Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook

Kariera Nikodema Dyzmy ebook i audiobook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tytułowy bohater, bezrobotny urzędnik z Łyskowa, w poszukiwaniu pracy przybywa do Warszawy. Marzy o karierze fordansera, jednak bardzo szybko okazuje się, że nawet ta posada jest poza jego zasięgiem. Pewnego dnia na ulicy znajduje kopertę, a w niej zaproszenie na raut dla dyplomatów. Po długim wahaniu postanawia się tam wybrać. Jeszcze nie wie, że to początek jego niezwykle szybkiej i błyskotliwej kariery politycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 31 min

Lektor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Oceny
4,5 (28 ocen)
19
4
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fenayuka

Nie oderwiesz się od lektury

kocham kocham kocham
00

Popularność




Tadeusz Dołęga-Mostowicz

Kariera Nikodema Dyzmy

(Bezpłatny fragment)

ISBN: 978-83-934711-4-0

Wydawnictwo: Liber Electronicus

Rozdział pierwszy

Właściciel restauracji dał znak taperowi i tango urwało się w połowie taktu. Tańcząca para zatrzymała się w środku ringu.

— No i co, panie dyrektorze? — zapytała szczupła blondynka, wyzwalając się z ramion partnera i podchodząc do stolika, na którym półsiedział gruby człowiek o spoconej twarzy.

Właściciel wzruszył ramionami.

— Nie nada się? — lekko rzuciła blondynka.

— Pewno, że nie. Drygu nijakiego nie ma ani szyku. Żeby choć jaki przystojny był…

Zbliżył się tancerz.

Blondynka przyjrzała się uważnie jego mocno znoszonemu ubraniu, rzednącym włosom, koloru włoskiego orzecha, z lekka kędzierzawym i rozdzielonym na środku głowy, wąskim ustom i silnie rozwiniętej szczęce dolnej.

— A pan już gdzie tańczył?

— Nie. To jest, tańczyłem, ale prywatnie. Nawet mówili, że dobrze…

— Ale gdzie? — obojętnie zapytał właściciel restauracji.

Kandydat na fordansera obrzucił smutnym wzrokiem pustą salę.

— W swoich stronach, w Łyskowie.

Grubas roześmiał się.

— Warszawa, panie drogi, nie żaden Łysków. Tu trzeba elegancko, panie drogi, z szykiem, z fasonem. Szczerze panu powiem: nie nadajesz się pan. Lepiej poszukaj pan sobie innej roboty.

Zawrócił się na pięcie i poszedł do bufetu. Blondynka pobiegła do garderoby. Taper zamykał fortepian.

Kandydat na fordansera leniwie przerzucił przez ramię płaszcz, wcisnął na czoło kapelusz i ruszył do drzwi. Minął go pikolo z tacą tartinek, w nozdrza uderzył smakowity esencjonalny zapach kuchni.

Ulicę zalewał gorący potop słońca. Zbliżało się południe. Ludzi było niewiele. Ruszył wolnym krokiem ku Łazienkom. Na rogu Pięknej zatrzymał się, sięgnął do kieszeni kamizelki i wyłowił niklową monetę.

„Ostatni” — pomyślał.

Zbliżył się do budki z papierosami.

— Dwa grandpriksy.

Przeliczył resztę i bezmyślnie stanął na przystanku tramwajowym. Jakiś staruszek, wsparty na kiju, rzucił nań spojrzenie zamglonych oczu. Elegancka pani z kilkunastu paczkami w ręku raz po raz wyglądała tramwaju.

Obok niego, niecierpliwie się kręcąc, czekał chłopiec z książką pod pachą. Właściwie nie była to książka, lecz taka teczka, oprawna w szare płótno; gdy chłopak stanął profilem, widać było plikę listów, jakie zawierała, i brzeżek kilkudziesięciu kartek, na których kwitują odbiorcy korespondencji.

Przyglądał się chłopcu i przypomniał sobie, że podobną teczkę nosił sam, będąc gońcem u rejenta Windera, jeszcze przed wojną, zanim został urzędnikiem na poczcie w Łyskowie. Tylko rejent zawsze używał kopert niebieskich, a te były białe.

Nadjechała „dziewiątka” i chłopak wskoczył na tylną platformę jeszcze w biegu, zawadził jednak przy tym teczką o poręcz i listy się rozsypały.

„Ma szczeniak szczęście, że dziś sucho” — pomyślał kandydat na fordansera, przyglądając się chłopcu, który zbierał listy. Tramwaj ruszył i jeden ześliznął się po stopniu, i spadł na jezdnię. Kandydat na fordansera podniósł białą kopertę i począł nią machać za odjeżdżającym tramwajem. Chłopak wszakże tak był zajęty zbieraniem pozostałych listów, że tego nie zauważył.

Była to wykwintna koperta z czerpanego papieru z adresem napisanym ręcznie:

JW Pan Prezes Artur Rakowiecki w miejscu. Al. Ujazdowskie 7.

Wewnątrz (koperta była niezaklejona) znajdowała się równie wytworna karta, zgięta przez pół. Z jednej strony wydrukowano coś po francusku, z drugiej, prawdopodobnie to samo, po polsku:

Prezes Rady Ministrów ma zaszczyt zaprosić JW Pana o łaskawe wzięcie udziału w raucie, który wydaje dn. 15 lipca rb. o godz. 8 wieczór w dolnych salonach Hotelu Europejskiego ku uczczeniu przyjazdu J. E. Kanclerza Republiki Austriackiej.

U dołu drobnymi literami podano:

Strój balowy — ordery.

Przeczytał jeszcze raz adres: Al. Ujazdowskie 7.

Odnieść? A może dadzą złotego lub dwa?… Spróbować nie zaszkodzi. Numer 7 to wszak zaledwie kilkadziesiąt kroków.

Na tablicy lokatorów przy nazwisku A. Rakowieckiego widniał numer 3 mieszkania, pierwsze piętro. Wszedł na schody i zadzwonił, raz, drugi. Nadszedł wreszcie dozorca domu i oświadczył, że pan prezes wyjechał za granicę.

— Pech.

Wzruszył ramionami i, trzymając list w ręku, począł iść ku domowi. Minęło dobre pół godziny, nim dotarł na ulicę Łucką. Po skrzypiących drewnianych schodach dobrnął na czwarte piętro i nacisnął klamkę.

Buchnął mu w twarz zaduch ciasnej izby, łączący w sobie drażniący aromat przypieczonej cebuli, spalonego tłuszczu i woń suszących się pieluszek. Z kąta rozległ się głos kobiecy:

— Niech no pan drzwi zamyka, bo cug i jeszcze mi pan dziecko zaziębi.

Burknął coś pod nosem, zdjął kapelusz, powiesił palto na gwoździu i usiadł przy oknie.

— No i co — odezwała się kobieta — znowu pan miejsca nie znalazł?

— Znowu…

— Ej, panie Dyzma, po próżnicy pan tu bruki zbija, mówiłam panu. Na wsi, na prowincji o chleb łatwiej. Wiadomo: chłopi.

