Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żartobliwie przedstawione sceny z życia obyczajowego społeczeństwa. Centralną postacią utworu „ Kłopoty babuni ” jest pewien pułkownik, którego odwiedza żona jego byłego podwładnego. Osiemdziesięcioletnia majorowa potrzebuje pomocy w kształceniu swego wnuka, Soterka. Staje się to punktem wyjścia do podróży w poszukiwaniu odpowiednich nauczycieli, z których wszyscy okazują się podejrzani i niekompetentni. Sam pułkownik coraz bardziej chce się uwolnić od kłopotliwej i zalecającej się do niego staruszki, stosuje więc rozmaite wybiegi i wchodzi w układy z różnymi poznanymi po drodze osobami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 163
Ależ tak jest, służy! i to od lat trzech i siedmiu miesięcy. Upewnia mnie o tym naprzód księga wypłat, z której pokazuje się, że osoba tego nazwiska, czternasty raz już z kolei pobrała kwartalną pensją w ilości rs. 3 kop. 25; dowodzi tego, po wtóre, księga podarunków, gdzie wyraźnie zapisano, że taki to a taki Pawełek w uznaniu zasług, różnymi czasy otrzymał ode mnie: 4 pary spodni, 1 żakiet, 1 watowany surdut, 1 burkę i 2 czapki; przekonywa mnie o tym wreszcie księga szkód i upomnień, z której widać, że Pawełek w ciągu swej wiernej, trzeźwej i punktualnej służby stłukł 23 talerze, 58 szklanek, 4 wazy i 6 półmisków, że zgubił 7 nożów, 2 łyżki i 4 widelce, okulawił konia, rozwalił piec w kuchni, i, że za wykroczenia przeciw moralności publicznej, otrzymał dwa razy po 30 plag, w prywatnym lokalu reprezentanta miejscowej władzy gminnej.
Pobyt więc Pawełka w domu moim jest dla mnie faktem tak pewnym, jak zwycięstwa Aleksandra Macedońskiego w Azji i Afryce, jak istnienie wapna w kościach, a wodoru na słońcu. Ze smutkiem jednak wyznać muszę, że wszystko zresztą jest dla mnie zagadkowym, cokolwiek bądź oprócz kwestii pobytu, odnosi się do tego niezwyczajnego chłopca.
Bo proszę mi np. zdefiniować naturę i rodzaj jego zajęć? Ja o nich nie wiem, moja klucznica także nie wie, a mój rządca, pisarz, kucharz i furman również nie wiedzą... Ponieważ widujemy się nader rzadko, nic więc nie mógłbym wyrzec ani o kolorze jego włosów i oczu, ani o wielkości i kształcie ust, brody i nosa, bez których to przecież cech, nawet marzyć nie podobna o korzystaniu z dobrodziejstwa komunikacji lądowych i wodnych. Gdyby jakiemu żartownisiowi przyszła ochota powiedzieć, że Pawełek ma jedno ucho mniej, lub jeden palec więcej, niż średnia statystyczna jednostka rodu ludzkiego, nie śmiałbym temu zaprzeczyć – jak również nie odważyłbym się twierdzić, że młodzieniec ten, z całej skarbnicy języka, posiada coś więcej nad frazesy: „Zaraz lecę!... W ten momencik... Nie mam czasu” i kilku innych.
Nie sądzę, aby dobry chrześcijanin nie miał prawa, bez obrazy boskiej, golić się własnoręcznie w dzień świąteczny; nie rozumiem także powodu, dla którego by majętny obywatel ziemski obowiązany był sam brzytwy wecować i rozrabiać mydło. Opierając się na powyżej zacytowanych prawdach, nie przypuszczam aby dopatrzono coś skandalicznego w tym, że 5 sierpnia w dzień NMP Śnieżnej postanowiłem uregulować swój zarost i że po raz trzeci, dobrze już zirytowany wołałem:
– Ty nicponiu jakiś! czy nie słyszysz, że mi potrzeba rozrobić mydło?...
– W ten momencik, proszę pana!... ino tylko... ktoś do dworu zajeżdża...
– A więc chodź mi tu natychmiast hultaju, bo przecież nie wyjdę do gości z niegolona, brodą!...
Tym razem, zamiast odpowiedzi, usłyszałem turkot zajeżdżającej bryczki na podwórzu, a chrzęst otwierających się drzwi na ganku. Pozwolę, sobie głowę uciąć temu, kto mi w sposób niezbity dowiedzie, że pokój owca mego mniej interesował bat furmana, lub ogony zajeżdżających koni, niż pędzel, brzytwy, mydelniczka, słowem, kompletny mój przyrząd balwierski, a nawet moja broda i cała wreszcie osoba...
Za chwilę z podwórza doleciał mnie skrzeczący i niezupełnie obcy głos kobiety:
– Jak się masz serce, a jak ci tam?... – Pawełek!... proszę łaski pani.
