Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zaufanie jest fundamentem relacji między pełnomocnikiem a jego klientem. Ale co, jeśli prawdziwym testem okaże się zaufanie… do przeciwnika?
Radczyni prawna Agata Bednarek nie spodziewała się, że nowa sprawa wywróci jej życie do góry nogami. Reprezentując influencera w sprawie o gigantyczne odszkodowanie, trafia na zawodowego przeciwnika, który nie tylko nie ułatwia jej zadania, ale także skutecznie wyprowadza ją z równowagi. Adwokat Marcel Mazur – bezwzględny, pewny siebie i diabelnie przystojny – nie zamierza iść na żadne kompromisy.
Ich starcia na sali sądowej to prawdziwa wojna. Ale poza nią napięcie między nimi przybiera zupełnie inny charakter. Gdy nowe dowody w sprawie zaczynają wychodzić na jaw, Agata musi zdecydować, czy ważniejsza jest lojalność wobec klienta, prawda, czy może uczucia, których nie powinna czuć do swojego największego wroga.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Natalia Sońska-Serafin, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka inicjująca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Magdalena Owczarzak, Magdalena Białek
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Fotografie na okładce:
© Felippe Lopes | Adobe Stock
© Felippe Lopes | Adobe Stock
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wszystkie wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
eISBN 978-83-68479-15-7
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Rozdział 1
Agata
Wpatrywałam się w treść odpowiedzi na mój e-mail z niedowierzaniem. Aż niekontrolowanie rozchyliłam usta, w tak wielkim byłam szoku. Naprawdę byli jeszcze na świecie – ba, w naszej palestrze! – ludzie z tak bardzo rozbuchanym ego?! Albo raczej z brakiem zwykłej, ludzkiej przyzwoitości i uprzejmości? Co za bufon siedział tam po drugiej stronie?! Już zaczynałam żałować, że przyjęłam tę sprawę po mecenasie Olczaku – być może on zrezygnował właśnie dlatego, że musiał mierzyć się z tak nieprzystępnym pełnomocnikiem pozwanego. Nie, dobrze wiedziałam, że akurat Olczak był w stanie uciszyć każdego podskakującego koguta, i to z kulturą, której temu tam, Mazurowi bodajże, wyraźnie brakowało.
– „Moja kancelaria nie jest czytelnią, a ja nie zamierzam marnować czasu na szukanie dokumentów, których nie jest pani w stanie odnaleźć w przekazanych przez klienta aktach. Z poważaniem adwokat Marcel Mazur” – odczytałam półgłosem końcówkę odpowiedzi na moją prośbę o udostępnienie akt, krzywiąc się i naśladując wyniosły ton niejakiego mecenasa Mazura. – No kretyn – podsumowałam.
Od razu miałam zamiar odpisać, wlewając w odpowiedź całe swoje zażenowanie takim zachowaniem, ale od pewnego czasu starałam się nie działać w stanie silnego wzburzenia. Udało mi się i tym razem powściągnąć emocje, a żeby mimo wszystko nie dać się ponieść, otworzyłam drugą kartę i w pierwszej kolejności wystukałam na klawiaturze jego nazwisko.
Nie sprawdziłam tego wcześniej, bo dopiero dziś tak naprawdę na spokojnie usiadłam do analizowania sprawy, którą przyjęłam w ostatnim czasie, ale teraz byłam bardzo ciekawa, kim był ów mecenas, mający się najwyraźniej za nie wiadomo kogo. Bo czytelnią akt nie był, to już wiedziałam.
Prychnęłam pod nosem, a potem otworzyłam pierwszy link, który wyświetlił się w przeglądarce. I znów otworzyłam usta ze zdziwienia. „Kancelaria Adwokacka Piotr Kostecki, Marcel Mazur Spółka Partnerska”. Czy mogłam uwierzyć w taką zbieżność nazwisk? Aż taką?! Nie, z pewnością to nie był przypadek, Warszawa była duża, ale dwóch Piotrów Kosteckich, adwokatów specjalizujących się w prawie gospodarczym i handlowym? To niemożliwe.
Chwyciłam za telefon i już miałam zadzwonić do Judyty, gdy w tej sekundzie na ekranie zaczęły wyświetlać się kolejne slajdy, a przed oczami zatrzymał mi się właśnie ten, na którym widniało zdjęcie i nazwisko niejakiego pana Kosteckiego, znanego mi dotąd jedynie ze skąpych opowieści mojej przyjaciółki. Aż zapadłam się głębiej w fotelu. Na Boga! Już wiem, dlaczego nie chciała nam go jeszcze przedstawić! Ja na jej miejscu najchętniej schowałabym go dla siebie przed całym światem albo przynajmniej przed tą żeńską częścią społeczeństwa! Jeśli na żywo był tak niesamowicie przystojny jak na tej fotografii… to daję słowo, Judyta trafiła lepiej niż szóstkę w totka! Mieć dla siebie takiego faceta… Jedno tylko mąciło ten mój zachwyt. Jeśli Kostecki był równie interesujący, jak przystojny, co zresztą mówiła Judyta, to co, u licha, robił u jego boku ten pozbawiony manier burak Mazur?!
Potrząsnęłam głową i przesunęłam zdjęcie, żeby poznać profil osobowy drugiego ze wspólników. I znów na chwilę zamarłam, gdy na kolejnym slajdzie pojawiła się notatka właśnie o nim. Okej, musiałam przyznać z pokorą, że wizualnie bardzo do siebie pasowali. Obaj przystojni, z nienaganną aparycją, sami w sobie byli wizytówkami swojej firmy, jeśliby się skupiać na walorach estetycznych i wizualnych. Szkoda tylko, że ten drugi tak bardzo tracił przy bliższym poznaniu. O ile mogłabym tak nazwać krótką wymianę maili. Tak czy inaczej, był bucem. Mógł przecież odpisać znacznie grzeczniej, a nie w tak arogancki i wyniosły sposób.
– „Nie jestem czytelnią” – znów wyszeptałam z ironią pod nosem.