Nic nie odpowiedział. Już trzeci miesiąc był bez pracy, odkąd zamknięto bar „Pod Słoniem” na Pańskiej, gdzie jeszcze zarabiał swoje pięć złotych dziennie i kolację, grając na mandolinie. Prawda, później Urząd Pośrednictwa Pracy dał mu robotę przy budowie węzła kolejowego, lecz Dyzma ani z inżynierem, ani z majstrem, ani z robotnikami nie mógł dojść do ładu i po dwóch tygodniach wymówiono mu. W Łyskowie zaś…

Myśli kobiety tymi samymi musiały iść torami, gdyż zapytała:

— Panie Dyzma, a nie lepiej by panu wrócić w swoje strony, do rodziny? Zawszeć tamuj coś dla pana znajdą.

— Przecież mówiłem już pani Walentowej, że rodziny żadnej nie mam.

— Poumierali?

— Poumierali.

Walentowa skończyła obieranie kartofli i, stawiając sagan na ogniu, zaczęła:

— Bo tu, w Warszawie, to i ludzie inne, a i pracy brak. Mój, niby, to tylko trzy dni w tygodniu robi, ledwie na żarcie starczy, a ichny derektur, znaczy się ten Purmanter, czy jak tam mu, to powiada, że może i całkiem fabrykę zamkną, bo odbytu ni ma. A i tak, żeby nie Mańka, to nie byłoby czym komornego opłacić. Zapracowuje się dziewczyna, a i to nic. Jak gościa ze dwa razy na tydzień nie złapie…

— Niech uważa — przerwał Dyzma — bo jak ją złapią, że bez książeczki… No!

Walentowa przewinęła dziecko i rozwiesiła nad płytą mokrą pieluszkę.

— Co pan kracze! — rzuciła opryskliwym głosem. — Pilnuj pan siebie. I tak już za trzy tygodnie nie płaci, a tylko miejsce zajmuje. Ważny mi sublikator.

— Zapłacę — bąknął Dyzma.

— Zapłacisz pan albo nie. A piętnaście złotych to i tak pół darmo, ale piechotą nie chodzą. A pan co do jakiej roboty się weźmie, to i zara wyleją…

— Któż to taki pani Walentowej powiedział?

— O, wa, wielka tajemnica. Toć pan sam Mańce opowiadał.

Zaległa cisza.

Dyzma odwrócił się do okna i przyglądał się odrapanym murom podwórza. Istotnie, prześladował go jakiś pech. Nigdzie na dłużej miejsca zagrzać nie mógł. Z gimnazjum wydalili go już z czwartej klasy za upór i brak pilności. Rejent Winder trzymał go jeszcze najdłużej. Może dlatego, że mały Nikodem Dyzma znał język niemiecki o tyle, że rozumiał, dokąd go posyłano. Później Urząd Poczty i Telegrafu, nędzna pensja i wieczne przyczepki. Wojna, trzy lata służby w taborach baonu telegraficznego i jedyny awans na frajtra. Znowu poczta w Łyskowie, nim nie przyszła redukcja. Przez proboszcza dostał się do czytelni, lecz i tu ledwie przezimował, bo już w kwietniu okazało się, że nie umie utrzymać półek z książkami w należytym porządku.

Zresztą to było najciekawsze…

Rozmyślania Dyzmy przerwał ryk syren okolicznych fabryk. Walentowa zakrzątnęła się koło stołu, co widząc Dyzma leniwie wstał i wyszedł.

Bezmyślnie błąkał się rozprażonymi w słońcu ulicami, choć bolały go nogi. Pozostanie w mieszkaniu, wysłuchiwanie uszczypliwych uwag pana Walentego Barcika i lekceważących docinków Mańki, a zwłaszcza przyglądanie się ich jedzeniu, było ponad jego siły. Przecie sam już drugi dzień nic nie miał w ustach poza papierosami, na które chował ostatnie grosze.

Przechodząc obok wędliniarni, skąd zalatywał go nęcący zapach kiełbas, wstrzymywał oddech. Starał się odwracać głowę od okien sklepów spożywczych, a jednak głód nie dawał o sobie zapomnieć.

Nikodem Dyzma jasno sobie zdawał sprawę z faktu, że żadne pomyślniejsze perspektywy dlań nie istnieją.

Czy to go przerażało? Bynajmniej. Psychika Nikodema Dyzmy pozbawiona była, na szczęście, elementu wyobraźni. Zasięg jego przewidywań i planów nie przekraczał granic najbliższych dni i tak jak ubiegły tydzień wegetował dzięki sprzedanemu zegarkowi, tak następny mógłby przeżyć spieniężywszy frak i lakierki.

Wprawdzie nabycie tego stroju kosztowało go wiele wyrzeczeń się i ograniczeń, wprawdzie z tym strojem wiązał nadzieję na łatwy chleb fordansera i na radykalną poprawę swoich opłakanych warunków materialnych — teraz jednak, gdy po wielokrotnych zabiegach przekonał się, że nikt go na fordansera nie weźmie, bez bólu postanowił rozstać się z tym wspaniałym ubiorem.

Zbliżała się już szósta, gdy powziął ostateczną decyzję i zawrócił ku domowi.

W mieszkaniu była tylko Mańka, wątła brunetka o nerwowych ruchach. Widocznie miała dziś wyjść na wieczór, bo siedziała przy oknie i malowała się. Że zaś siedziała na jego walizie, Dyzma, nie chcąc jej przeszkadzać, ulokował się w kącie i czekał.

Dziewczyna odezwała się pierwsza:

— A odwróć się pan teraz, bo będę się przebierała.

— Nie patrzę — odparł.

— To i dobrze, bo od oskomy zęby się psują.

Zaklął. Dziewczyna roześmiała się krótko i ściągnęła sukienkę. Nikodem istotnie nie zwracał na nią uwagi, chyba o tyle tylko, że irytowała go do ostateczności. Z jakąż satysfakcją zamknąłby garścią jej usta i wyrzucił za drzwi. Dokuczała mu systematycznie, zawzięcie, z jakąś niezrozumiałą dlań pasją. Nie obrażało to jego ambicji męskiej, gdyż życie nie dało mu dotychczas warunków, w których ta mogłaby się rozwinąć. Nawet nie dotykało to jego godności ludzkiej, ponieważ nigdy jej nie miał w wygórowanym stopniu, nie odczuwał zaś w danym wypadku różnicy socjalnej między sobą, bezrobotnym „pracownikiem umysłowym”, a tą dziewczyną. Po prostu miał dosyć tego ustawicznego dogryzania.

Tymczasem Mańka ubrała się, narzuciła na ramiona chustkę i stanąwszy przed Dyzmą wyszczerzyła duże białe zęby.

— No co, klasa dziewucha?

— Poszła do cholery! — wyrzucił z wściekłością.

Wzięła go dwoma palcami pod brodę, lecz szybko cofnęła rękę, gdyż Dyzma nagłym ruchem machnął pięścią, uderzając po wyciągniętej dłoni.

— U, gadzina! — syknęła. — Obibruk, lajtuś! Bić się tu jeszcze będzie?! Patrzcie go, taka przywłoka…

Mówiła jeszcze długo, lecz Dyzma nie słuchał. Zaczął otwierać walizkę, a w myśli obliczał, że za frak może dostać chyba z pięćdziesiąt złotych. Sam na Kercelaku zapłacił siedemdziesiąt. Na lakierkach też przyjdzie stracić z osiem, a może i dziesięć złotych.

Dziecko poczęło drzeć się niemiłosiernie: po chwili przybiegła od sąsiadki Walentowa. Wówczas dopiero Mańka skończyła swą tyradę i, trzasnąwszy drzwiami, wyszła.