– Serce Pawełku, a nie ma tu u nas we dworze jakiej choroby: księgosuszu, nosacizny, sinej krosty, albo, czego Boże nie dopuść, cholery i tyfusu na łudzi?...
– Iii... jakoś nie słychać, proszę łaski pani, tylko klucznica nie domagała trochę, ale już jej lepiej.
– Pewnie cholera?... ach ja nieszczęśliwa!...
– E... nie! proszę łaski pani, to chłopak i właśnie go pisarz z ekonomową do kościoła powieźli, do chrztu...
– Będzie wojna, kiedy chłopak... A pan w domu?...
– W domu, proszę łaski pani!... Za kumami nie pojechał, bo późno wstał!...
Uczułem, że mi się palce kurczą, w sposób tak szczególny, jakbym już ujmował nimi za szczeciniastą, czuprynę Pawełka. Na podwórzu tymczasem rozmawiano dalej.
– Serce Pawełku, a wynieś niebożę jaki pieniek do bryczki, bo nie wysiądę...
– Pieniek?... pieniek?... – zapytał mój pokojowiec, takim tonem, jak gdyby chodziło o ów historyczny pień, na którym jeden ze Sztuartów stracił możność noszenia korony angielskiej.
– Pieniek durniu! albo stołek, dla wysiądzenia z tarantasa!... – odezwał się głos drugi, który naprowadził mnie na myśl, że dama podróżuje w towarzystwie osoby niedostatecznie obeznanej z gramatycznymi formami naszego języka.
– Stołek albo ławeczkę podaj ośla głowo! bo inaczej majorowa nie wysiądzie – uzupełnił głos trzeci, baryton.
„Majorowa?... majorowa?...” – myślę sobie; tymczasem podbudzony tak nieparlamentarnymi przydomkami Pawełek odpowiedział:
– Aha!... już rozumiem. Zaraz ja tu państwu usłużę!...
Z tymi słowy pobiegł ciężkim kłusem do kuchni, zostawiając podróżnych z najpiękniejszymi widokami na przyszłość; ja zaś, nie tyle przez ciekawość, ile z zasady, że najlepiej niebezpieczeństwu od razu spojrzeć w oczy, przeszedłem z sypialnego do jadalnego pokoju, aby stamtąd, przez zasłonięte doniczkami okno, bliżej poznać niespodziewanych gości.
Na wasągu, zaprzężonym parą chudych i głęboko zamyślonych jednokopytnych zwierząt, siedziały cztery osoby. Honorowe miejsce, odznaczające się poduszką nie mniejszą od średniej pierzyny, zajmowała stara i niska, ale gruba jejmość, przyodziana w salopkę z czasów kampanii węgierskiej i rękawiczki, w których mniej pobłażliwy obserwator mógłby dostrzec podobieństwo do bawełnianych skarpetek. Słodkie i poważne oblicze damy, które obok uczuć szacunku, budziło zarazem niewyraźne wspomnienie owych, co chwila rozłażących się kształtów, jakie przybiera ciasto mieszane w nieckach – oblicze to, ściągnięte było dwoma białymi chustkami, z których jedna zdawała się przymocowywać dolna szczękę do górnej, druga zaś zabezpieczać czoło od wewnętrznego nadmiernego parcia sił intelektualnych.
Obok otyłej staruszki siedział młodzian o chudej i bladej twarzy, ozdobionej wąsikami, w których nie mam bynajmniej zamiaru upatrywać analogii z wyciorem do czyszczenia cybuchów, tudzież bródką, która w żadnym razie nie mogła być porównywaną do kity krowiego ogona. Tylko bezmyślnej złośliwości wolno dopuszczać się tak nie smacznych zestawień, drwić z koloru ładnej hiszpańskiej ponszy bez rękawów, albo co gorsza, hałaśliwie donosić czytelnikom, że w tyrolskim kapeluszu młodzieńca, obok koguciego piórka tkwił popsuty termometr. Jestem najmocniej przekonany, że człowiek znajdujący wyłączną przyjemność w rozpatrywaniu tego rodzaju szczegółów, zasługiwałbym tylko na wzgardę szlachetnego podróżnego, który skromne swe miejsce na wózku zajmował z powagą godną wynalazcy jakiejś ulepszonej maszyny do szycia, będącej zarazem żniwiarką, młockarnią i lokomotywą.
Obie te, z całego towarzystwa najpoważniejsze osoby, osłaniał może być, że trochę za obszerny czerwony parasol, którego o wiele cieńszą od dyszla rękojeść pielęgnowały pulchne dłonie szanownej matrony.
Drugie miejsce ekwipaża stanowił worek, tymczasowo pełniący obowiązki kozła, na którym siedział siedemnastoletni co najwyżej chłopczyk w czapce wychowańca średnich zakładów naukowych, tudzież furman widocznie zadający sobie wiele trudów, aby, przy pomocy konopnych lejc, utrzymać w równowadze szczupłe koniki, nazbyt, jak się zdaje, pamiętające o tym, że środki ciężkości ich tułowiów bezustannie dążą do zajęcia jak najniższego położenia na powierzchni globu ziemskiego.
Ze wszystkich zwierząt drapieżnych, za które kiedykolwiek bądź wnoszono do kas właściwych opłatę, w ilości i terminach przewidzianych przez prawo, nie znam łagodniejszych nad moje psy podwórzowe. Dlatego też nie mogłem wyjść z podziwu, widząc i słysząc, że psy te, jakby niezadowolone zwykłem, etatowym szczekaniem na podróżnych, dopuszczały się jeszcze nadetatowego warczenia, bezczelnych gestów i impertynenckiego obwąchiwania bryczki stojącej przed gankiem. To pozbawione wszelkiego taktu zachowywanie się lokatorów i stróżów mojej nieruchomości, zaniepokoiło mnie tak dalece, żem się aż wrócił do sypialni celem wynalezienia stosownych szkieł, aby przy ich pomocy gruntowniej i szczegółowiej zbadać wnętrze wasąga.
Tymczasem Pawełek, zawsze najchętniej zjawiający się tam, gdzie mnie nie ma, wrócił na podwórze z kuchni, obciążony olbrzymią ławą, która od lat kilkunastu przy obiadach, kolacjach i innych wybitniejszych momentach wiejskiego życia, stanowiła podstawę dla działalności wszystkich dziewek i parobków mego folwarku. Z kilku uderzeń w koła wasąga wniosłem, że wysoce użyteczny sprzęt kuchenny zajął już nowe stanowisko i że za chwilę będę miał sposobność urzeczywistnić większą połowę uczynków miłosiernych, mających na celu zabezpieczenie doczesnej egzystencji osób na których są wykonywane.
– Tu serce, tu bliżej przysuń ławkę rybeńko! – zaczęła znowu dama. – Kuba ptaszeńku! trzymaj dobrze konie, żeby się nie spłoszyły niebożęta. Sociu, jedyna pociecho moja, weź Mruczka, bo tu, widzę, psy są, żeby go choć nie roztargały mizeraka!... Panie Postępowiczu gołąbku, podaj rękę starej grzesznicy, bo jak padnę, to nawet kosteczek moich nie będziecie się mogli doliczyć!...
– Niech mi pani z łaski swojej poda nogę, odezwał się Pawełek, to ją, uplacuję...
– Niech cię Bóg błogosławi kochane dziecko, za twoją, przychylność dla biednej osoby w podeszłym wieku!...
Zbliżyłem się znowu do okna i dostrzegłem, że na wasągu zaszły radykalne zmiany. Parasol zwinięto. Zamiast miłego oblicza staruszki, dominowała w tej chwili nad wasągiem tylna część jej salopki, tudzież żółta w pomarańczowe kwiaty spódnica, z pośród fałdów której sterczała noga jakiej by się nawet kilkoletni hipopotam nie zawstydził. Nogę tę, Pawełek z nie małym trudem starał się sprowadzić do poziomu ławki, podczas gdy górne zakończenie otyłej damy, utrzymywał w swoich objęciach zsiniały skutkiem wytężenia, właściciel ponszy bez rękawów i kapelusza z termometrem. Tymczasem na łonie gimnazisty siedział tłusty i najeżony bury kot, którego widok zdawał się niezmiernie intrygować psy otaczające wasąg.
– Aj! aj! aj!... Pawełku... żebym się tylko nie obwaliła, krzyknęła wysiadająca jejmość.
– Niech się pani nie boi, odrzekł mój pokojowiec. Już jak ja pani nogę przypasuję do ławki, to niczym mur!...
– Aj... łapaj serce drugą nogę, bo mi się zaczyna w głowie kręcić – jęknęła znowu dama. Pawełek drugą nogę schwycił i już staruszka miała nią najspokojniej dotknąć ławki, kiedy nagle grubiański koncept gimnazisty pokrzyżował jej ze wszech miar logiczne i godziwe projekta i o mało nie stał się powodem najszkaradniejszego wypadku.
Lekkomyślny ten młodzieniec widocznie zbyt mało żywił współczucia dla trudnej pozycji damy, a natomiast z zadziwiającą gorliwością zajmował się bawieniem psów za pomocą trzymanego w rękach kota. Co chwila pochylał go za wasąg i dotykał ogonem ziejących i kłapiących pysków jego nieprzyjaciół; aż w końcu drobny lecz złośliwy zwierz, do najwyższego stopnia zaniepokojony o swoją przyszłość, wydarł się z nieszczerych uścisków niedobrego chłopca, i, parskając i mrucząc, wskoczył na pochyloną i szczęściem troskliwie obandażowaną głowę czcigodnej kobiety.