No czytelnią nie był, ale urody mu nie brakowało. Wysoki, bardzo przystojny brunet z mocnymi rysami twarzy i lekkim zarostem. I to coś w oczach, choć w tym wypadku nie było to nic pozytywnego. Biło od niego poczucie wyższości i ta sama arogancja, którą wyczytałam między wierszami w e-mailu. I wcale nie chodziło o to, że byłam już uprzedzona. Jak widać, nie każdy był jak Kostecki, a uroda nie zawsze szła w parze ze świetnym charakterem. A szkoda… bo naprawdę było na czym oko zawiesić.
Jednak zamiast przypatrywać się bez celu mecenasowi Mazurowi, którego zdjęcie po chwili na szczęście zostało zastąpione przez inne, ukazujące niejaką Janinę Turczyńską, sięgnęłam w końcu po telefon i wybrałam numer Judyty. Była moją przyjaciółką, znałyśmy się od czasów studiów i niemal od pierwszych zajęć byłyśmy nierozłączne. Choć dzieliło nas naprawdę wiele, bo charaktery miałyśmy zupełnie inne, to do dzisiaj miałam wrażenie, że nie było przypadku w tym, że trafiłyśmy do jednej grupy już na pierwszych zajęciach.
A już na pewno przypadku nie szukała w tym wszystkim Karolina, trzecia z nas, która choć na co dzień była twardo stąpającą po ziemi panią prokurator, to uparcie wierzyła w horoskopy i układy gwiazd, które w jej mniemaniu były odpowiedzialne właśnie za wszystkie te „zrządzenia losu”. Ba, była nawet w stanie przewidzieć przyszłość za pomocą swojej magicznej talii kart! Ja w to nie wierzyłam, choć nieraz udało jej się wyczytać coś, co później faktycznie się sprawdzało. Przypadek, nic więcej, przynajmniej ja to tak widziałam. Co innego Judyta, która choć oficjalnie traktowała te przepowiednie z przymrużeniem oka, to czasem zdawała się wierzyć w to, co wywróżyła jej Karolina. Tym razem miałam jednak nadzieję, że będzie w stanie podać mi garść suchych faktów na temat niejakiego mecenasa Mazura i powiedzieć mi coś więcej o tym całym Marcelu niż tylko to, co byłam w stanie wyczytać na stronie internetowej. Choć z drugiej strony nie liczyłam na to, że powie coś, co byłoby w stanie wymazać to pierwsze marne wrażenie.
– Hej, Agata. Coś się stało? – zapytała lekko zaniepokojona.
– A co miałoby się stać? – Potrząsnęłam głową.
– Nie wiem, po prostu pytam.
– Czy musi się coś stać, żeby przyjaciółka mogła się zdzwonić z przyjaciółką? – zapytałam trochę zdziwiona.
– Och, nie doszukuj się. Myślałam, że może coś z… Karoliną – ściszyła głos.
– A masz jakieś informacje? Gorzej się czuje? – Tym razem to ja się zaniepokoiłam.
– Nie, zwyczajnie… – westchnęła. – No, nieważne. Czyli dzwonisz na pogaduchy?
– A jeśli tak, to poślesz mnie na drzewo, bo, niech zgadnę, pracujesz?
Zaśmiała się krótko.
– Pracuję, ale jestem w stanie wyłuskać chwilę dla ciebie – dodała z udawaną wyższością w głosie.
– No dobra, dzisiaj odpuszczam, bo też jeszcze siedzę w pracy. – Wzięłam wdech. – I nie dzwonię na pogaduchy, tylko z interesem.
– To dlatego jesteś dziś wyjątkowo miła! – Judyta podniosła głos, jakby trafiła w sedno, a potem dodała już znacznie spokojniej: – Mów, o co chodzi. Jakiś ciekawy kazus karny?
– Z pracą jeszcze sobie radzę, pani mecenas. Chodzi raczej o przeciwnika procesowego.
– To znaczy?
– Pamiętasz, jak ostatnio wspominałam ci o dużej sprawie odszkodowawczej? – zapytałam, choć byłam pewna, że nie pamiętała.
– Coś tam… – bąknęła, a ja pokręciłam nieznacznie głową.
– No, w każdym razie: reprezentuję pacjenta, który pozwał lekarza o błąd w sztuce. Gruba sprawa, obiła się o medialną, ale nie chce mi się streszczać, bo to ciągnie się już kilka lat, a ja jestem jego kolejnym pełnomocnikiem.
– To nie brzmi najlepiej. Znam takie przypadki, gdy niezadowoleni klienci zmieniają pełnomocników, kiedy wyniki sprawy są dla nich niezadowalające. Najczęściej po prostu nie mają racji.
– Też tak myślałam, ale… teraz mam mieszane uczucia. Mój klient naprawdę jest poszkodowanym, to jasno wynika z akt, tylko ten lekarz jakimś cudem wciąż miga się od odpowiedzialności. Jakby wyraźnie ktoś mu w tym pomagał.
– Agata, to już nie są te czasy, by proces był ustawiony.
– Nie o to chodzi.
– Więc o co?
– Jego pełnomocnik coś kręci. W ogóle jest taki… nieprzyjemny. Choć nie, to złe określenie. Jest przesadnie pewny siebie i arogancki. Skrajny szowinista. Nijak nie idzie się z nim dogadać w jakiejkolwiek sprawie, nie mówiąc już o ugodzie. Chodzi nawet o zwyczajną wymianę korespondencji, rozumiesz? – wylałam swój żal, mimo że trochę przesadziłam, bo w końcu odbyłam z nim na razie tylko jedną wymianę wiadomości. Ale należało mu się!
– Powiedzmy, że nadążam. A co chciałaś z nim wymieniać mailowo?
– Chciałam dopytać o opinię biegłego i wnioski dowodowe, których ja nie miałam, a nie zdążyłam jeszcze złożyć wniosku o wgląd do akt. To nie są jakieś prywatne papiery, tylko wcześniejsze pisma procesowe. Wiesz, co właśnie mi odpisał? Kazał mi czekać na rozpoznanie wniosku o wgląd, bo, cytuję: „nie jest czytelnią i nie będzie marnował swojego czasu na szukanie czegoś, czego ja nie potrafię znaleźć w przekazanych mi papierach”.
– Faktycznie niezły buc – przyznała zaskoczona Judyta. – Adwokat czy radca? Jak się nazywa?
– No i właśnie z tym do ciebie dzwonię. Wydaje mi się, że możesz go znać.
– Kto to taki? – dopytała zdumiona.
– Marcel Mazur. Wstukałam sobie z ciekawości jego nazwisko w przeglądarkę i wyskoczyła mi strona, uwaga: „Kancelaria Adwokacka Piotr Kostecki, Marcel Mazur Spółka Partnerska” – wyrecytowałam.
Judyta zamilkła na dłuższą chwilę.
– Jesteś pewna? – odezwała się nagle, jakby nadal nie dowierzała, że mówimy o tej samej osobie. – Ten Marcel Mazur, którego poznałam, to całkiem przyjemny facet.
– Gdybym nie była pewna, nie zawracałabym ci głowy – powiedziałam dosadnie, po czym dodałam, że sprawdziłam to dokładnie na ich stronie internetowej.
Niestety, ale Judyta nie potwierdziła moich odczuć. Wręcz przeciwnie, była zaskoczona tym, co powiedziałam, bo jej dał się poznać jako całkiem sympatyczny człowiek. Cóż, może po prostu miał dwa oblicza i częstował nimi ludzi w zależności od dnia i humoru. Albo ich powiązań z jego bliskimi współpracownikami.
Wiedziałam mimo wszystko, że nie dam się tak szybko zbyć, bo poza tym, że faktycznie zabrałam się za wypełnianie wniosku o wgląd do akt i chwilę później wysłałam go do sądu, miałam też zamiar rozmówić się osobiście z mecenasem Mazurem. Miałam w zwyczaju zaczynać każdą z przyjmowanych spraw od rozpoznania możliwych opcji ugodowego rozwiązania sporu, nawet jeśli tych prób inni pełnomocnicy podjęli w tej sprawie już wystarczająco dużo. Z własnego doświadczenia wiedziałam, że wiele zależało od człowieka i sposobu, w jaki chciał podejść do sprawy, a ponieważ mój klient nie wyraził stanowczego sprzeciwu, postanowiłam i tym razem spróbować.
Jeszcze przez chwilę siedziałam z rękoma zawieszonymi nad klawiaturą, zastanawiając się tym razem, czy jednak nie odpisać, tyle że w sposób grzeczny i z klasą, po czym porzuciłam ten pomysł i zwyczajnie sięgnęłam po telefon. Moje doświadczenie podpowiadało mi, że mając do czynienia z takimi elementami, najlepiej było pokonać ich spokojem i przyzwoitością – to zawsze zbijało z tropu tych negatywnie nabuzowanych. Wpisałam więc numer Mazura i wziąwszy głęboki wdech, wcisnęłam zieloną słuchawkę.
Długo nie musiałam czekać, bo odebrał po zaledwie trzech sygnałach.
– Marcel Mazur, słucham? – usłyszałam głęboki męski głos, zupełnie pozbawiony emocji. Dziwne, bo spodziewałam się, że usłyszę jakiś naburmuszony, nieprzystępny ton.
– Dzień dobry. – Odchrząknęłam. – Z tej strony radczyni prawna Agata Bednarek. Zapewne pan kojarzy, jestem pełnomocniczką pana Borysa Kochańskiego. Zaledwie kilkanaście minut temu otrzymałam od pana odpowiedź na mój e-mail…
Zawiesiłam głos, a po drugiej stronie zapadła cisza. Usłyszałam jedynie ciche skrzypnięcie, jakby poprawiał się w fotelu. Co, mecenasie Mazur, nie spodziewał się pan bezpośredniej konfrontacji? Uśmiechnęłam się pod nosem w oczekiwaniu na odpowiedź.
– Czy o czymś zapomniałem napisać? – odparł nagle i teraz już usłyszałam tę wyraźną nutę niezadowolenia w głosie.
– O wszystkim, o co pytałam, pan napisał – powiedziałam spokojnie. – Ale uznałam, że sprawniej będzie nam się porozumieć telefonicznie niż wymieniać maile. Unikniemy nieporozumień, niepotrzebnej straty czasu…
– O jakich nieporozumieniach pani mówi? Chyba wyraziłem się w jasny sposób.
Prychnęłam pod nosem, ale tak, żeby tego nie usłyszał. Ewidentnie był bucem, ale ja nie miałam zamiaru zniżać się do jego poziomu.
– Tak, ale być może ja nie wyraziłam się wystarczająco dobrze – dodałam uprzejmie. – Nie chciałam, żeby mnie pan źle zrozumiał. Nie zamierzałam skracać sobie drogi i wykorzystywać pana, by nie musieć fatygować się do czytelni akt. Wiem, jak cenny jest czas w naszym zawodzie. – Więcej lukru się chyba nie da, pomyślałam i tylko przewróciłam oczami, ale kontynuowałam: – Rzecz jasna złożyłam wniosek o wgląd do akt, ale jest w trakcie rozpoznawania, a jak pan zapewne wie, terminy bywają na tyle odległe, że zwykle łatwiej jest się zwrócić właśnie do drugiej strony. A mnie też zależy na czasie, by móc jak najszybciej zająć się powierzoną mi sprawą. Tym bardziej że proszę jedynie o to, do czego oboje co do zasady mamy dostęp. No i przy okazji chciałam poinformować o swoim wstąpieniu do sprawy.
– Dziękuję, przyjąłem do wiadomości fakt o kolejnej zmianie pełnomocnika strony – odparł twardo, choć wyraźnie dał mi odczuć, że nie zrobiło to na nim wrażenia.
Czekałam jeszcze chwilę z nadzieją, że nawiąże do pierwszej części mojej wypowiedzi, ale milczał jak zaklęty. Naprawdę? Był aż takim prostakiem?
– Czyli mam rozumieć, że nie dogadamy się w kwestii tych akt? – Westchnęłam, bo zaczęło do mnie docierać, że moje przesadnie grzeczne podejście nic tu nie da.
– To nie leży w interesie mojego klienta, chyba to pani rozumie? – odpowiedział w podobny sposób, choć nieco spuścił z tonu.
– Tak, rozumiem, że na waszą korzyść być może działa odwlekanie pewnych rzeczy w czasie – powiedziałam wprost, bezbłędnie odczytując jego przesłanie, po czym dodałam, nie mogąc się powstrzymać: – Ale wydaje mi się, że taki gest uprzejmości nie zaburzyłby w żaden sposób pańskiej taktyki procesowej. Ale oczywiście rozumiem, nie będę już w takim razie zabierać panu czasu. Dziękuję za rozmowę i do usłyszenia.
– Do widzenia – usłyszałam jeszcze, zanim zdążyłam się rozłączyć, po czym znów zapadłam się głęboko w fotelu, wypuszczając głośno powietrze.
Nie zamierzałam się nim zbytnio przejmować, tym bardziej że do rozprawy było jeszcze trochę czasu, więc miałam go na tyle, by zapoznać się z aktami i przygotować do sprawy. Bardziej intrygował mnie fakt, że idealny, w mniemaniu Judyty, mecenas Kostecki miał tak zapatrzonego w siebie wspólnika.
Tego dnia wyszłam o czasie z kancelarii. Wszystkie bieżące sprawy ogarnęłam, a napisanie kilku mniej terminowych pism mogłam spokojnie rozłożyć sobie na cały tydzień. Lubiłam swoją pracę, ale na pewno nie wyznawałam jej kultu i nie miałam zamiaru skupiać się w życiu tylko na niej. Dopóki wystarczało mi na opłaty, godne życie i od czasu do czasu przyjemności, takie jak wakacje czy weekendowy city break do którejś z europejskich stolic, nie miałam na co narzekać. Oczywiście, zawsze można było pracować więcej i mieć więcej, ale czy warto było to robić za cenę wolnego czasu czy życia osobistego? Choć z tym drugim to akurat ostatnio było u mnie bardzo kiepsko…
Nie mogłam narzekać na kompletny brak przygód i zupełną posuchę, ale powoli przestawały mnie bawić jednorazowe akcje czy przelotne znajomości, bo ostatnio tylko na coś takiego sobie pozwalałam. Coraz częściej jednak zaczynałam odczuwać brak stabilizacji, szczególnie że niemal wszyscy moi bliscy zaczynali się ustatkowywać. Nawet Judyta, która do tej pory skupiona była tylko na pracy i też stroniła od zaangażowania się. Nie żebym w jakikolwiek sposób jej zazdrościła. Wręcz przeciwnie, cieszyłam się, że jest szczęśliwa. Mnie po prostu zaczynały doskwierać taka codzienna samotność i brak możliwości dzielenia z kimś życia. Ale czy potrzebowałam diametralnej zmiany na już? Wolałam raczej próbować małymi kroczkami coś zmieniać w swoim podejściu.
Nie sprzyjały temu co prawda kolejne randki z przypadkowymi facetami z Tindera, na które wciąż się umawiałam, ale z drugiej strony… przecież nie musiałam z nich rezygnować tak od razu. W końcu nawet jeśli te znajomości uchodziły za takie właśnie jednorazówki, szczególnie w Warszawie, nie oznaczało to, że nie mogłam mieć nadziei, że a nuż spotkam kogoś wartościowego, prawda?
– I po co się nadal oszukujesz? – powiedziałam do siebie, gdy stałam przed lustrem i przykładałam do siebie kolejną sukienkę, nie mogąc się zdecydować, w co się ubrać na dzisiejsze spotkanie.
A potem rzuciłam ją na łóżko i wpatrzyłam się w swoje odbicie. Czy tak właściwie czegoś mi brakowało w tym luźnym podejściu do życia? Przywiązanie i obowiązki wobec drugiej osoby tylko wszystko komplikowały, o wiele łatwiej było się niczym ani nikim nie przejmować. I wcale nie chodziło o to, że byłam uprzedzona po moim ostatnim wieloletnim związku. Wcale.
Zaśmiałam się gorzko, a potem aż się wzdrygnęłam, gdy pomyślałam o Rafale. Do tej pory zdarzało mi się czasem zastanawiać, dlaczego przez tyle lat tkwiłam w tej relacji, która tak naprawdę niczego poza narastającą frustracją mi nie dawała. I chyba właśnie dlatego potrzebowałam tej długiej odskoczni i niezobowiązujących relacji: żeby jak najszybciej zapomnieć o tamtym nieudanym związku.
Potrząsnęłam głową, by szybko odgonić nieproszone myśli. Jeszcze gotowe były zepsuć mi moje dzisiejsze nastawienie. Nie żebym pokładała jakieś szczególne nadzieje w spotkaniu z owym Łukaszem, trenerem fitnessu, miłośnikiem sportów zimowych i włoskiej kuchni – a przynajmniej takie informacje podał w opisie swojego profilu – ale całkiem przyjemnie mi się z nim rozmawiało na czacie i byłam ciekawa, czy w prawdziwym życiu ma podobne poczucie humoru i dystans do świata. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak zwyczajnie się o tym przekonać.
Sięgnęłam w końcu po tę błyszczącą czarną sukienkę, założyłam wysokie kozaki sięgające za kolano, poprawiłam makijaż i niedługo później zamówiłam ubera, by w miarę o czasie dotrzeć w umówione miejsce spotkania.
Warszawa nocą zawsze mi się podobała. Miała swój niepowtarzalny klimat tętniącego życiem wielkiego miasta, o którym zawsze marzyłam, i teraz, gdy mijałam ten miejski krajobraz, utwierdzałam się w tym przekonaniu, podziwiając piętrzące się w centrum wieżowce, które wyrastały tu ostatnio jak grzyby po deszczu.