Nikodem Dyzma otworzył walizę i wyjął frak.

— Oho — uśmiechnęła się Walentowa — pan musi na bal pójdzie czy do ślubu.

Nie odpowiedział. Złożył starannie spodnie, kamizelkę, frak, owinął paczkę gazetą i poprosił o sznurek. Wrócił i Walenty, kobieta wzięła się do odgrzewania kartofli na kolację i izbę znowu napełnił zapach topionego smalcu.

— Panie Dyzma — zapytał Walenty — co pan idziesz na Kiercelak?

— Na Kiercelak.

— Dyć dziś sobota, Żydów nie ma, a swoje to rzadko kupują. A i to za psie pieniądze.

Smalec skwierczał na patelni. Nikodem przełknął ślinę.

— Niech będzie za psie.

Nagle przypomniał sobie, że nie przeszukał kieszeni fraka. Szybko rozwinął paczkę, a we fraku chusteczka do nosa. Wziął oba znalezione przedmioty i wsunął do kieszeni marynarki. Jednocześnie namacał w niej coś nieznajomego. Jakby tektura… Aha, to ten znaleziony list. Zaproszenie.

Ponownie wyjął z koperty i przeczytał. Na samym dole uderzył niespodziewanie w jego świadomość drobny druk: Strój balowy — ordery.

Rzucił okiem na frak. Raut… Jedzenie, dużo jedzenia, i to darmo…

„Wariat jestem” — pomyślał, jednakże znowu uważnie przeczytał zaproszenie: 15 lipca rb. o godz. 8 wieczór.

Myśl nie dawała się odpędzić.

— Panie Walenty, dziś piętnasty? — zapytał.

— A piętnasty.

— A która to godzina będzie?

— A będzie i dziesiąta, ale teraz siódma.

Dyzma stał chwilę nieruchomo.

„A cóż mi zrobią? — pomyślał. — Najwyżej wyrzucą za drzwi. Zresztą, na pewno tyle ludzi tam będzie…”

Wyjął przybory do golenia i zaczął się przebierać.

Pracując w czytelni powiatowej, podczas długich godzin przedobiednich, kiedy prawie wcale nie było roboty, z nudów czytywał książki. Nieraz też trafił na opis balów i rautów, urządzanych przez różnych hrabiów i ministrów. Wiedział — o ile książki opisywały prawdę — że na takich wielkich przyjęciach zazwyczaj bywa wiele osób nieznających się wzajemnie i że zatem może mu się udać to, zdawałoby się ryzykowne, przedsięwzięcie. Zwłaszcza jeżeli nie będzie specjalnie wyróżniał się wśród gości.

Barcikowie siedzieli przy stole, zajadając kartofle i popijając herbatę.

„Jedzenie, dużo jedzenia — myślał Dyzma — mięso, chleb, ryba…”

Umył się nad zlewem, rozczesał szorstkie włosy i naciągnął krochmaloną koszulę.

— A nie mówiłam, że na wesele idzie — powiedziała Walentowa. Jej mąż obejrzał się na sublokatora i mruknął:

— Co nam do tego.

Dyzma z trudem dopiął sztywny kołnierzyk, zawiązał krawat i naciągnął frak.

— Jedzenie, dużo jedzenia — wyszeptał.

— Co pan mówi?

— Nic. Do widzenia.

Zszedł z wolna ze schodów, zapinając gabardynowy płaszcz.

Przy najbliższej latarni raz jeszcze obejrzał zaproszenie i stwierdził, że nie zawierało nazwiska adresata. Schował je do kieszeni, a kopertę porwał i wrzucił do rynsztoka.

Dość słabo orientował się jeszcze w mieście i chwilę się wahał, wreszcie postanowił iść znajomą drogą. Skręcił w Żelazną, na rogu Chłodnej zawrócił w stronę kościoła. Stąd już widział Elektoralną i plac Bankowy.

Ulice kipiały wieczornym życiem robotniczych dzielnic. Z otwartych szynków dolatywały chrapliwe dźwięki harmonii, po zaśmieconych chodnikach swobodnie flanowały grupy wyrostków i młodych robociarzy w porozpinanych marynarkach i bez kołnierzyków. Dziewczęta, po trzy, po cztery, wziąwszy się pod ręce, chichotały i szeptały ze sobą. Po bramach stały lub siedziały na wyniesionych z mieszkania taboretach kobiety starsze z dziećmi na rękach.

„Fajerant” — pomyślał Dyzma.

Na Elektoralnej również tłumy: świętujący Żydzi zapełniali nie tylko chodniki, lecz i jezdnię. Gdy dotarł do placu Teatralnego, na ratuszowej wieży było już pięć po ósmej. Przyśpieszył kroku i po chwili był już przed hotelem.

Widział, jak raz po raz zajeżdżały lśniące samochody, jak wysiadali z nich eleganccy panowie i panie, strojne w futra pomimo tego upału.

Uczuł się onieśmielony.

Czy potrafi wśród nich się zachować?…

Głód jednak przemógł. Jeść, za wszelką cenę jeść! Niech sobie później wyrzucają za drzwi. Korona przecie z głowy nie spadnie.

Zacisnął zęby i wszedł.

Zanim się spostrzegł, służba zabrała mu palto i kapelusz, a jakiś ugrzeczniony pan podprowadził do drzwi sali, a nawet je uniżonym gestem otworzył.

W oczach Nikodema Dyzmy zawirowała biała obszerna sala, czarne plamy fraków, barwne suknie pań. Zmieszany zapach perfum i gwar głosów niemal go odurzyły.

Stał nieruchomo przy drzwiach, gdy nagle spostrzegł tuż przed sobą uprzejmie pochylonego pana i jego wyciągniętą rękę. Machinalnie podał swoją.

— Pan pozwoli — mówił ten — że się przedstawię, Antoniewski, sekretarz osobisty premiera. Pan pozwoli, że w imieniu pana premiera podziękuję panu za łaskawe przybycie. Proszę, pan będzie łaskaw, tu na razie przekąski.

Nie dokończył i podbiegł do dwóch chudych panów, którzy właśnie weszli.

Nikodem Dyzma otarł pot z czoła.

„Dzięki Bogu! Tylko teraz śmiało…”

Opanował się szybko i zaczął się orientować w sytuacji. Zauważył, że dokoła kilku stołów panowie i panie jedzą, stojąc z talerzykami w ręku, lub siedzą przy małych stolikach. Postanowił opanować głód o tyle, by uważać, jak zachowują się inni. Rozejrzał się po stole zastawionym półmiskami z jakimś jadłem, jakiego jeszcze nie widział. Najchętniej chwyciłby któryś z tych półmisków i zjadł jego zawartość gdzieś w kącie. Trzymał się jednak na wodzy, obserwował.

Wreszcie zdecydował się i począł szukać oczyma talerzy. Gdy znalazł i widelec, nałożył sobie dużo jakiejś sałaty i kawał pasztetu. Usta miał pełne śliny. Nie mógł wprost oczu oderwać od talerza. Nagle, gdy odwrócił się, by upatrzyć sobie ustronniejsze miejsce, uczuł dość silne uderzenie w łokieć. Talerz, wytrącony z ręki, trzasnął o podłogę.