W tej opłakanej sytuacji zamieszanie przy wózku dosięgło najwyższego stopnia: rozjuszone zwierzęta wrzeszczały każde podług właściwej metody; młodzi mężczyźni otaczający damę śmieli się z godną uwagi zaciekłością – główna zaś bohaterka chwili wołała w niebogłosy:
– Jezus Maria!... Ratuj kto w Boga wierzy!... A psik!... a kac!... Słowo stało się ciałem...
Nie mogłem dłużej być spokojnym widzem rozpusty nicponiów i dlatego, choć zaledwie do połowy ubrany, szybko wybiegłem na ganek.
Na mój widok psy ucichły i zaczęły się łasić; młokosy otaczający damę w jednej chwili zaprzestali manifestować swą, nieprzyzwoitą wesołość; elegant z bródką pojmał kota. Pawełek zaś jednym zamachem postawiwszy staruszkę na ziemi, a następnie schwyciwszy ciężką ławę, ulotnił się z nią jak kamfora, mając widocznie dużo słusznych powodów do unikania mego towarzystwa.
Przez chwilę ja i szanowna podróżna milczeliśmy, jak przystało na osoby, które doznały gwałtownego wzruszenia; wreszcie ona ulegając zapewne wymaganiom etykiety, skazującej na pierwszeństwo piękną połowę rodu ludzkiego – zaczęła:
– Ach nieszczęście moje, co za fenomenalny wypadek z tym kotem pułkowniku!... Myślałam, że zginę, jak pragnę zbawienia duszy mojej!... Sociu serce, a pilnuj tam parasola i Mruczka... I cóż pułkowniku nie poznajesz mnie? Toż to ja, Pudencjanna Moździerznicka, wdowa po Grzegorzu, panie świeć jego grzesznej duszy, Grzegorzu Moździerznickim, twoim kamracie i podkomendnym majorze 5. pułku piechoty...
– Aaa... kochana majorowa!... – zawołałem, chwytając w objęcia od kilkunastu lat niewidzianą przyjaciółkę, która w odpowiedzi wybuchnęła tak głośnym płaczem, że aż półsenne a nagle zbudzone jej koniki wykonały szereg ruchów mających na celu, o ile się zdaje, sprawdzić możność dowolnego poruszania rozmaitymi częściami ich organizmu.
– Aj cicho!... Kuba rybeńko uważaj żeby się co złego nie stało. Patrzaj pułkowniku jak ten czas leci! taż to już chyba z piętnaście lat nie widzieliśmy się ze sobą? A pamiętasz serce, jak za mną, kiedym była młoda, cały pułk szalał, albo jak przez ciebie doktór Puszczadło swoją żonę zbił na kwaśne jabłko i z domu wypędził?...
– Kochana majorowo, może wejdziemy do pokoju?...
– Nie szkodzi! spocznijmy trochę i w ganku, pokąd rzeczy nie zniosą... Ach jakie gorąco, czysty ukrop!... Sociu ptaszeńku, ciągnęła wracając się do gimnazisty, a ucałujże kolana naszemu dobrodziejowi i zwierzchnikowi twego nieboszczyka dziadka... Pułkowniku serce, patrzajże, taż to mój wnuk po Ksawciu, sieroteńka bez ojca i matki, chodził do klas... Ukłoń się Sociu!... no i cóż tak patrzysz jak złoczyńca?... Ludzi nie znasz, czy co?...
Nastąpiła wymiana ukłonów, poczym chwilkę odetchnąwszy, spotniała i zasapana staruszka, mówiła dalej:
– Kubo! Pawełku!... a znieście robaczki nasze graty. Sociu serce, dopilnuj żeby kto nie ukradł parasola, poduszki i koszałki. Pamiętam, kiedym w roku 1843 jechała do Częstochowy własnymi końmi, to nas w drodze do ostatniej niteczki okradli, żeby ich Bóg pokarał!... Ale, ale!... bodajże cię, a toż ja tobie pułkowniku zapomniałam zaprezentować pana Postępowicza... Już teraz nie mam nic, ani pamięci, ani apetytu i na nogi nie zdążam... Oto pan Hiacynt Postępowicz, człowiek bardzo uczony, z uniwersytetu... a także do pism pisuje!... Teraz przez całe wakacje Socia uczył...
– Cezar, Brutus, Napoleon, Hiacynt Postępowicz – rekomendował się młodzieniec w ponszy, literat chwilowo bawiący w domu szanownej majorowej jako nauczyciel jej wnuka. – Przy tym, czuję się w obowiązku nadmienić, że literackie prace moje okrywa najgłębsza tajemnica i że tylko bardzo zaufanym osobom okazuje artykuły, które...
– Ja to widział – przerywa literatowi Sotuś.
– I ja też! – dodaje majorowa z lekkim odcieniem dumy.
– Z tym wszystkim jednak, mówił pedagog, miło mi będzie niektóre z moich utworów przedstawić szanownemu pułkownikowi...
– Ale, ale... a co dacie nam na śniadanie? – przerwała majorowa, widocznie nie dość przestrzegająca form towarzyskich.
– Pawełek!... – krzyknąłem z całej siły, pragnąc zwrócić na inny przedmiot uwagę rozochoconego literata, który niezrażony tym jednak prawił dalej:
– Na szczęście mam w tej chwili kilka moich prac, i, jeżeli państwo pozwolicie, będę mógł je odczytać... Mówiąc to wydobywał z kieszeni i rozwijał jakieś zmięte i zabrudzone druki.
– Co państwo rozkażą?... – przerwał mu tym razem Pawełek, zawsze obecny wtedy, gdy chodziło o sprawy mające jakikolwiek związek ze spiżarnią lub kuchnią.
– Ja chciałabym napić się kawy, rzekła majorowa, jeżeli jest dobra śmietanka i bułeczki. A ty Sociu, co jeść będziesz?
– Ja?... kluski z mlekiem!...
– To i ja kluski! – pochwyciła majorowa, doskonale nadadzą się przed kawą...
– Są tu rozprawy o wychowaniu dzieci, o pożytkach astronomii, o emancypacji kobiet, o zarazie na kartofle... – ciągnął dalej literat, jakby niedomyślając się nawet, że w tej chwili na gruntowne jego prace nikt najmniejszej uwagi nie zwraca.
– A pan, panie Postępowiczu, co sobie życzysz? – pyta majorowa zacietrzewionego publicystę.
– Ja?... – odparł jakby zbudzony ze snu – ja... mogę zjeść na przykład parę jaj na miękko i porcją befsztyku, rozumie się, przy herbacie... W czasie śniadania będę mógł państwu...
– Ach – przerwała znów dama – jaki ma gust dobry pan Hiacynt!... Ja sama z chęcią zjadłabym jaj i mięsa... Więc uważajże Pawełku, ma być: kawa, herbata, kluski, jaja i befsztyk... A ty pułkowniku serce, co zjesz?...
– Cokolwiek – kochana przyjaciółko, odpowiadam, myśląc, że do podobnego śniadania jeden kucharz nie wystarczy.
Pawełek dyspozycji wysłuchał i powtórzywszy ją bez omyłki, jak gdyby był szpajscetlem, na którym podkreślono nazwiska potraw, wykręcił się na pięcie i poleciał jak bomba do kuchni. Ponieważ zaś tłumoki, poduszka, koszałka, parasol i Mruczek znalazły się już na odpowiednich miejscach, nie ociągając się przeto dłużej weszliśmy do domu, w porządku wymaganym przez prawa gościnności, z uwzględnieniem wieku i stanowiska osób obecnych.
Jakkolwiek nigdy nie miałem wstrętu do kobiet, szczególniej też między 16. a 40. rokiem ich życia, nie mogę jednak powiedzieć aby mię zachwycił niewzruszony zamiar majorowej, opowiedzenia mi po obiedzie ciekawych przygód jej wnuka, a jednocześnie zasiągnięcia mojej uczciwej i wytrawnej rady co do jego przyszłości. Tkliwy ten dowód zaufania, ze strony mojej szanownej przyjaciółki, tak dalece mnie wzruszył, żem stracił nawet ochotę do obiadu, na którym, wedle rozporządzeń nowej naszej gospodyni, figurował barszcz z ogonem, baranina z czosnkiem i pierogi z serem i ze śmietaną, doznające szczególnych względów młodego Moździerznickiego i jego czcigodnej babki.
Kiedym już po obiedzie i czarnej kawie usiadł na kanapie, obok wdowy po majorze 5. pułku piechoty, celem spełnienia łaskawie ofiarowanego mi kielicha familijnych zwierzeń, przyjaciółka moja przymknęła oczy, zwiesiła dolną wargę i puściła w szybki ruch obrotowy wielkie palce rąk skrzyżowanych na brzuchu, którego wymiary i postać, nie wiem z jakiej racji, przywiodły mi na myśl trudności i niebezpieczeństwa żeglugi wynalezionej przez braci Montgolfierów w końcu zeszłego stulecia. Szanując głęboką zadumę czcigodnej matrony, patrzyłem bezmyślnie przez okno na dziedziniec, gdzie przed starym gołębnikiem napuszony indyk kokietował dwie kwękające towarzyszki, a mój faworytalny wyżeł Trezor obracał się w kółko, usiłując w niewiadomym mi celu schwycić zębami środkową część swego łaciastego ogona.