Od kiedy pamiętam, chciałam tu prowadzić swoje dorosłe życie, korzystać z możliwości, jakie daje to miasto, i czerpać ze wszystkich jego uroków i rozmaitości. I dlatego nigdy nie żałowałam, że przeprowadziłam się tu na studia, a potem otworzyłam własną kancelarię i zostałam na stałe. Co prawda z Otwocka miałam tu rzut beretem, zresztą do liceum też dojeżdżałam, ale co innego mieszkać w stolicy, a co innego bywać z doskoku. Szczególnie jeśli tam miałam na głowie nadopiekuńczą rodzinkę, a tutaj w pełni korzystałam ze swojej niezależności. Branie oddechów pełną piersią było czymś, co najbardziej ceniłam sobie w życiu, i wiedziałam, że nigdy już nie pozwolę na to, by ktokolwiek mi to ograniczył. Może właśnie dlatego byłam tak rozerwana pomiędzy tym, co było wygodne, a tym, co wbrew pozorom i moim twardym zasadom dałoby mi poczucie stabilizacji w życiu.
Marcel
Praca po godzinach od pewnego czasu zupełnie mi nie leżała. W ogóle przebywanie w kancelarii ze świadomością, że Kostecki jest tuż obok, działało na mnie drażniąco. Chociaż nie, to mój wspólnik tak na mnie działał, on i jego chora naiwność, której nabawił się przy tej całej Judycie. Nadal nie rozumiałem, jak mógł być tak nieostrożny. I już nawet nie chodziło o to, że naraził na szwank dobre imię naszej kancelarii i wplątał się w jakiś podejrzany układ. Ja po prostu zachodziłem w głowę, jak mógł dać się tak omotać babie! Miłostki, romanse – mógł sobie je mieć, ale nigdy, absolutnie nigdy jego życie osobiste nie wpływało na robotę. Był naprawdę jednym z niewielu ludzi, których ceniłem przede wszystkim za profesjonalizm, tymczasem wystarczyła ta jedna, konkretna kobieta, która zakręciła mu tyłkiem przed nosem, a on stracił głowę! Co ona takiego w sobie miała, że mój najlepszy przyjaciel zapominał o zasadach, które sam tutaj wprowadził i których do tej pory twardo się trzymał?! Bo kto to widział, żeby na podstawie jakichś szczątkowych informacji, które mu podała, podejmować decyzję o rezygnacji z jednego z najbardziej dochodowych klientów! I to jeszcze informacji, których mnie, wspólnikowi, nie chciał w szczegółach podać!
Cisnąłem długopisem o blat i założywszy ramiona za głowę, oparłem się o zagłówek fotela i obróciłem w nim w stronę przestronnego przeszklenia, za którym rozpościerał się widok na zachodnią część Warszawy. Dotąd zawsze koił moje nastroje, ale dzisiaj zupełnie nie pomagał. I sam nie wiedziałem, co bardziej wytrąciło mnie z równowagi: kolejne starcie z Piotrem, do którego nie byłem w stanie przemówić, czy raczej fakt, że… Nie. Nie byłem zazdrosny ani o niego, ani o to, że znalazł kogoś, kto stał się dla niego wyjątkowo ważny. Przecież byłem dorosłym facetem, zupełnie nie chodziło o zazdrość. Miałem mu za złe wyłącznie nieporozumienie dotyczące klienta, tyle.
Tym bardziej jednak potrzebowałem odreagować, a skoro jeden przyjaciel balansował w tej chwili na cienkiej granicy mojego zaufania, musiałem poszukać towarzystwa u drugiego. Zadzwoniłem więc do Pawła.
– Powiedz, że masz dzisiaj czas wieczorem – zacząłem na powitanie, nim zdążył się odezwać.
– Mówię – odpowiedział z tym swoim luzem w głosie.
– Świetnie. W takim razie wpadnę do ciebie przed zamknięciem sklepu. Masz coś nowego i dobrego w zanadrzu?
– Mam same dobre rzeczy, innych nie sprowadzam – powiedział dosadnie. – Ale wolałbym się spotkać na mieście. Nie tylko ty potrzebujesz odpocząć od pracy.
– Zaintrygowałeś mnie. – Wyprostowałem się, bo wiedziałem, że sklep Pyrzyńskiego był jego oczkiem w głowie. Przyjaciel rzadko kiedy proponował wyjścia, raczej zwykle zapraszał do siebie na degustacje nowych trunków, które wprowadzał do asortymentu. – Jakieś problemy?
– Żadnych, po prostu ostatnio pracuję niemal non stop, bo mój jedyny pracownik jest na chorobowym, więc z przyjemnością zobaczę jakiś inny lokal niż mój sklep. I z chęcią rozeznam rynek.
Ostatecznie mnie tym przekonał i choć wolałem posiedzenia u niego w sklepie, w tym klimatycznym kąciku degustacyjnym, w którym zwykle we trzech rozprawialiśmy do późnych godzin, popijając najlepszą whisky, jaką Paweł akurat miał na półce, to tym razem przystałem na jego propozycję. W sumie gdybym miał od rana do wieczora siedzieć w kancelarii, a później jeszcze spotykać się tu z kumplami, faktycznie mógłbym zatrzeć granice między pracą a życiem poza nią.
Umówiliśmy się więc na dwudziestą na Nowym Świecie, nie konkretyzując jeszcze planów co do miejsca. A kiedy zakończyłem połączenie i odwróciłem się znów w stronę swojego biurka, rzuciłem jeszcze okiem na skrzynkę i ostatnio otwarty e-mail. Westchnąłem, przypomniawszy sobie tę rozmowę z nową panią pełnomocnik pana Kochańskiego. Radczyni prawna Agata Bednarek, powtórzyłem w myślach z przesadną ironią i prychnąłem pod nosem. Jak mnie niemiłosiernie wkurwiało to wciskanie wszędzie i na siłę żeńskich form osobowych! Szczególnie tam, gdzie takie feminizowanie wyjątkowo nie pasowało. Od samego początku zaczęła mnie drażnić, jeszcze zanim zdążyłem z nią porozmawiać. W ogóle się nie znaliśmy, a ona już na wstępie poprosiła mnie o przysługę. Może jeszcze miałem jej streścić swoją taktykę procesową? Dobre sobie. I jeszcze ta jej wymuszona uprzejmość…
Z doświadczenia wiedziałem, że w sprawach o tak wysokie odszkodowania uprzejmość była jedynie maską mającą zmylić przeciwnika w procesie, a w tej też nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Tym bardziej że bujałem się z tym od kilku lat, zdążyłem poznać samego powoda, ale też dwóch jego pełnomocników, których zmieniał co jakiś czas z niewiadomych względów. Mogłem się jedynie domyślać, że żaden z nich nie sprostał jego wymaganiom, albo raczej wymaganiom jego partnerki. Tym bardziej nie miałem zamiaru jakoś szczególnie przywiązywać się do obecnej pełnomocnik, bo przeczuwałem, że i ta współpraca nie potrwa długo.