Dyzmę ogarnęła wściekłość. Przed jego nosem bezceremonialnie przepychał się jakiś gruby pan, który nawet nie raczył odwrócić się, by przeprosić za swą niezgrabność. Gdyby Dyzma zdołał opanować swój gniew, na pewno zmitygowałby jego odruch. Teraz jednak wiedział tylko o jednym: ten oto gruby wytrącił mu z ręki jedzenie.

Dwoma krokami dopadł winowajcy i z całej siły chwycił go za łokieć.

— Uważaj pan, do jasnej cholery, wybił mi pan z ręki talerz! — rzucił mu w samą twarz.

Oczy napadniętego wyrażały najwyższe zdumienie, a nawet przerażenie. Spojrzał na podłogę i zaczął przepraszać, mocno skonsternowany.

Wokół zrobiło się cicho. Nadbiegł kelner, uprzątnął nieporządek, drugi podał Dyzmie nowy talerz.

Jeszcze w chwili, gdy zaczął nakładać nań tę samą sałatę, nie zdawał sobie sprawy z szaleństwa, jakie popełnił, ochłonął dopiero, gdy znalazł się na uboczu. Nagle zrozumiał, że lada chwila mogą go wyrzucać za drzwi. Jadł łapczywie, aby zdążyć zjeść jak najwięcej.

Tymczasem sala napełniała się coraz bardziej i Dyzma z ulgą stwierdził, że nikt nań nie zwraca uwagi. To go ośmieliło i znowu napełnił swój talerz. Jedząc spostrzegł obok tacę z nalanymi kieliszkami. Wypił dwa, jeden po drugim. Uczuł się pewniejszym siebie. Gdy sięgnął po trzeci, ze zdumieniem spostrzegł, że sąsiedni kieliszek, podniesiony czyjąś ręką, uderza lekko o jego własny.

Jednocześnie dobiegł jego uszu głos:

— Pan pozwoli, że z nim wypiję?

Obok stał wysoki brunet w mundurze pułkownika i uśmiechał się doń jakoś dwuznacznie.

Podnieśli kieliszki do ust i wypili. Pułkownik wyciągnął rękę.

— Jestem Wareda.

— Jestem Dyzma — odpowiedział jak echo, ściskając dłoń.

— Winszuję panu — pochylił się ku Dyzmie pułkownik. — Świetnieś pan tego Terkowskiego osadził. Widziałem.

Dyzmie wystąpiły rumieńce na policzkach.

„Aha — pomyślał — ten mnie zaraz wyprosi. Ale jak oni to grzecznie zaczynają…”

— Cha, cha — cicho zaśmiał się pułkownik Wareda — jeszcze teraz krew pana zalewa na wspomnienie tego cymbała. Winszuję, panie… Dyzma. Terkowski dawno nie dostał takiej nauczki. Zdrowie pańskie!

Wypili i Dyzma połapał się w sytuacji o tyle, że pojął, iż między owym grubym, Terkowskim, a pułkownikiem musi być na pieńku.

— Głupstwo — rzekł — szkoda tylko… tej… sałaty i talerzyka.

Wareda wybuchnął głośnym śmiechem.

— Pyszny kawał! Ależ pan jest złośliwy, panie Dyzma, pańskie zdrowie!

— Wie pan — dodał po chwili, stawiając kieliszek — że to pierwszorzędny kawał: Terkowski głupstwo, ale szkoda sałaty!

Cieszył się ogromnie, a choć Dyzma nie mógł zmiarkować, o co właściwie temu pułkownikowi chodzi, śmiał się również, mając usta pełne tartinek.

Pułkownik zaproponował papierosa i odeszli pod okno. Ledwie zdążyli zapalić, gdy zbliżył się do nich krępy, siwiejący blondyn o żywych ruchach i szklistych oczach.

— Wacek! — zawołał — daj no papierosa. Zapomniałem swoich.

Pułkownik wyciągnął ponownie srebrną papierośnicę.

— Służę ci. Pozwól, że ci przedstawię: pan Dyzma, pan minister Jaszuński.

Dyzma skurczył się w sobie. Nigdy w życiu nie widział ministra. Gdy w urzędzie pocztowym w Łyskowie mówiło się o ministrze, było w tym słowie coś tak nierealnego, abstrakcyjnego, coś tak nieskończenie odległego i niedosięgalnego… Z nabożeństwem uścisnął wyciągniętą rękę.

— Wyobraź sobie — zaczął pułkownik — że pan Dyzma miał przed chwilą incydent z tym bałwanem Terkowskim.

— Ach! To pan? Co ty mówisz? — ożywił się minister. — Słyszałem, słyszałem. No, no!

— Mało tego, uważasz — ciągnął pułkownik — gdy mu gratuluję, pan Dyzma powiada: „Terkowski to głupstwo, ale szkoda sałaty!” Uważasz, sałaty!

Obaj wybuchnęli śmiechem, a Dyzma wtórował im bez przekonania. Nagle minister urwał i powiedział znacząco:

— Los rozdętych wielkości. Pcha się, bestia, nachalnie, póki jej kto jasną cholerą w oczy nie zaświeci, a później jest mniej warta od…

— Od sałaty — podchwycił pułkownik Wareda.

Znowu zaczęli się śmiać, a minister, wziąwszy Dyzmę pod ramię, rzekł wesoło:

— W każdym razie, panie Dyzma, szczerze gratuluję. Szczerze. Gdybyśmy mieli w kraju więcej ludzi takich, jak pan, drogi przyjacielu, co to umieją nie dać w swoją kaszę dmuchać, inaczej byśmy stali. Potrzeba ludzi silnych.

Zbliżyło się jeszcze kilku panów. Zaczęła się ogólna rozmowa.

Nikodem Dyzma ochłonął. Napełniony żołądek i wypity koniak uspokoiły napięte nerwy. Początkowo zdawało mu się, że biorą go za kogoś innego, noszącego to samo nazwisko (a może jest tu w Warszawie jaki krewny?); później jednak skombinował, że po prostu uważają go za swego, i to pewno dlatego, że rugnął tego jakiegoś Terkowskiego. Kto to może być? Pewno też jakaś figura.

Rozważając sytuację doszedł do wniosku, że jednak najbezpieczniej będzie, gdy zaraz wyjdzie. Niepokoić go głównie zaczynał stojący opodal starszy pan, który wyraźnie śledził go wzrokiem. Odbywał nawet nieznaczne manewry, by zajrzeć Dyzmie w twarz.

„Ki diabeł, czego ten stary ode mnie chce?”

Odpowiedź przyszła szybko. Starszy pan zatrzymał przechodzącego kelnera i powiedział mu kilka słów, wskazując ruchem głowy Dyzmę. Kelner skłonił się i, zbliżywszy się do Dyzmy, zameldował:

— Ten pan prosi szanownego pana na sekundkę.

Nie było rady. O ucieczce nie mogło już być mowy. Nikodem zrobił trzy kroki i obrzucił siwego jegomościa ponurym spojrzeniem. Ten jednak uśmiechnął się szeroko i zaszczebiotał ugrzecznionym głosem:

— Najmocniej, najmocniej wielce szanownego pana przepraszam, ale o ile się nie mylę, to miałem zaszczyt poznać szanownego pana w zeszłym roku na zjeździe przemysłowców w Krakowie. Nie przypomina pan sobie? W kwietniu? Leon Kunicki?…

Mówił szybko i nieco szeplenił. Mała nerwowa ręka wysunęła się ku Dyzmie natarczywie.

— Leon Kunicki.

— Nikodem Dyzma. Ale myli się pan, w Krakowie nigdy nie byłem. Musiał to być ktoś do mnie podobny.

Staruszek zaczął przepraszać i sumitować się, przy czym wyrazy padały tak prędko, że Dyzma ledwie się mógł połapać w treści.

Tak, tak, oczywiście, stare oczy niedowidzą, dystrakcja, proszę darować, ale i tak bardzo się cieszy, tu prawie nikogo nie zna, to przykro, nie ma z kim paru zdań zamienić, a nawet miałby tu specjalny interes, dlatego właśnie prosił znajomka o wyrobienie zaproszenia, ale trudno sobie poradzić, gdy się jest starym…

— Nawet właśnie — ciągnął jednym tonem — właśnie się ucieszyłem, że pana spotkałem, i to akurat widząc, że pan w tak bliskich stosunkach jest z naszym czcigodnym panem ministrem rolnictwa, bo myślę sobie, znajomy, zrobi mi łaskę i przedstawi jakoś życzliwie panu ministrowi Jaszuńskiemu. Ale najmocniej, najmocniej przepraszam.

— Nie ma za co.

— O, nie, nie, oderwałem pana od miłej rozmowy z samym panem ministrem, ale, widzi pan, jestem prowincjonałem, u nas na wsi to tak wszystko, proszę wielce szanownego pana, kordialnie, po prostu…

„To się rozgadał” — pomyślał Dyzma.

— Tedy najmocniej przepraszam — szeplenił staruszek — ale swoją drogą mógłby mi pan wyświadczyć serdeczną przysługę staremu, bo cóż to pana kosztuje.

— Jaką przysługę? — zdziwił się Dyzma.

— Ach, ja się nie narzucam, ale gdyby wielce szanowny pan tylko zechciał tak na przykład przedstawić mnie panu ministrowi, od razu inaczej, uważa pan, zacząłby mnie traktować, że to niby z przyjacielskiej rekomendacji.

— Z przyjacielskiej? — zdziwił się szczerze Dyzma.

— Che, che, che, niech się szanowny pan nie zapiera. Sam słyszałem rozmowę panów, stary jestem i niedowidzę, ale słuch mam dobry. Już ja ręczę, że jak pan mnie przedstawi, jak pan na przykład powie panu ministrowi: „Drogi panie ministrze, pozwól, że ci przedstawię mego starego dobrego znajomego Leona Kunickiego!…” O! To zupełnie co innego…

— Ależ, panie! — protestował Dyzma.

— Ja się nie narzucam, jak się nie narzucam, che, che, che, ale byłbym stokrotnie, no stokrotnie wdzięczny, a cóż to pana kosztuje?

Wtem otwarto drzwi do sąsiedniej sali. Zrobił się ruch, lekki tłok przy drzwiach. Minister Jaszuński, mijając z dwoma panami Dyzmę i Kunickiego, uśmiechnął się do Dyzmy i rzekł do towarzyszy:

— Oto nasz bohater dzisiejszego wieczoru.

Kunicki niemal popchnął Dyzmę i zgiął się przed ministrem w ukłonie. Nie widząc innego sposobu, Dyzma wypalił:

— Pozwoli pan minister poznajomić się z panem Kunickim. To mój stary dobry znajomy.

Na twarzy ministra wyraziło się zdziwienie. Nie miał jednak nawet chwili czasu na odpowiedź, gdyż Kunicki, potrząsając jego ręką, wybuchnął całą tyradą, jaki to jest szczęśliwy z poznania tak znakomitego męża stanu, któremu ojczyzna, a specjalnie rolnictwo, a jeszcze bardziej leśnictwo, ma do zawdzięczenia, że do grobu nie zapomni tej chwili, bo sam, jako rolnik i przemysłowiec drzewny, umie cenić wielkie zasługi na tym polu, że nie wszyscy, niestety, podwładni pana ministra zdolni są zrozumieć wielkie jego myśli przewodnie, ale na to jest zawsze rada, że on, Kunicki, zaciągnął niespłacony dług wdzięczności wobec kochanego i łaskawego pana Dyzmy, który raczył go przedstawić.

Potok szepleniącej wymowy płynął tak wartko, że minister, coraz bardziej zdumiony, zdołał jedynie wymówić:

— Bardzo mi przyjemnie.

Gdy jednak natarczywy staruszek zaczął mówić o lasach państwowych w Grodzieńszczyźnie i o jakichś tartakach, które… — minister przerwał sucho:

— Niechże mi pan pozwoli nie zajmować się tymi sprawami na raucie. Inaczej nie miałbym co do roboty urzędując w ministerstwie.

Podał rękę Dyzmie, Kunickiemu skinął głową i odszedł.

— Twarda sztuka ten pański minister — rzekł Kunicki — no, nie przypuszczałem. Czy on zawsze jest taki?

— Zawsze — odparł na wszelki wypadek Dyzma.

Raut był skończony. Wielu jego uczestników przeszło jednak na kolację do sąsiedniej sali restauracyjnej.

Staruszek przyczepił się Dyzmy na dobre. Przy stole ulokował się obok niego i gadał nieustannie. Dyzmie zaczęło się kręcić w głowie.

Wprawdzie głównymi winowajcami tego stanu rzeczy był koniak i kilka kieliszków wina, jednakże Dyzma począł odczuwać zmęczenie i senność. Raz po raz na dobitek trzeba było pić i jeść, co — zważywszy nieprawdopodobne ilości pochłoniętych pokarmów — było wręcz męczące. Dyzma z rozrzewnieniem myślał o swym składanym wąskim łóżku, które zaraz po powrocie na Łucką rozstawi sobie pod oknem. Jutro niedziela, pozwolą mu spać może i do dziesiątej.

Tymczasem Kunicki chwycił go pod ramię.

— Drogi panie, niechże mi pan nie odmawia, dopiero jedenasta, wypije pan ze mną kieliszek dobrego węgrzyna! Tutaj stoję, w Europejskim, zaraz na pierwszym piętrze. Mam do pana bardzo ważną sprawę. No, drogi panie Dyzma, nie odmówi mi pan przecie! Usiądziemy, panie, w ciszy, wygodnie, przy dobrym winku… No? Na pół godzinki, na kwadransik.

Jednocześnie niemal ciągnął Dyzmę, Wyszli do westybulu i po chwili znaleźli się w obszernym pokoju. Kunicki zadzwonił na służbę i kazał podać węgierskie.

W tymże czasie na dole kołowrotek oszklonych drzwi za każdym obrotem wyrzucał z wnętrza ucylindrowanych panów i strojne damy. Stojący na skraju chodnika szwajcar wywoływał samochody.

— Auto pana ministra Jaszuńskiego!

Zajechała lśniąca limuzyna i minister, żegnając się z pułkownikiem Waredą, zapytał:

— Słuchaj no, Wacek, jak się nazywa ten twój facet, co to tak Terkowskiego objechał?

— Byczy facet — stanowczo oświadczył nieco chwiejący się na nogach pułkownik — nazywa się Dyzma, pierwszorzędnie objechał…

— To zdaje się jakiś ziemianin czy przemysłowiec, bo wiesz, jest w przyjaźni z tym znanym Kunickim, co to miał proces o dostawę podkładów kolejowych.

— Powiadam ci, byczy gość. Prosto z mostu go, panie tego.

— Tak, to musi być silny charakter. Wierzę we frenologię. Czaszka naprzód podana i bardzo rozwinięta szczęka. Wierzę we frenologię. No, serwus!

Zawarczał motor, trzasnęły drzwiczki. Na chodniku pozostał pułkownik.

— Urżnął się czy co, do licha — rzekł do siebie — co ma wspólnego charakter z chronologią?…

Rozdział drugi

Na stole stała lampa z zielonym, niskim kloszem, oświetlając jedynie mały krąg pluszowej serwety, pudło z cygarami, omszałą butelkę i dwa kieliszki bursztynowego płynu. Pokój tonął w mroku, w którym niewyraźnie rozpływały się kontury sprzętów.

Dyzma zapadł w miękki fotel i przymknął oczy. Czuł się niezwykle ociężały i tak senny, że zasnąłby na pewno, słuchając tego monotonnego głosu, na który jak drobniutkie paciorki na cieniutką niteczkę szybko nizały się bezdźwięczne, szepleniące słowa, gdyby od czasu do czasu z drugiej strony stołu, z mroku, nie wysuwała się nagle w krąg lampy drobna postać Kunickiego, świecąc bielą gorsu i srebrną siwizną włosów.

Małe, uważne a natarczywe oczy zdawały się wówczas wbijać w mrok, usiłując odnaleźć spojrzenie Dyzmy.

— Więc widzi pan, widzi pan, jak to jest ciężko z tą biurokracją małych urzędników prowincjonalnych. Szykany i szykany. Zasłaniają się przepisami, ustawami, a wszystko po to, żeby mnie zrujnować, żeby odebrać chleb zatrudnionym u mnie robotnikom. Panie Dyzma, w panu, dalibóg, jedyny ratunek, jedyny ratunek.

— We mnie? — zdziwił się Dyzma.

— W panu — z przekonaniem powtórzył Kunicki. — Widzi pan, już czwarty raz wyjeżdżam w tej sprawie do Warszawy i powiedziałem sobie: jeżeli teraz nie wysadzę z siodła tego mego gnębiciela, tego tumana Olszewskiego, jeżeli teraz nie uzyskam w Ministerstwie Rolnictwa jakichś ludzkich warunków na drzewo z lasów państwowych — koniec! Likwiduję wszystko! Sprzedam Żydom tartaki, fabrykę mebli, papiernię, fabrykę celulozy, za bezcen sprzedam, a sam sobie, czy ja wiem, w łeb palnę albo co.

— Pańskie zdrowie, panie Dyzma — dodał po pauzie i wypił swój kieliszek duszkiem.

— Ale cóż ja panu mogę pomóc?

— Che, che, che — roześmiał się Kunicki — szanowny pan żartuje sobie. Tylko odrobina dobrej woli, tylko odrobina… O, nie, proszę pana, ja sobie doskonale zdaję sprawę, że to panu zajmuje i pański cenny czas, i tego… no i koszty, ale przy takich stosunkach, ho… ho!

Przysunął krzesło i nagle zmienił ton:

— Szanowny panie. Powiem po prostu, gdyby tak stanął przede mną jaki czarodziej i powiedział: „Kunicki! Postaram ci się tę sprawę załatwić, tego draba Olszewskiego wylać, na jego miejsce do Dyrekcji Lasów Państwowych wsadzić kogoś, z kim można po ludzku gadać, postaram się o dobry kontyngent drzewa dla ciebie, co mi za to dasz?” Otóż wówczas bez zająknienia odparłbym: „Panie czarodzieju, trzydzieści, niech będzie trzydzieści pięć tysiączków gotóweczką! Jak Boga kocham! Na koszta dziesięć do rączki, a po załatwieniu reszta”.

Kunicki umilkł i czekał odpowiedzi. Lecz Dyzma milczał. Zrozumiał od razu, że ten oto staruszek proponuje mu łapówkę za robienie tego, czego on, Dyzma, on, Nikodem Dyzma, choćby na głowie się postawił, zrobić nie potrafi. Olbrzymia suma, suma, której wysokość tak daleko wykraczała poza jego rzeczywistość, a nawet poza marzenia, jeszcze bardziej podkreślała nierealność całej transakcji. Gdyby Kunicki zaproponował trzysta czy pięćset złotych, interes straciłby dla Dyzmy swoją abstrakcyjną nieosiągalność i przedstawił się jako korzystna okazja naciągnięcia starego. Przez głowę Dyzmy przeleciała jeszcze myśl, czy nie nastraszyć Kunickiego, że zadenuncjuje go w policji. Może da na odczepnego z pięćdziesiąt złotych. Kiedyś pisarz sądu pokoju w Łyskowie, Jurczak, w ten sposób zarobił całą setkę. Ale cóż, pisarz był u siebie w kancelarii, osoba urzędowa…

Milczenie Dyzmy speszyło Kunickiego. Nie wiedział, co o nim sądzić. Czy nie był zbyt obcesowy?… Czy go nie zraził?… To byłoby katastrofą. Wyczerpał już wszystkie stosunki i wpływy, wyrzucił na to masę pieniędzy, stracił moc czasu, gdyby i ta szansa wymknęła mu się z ręki… Postanowił naprawić i złagodzić obcesowość swej propozycji.

— Oczywiście, szanowny panie, czarowników dziś nie ma. Che, che, che… A trudno wymagać od najżyczliwszego, od najłaskawszego przyjaciela, żeby zajmował się sprawami, które zna tylko z opowiadania. Wszak prawda?

— Rzeczywiście.

— Wie pan co, mam myśl! Panie Dyzma, drogi przyjacielu, niechże mi pan wyświadczy łaskę i przyjedzie do mnie, do Koborowa, na kilka tygodni. Wypocznie pan, użyje pan wsi, powietrze wspaniałe, konna jazda, mam motorówkę na jeziorze… A i przyjrzy się pan memu gospodarstwu, tartakom, no, panie złoty?! Zrobione?

Ta nowa propozycja tak zaskoczyła Dyzmę, że aż usta otworzył. Kunicki jednak nie przestawał nalegać, wychwalać zalet odpoczynku, wsi, sosnowego lasu, zapewniać, że i jego panie będą mu wdzięczne za tak wielką atrakcję, jak przyjazd gościa z Warszawy.

— Ależ, panie — przerwał Dyzma — gdzie mnie tam teraz myśleć o odpoczynku. Ja za dużo, niestety, odpoczywam.

— O, tego chyba nigdy nie za dużo.

— Jestem bezrobotny — blado uśmiechnął się Dyzma.

Spodziewał się wyrazu rozczarowania i zdumienia na twarzy staruszka, ten jednak wybuchnął śmiechem:

— Che, che, che, a to z pana kawalarz. Bezrobotny! Oczywiście, z handlem i z przemysłem teraz krucho. Trudno o intratne stanowiska, a znowuż służba państwowa, to, panie, dużo honoru, a dochodu mało. Pensje urzędnicze nawet na dygnitarskich szczeblach nie są do pozazdroszczenia.

— Wiem coś o tym — potwierdził Dyzma — sam przez trzy lata byłem na państwowej służbie.

Nagle Kunickiemu rozjaśniło się w głowie. „Takiś sprytny, bratku! — pomyślał. — Ano tym lepiej, skoro darmo brać nie chcesz”.

— Wielce szanowny panie — zaczął — od chwili, gdy pana poznałem, od razu mnie coś piknęło, że Bóg mi cię zsyła. Obyż to się sprawdziło. Panie Dyzma, panie Nikodemie złoty, akurat okoliczności z obu stron tak świetnie się składają. Pan jest w poszukiwaniu dobrego stanowiska, a ja już doszedłem do tego wieku, kiedy człowiek za wiele sił nie ma. Przyjacielu szanowny, nie gniewajże się na moją śmiałość, ale co by pan powiedział, gdybym panu zaproponował objęcie, że tak powiem, generalnej administracji moimi majątkami i zakładami przemysłowymi. Niech szanowny pan nie sądzi, że to mały obiekt. Sporo tego jest, machina jak się patrzy.

— Nie wiem, czy potrafiłbym. Zupełnie nie znam się na tym — powiedział szczerze Dyzma.

— O, proszę szanownego pana — zaoponował Kunicki — łatwo się pan z tym zapozna. Zresztą tam na miejscu to już jakoś ja sam daję sobie radę, ale wie pan, te wyjazdy, te rozmowy z urzędami, to dobijanie się o łaskę byle jakiegoś tam pana Olszewskiego, załatwianie spraw w ministerstwach — do tego już jestem za stary. Tu trzeba kogoś energicznego, ustosunkowanego, przed kim różni Olszewscy dudy w miech; no i młodego. Szanowny pan chyba jeszcze i czterdziestki nie ma?

— Skończyłem trzydzieści sześć.

— O! To mi wiek! Królu złoty, nie odmawiajże mi. Będzie pan miał wygodne mieszkanie, albo z nami w pałacu, albo w osobnym pawilonie, jak pan zechce. Konie do dyspozycji, samochód do dyspozycji. Kuchnia dobra, do miasta niedaleko, a jak pan zechce w Warszawie swoich przyjaciół odwiedzić — najuprzejmiej proszę. Słowem, żadnego skrępowania. A co do warunków, to już pan zechce łaskawie określić.

— Hm — bąknął Dyzma — doprawdy nie wiem.

— Więc powiedzmy tak: tantiema trzydzieści procent od zwiększonego przez pana dochodu, zgoda?

— Zgoda — kiwnął głową Dyzma nie bardzo orientując się, na co się zgadza.

— A pensja, powiedzmy… dwa tysiące miesięcznie.

— Ile? — zdziwił się Dyzma.

— No, dwa tysiące pięćset. No i koszty rozjazdów. Zgoda? No, rękę!

Dyzma półprzytomnie uścisnął drobną dłoń staruszka.

Ten, zaróżowiony i uśmiechnięty, nie przestając na chwilę szeplenić, wydobył ogromnych rozmiarów wieczne pióro, zapełnił karteluszek papieru kilkunastu wierszami drobnych okrągłych literek i podsunął Dyzmie do podpisu. Podczas zaś gdy „kochany pan Nikodem” zaopatrywał swoje nazwisko precyzyjnym a wielce skomplikowanym zakrętasem, Kunicki odliczył z pucołowatego pugilaresu kilkanaście szeleszczących banknotów.

— Oto pięć tysięcy zaliczki, służę uprzejmie, a teraz…

Zaczął omawiać wyjazd Dyzmy i inne związane z tym kwestie.

„No, stary Kunicki, niechże ci ktoś powie, że nie potrafisz załatwić swoich interesów”!

Istotnie Leon Kunicki słynął z niesłychanego sprytu i rzadko mu się zdarzyło stracić na dobrze wybranych i błyskawicznie przeprowadzanych transakcjach.

W kilka minut później, gdy na korytarzu ucichły kroki oddalającego się Dyzmy, stanął na środku pokoju i zatarł ręce.

Zaczynało już świtać. Na seledynowym kloszu nieba z trudem tylko można było dostrzec topniejące punkciki gwiazd. Systematyczne szeregi latarń jaśniały chorowitym białym światłem.

Nikodem Dyzma szedł ulicami, w których pustce klaszczące echo jego kroków brzmiało ostro i donośnie.

Zdarzenia ubiegłego wieczoru zbiły się w jego świadomości w jakieś pstre kłębowisko wrażeń, migotliwych, goniących się wzajemnie i nieuchwytnych. Wiedział, że zdarzenia te ogromną dla niego mają wagę, lecz ich istoty ogarnąć nie umiał. Czuł, że niespodziewanie spadło nań jakieś szczęście, lecz na czym polegało, co oznaczało, skąd się wzięło i dlaczego — nie pojmował.

Im dłużej nad tym myślał, tym wszystko zdawało mu się mniej prawdopodobne, bardziej fantastyczne i niedorzeczne.

Wówczas zatrzymywał się przerażony, ostrożnie sięgał do kieszeni i gdy palce namacały gruby plik sztywnych banknotów, uśmiechał się do siebie. Nagle zdał sobie sprawę z jednego: jest bogaty, bardzo bogaty. Zatrzymał się we wnęce bramy i zaczął liczyć. Jezus, Maria! Pięć tysięcy złotych!

— To ci forsa! — powiedział głośno.

Instynkt wielu lat biedowania odezwał się w nim naturalnym odruchem: trzeba oblać. I chociaż nie chciało mu się ani jeść, ani pić, skręcił w Grzybowską, gdzie — jak wiedział — knajpa Icka jest już otwarta. Przezornie wyciągnął jedną stuzłotówkę i ulokował ją w osobnej kieszeni. Pokazywanie takiej kupy pieniędzy u Icka nie należało do rzeczy bezpiecznych.

Pomimo wczesnej pory u Icka był tłok. Dorożkarze, szoferzy taksometrów, kelnerzy z restauracji już zamkniętych, sutenerzy, przepijający nocny dochód swoich „narzeczonych”, męty podmiejskie, wracające z pomyślnego żeru — wszystko to zapełniało niewielkie dwa pokoiki przyciszonym gwarem rozmów i brzękiem szkła.

Nikodem wypił dwie szklaneczki wódki, przekąsił zimnym wieprzowym kotletem i kiszonym ogórkiem. Przyszło mu na myśl, że to niedziela i że Walenty nie pójdzie do roboty.

„Niech chamy znają inteligencję” — pomyślał.

Kazał sobie dać butelkę wódki i kilo kiełbasy, skrupulatnie przeliczył resztę i wyszedł. Zbliżał się już do Łuckiej, gdy nagle spostrzegł Mańkę. Stała oparta o mur i patrzyła przed siebie. Nie wiedział sam dlaczego, ale ucieszył się tym spotkaniem.

— Dobry wieczór, panno Maniu! — zawołał wesoło.

— Dobry wieczór — odparła przyglądając mu się ze zdziwieniem. — Cóż to pan po nocy się włóczy?

— A czemu to panna Mania spać nie idzie?

— Chyba już pójdę — odparła z rezygnacją.

Dyzma obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Wydała mu się ładniejsza niż zwykle. Wątła była, to prawda, ale zgrabna.

„Cóż ona może mieć — pomyślał — najwyżej siedemnaście lat”.

— Czemuż to panna Mania taka smutna? — zapytał.

Wzruszyła ramionami.

— Jakby pan tak trzy noce z rzędu warował, jak pies, na ulicy i grosza nie widział, to też by pan z radości nie skakał.

Dyzmie zrobiło się przykro. Sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek dziesięciozłotówki.

— Ja pannie Mani pożyczę. Czy dwadzieścia wystarczy?

Dziewczyna ze zdziwieniem przyglądała się pieniądzom. Wiedziała przecie, że sublokator jeszcze w południe grosza nie miał przy duszy. Skądże miałby teraz tyle banknotów? Chyba, chyba że gdzieś ukradł. Może dlatego właśnie nałożył frak. „Zresztą — pomyślała — co mi do tego?”

Nikodem wyciągnął do niej dwa papierki.

— Proszę.

Mańka zrobiła przeczący ruch głową.

— Nie chcę. Nie wezmę. I tak nie będę miała z czego oddać.

— No to i nie trzeba oddawać.

— Nie chcę. — Zmarszczyła brwi. — Widzisz go, bankier.

Odwróciła głowę i dodała cicho:

— Chyba że… Za darmo nie chcę. Chyba że pójdzie pan ze mną.

— Eee — bąknął Dyzma i zarumienił się.

Mańka spojrzała mu w oczy.

— Nie podobam się panu?

— To nie, czemu?…

— Z pana to też mężczyzna! — wybuchnęła niespodziewanie ze złością. — Uuuu… kalosz!

Zawróciła się na pięcie i ruszyła wolnym krokiem ku domowi.

— Panno Maniu! — zawołał za nią. — Proszę zaczekać, pójdziemy.

Przystanęła, a gdy zrównał się z nią, powiedziała:

— Hotel też pięć złotych.

— Dobrze — odparł.

Szli wąskimi uliczkami w milczeniu.

Zaspany drab w pluszowej kamizelce otworzył im drzwi, wprowadził do małego brudnego pokoju i wyciągnął rękę. Dyzma zapłacił.

Przez szare butwiejące firanki wpadał snop jaskrawego słońca. W pokoju było duszno, parno i czuć było stęchliznę.

— Może by okno otworzyć? — zapytała Mańka.

— Późno już. Czas do domu. Pewno będzie dziesiąta — powiedział Dyzma.

Mańka przed małym lusterkiem rozczesywała gęste czarne włosy wyszczerbionym grzebykiem.

— Znalazł pan miejsce? — rzuciła obojętnie.

Nagle opanowała Dyzmę niepohamowana chęć zaimponowania Mańce. Wydobył z kieszeni wszystkie pieniądze i rozłożył je na stole.

— Zobacz — powiedział z uśmiechem.

Mańka odwróciła głowę i oczy jej szeroko się rozwarły. Długo przyglądała się rozrzuconym banknotom.

— Tyle forsy… tyle forsy… A to pięćsetki. Psiakrew!

Nikodem rozkoszował się efektem.

Dziewczyna chwyciła go za rękę.

— Słuchaj, miałeś „robotę”? — zapytała z podziwem.

Dyzma roześmiał się i ot tak, dla kawału, powiedział:

— Aha!

Mańka ostrożnie dotknęła końcami palców pieniędzy.

— Powiedz… powiedz — wyszeptała — chodziłeś na „mokrą robotę”?

Skinął głową.

Milczała, a w jej oczach malował się strach i podziw. Nigdy nie przypuszczała, że ten cichy sublokator, ten niedorajda…

— Nożem? — zapytała.

— Nożem.

— Ciężko było?

— Phi — odparł — ani zipnął.

Pokręciła głową.

— Ale forsy miał… Może Żyd?

— Żyd.

— Nie wiedziałam…

— Czegoś nie wiedziała? — zapytał Dyzma i zaczął chować pieniądze.

— Nie wiedziałam, że ty taki…

— To niby jaki?

— No taki…

Nagle przytuliła się do niego.

— A ciebie nie nakryją?

— Nie bój się, ja dam sobie radę.

— Nikt nie widział?… Może jakie ślady zostawiłeś? Trzeba bardzo uważać. „Gliny” to wiesz, oni po śladach palców nawet znajdą.

— Mnie nie złapią.

— A powiedz, miałeś pietra?

Roześmiał się.

— Nie ma o czym gadać. No, chodźmy do domu. A to masz dla ciebie na sukienkę.

Położył przed Mańką sto złotych. Dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję i raz po raz zaczęła całować w usta.

Szli do domu, nie rozmawiając po drodze. Nikodem z satysfakcją spostrzegł, że stosunek tej małej do niego zmienił się niemal z miejsca. Szybko zorientował się, że szacunek, graniczący z zachwytem, wzbudziły w Mańce nie pieniądze, lecz cała ta zmyślona historia bandycka. I chociaż pochlebiała mu ta zmiana, wstydził się, że na nią właściwie nie zasłużył. Dlatego za żadną cenę nie przyznałby się jej teraz, że wszystko było bajką.

— Uważasz, Mańka — rzekł, gdy wchodzili na schody — tylko w domu ani pary z gęby. Rozumiesz?

— No, pewno.

— A ja teraz będę musiał wyjechać na jakiś czas, żeby, rozumiesz… No, bezpieczniej.

— Rozumiem. Ale wrócisz?

— Wrócę.

Zjawienie się sublokatora razem z Mańką nie zrobiło na Barcikach żadnego wrażenia. Natomiast wódkę i kiełbasę przyjęto z szacunkiem. Walentowa zaraz nakryła stół zieloną ceratą i wszyscy zasiedli do śniadania. Szklaneczka, która niegdyś była słoikiem do musztardy, krążyła z rąk do rąk, a że objętość jej była dość duża, Dyzma wkrótce wyjął pięć złotych i Mańka pobiegła po nową flaszkę.

Tymczasem Nikodem uregulował zaległe komorne, a gdy dziewczyna wróciła, rzekł:

No, powinszujcie mnie, państwo. Znalazłem dobrą posadę.

— A gdzie? — zagadnął Walenty.

— Nie w Warszawie. Na prowincji.

— Nie mówiłam — pokiwała głową Walentowa. — Na prowincji zawsze o zarobek łatwiej. Dostatek wszystkiego. Wiadomo — chłopi.

Przepili jego zdrowie, a gdy już butelka była pusta, Nikodem rozstawił swoje polowe łóżko, rozebrał się, kamizelkę z pieniędzmi wsunął pod poduszkę i zasnął niemal zaraz.

Walenty siedział chwilę w milczeniu, a że podpił sobie, zaczął ni z tego, ni z owego śpiewać, lecz spotkał się z ostrą opozycją Mańki.

— Cicho, do cholery, nie widzisz: człowiek śpi. Odpocząć nie dadzą.

Zaległa cisza. Walenty nasunął czapkę i wyszedł, jego żona wyniosła się do sąsiadki, by pochwalić się, że sublokator postawił wódkę na oblanie nowego zajęcia.

Mańka wyjęła z szafy batystową chusteczkę i nakryła nią głowę śpiącego, w izbie bowiem było dużo much.

Rozdział trzeci

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział czwarty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział piąty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział szósty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział siódmy

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział ósmy

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dziewiąty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dziesiąty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział jedenasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwunasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział trzynasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział czternasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział piętnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział szesnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział siedemnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział osiemnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dzięwiętnasty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty drugi

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty trzeci

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział dwudziesty czwarty

Dostępne w wersji pełnej.