– Powiadam ci serce pułkowniku, zaczęła majorowa, że ten Sotuś taki z wierzchu niby głupowaty i do niczego, był zawsze w gruncie fenomenalnym, dzieckiem. Dwanaściorom ich miała z nieboszczykiem Grzesiem, rybeńko, a żadnego takiego jak on!... Bo patrzaj: naprzód urodził się w poniedziałek!... Wszyscy myśleli i ja bym była przysięgła, że będzie miał sześciu braci; i co ty powiesz?... Taż on został sam jak palec i jeszcze niedługo matkę stracił... Ach ja nieszczęśliwa!... Przyjęłam mu mamkę, powiadam ci, babę jak Herod, znasz ją przecie, tą Weronikę, córkę Szczypajły kaprala z 1. kompanii i Praksedy markietanki?... No, widzisz: kobieta jak łania, nieprawdaż?...
– Phy... jak kafar!... – odpowiedziałem.
– Karmiłam ją, Boże mnie skarz, lepiej jak rodzoną córkę: mięsem, mlekiem, winem, kawą, ryżem, czym chcesz, ale jak on ci się wziął do niej, jak zaczął ssać, jak zaczął ssać... czysta pijawka!... W pół roku tak babę zasuszył, żebyś nią mógł był w piecu podpalić, a sam?... Ach, sam moja rybeńka, nie urósł nawet tyleńki, jak warząchew!...
Westchnęliśmy oboje: staruszka myśląc zapewne o dawniejszych wymiarach Sotusia, ja zaś, przypomniawszy sobie to, że, z nieznanych mi powodów, na ostatnim jarmarku, sprzedawano drewniane łyżki po półtora grosza drożej niż zwykle.
– A już nie ma co gadać, że chłopak miał wojskową, żyłkę, oj miał! Zawsze z kijem albo z batem, a bił, a psuł, a darł... ach doloż ty moja!... Za fuzją, w piekłoby poszedł i ciągle gadał: jak ja urosnę, to wszystkim żydom i babuni w łeb wypalę!... Jak cię kocham pułkowniku, tak prawda...
– Hum!... hum!... – odmrukiwałem patrzącej mi w oczy majorowej, nie wiedząc co w tym wypadku odpowiedzieć należy.
– Ale do książki, ciągnęła dalej, ehe!... i kijem byś go nie napędził. Bywało, wołam, proszę, biję, zaklinam... nic i nic... Ha! myślę sobie, wola Twoja Panie, widocznie to już czystej krwi Moździerznicki, bo tak ojciec, jak dziadek, jak i pradziadek nigdy się tam bardzo do bibuły nie rwali... Ale kiedy mi chłopak podrósł, i już żadnej radeńki dać z nim sobie nie mogłam, przyjęłam mu dyrektora.
W tym miejscu otarłem pot z czoła, a staruszka odetchnąwszy ciągnęła dalej.
– Poczciwy to był i wcale niegłupi człeczyna i on to, nie kto inny, wyuczył Socia tego, co umie dzisiaj; ale cóż, kiedy robaczek napijać się trochę lubił i bokiem mu też wyszła ta fantazja... Powiadam ci, raz przy Niedzieli wypiwszy sobie może nad miarę, wstydził się widać zajść na noc do domu i poszedł gdzieś spać między chlewki. Trzeba trafu, że mieliśmy wtedy okrutnie złe świnie, węgierskie, no i co ty powiesz?... taż te szelmy zjadły nieboraka, ale to tak zjadły, że zostało tylko trochę kości, trochę szmat i para niedogryzionych butów... Och!
W tej chwili dwaj reprezentanci oskarżonego gatunku zwierząt domowych, z podniesionymi uszami i ryjami, chrząkając i pokwikując, przedefilowali za oknem. Czy ta niewinna i legalna manifestacja oznaczała, że indywidua, o których mowa, umywają ręce od wszelkiej odpowiedzialności i ze wstrętem wypierają, się haniebnego czynu swoich powinowatych, czy też na odwrót, miała stanowić groźną przestrogę dla nauczyciela w obecnym czasie rozwijającego umysłowe zasoby Sotusia?... na to nie umiałbym odpowiedzieć...
– Kiedy nastał – brzmiała dalej historia – nowy dyrektor, jakiś świszczypałka i straszny impetyk, wziął ci okrutnie robaka w dyby i tak go męczył, tak go dręczył, że mi dziecko zamizerował na nic. „Panie dobrodzieju! – mówiłam z płaczem – zlituj się nad sierotą, bo mi się nie uchowa chłopak, jeżeli go dłużej będziesz tak katować książkami...” A on mi na to: „Cha! cha! cha!... niech się jejmość nie boi, uchowa się... uchowa, bo głupi jak stara podeszew!...”. Naturalnie, że po takim odezwaniu się, musiałam go oddalić.
– Niegodziwiec!... – zawołałem, nie mogąc, dla braku czasu, silniej scharakteryzować całej potęgi mego oburzenia na człowieka, który tak grubiańsko określił intelektualną wartość najmłodszej gałązki szlachetnego rodu Moździerznickich.
– Kiedy skończył 10 lat, oddałam go do pierwszej klasy. Co tam było płaczu, rozgardiaszu, kłopotów... to tylko mnie i Bogu wiadomo. No, ale w końcu jakoś go przyjęli...
Zauważyłem, że lewe oko majorowej chwilami przymyka się, dając mi niby do zrozumienia, że wkrótce, po całodziennych trudach, zatrzyma się nareszcie w biegu ów skomplikowany mechanizm, za pośrednictwem którego, czcigodna dama, część swoich udręczeń familijnych przelewała w moją istotę.
– W pierwszej klasie, z powodu młodego wieku, kazali mu siedzieć dwa lata; z drugiej po dwu latach chcieli go już wypędzić... Na jego i moje szczęście przyszły jakieś tam ulgi i chłopak posunął się do trzeciej klasy. Tu, znowu siedział dwa lata i w tym już roku coś im do łba strzeliło, żeby go koniecznie, ale to koniecznie nie przyjmować... Ach co ja biedna nie wycierpiałam!!!
Przy tych słowach majorowa osunęła się w głąb kanapy, co też i ja ze swej strony starałem się naśladować, pamiętając, że symetria jest najgłębszą zasadą wszechrzeczy.
– Powiadam ci serce, pobiegłam zaraz do inspektora, ale z tym ani się było dogadać: krzyczał tylko i rękami machał... Dopiero jakiś uczciwy profesor zaczął mi tłumaczyć, że Socia do szkół nie przyjmą, bo on nic nie robił w klasie, tylko pod ławkami sypiał na lekcjach. „A bójże się ran boskich, królu mój! krzyknęłam z płaczem, jakże, to dziecko ma nie spać, kiedy on rośnie robaczek?...” Ale profesor odpowiedział mi ni to, ni owo i... i...
Gorąco dopiekało nam straszliwie i z tego to zapewne powodu, od kilku chwil, czułem jakiś szum w uszach i nieznośne swędzenie oczu. W strudzonej wyobraźni mojej, pulchne kształty sąsiadki zlewały się z kanapą, tworząc jakąś potworną kombinacją kobiety sprzętu, wobec której bajeczny Centaur mógł się zwać mężczyzną o nader miłej powierzchowności...
Nie umiem powiedzieć, jak długo trwał stan błogiej kontemplacji, w którą pogrążyło mnie zajmujące opowiadanie majorowej; nie potrafię też opisać natłoku straszliwych obrazów, jakie błyskawicą przemknęły mi przez głowę, w chwili, gdy z zamyślenia obudził mnie głuchy chrzęst jakby od walącego się budynku pochodzący, tudzież pełen boleści okrzyk dobrej kobiety:
– Jezus!... mój Socio!...
Machinalnie zwróciłem się do okna, przy którym, z załamanymi rękami stała już szanowna moja przyjaciółka. Oto com ujrzał:
Na dziedzińcu leżał przewrócony gołębnik, obok którego stał Socio z miną ucznia przysposabiającego się do bardzo drażliwej pedagogiczno-karnej operacji. Obok – Postępowicz, Pawełek, dziewki, parobcy i kilka psów tworzyli malowniczą grupę, nad głowami której unosiło się szeleszczące stado gołębi. Wyjrząłem lepiej: jaja były potłuczone, a żółte pisklęta w najwyższym nieporządku rozsypane. I któż zgadnie boleść, jaka przeszywała serca tych mnożnych i łagodnych ptaków, patrzących z wysokości na zniszczony owoc tylu zabiegów i wysileń?...
– Ach wisielcze jakiś, wołała tymczasem poważna dama na rozpustnego wnuka, chmyzie niegodny!... I coś ty zrobił, żeby cały gołębnik obalić na siebie? Chodź mi tu zaraz niegodne dziecko, zakało rodu ludzkiego, najcięższa zgryzoto moja!... Jak amen w pacierzu zabiłoby go na śmierć... ach ja nieszczęśliwa!...
Ze spuszczoną głową ruszył Sotuś do stroskanej babki, spode łba patrząc na swego nauczyciela i Pawełka, którzy w przyzwoitym dystansie asystowali mu, nastroiwszy miny odpowiednio do ważności wypadku.
– Ja tobie dam!... – obiecywała majorowa wchodzącemu wnukowi – ja tobie dam!... To ci zdrowie nie miłe, ty złoczyńco jakiś?... to chcesz mi narobić jeszcze więcej kłopotów?... Gadaj zaraz, jak to było?... ty... ty... smoku obmierzły!...
– Ja bo chciał wkarabkać się na słup, a on wziął i przewalił się – objaśniał Socio.
– Nieszczęście!... A po co tobie na słup, ty szatanie jakiś?... Panie Postępowiczu – zwróciła się z dalszym ciągiem do wchodzącego literata – jak mogłeś pozwolić, aby taki straszny dureń lazł na słup?...
– Ba, pozwolić!... jeszcze czego?... Pan Postępowicz sam kazał, co by ja lazł... – wtrącił nachmurzony wnuczek.
– Chy... co ja słyszę?... Ot i trzymajże tu nauczyciela z uniwersytetu i literata!... Ot i płać mu 30 rubli za wakacje. Kirje elejson, Chryste, czy kto widział coś podobnego!...
Tak nieprzyzwoicie zaatakowany pedagog wzniósł głowę do góry, odgarnął ręką, długie włosy, i, stojąc na środku pokoju, odpowiedział zgodnością:
– Kiedym się zgodził, przez czas ferii letnich, zabawić w domu pani jako nauczyciel jej wnuka, zastrzegłem sobie, aby mi nikt w tej uciążliwej pracy nie przeszkadzał. Uczyniłem zaś tak, wiedząc z góry, że metoda wychowania, którą pani uznajesz i metoda wychowania moja, o której napisałem trzy artykuły, pochlebnie przez krytykę przyjęte, są to dwa najzupełniej sprzeczne żywioły...
– Proszę pana, a co będzie z gołębnikiem?... – zawołał przez okno karbowy.
– Ustawcie go w tym samem miejscu!... – odparłem, drżąc z obawy, aby przez tę krótką chwilę, natchnienie nie odbiegło wielkiego mówcy.
Gniew majorowej widocznie topniał.
– Pani – ciągnął pedagog – uważasz za podstawę nauki martwą literę i pragniesz rozwinąć tylko rozum swojego wnuka, ja chcę kształcić zmysły za pomocą żywej przyrody, a pamiętając, że duch człowieczy przedstawia się nam w trojakiej formie: jako rozum, jako uczucie i jako wola, usiłuję w wychowańcu moim trzy te kierunki równomiernie rozwinąć...
– No, wszystko to jest prawda – rzekła staruszka, udając głębokie przeświadczenie – ale po co pan kazał Sotusiowi włazić na gołębnik?...
– Po to, szanowna pani, aby drogą stosownych ćwiczeń gimnastycznych wzmocnił swoje muskuły, a przez pokonywanie trudności zaostrzył swoją odwagę, bez której...
– Sociu, niegodziwcze!... – nagle krzyknęła rozgniewana babka – jak śmiesz w tej chwili muchy łapać, kiedy pan Postępowicz takie ładne rzeczy gada o tobie?...
– No to cóż z tego?... ja mogę łapać i mogę słuchać!... – odparł bezczelny wyrostek, miażdżąc w ogromnych palcach biednego owada. – Ładnie pan go wyuczył przez wakacje; panie Postępowiczu! – zawołała staruszka.
– Zbyt wiele już pisałem o ważności początkowego wychowania, abym miał na podobny zarzut odpowiadać!... – rzekł wyniośle literat, i ukłoniwszy się z przygnębiającą powagą – wyszedł.
Westchnąłem myśląc jak cichym był mój domek wczoraj o tej porze...
– No, a co teraz będzie pułkowniku? – zapytała staruszka, chcąc widocznie na moje barki przenieść jakąś część literackich gromów.
– Dalibóg że nie wiem!...
– Widzisz, a ja wiem... Pojedziemy wszyscy czworo do miasta, jutro skoro świt; tam się coś nie coś uradzi...
– Jutro?... a bójże się Boga majorowo, taż ja mam gospodarstwo...
– To głupstwo!... Za parę dni wrócisz, zrobiwszy dobry uczynek dla sieroty i wdowy. Ty tam masz tylu znajomych, tobie chętniej poradzą...
– Babciu!... mnie jeść chce się... – wtrącił wnuczek.
– No to i cóż?... Pójdź serce do kucharza i zadysponuj sobie. U pułkownika, to jak we własnym domu rób sobie – zakonkludowała babka.
Drobna ta okoliczność zachęciła mnie do wyjazdu; rzekłem więc:
– Pozwolisz majorowo, że cię na godzinkę pożegnam, chciałbym bowiem rozmówić się z rządcą o tej naszej podróży...
– A idź serce, idź... Ja sobie tymczasem odpocznę, byle tylko ten niegodziwiec znowu czego nie zmalował!
Wybiegłem na dziedziniec i z żywym zadowoleniem patrząc na rozległy widnokrąg, zapytywałem w duszy: czy godzi się, aby geografowie, w swoich jałowych pracach, tak mało poświęcali wierszy opisowi, tak obszernego i ponętnego widoku?...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.