Nie miałem jednak zamiaru się teraz na niej skupiać, a już tym bardziej na tej wydumanej prośbie. Dlaczego w ogóle miałbym cokolwiek ułatwiać swojemu przeciwnikowi procesowemu? Sama to zresztą zauważyła, wyciągając trafne wnioski. Mimowolnie jednak sięgnąłem po akta doktora Hessa, żeby uaktualnić sobie stan sprawy. Od ostatniej rozprawy niewiele się wydarzyło. Sędzia zlecił sporządzenie kolejnej opinii, powoławszy w sprawie zupełnie nowych biegłych z kolejnego zakresu medycyny. Najwyraźniej jeszcze nie wpłynęła, skoro żadne pismo z sądu nie przyszło. Odłożyłem więc segregator z powrotem na półkę i zająłem się bieżącymi sprawami, w tym najpilniejszą: pozwem o zapłatę dla Kowalczyka.
Przynajmniej udało mi się oderwać myśli od konfliktu z Kosteckim. Praca nigdy mnie nie zawiodła, a kiedy skupiałem się na niej w stu procentach, nie miałem czasu, by zaprzątać sobie myśli czymś innym. Choć tak naprawdę z Piotrem też pośrednio pokłóciliśmy się o sprawy związane z firmą. Jak dotąd nigdy nie poróżniliśmy się o kwestie zawodowe, zawsze byliśmy zgodni, nawet co do najdrobniejszych szczegółów. Nie miałem jednak ochoty dłużej roztrząsać tego, dlaczego tym razem stało się inaczej, i to w tak poważnej kwestii, jak wypowiedzenie pełnomocnictwa jednemu z największych klientów. Wyraziłem swoje zdanie jasno i nie zamierzałem maltretować ani siebie, ani jego kolejnymi powrotami do tematu. Miałem tylko nadzieję, że w porę się opamięta.
– To mówisz, że macie z Kosteckim ciche dni – wyszydził mnie Paweł, gdy zamówiwszy sobie po drinku, usiedliśmy przy jednym ze stolików w Warmucie.
Westchnąłem ciężko i posłałem kumplowi upominawcze spojrzenie, bo tak dobrze mi szło niemyślenie o tej sprawie.
– A co, poskarżył ci się? – zapytałem po chwili i upiłem spory łyk whisky na lodzie.
– Raczej zbył mnie milczeniem, kiedy zadzwoniłem do niego dzisiaj i zapytałem, czy też się pojawi – powiedział wprost, a ja tym razem się skrzywiłem. – No co, nie uprzedzałeś mnie, że się pokłóciliście. Skąd mogłem wiedzieć, że nie chcesz się z nim widzieć?
– Wystarczy, że nacinam się na niego w robocie.
– O co poszło?
– O sprawy firmy – wyjaśniłem krótko i znów przechyliłem szklankę.
– Serio? Nie podejrzewałem, że kiedykolwiek się o to poprztykacie, całkiem nieźle szła wam ta współpraca.
– Szła, dopóki nie wcięła się osoba trzecia – rzuciłem z przekąsem i od razu pożałowałem. Obiecałem sobie przecież, że nie będę dalej roztrząsał tego tematu, tym bardziej przed Pawłem, którego nie powinienem wtajemniczać w sprawy kancelarii. Machnąłem więc ręką, wyzerowałem szklankę i poprosiłem barmana o jeszcze raz to samo.
– I tak będziesz cedził informacje? – dopytał po chwili.
– Szczerze? To nie chce mi się nawet o tym gadać. Jestem zawiedziony Kosteckim, ot co. Dopóki używał sobie bez zobowiązań, jak…
– Jak ty – wszedł mi z uśmiechem w słowo.
– A co w tym złego? – zdziwiłem się. – Pakowanie się w relacje tylko komplikuje życie. A tak… żadnych oczekiwań, żadnych rozczarowań, żadnego…
– Złamanego serca – znów się wciął, ale tym razem zgromiłem go spojrzeniem.
– Kończymy temat? – Uniosłem brew.
– Racja, do brzegu – zaśmiał się Paweł i dał znak, bym kontynuował.
– No więc dopóki Kostecki myślał głową, a nie… sercem – wypowiedziałem to słowo z obrzydzeniem – to wszystko chodziło jak w zegarku. Tymczasem pojawiła się niejaka Judyta i koleś wyłączył racjonalne myślenie.
– A co ona ma do waszej kancelarii?
– No właśnie! – Trafił w sedno. – Nie powinna mieć zupełnie nic! A jednak mąci, i to z naszym największym klientem! Przez nią musimy rozwiązać z nim współpracę, bo szacowny pan mecenas Kostecki nie potrafi oddzielić pracy od łóżka! – Ulało mi się jednak, ale chyba tego potrzebowałem, bo poczułem nagle chwilową ulgę.
– I naprawdę uważasz, że Kostecki jest tak zaślepiony, że rzeczywiście działa na szkodę firmy, czy może jednak ma podstawy do takiego postępowania?
Znów popatrzyłem na Pawła z ukosa.
– Ty tak serio? A co, może już z nim gadałeś na ten temat?
– Mówiłem ci, że nie chciał o tym rozmawiać, tylko powiedział, że lepiej będzie, jeśli przynajmniej poza pracą od siebie odpoczniecie. Ale gdy widzę, jak się unosisz, zaczynam się zastanawiać.
– Nad czym?
– Co tobą tak naprawdę kieruje.
– Dobro kancelarii, nic innego. – Opróżniłem kolejną szklankę jednym haustem, bo wiedziałem, do czego pije Paweł. – Ale jeszcze trochę i pomyślę, że trzymasz jego stronę – dodałem gorzko.
– Nie trzymam niczyjej strony, nawet nie wiem, o co dokładnie wam poszło, poza tym, że jesteś wyjątkowo cięty na Piotra i jego nową dziewczynę – odparł swobodnie Paweł. – Jedyne, co mogę stwierdzić, to że znam Kosteckiego i raczej trudno mi uwierzyć, że stracił zdrowy rozsądek, nawet jeśli naprawdę się zakochał.
Kiedy usłyszałem ostatnie słowo, poczułem, jak nieprzyjemny dreszcz przeszedł mi po plecach, i aż się wzdrygnąłem. Nie wierzyłem w miłość albo raczej nie wierzyłem, że może w życiu przynieść coś dobrego. Wyznawałem zasadę, że im mniej się człowiek przywiązuje do drugiego, tym lepiej na tym wychodzi. I może to było egoistyczne podejście, ale życie mnie nauczyło, że ludzie ostatecznie i tak dbali tylko o siebie, nie zważając na nikogo innego. I od lat kultywowałem właśnie takie zasady w swoim życiu.
– Ciekawe, do kogo zadzwoni, żeby się napić, jak go ta Judytka kopnie… – Zacisnąłem usta, bo kolejny pobłażliwy uśmiech Pawła to już było dla mnie za dużo. Przewróciłem oczami i sięgnąłem po szklankę.
– Trąci od ciebie szowinizmem w najczystszej postaci – powiedział w końcu.
– Odezwał się…
Paweł westchnął i zerknął na mnie wymownie, a ja popatrzyłem na niego zrezygnowany.
– Nadal kręcisz z tą blondyną? – zapytałem zawiedziony.
– Nie kręcę. – Zrobił pauzę. – Jestem z nią. Ma na imię Iga i jest świetna. – Wzruszył ramionami. – Nie każdy jest takim lekkoduchem jak ty, stary. – Uderzył szklanką o moją, a potem zadowolony z siebie upił spory łyk.
– To skoro jest taka świetna, to czemu teraz jesteś tutaj? – rzuciłem od niechcenia, bo wciąż czułem niesmak po jego wypowiedzi.
– Bo trzeba w życiu zachowywać też balans i równowagę, a ona to akurat rozumie. Między innymi dlatego jest taka…
– Świetna – powiedziałem z ironią.
– Świetna – powtórzył po mnie z uśmiechem, po czym dodał: – Poza tym przyjaciel zadzwonił, bo potrzebował się wyżalić… – Wyszczerzył się, a ja znów posłałem mu mrożące spojrzenie.
Nie wyżalić, tylko napić i pogadać, a że mimowolnie temat zszedł na Kosteckiego i to nasze nieporozumienie, zwyczajnie wykorzystałem moment. Ale już teraz widziałem to oceniające spojrzenie Pyrzyńskiego i nie miałem zamiaru mu nic więcej mówić. Tym bardziej że najwyraźniej i jemu romans zamroczył umysł.
– A jak ogólnie w pracy? – zapytał swobodnie, po czym szybko doprecyzował: – Pomijając, rzecz jasna, spięcie z Kosteckim.
– Kołchoz, jak zawsze – powiedziałem od niechcenia i upiłem łyk drinka. – Roszczeniowi klienci, roszczeniowi pełnomocnicy stron przeciwnych. Nic nowego – dodałem i powiodłem obojętnym spojrzeniem po wnętrzu baru.
Skończyliśmy niedługo przed dwudziestą trzecią. Jak na trzy drinki i tak czułem się całkiem nieźle, ale mogłem sobie na tyle pozwolić tylko dlatego, że jutro nie miałem żadnych spotkań ani rozpraw, mogłem więc popracować z domu albo zwyczajnie przyjechać później do kancelarii. I przede wszystkim nikt się mnie o to nie czepiał, że wypiłem za dużo albo że w ogóle piłem. Mogłem wrócić do cichego mieszkania bez obaw o jakieś kobiece niezadowolenie albo moralizujące kazania. Sam byłem sobie sterem, żeglarzem, okrętem… jak mawiał klasyk.
Uregulowaliśmy z Pawłem rachunek i wyszliśmy z knajpy, by już na zewnątrz zamówić ubera. Fakt, że trochę mieniło mi się w oczach, nie ułatwiał wybrania lokalizacji, ale kiedy w końcu udało mi się zamówić kierowcę i otrzymałem potwierdzenie, że przyjedzie po mnie biała skoda octavia, schowałem telefon do kieszeni kurtki.
– To co, następnym razem widzimy się już we trzech u mnie? – zagadnął Paweł, gdy obaj czekaliśmy na swoje taksówki.
– Jeśli Kostecki się opamięta…
– Nie odpuścisz, co?
– Nie, bo wiem, że mam rację – przyznałem twardo, choć wcale tak pewny siebie nie byłem.
Na szczęście Paweł nie drążył już tematu, zaśmiał się tylko po swojemu, jakby naprawdę był w tej sytuacji tym, który ma rozstrzygnąć ten spór, po czym pokręcił głową i wskazawszy na podjeżdżający właśnie samochód, pożegnał się i wsiadł do auta.
Dreptałem w miejscu, bo chłód zaczynał mi coraz bardziej doskwierać. Nie spodziewałem się takiego zimna, choć przecież była już głęboka jesień. Kontrolnie zerknąłem na zegarek, a potem wyciągnąłem telefon, żeby sprawdzić, czy mój uber jest już w pobliżu. Mijał właśnie plac Konstytucji. Podszedłem więc bliżej ulicy, żeby jak najszybciej wskoczyć do samochodu, a kiedy zobaczyłem zbliżającą się białą skodę, machnąłem ręką do kierowcy.
Już miałem sięgać do klamki w tylnych drzwiach, kiedy samochód zatrzymał się przed knajpą, a wtedy za plecami usłyszałem pośpieszny stukot obcasów i oburzony kobiecy głos:
– Przepraszam, ale ten uber jest już zajęty!
– Tak, przed chwilą sam go zamówiłem – rzuciłem lekceważąco, nawet się nie odwracając, po czym otworzyłem drzwi.
Nie zdążyłem jednak wsiąść, bo kobieta mnie uprzedziła i zatarasowała mi wejście do auta.
– Bardzo pan uprzejmy, dziękuję – powiedziała z przekąsem i sięgnęła do wewnętrznej klamki, gdy wciąż trzymałem drzwi, a kiedy napotkała opór, podniosła na mnie spojrzenie i na chwilę zastygła w bezruchu.
Ja na ułamek sekundy też się zapomniałem, ulegając jej urokowi, który niezaprzeczalnie w sobie miała. Ta burza ciemnych loków i przenikliwe spojrzenie wielkich brązowych oczu… Szybko się jednak opamiętałem i przytrzymałem drzwi mocniej, gdy znów próbowała szarpnąć. Co, myślałaś, że tak łatwo ci pójdzie, złodziejko taksówek? Ładne spojrzenia na mnie nie działają, a już na pewno nie dzisiaj, pomyślałem, po czym nie dając za wygraną, powiedziałem:
– Chyba coś się pani pomyliło. Po pierwsze, to ja zamówiłem tego kierowcę chwilę temu i otrzymałem potwierdzenie. – Podniosłem telefon, który trzymałem w drugiej ręce. – A po drugie, nie jestem uprzejmy – dodałem dosadnie i zgromiłem ją spojrzeniem.
– Faktycznie, o tym już wcześniej zdążyłam się przekonać – odparła twardo, nie spuszczając ze mnie wzroku, a kiedy ledwo zauważalnie zmarszczyłem brwi, nie do końca rozumiejąc, co miała na myśli, wykorzystała moment mojego zawahania, wsiadła do samochodu i znów sięgnęła do klamki. – Proszę sprawdzić numer rejestracyjny pojazdu, który miał po pana przyjechać, bo z pewnością wyświetlił się panu w aplikacji. Czasem takie szczegóły są bardzo istotne. Zapewne podobnie jak w sprawach, które pan prowadzi. Powinien pan o tym wiedzieć, mecenasie – skończyła z piorunującą pewnością siebie, po czym dodała jeszcze dosadne „dobranoc” i zatrzasnęła drzwi do samochodu, które mimowolnie puściłem.
Była moją klientką? A może przeciwniczką w którejś z dawnych spraw? Nie kojarzyłem jednak, żebym kiedykolwiek wcześniej ją spotkał po drugiej stronie sali sądowej. Zapewne zapadłaby mi w pamięć, głównie ze względu na tę nieprzeciętną urodę, ale teraz miałem zupełną pustkę w głowie. A może była świadkiem w którejś ze spraw? To by tłumaczyło, dlaczego nawiązała do istotnych szczegółów – zdarzało się, że maglowałem przesłuchiwanych i dopytywałem o najdrobniejsze niuanse, byle tylko wychwycić coś, co mogłoby wpłynąć korzystnie na pozycję mojego klienta. Tak czy inaczej, przez chwilę mojej nieuwagi i rozkojarzenie, spowodowane najpewniej przez alkohol, złodziejka odjechała moim uberem, a ja znowu sterczałem tu jak pajac!
Zacisnąłem szczękę i już miałem wpisywać w aplikacji reklamację i skargę na kierowcę, kiedy zorientowałem się, że mój uber dopiero zjeżdża ze skrzyżowania z Marszałkowską. Spojrzałem na numer rejestracyjny samochodu i na tablicę zbliżającego się właśnie auta.
– Kurwa – zakląłem pod nosem.
Miała rację. Zbieg okoliczności, zrządzenie losu, niefortunny przebieg wydarzeń, zwał jak zwał. Faktem było, że w tym samym miejscu pojawiły się dwa takie same auta, tylko o różnych rejestracjach. A ja w dodatku wygłupiłem się przed jakąś nieprzypadkową osobą, bo ona najwyraźniej dobrze wiedziała, kim byłem. Czy jakoś mnie to obchodziło? Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie, bo byłem świadomy swojego zachowania i tak, czasem pozwalałem sobie na bycie chamem i gburem. Tylko dlaczego akurat dzisiaj musiałem uruchomić tę parszywą część siebie przy kimś, kto mógł przekazać okoliczności tego spotkania dalej? Wśród palestry i klientów mimo wszystko wolałem mieć dobrą opinię, bo też nie było tak, że zupełnie się nią nie przejmowałem. Pozostawało mi jednak mieć w tym wszystkim nadzieję, że z tą panią miałem już przyjemność spotkać się wcześniej i nigdy więcej się ona nie powtórzy. Choć gdybym faktycznie miał z nią PRZYJEMNOŚĆ, na pewno bym zapamiętał. Nie dość, że była bardzo ładna, to jeszcze wyszczekana, a nie wiedzieć czemu, takie przyciągały mnie najbardziej.
Gdy tylko o tym pomyślałem, dotarło do mnie, że zaczyna ogarniać mnie ta konkretna faza upojenia alkoholowego, odpowiedzialna za bzdury, które przychodziły mi właśnie do głowy. A kołysanie na tylnej kanapie białej skody octavii, jak się okazało niejedynej w mieście, tylko ten stan potęgowało.
Niemal wyskoczyłem z samochodu, jak tylko kierowca zatrzymał się pod moim blokiem, i od razu zaczerpnąłem haust świeżego, rześkiego powietrza z nadzieją, że tym razem skutecznie mnie otrzeźwi. Owszem, odzyskałem jasność umysłu, ale złodziejki taksówek za nic nie mogłem sobie przypomnieć. Choć w sumie… chyba nie powinienem jej tak nazywać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej