, ale… zabiorę cię w inne miejsce za niewielką opłatą”. Po drodze oczywiście zahaczymy o sklep znajomego, a rachunek za tuk tuka przekroczy zdrowy rozsądek. Odwracam się bez słowa, już mi się tam nie chce iść.
Nie ma więc królewskiego pałacu, nie ma wielkiego Buddy i innych hitów starówki, ale za to jest ryż z jajkiem na progu czyjegoś domu, w najbardziej autentycznym towarzystwie. Jest gra w piłkę z małymi dziewczynkami na środku drogi czy nielegalne walki kogutów w bramie. I ta wieczna nauka przechodzenia na drugą stronę ulicy. Tu nie działa – w lewo, w prawo, nic nie jedzie. To nie żarty, arterie w Bangkoku są kilkupasmowe, a o przejściach można zapomnieć. Dla kierowców nie istniejesz. Żaden pieszy dla nich nie istnieje. Na początku wyczekujesz tego najmniej ryzykownego momentu przez 30 minut i biegniesz na złamanie karku. Z czasem dochodzisz do wprawy i po prostu idziesz, bo już wiesz, że czekanie niewiele zmieni.
– Przepraszam, gdzie jest Khao San Road? – pyta chłopak, który razem ze mną nerwowo wyczekuje chwili spokoju na drodze.
– Właśnie tam – wskazuję na drugą stronę.
Przebiegamy razem. On idzie w prawo i żegna mnie machnięciem ręki.
Wieczorem wsiadam do pociągu zawieszonego nad drogą i jadę na spotkanie do niemieckiej knajpy w dzielnicy Sukhumvit. Janek czeka na mnie w towarzystwie Kai, jej dwóch koleżanek, męża Amerykanina jednej z nich i pijanego kumpla z Anglii. Polska, Tajlandia, Ameryka, Anglia i niemiecka knajpa w Bangkoku. Na stole pełne kufle i wursty. To jest jedno z „ich” miejsc w mieście, wciąż turystyczne, trochę droższe niż Khao San i mniej egzotyczne. Normalne.
Z rozmów o życiu szybko schodzimy na rozmowy o… życiu. Janek proponuje, żebyśmy poszli na striptiz. Czas na doznania ekstremalne. Przynajmniej dla milanowskiej dziewczyny, bo dla reszty to norma. Nigdy nie widziałam tańców na rurze i w sumie to nie wiem, czy chcę je oglądać, ale podążam jak posłuszna owieczka za resztą grupy. Idziemy kawałek, na ulicę obok, gdzie śmiga pełno roznegliżowanych kobiet i mężczyzn-kobiet, czyli ladyboyów. Jeden, ubrany w sukienkę, ma kapelusz ze świeżym bananem i chyba z 65 lat. Wygląda strasznie. Łatwo rozpoznać ladyboya? Kobiety podobno wyczuwają ich na odległość. A więc panowie, jeśli wybieracie się tu w poszukiwaniu seksu lub żon, weźcie koleżankę. Może uchroni was przed przykrą niespodzianką.
– Czy to prawda, że w Tajlandii jest tyle seksturystyki? – pytam Kai, bo słyszałam o tym już wiele teorii.
– Oczywiście – odpowiada bez zastanowienia. – W Bangkoku jest dużo, ale najwięcej jest w Pataya, tam skąd pochodzę. Nie uwierzyłabyś!
Patrzę na moje tajlandzkie koleżanki i zastanawiam się, czemu? Bez trudu rozkochałyby w sobie niejednego przystojniaka (czego zresztą najlepszym przykładem jest Kai). Przecież to piękne kobiety. Drobne, szczupłe, mają lśniące włosy, piękną skórę i karnację. Są bystre i wesołe. Nie powiem, jak się przy nich czułam. Czy określenie wielka, tłusta, blada, łysa krowa jest odpowiednie? Wierzcie mi, przy tych dziewczynach można popaść w kompleksy!
Od razu za progiem moim oczom ukazuje się 15 gołych pup, 30 gołych cycków i 15 gołych wiadomo czego. Rozglądam się nerwowo i staram się nie patrzeć, zamykam oczy i jak dziecko udaję, że mnie nie ma. Znikam za dotknięciem magicznej różdżki! Widząc moje zakłopotanie, Kai łapie mnie za rękę, usadza przy stoliku zaraz przy scenie i zamawia dla mnie duże piwo. Więc patrzę z bliska na te 15 gołych pup, 30 gołych cycków i 15 gołych wiadomo czego. Na początku wszystko wygląda jak lekko lesbijski performance. Po dwudziestu minutach następuje zmiana i na scenę wkracza trzydzieści nowych, gołych pośladków.
– Czy one tu tylko tańczą? – pytam Kai, nie odrywając wzroku od tego dość kiepskiego przedstawienia.
– To zwykłe kurwy – odpowiada, potwierdzając tylko moje przypuszczenia.
Część z nich jest bardzo młoda, widać, że dopiero nabierają kobiecych kształtów. Część za to już lekko podstarzała, z rozciągniętymi po ciąży brzuchami i obwisłymi, brzydkimi cyckami. Stoją na scenie jak kołki. Niektóre nieudolnie kiwają się w rytm muzyki. Inne nie robią nawet tego.
– Wiesz, czemu tu jest czerwone światło? – pyta Janek. – W czerwonym ciało wygląda lepiej. A im to potrzebne – odpowiada od razu.
Wreszcie, po prawie 30 latach życia, poznaję tajemnicę czerwonych świateł w burdelach i wszystko w życiu zmienia sens.
W klubie obok jest już trochę lepiej, jakoś tak bardziej „kulturalnie”. Oczywiście światło wokół sceny jest czerwone, a ja nadal nie czuję się komfortowo. Gołe cycki i pupy są za to może bardziej zadbane.
– Przychodzimy tu często z chłopakami. Wiesz, lepiej żebyśmy przyszły z nimi, niż mieliby przyjść sami – tłumaczy mi jedna z koleżanek Kai.
Wyjścia na sławny „ping-pong” odmawiam. W babskim gronie lądujemy z powrotem na Khao Sanie i zamiast zapiekanki spod Pałacu Kultury, o trzeciej rano jemy tajskie kluchy. Ja w wersji nieostrej. A i tak wypala mi kubki smakowe. Moje towarzyszki wybuchają śmiechem.
W sobotnie przedpołudnie buszuję na Chatuchak Weekend Market, największym chyba targowisku w mieście. Przy wejściu biorę mapę, żeby się nie zgubić. Wśród robótek ręcznych, ceramiki, lamp, mebli, picia i jedzenia, obrazów i rzeźb, książek i antyków, psów, kotów i węży szukam dżinsowych spodenek, których zapomniałam z domu. Kolejny brak w bagażu. Przymierzalnia typu kolorowa spódnica w rozmiarze XXXXXXXL, a w spódnicy ja. Okazuje się, że największe spodenki, jakie mają to te, które są na mnie dobre. Czy mówiłam już, że w Tajlandii można poczuć się jak słoń?
W nowych spodenkach, o które musiałam się potargować, jadę na kolejne spotkanie z serii „niezwykłe”. Lucy, która w zeszłym roku przeprowadziła się do Bangkoku, była koleżanką mojej znajomej z pracy. „Poznasz mnie po czerwonej podkoszulce. Tajlandczycy nie noszą czerwonego, bo kojarzy im się z politycznymi zamieszkami” – wyjaśnia w esemesie.
W tłumie mrówek stoi dziewczyna w czerwonej koszulce ze smokiem. Poznaję ją bez problemu. W ekspresowym tempie przechodzimy na poziom znajomości, który zazwyczaj osiąga się po kilku tygodniach. My ich nie mamy. Taka jest chyba specyfika tych podróżniczych relacji – szybko do celu i okaże się, czy coś z tego będzie. W nowozelandzkiej knajpie Snapper obchodzimy urodziny jej kolegi Anglika, w towarzystwie jeszcze kilku innych osób.
„Sto lat” zostało odśpiewane chóralnie, także po polsku. Ryba z frytkami, piwo, plotki o życiu, powodach przyjazdu, pytania, czy Bangkok jest fajny. Potem drink z objazdowego busika na ulicy. W ciągu dnia jest tu centrum biznesowe, ludziki zasuwają w garniturkach z neseserkami w ręku. Wieczorem na ulicy wyrastają, jak spod ziemi, bary i knajpy. A jak zaczyna lać, bo wciąż jest jeszcze pora deszczowa, pojawiają się tzw. parasolowe bazary, czyli sprzedawcy pragnący uchronić przechodniów przed przemoknięciem do suchej nitki. No i oczywiście chcący na tym zarobić. Pomocni, zaradni Tajlandczycy. Taki właśnie jest Bangkok, zmienny i nieprzewidywalny jak pogoda. To miasto nie ma w sobie logiki, za to jest przepełnione uczuciami. Tu biedni i bogaci żyją po sąsiedzku, tu jest wyścig szczurów, a z drugiej strony totalny luz. Jak to powiedział Janek, miasto rozwija się organicznie, zabudowa powstaje w „ludzkiej skali”. Jest bałagan, ale to bałagan zaprojektowany przez życie, przez ludzi z tej ulicy korzystających, a nie przez panów od makiety. Niby wielkie wieżowce, ale na dole uliczne knajpy, kioski – wszystko dla ludzi. Bangkok jest dla ludzi.
Kate, koleżanka Kai, zeskakuje ze skutera-taksówki i zabiera mnie do tuk tuka. Jedziemy kilka ulic dalej, spotkać się z Kai i we trzy ruszamy na wyspę Koh Kret. Szeroką autostradą docieramy do celu w jakieś pół godziny. Kiedyś mieszkali tu mnisi, dziś to miejsce turystyczne, ale głównie dla tubylców, którzy przyjeżdżają w weekendy na targ i rejs po rzece. My robimy dokładnie to samo. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy i gęba się nie zamyka. Z zachwytu oczywiście. Jest pysznie. Jest tak prawdziwie, że aż boli. A do tego to tajskie żarcie!
Na przystawkę smażone na głębokim oleju warzywa, a właściwie to kwiaty i zioła. Pycha! Bazylia i kwiaty orchidei, chyba. Potem miejscowa knajpa. Zamówienie trzeba spisać samemu na kartce, jak się jest stąd oczywiście i zna się te ichnie robaczki. Zamawiamy zupę tajską z mlekiem kokosowym. Okazuje się za słodka, ale moje przewodniczki w sekundę zmieniają jej smak: trochę sosu rybnego, odrobina soku ze świeżej limonki i sukces osiągnięty. Perfekcja smaku. Do tego warzywa w słodkim sosie w stylu teriyaki. Potem ryba. Pyszna, miękka, pachnąca. I przysmak tutejszych – surowe krewetki z dużą ilością chili.
– Spróbujesz? – pyta Kate.
– Daj spokój – przerywa jej Kai. – To dla niej za ostre – dodaje szybko.
Łyżką ściągam nadmiar chili, żebym nie wypiła całej brudnej wody z rzeki. Moczę szarą krewetę w słodkim sosie i… wariuję. Toż to nie mogłoby smakować lepiej. Od dziś świeże krewetki tylko na surowo. Moje ulubione tajskie danie.
Z knajpy płyniemy łódką po rzece Chao Phraya, mijając po drodze wielkiego Buddę w budowie, zwiedzamy stary dom, a potem smakujemy słodyczy ze stoisk ustawionych pod przedpotopowymi murami. Sticky rice z cukrem i mlekiem kokosowym, upchany w bambusowej rurce, czyli khao lam. Zielone galaretki o smaku kokosowym, ciasteczka przypominające marcepan z drobinkami złota, wyglądające jak torty w wersji mini i ryżowe zawiniątka, nadziane równo na patyku, niczym szaszłyk. Na koniec najlepszy tajski deser wszech czasów – mango sticky rice. Tym słodkościom nie można się oprzeć, to po prostu kulinarna ekstaza. Dużo musimy się wyspacerować, żeby zrzucić nadmiar kalorii. Więc chodzimy, gramy w kapsle i gadamy, gadamy, gadamy.
Przed świątynią wita nas plastikowy robot-szkielet zbierający pieniądze dla tych, którzy ich nie mają. Obok sika mały chłopiec. Chciało mu się, to sika. Zdejmujemy buty i wchodzimy. Kai uprzedza mnie, że nie wolno stanąć w progu, tylko trzeba go przestąpić. Trzy pokłony z dotykaniem głową podłogi i składaniem rąk, kwiaty, świeczka, kadzidełka. Potrząsanie pudełkiem z patyczkami. Na patyczkach są numerki, bierzesz więc kartkę z numerem patyczka, który wypadł z pudełka. To wróżba. Oczywiście wszystko po tajsku. Kate nie do końca chce przetłumaczyć moją, trochę się plącze. Po chwili przyznaje, że nie jest całkiem dobra.
Wyjeżdżam ósmego dnia.
Czekałam na, jak zwykle chyba tutaj, spóźniony samolot. Głodna i zmęczona. Minął tydzień. Po tym pierwszym tygodniu przyszedł pierwszy kryzys. Szybko. Tęsknota deptała mi po piętach. Wciąż nie czułam się też dobrze poza tą „strefą komfortu”, o której tyle się mówi. A to podobno poza nią jest człowiekowi najlepiej. Bullshit.
Myślałam, że to będą wakacje, że wyjadę i od razu się wyluzuję, odetnę od wszystkiego, a tu nic. Wręcz odwrotnie. Ciągły stres. I to chyba nie tylko związany z pobytem w Bangkoku, bo w końcu to duże miasto i może stresować. Czy starczy mi pieniędzy, gdzie mam dalej jechać, gdzie spać, czy tam jest bezpiecznie? Każdego dnia zadaję sobie różne pytania. Pytania, na które ciągle nie znajduję odpowiedzi. A głównie pytam się siebie, po co właściwie wyjechałam? Chyba potrzeba mi odpoczynku. Plaża, piasek, szum fal…
– Czyli lecisz do Krabi? – wyrwała mnie z marazmu drobna blondynka. – I gdzie dalej? – dopytała.
– Nie mam pojęcia. Nie mam planu – odpowiedziałam, dając jej chyba do zrozumienia, że wcale się z tego braku planu nie cieszę.
– Jedź ze mną na Ton Sai! – krzyknęła na cały terminal. – A tak w ogóle, to jestem Evin.
Zgadzam się, nie mając pojęcia, co to takiego Ton Sai. Po prostu chcę, żeby wszyscy przestali się na nas gapić.
– Jeżdżę tam co roku, od trzech lat, na trzy miesiące, wspinać się. Masz buty do wspinaczki? – dopytuje po sekundzie ciszy.
– Yyyyy. Nie. Nigdy w życiu się nie wspinałam – już chciałam dodać, że wcale nie chcę się wspinać, ale nie zdążyłam.
– A jaki masz rozmiar buta?
– 36 albo 37...
– To świetnie, bo ja też! I mam dwie pary butów. – Wnet sięgnęła ręką do mojego otwartego plecaka. – O, widzę, że mamy takie same okulary. To dobry znak – wyszczerzyła swoje idealnie białe zęby.
Z lotniska w Krabi złapałyśmy autobus. Evin gadała całą drogę. O Szwecji, o swojej pracy i szkole. O przyjaciołach, których zaraz spotka. O tym, za co kocha życie. O Ton Sai i chatkach w dżungli, gdzie będziemy spały.
– A będą robaki? – spytałam naiwnie.
– Sporo komarów! No i ostatniego roku przed moim domkiem widziałam kobrę i… – urywa, zauważając, że bladnę. – No nie! Nic więcej ci nie powiem, bo nie popłyniesz ze mną! Będzie fajnie. Zobaczysz.
W Ao Nang wsiadłyśmy do taksówki – długiej drewnianej łodzi z kokardą na szyi.
– Julia, nie patrz na morze – szepnęła, gdy gapiłam się w horyzont. – Patrz tu, na wyspę. Morze będziesz widzieć każdego dnia, a to piękne wybrzeże widzisz tylko teraz.
Szybko odwróciłam głowę, bo jej spostrzeżenie, nie pierwszy zresztą raz, wydało mi się wyjątkowo trafne.
– Ty też. – Puknęła w ramię chłopaka wychylonego za burtę. – Cześć, jestem Evin. Nie patrz na morze. Patrz na wyspę. Morze będziesz widział każdego dnia.
Zaradna małolata bierze pod skrzydła Kaila, żądnego przygody, bladego jak ściana osiemnastolatka z Alaski i mnie, żądną spokoju prawie trzydziestolatkę z Polski. Każde z nas dostaje przydziałowy domek z bambusa. Na progu pachnie... tuńczykiem. Tuńczykiem w puszce zostawionym dla kota. A w środku ciemno.
– Hej, masz światło?! – krzyknął nagle z lasu Kail, przerywając ciszę.
– Zapomniałam wam powiedzieć! Prąd jest tu tylko od osiemnastej do szóstej rano. I zasłaniajcie okna i drzwi, bo zeżrą was komary – odezwała się jak z zaświatów nasza opiekunka. – No i plecaki też zamykajcie, chyba że chcecie mieć karaluchy w skarpetkach – dodała, wystawiając głowę przez okno.
A jakby tego było mało, to przy plaży okrąża nas stado wściekłych małp, rozdzierających worki ze śmieciami. Mają furię w oczach i od razu widać, że nie można im ufać.
Evin rzuca się na szyję każdej spotkanej osobie. Zna tu chyba wszystkich. Zna panią od kurczaków, pana od piwa i drinków, zna właścicieli i przyjezdnych. Ale mimo że stara się jak może, żebyśmy my też czuli się w tym gronie swojo, odsuwam się. Szybko się orientuję, że nie pasuję do wyluzowanego towarzystwa, które między jedną a drugą wspinaczką popala skręty. Zachowując grę pozorów, spędzam z nowo poznanymi wieczór w barze po strzechą, odpowiadając na ich pytania o Holocaust (temat pasuje jak „pięść do oka”, ale to właśnie temat, który kojarzy im się z Polską) i myśląc, jakby się stąd zgrabnie wydostać. W końcu zmyślam coś o bólu głowy. Przez ciemny las, z latarką na głowie i łzami w oczach, idę do pustego domku.
Ale ten wcale nie jest pusty.
Czekają na mnie. We dwóch. Siedzą wygodnie na łóżku, jak gdyby nigdy nic. Dwóch wyluzowanych kumpli. Wiedzą, że wrócę, nie wiedzą kiedy, więc czekają. Bardzo cierpliwie. Bez chwili zastanowienia łapię gaz pieprzowy, który wzięłam na czarną godzinę i pryskam, ile wlezie, zamykając oczy. To trwa wieczność. Chwilę potem ryczę na tarasie. Gaz pieprzowy okazuje się kiepską bronią na karaluchy, za to świetną na mnie samą. Dwóch nieproszonych gości przenosi się na podłogę. Dopadam ich w rogu i rozgniatam klapkiem. „Sukces” – krzyczę do siebie w myślach, rozkładając się na łóżku.
– Dzień dobry. Wstałaś już? – melduję się o świcie pod chatką Evin.
– Tak, tak, mam dla ciebie… – zawiesza głos, widząc, że dzierżę plecak – buty. Rozumiem, że przyszłaś się pożegnać?
Żegnamy się smutne, w przekonaniu, że…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej