Kobieta porzucona - Honoré de Balzac - ebook

Kobieta porzucona ebook

Honore De Balzac

0,0

Opis

Kobieta porzucona to kontynuacja historii opowiedzianej w Ojcu Goriocie. Klara de Beauséant po porzuceniu przez portugalskiego markiza chce odpocząć od życia towarzyskiego.

Wyjeżdża do swojego zamku, do Normandii. Jest jednak tak znana, że zamiast oczekiwanego wyciszenia, wzbudza kolejną falę zainteresowania — ludzi ciekawi izolacja możnej damy. Najbardziej zainteresowany okazuje się jednak młody hrabia Gaston de Nueil…

Kobieta porzucona należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

tłum. Tadeusz Boy-Żeleński
Epoka: Romantyzm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 70

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Honoré Balzac

Kobieta porzucona

tłum. Tadeusz Boy-Żeleński

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-3061-5

Kobieta porzucona

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!
Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/

Od tłumacza

Trzy opowiadania zawarte w tym tomie szczególnie będą interesujące dla polskich balzakistów (a liczba ich rośnie, widzę to z przyjemnością, z każdym dniem!), ile że wszystkie trzy powiadają nam o dalszych losach postaci tak dobrze znanych czytelnikom z Ojca Goriot. Ale niemniej interesującym będzie rzucić okiem na daty tych utworów: Kobieta porzucona powstała w 1832, a Gobseck w 1830 r.; oba na parę lat przed napisaniem Ojca Goriot, a na długo przed poczęciem planu Komedii Ludzkiej! Rzuca to światło na sposób wylęgania się tego olbrzymiego tworu w mózgu Balzaka: kształtowały się już poszczególne człony, nim stężał kręgosłup i nim uświadomiła mu się koncepcja całości.

Pierwsze z tych opowiadań nasuwa jeszcze inną refleksję. Byłoby mianowicie ciekawe studium do napisania, pod tytułem: „Pierwiastek subiektywny Komedii Ludzkiej” lub coś w tym rodzaju; wyłuskanie pierwiastka zwierzenia, spowiedzi, z tego tak obiektywnego i epickiego na pozór dzieła. Ten młody Gaston de Nueil, którego „wyczerpanego pracą” wysłano na prowincję, gdzie poznaje kobietę mającą tak zaważyć na jego życiu, mimo woli przywodzi nam na myśl samego Balzaka, którego, po wyczerpującej próbie paryskiej, matka ściągnęła do Villeparisis. Tam poznaje ową panią de Berny, której położenie w stosunku do Balzaka po dziewięciu latach tyle ma analogii z wątpliwościami pani de Beauséant, iż list tej ostatniej mógłby być łatwo uszczknięty z jej autentycznej, tak wzruszającej i bolesnej, korespondencji. Balzac poznał wszystkie emocje nieśmiałej miłości wobec kobiety, która mu wówczas imponowała wszystkim; później przebyli oboje, mimo że z mniej tragicznym zakończeniem, wszystkie szarpania się kochanków, którzy, wedle słów łacińskiego poety, „żyć ani z sobą, ani bez siebie nie mogą”. Ale warunki ich życia były inne; pani de Berny, starsza zresztą od Balzaka o lat dwadzieścia parę, przyjęła rolę najwierniejszej przyjaciółki, w zamian zaś zachowała w jego sercu nigdy niewygasły kult dla tej, która w jego ustach i pod jego piórem nosi zawsze miano dilecta1.

Wobec tego przede wszystkiem ludzkiego charakteru analizy, dość dziecinną wydaje się polemika stoczona w swoim czasie przez dwóch Akademików, czy ta wielka dama Balzaka zachowuje się w pierwszym swoim widzeniu z Gastonem dosyć jak dama. Chodziło tu więcej o kobietę niż o damę: należało zaś poniekąd do literackiego konwenansu, iż delikatniejsze uczucia demonstrowało się na cieplarnianym życiu wielkiego świata. Zresztą wszak i królowa, kiedy jej się spodoba ładny chłopiec, który nie zawsze jest królem, odkłada swoją koronę. Natomiast w tym pierwszym zetknięciu pani de Beauséant z Gastonem przedziwnie oddany jest ów styl „romantyczny”, pod którego wpływem tak mężczyznom, jak kobietom zdarzało się zakłamać w sztucznej i męczącej sytuacji, z której sami nie wiedzieli jak wybrnąć. Sposób, w jaki pani de Beauséant wyprowadza Gastona do Szwajcarii jest arcydziełem finezji psychologicznej.

Bank Nucingena to znowuż inny świat. To jeden z najbardziej esencjonalnych i najbrutalniejszych zarazem komentarzy do Komedii Ludzkiej. Nie oszczędził w nim Balzac swego bohatera, do którego ma wyraźną słabość i którego oglądamy zwykle w sympatycznem świetle: Rastignaka. Kto zna Rastignaka, młodego studenta z Ojca Goriot, a potem widzi go błyszczącym dandysem, dyplomatą, wreszcie mężem Stanu, temu brakuje ogniwa łączącego fazy tej paryskiej egzystencji, czuje jakąś lukę. Bank Nucingena wypełnia tę lukę w sposób odbierający wszelkie złudzenia. Możemy tylko podziwiać ojcowską pobłażliwość Balzaka wobec młodego ariwisty2 i jeszcze raz uśmiechnąć się z owej „drogi cnoty”, na którą uciekł był przed pokusami Vautrina. Z tych dwóch bandytów, galernika i salonowca, nie wiadomo doprawdy, który jest niebezpieczniejszy. Ale Balzac to żywioł, któremu niełatwo jest wtłoczyć kaftan bezpieczeństwa moralności; wiele bardzo ostrych poglądów, które dla ostrożności kładzie w usta swoim cynikom, to są — trzeba się z tym pogodzić — jego własne poglądy... Pamiętajmy zawsze, że Balzac wzrastał w epoce gloryfikacji Korsarza3; otóż, prosta transpozycja: dla Balzaka korsarz paryski posiada ten sam romantyzm, co dla Byrona morski. Pamiętajmy wreszcie, że było to nazajutrz po owej gigantycznej lekcji niemoralności, jaką dał światu Napoleon.

Bank Nucingena i technika jego operacji dostępniejsze są nam może dziś niż kiedykolwiek: przebyliśmy wszak niedawno gorączkę akcyjną i owe „grabki”, o których mówi Balzac, przejechały się po wszystkich po trosze, zostawiając im w biurku na pamiątkę kolekcję pięknie rytowanych kolorowych obrazków. Mimo to, nie dość ufałem sobie co do technicznych szczegółów i uważałem za potrzebne poddać pod tym względem mój przekład łaskawej kontroli wielkiego finansisty, a mego dobrego przyjaciela, p. Witolda Kadena, któremu na tym4 miejscu za jego uprzejmość składam serdeczne podziękowanie.

Boy

Warszawa, październik 1926 r.

Księżnej d’Abrantès jej oddany sługa H. de Balzac.

W roku 1822, z początkiem wiosny, lekarze paryscy wysłali do Dolnej Normandii młodego człowieka, który świeżo przeszedł chorobę zapalną spowodowaną wyczerpaniem nauką lub może życiem. Rekonwalescencja wymagała zupełnego spokoju, łagodnego pożywienia, chłodnego klimatu i zupełnego braku wrażeń. Bujne łąki Bessin oraz bezbarwne życie prowincji zdawały się tedy najodpowiedniejsze. Przybył do Bayeux, ładnego miasteczka o dwie mile od morza, do jednej ze swych krewniaczek, która przyjęła go z ową serdecznością właściwą ludziom nawykłym żyć samotnie, dla których przybycie krewnego lub przyjaciela staje się zbawieniem.

Pomijając drobne różnice, wszystkie małe miasteczka są do siebie podobne. Zatem po kilku wieczorach spędzonych u swojej kuzynki, pani de Sainte-Sevère, lub u osób, z którymi ona żyła, młody Paryżanin, baron Gaston de Nueil, poznał niebawem ludzi, których to zamknięte towarzystwo uważało za całe miasto. Gaston de Nueil odbył przegląd tego niewzruszonego personelu, który defiluje przed okiem obserwatora w licznych stolicach owych dawnych Stanów tworzących wczorajszą Francję.

Była tam przede wszystkim rodzina, której dostojeństwo, nieznane o pięćdziesiąt mil dalej, uchodzi w danym powiecie za niezaprzeczone i wielce starożytne. Ta panująca rodzina w miniaturze spowinowacona jest, mimo że nikt się tego nie domyśla, z rodami takimi jak Navarreins, Grandlieu, ociera się o Cadignanów i czepia się Blamontów-Chauvry. Naczelnik tego znakomitego rodu jest zawsze zagorzałym myśliwym. Pozbawiony form, gnębi wszystkich swoją nominalną wyższością; toleruje podprefekta5 tak, jak znosi podatki; nie uznaje żadnej z nowych potęg stworzonych przez wiek dziewiętnasty i podnosi jako potworność polityczną fakt, że prezydent ministrów nie jest szlachcicem. Żona jego zadziera nosa, mówi głośno, miała wielbicieli, ale komunikuje regularnie co Wielkanoc; córki wychowuje źle, uważa, że za wszystko starczy im ich nazwisko.

Ani żona, ani mąż nie mają zresztą najmniejszego pojęcia o nowoczesnym zbytku: liberię6 mają jak z teatru, staromodne srebra, meble, powozy, jak również obyczaj i mowę. Ta zmurszała pompa dosyć się zresztą godzi z prowincjonalną oszczędnością. Słowem, jest to dawna szlachta, bez praw lennych, bez sfory7 i galonów8; wszyscy pełni reweransów9 między sobą, wszyscy oddani dynastii, którą widują jedynie z daleka. Ten historyczny dom incognito zachował myszkę starego gobelinu.

W takiej rodzinie wegetuje niechybnie jakiś wuj albo brat, generał, kawaler orderów, dworak, który zdobywał Hanower z marszałkiem de Richelieu i którego znajdujecie tam niby zabłąkaną kartkę starego pamfletu10 z czasu Ludwika XV.

Przeciwieństwo do tych wykopalisk stanowi rodzina bogatsza, ale mniej starożytna. Państwo spędzają w zimie dwa miesiące w Paryżu, skąd przywożą lekki ton i kaprysy sezonu. Pani lubi się stroić, ale zawsze jest nieco sztywna i zawsze spóźnia się z modą. Mimo to drwi sobie z otwartej rubaszności swoich sąsiadów, srebra są u niej nowoczesne, ma groomów11, Murzynów, kamerdynera. Najstarszy syn ma tilbury12, nie robi nic, ma majorat13; młodszy jest audytorem w Radzie Stanu. Ojciec, bardzo wtajemniczony w intrygi ministerialne, opowiada anegdoty o Ludwiku XVIII i pani de Cayla: lokuje pieniądze w pięcioprocentowej rencie, unika rozmowy o gatunkach jabłecznika, ale popada jeszcze niekiedy w manię prostowania cyfry okolicznych majątków, jest członkiem rady generalnej, ubiera się w Paryżu i nosi krzyż Legii Honorowej. Słowem, szlachcic ten zrozumiał Restaurację i robi interesiki w Izbie; ale rojalizm jego jest mniej czysty niż rojalizm rodziny, z którą rywalizuje. Abonuje Gazetę i Debaty. Tamta rodzina czyta tylko Quotidienne.

Ksiądz biskup, dawny generalny wikariusz, lawiruje między tymi dwiema potęgami, które mu oddają część należną religii, ale dają mu niekiedy uczuć morał zamieszczony przez dobrego La Fontaine’a na końcu bajki o Ośle obładowanym relikwiami. Biskup nie jest szlachcicem.

Następnie idą gwiazdy drugorzędne, szlachta zażywająca dochodu od dziesięciu do dwunastu tysięcy rocznie, ex-kapitanowie okrętu albo rotmistrze kawalerii, albo w ogóle nic. Człapią konno po gościńcach, coś niby proboszcz jadący z sakramentami, niby kontroler podatków na objeździe. Prawie wszyscy służyli w paziach albo w muszkieterach i dożywają spokojnie dni na swoim folwarczku, więcej troszcząc się o wyrąb lasu albo o jabłecznik niż o monarchię. Mimo to paplą o konstytucji i o liberałach między dwoma robrami wista14 albo przy partii tryktraka15, skoro już obliczą wyczerpująco posagi i skombinują małżeństwa zgodnie z genealogią, którą umieją na pamięć. Żony ich dmą i przybierają dworskie miny w swoich plecionych bryczuszkach; sądzą, że są ubrane, kiedy się wystroiły w szal i czepeczek; kupują dwa kapelusze na rok, ale po dojrzałym namyśle i każą je sobie przywozić z Paryża przez okazję; są zazwyczaj cnotliwe i gadatliwe.

Koło tych filarów arystokratycznego klanu skupia się kilka dobrze urodzonych starych panien, które rozwiązały problem zmumifikowania ludzkiej istoty. Robią wrażenie, że są przypieczętowane do domu, gdzie się znajdują; twarze ich, tualety, stanowią cząstkę budynku, miasta, prowincji, są jej tradycją, pamięcią, duchem. Wszystkie mają coś sztywnego i monumentalnego, umieją uśmiechać się i potrząsać wymownie głową, i od czasu od czasu mówią coś, co uchodzi za dowcip.

Paru bogatych łyków16 wślizgnęło się w to miniaturowe Saint-Germain dzięki swoim arystokratycznym przekonaniom albo swemu majątkowi. Ale mimo ich czterdziestu lat mówi się tam o nich: „Ten chłopak ma zasady!” i robi się z nich posłów. Zazwyczaj cieszą się poparciem starych panien, ale też gada się o tym.

Wreszcie paru księży, których przyjmuje się w tym wybranym towarzystwie dla ich sukienki lub dla ich rozumu i dlatego, że owe szlachetne osoby, nudząc się między sobą, wprowadzają do swoich salonów element mieszczański, tak jak piekarz dodaje drożdży do ciasta.

Suma inteligencji skupiona we wszystkich tych głowach składa się z pewnej ilości dawnych pojęć, do których miesza się parę nowych myśli wypiekanych wspólnie co wieczór. Podobne do wody cieknącej z kurka, frazesy wcielające tę myśl mają swój codzienny przypływ i odpływ, swój wiekuisty ruch, ściśle jednaki: kto słyszy ich pusty szmer dzisiaj, usłyszy go jutro, za rok, wiecznie. Wyroki ich, wydawane niezmiennie o sprawach tego świata, tworzą tradycyjną wiedzę, do której nikt nie ma mocy dodać kropelki inteligencji. Życie tych rutynistów kręci się w sferze przyzwyczajeń równie zakrzepłych jak ich poglądy religijne, polityczne, moralne i literackie.

Skoro ktoś obcy dostanie się do tego kółka, każdy mówi mu nie bez odcienia ironii: „Nie znajdzie pan tu zabaw swego paryskiego świata!” i każdy wymyśla na życie swoich sąsiadów, starając się dać do zrozumienia, że on jest wyjątkiem w tym towarzystwie, które silił się jakoby nadaremnie zmienić. Ale jeśli, nieszczęściem, ów obcy potwierdzi w najlepszej wierze sąd, jaki ci ludzie mają o sobie wzajem, natychmiast będzie uchodził za człowieka złego, bez czci i wiary, za zepsutego Paryżanina, jak zresztą wszyscy Paryżanie.

Kiedy Gaston de Nueil pojawił się w tym światku, gdzie przestrzegano bardzo ściśle etykiety, gdzie wszystko harmonizowało z sobą, gdzie wszystko było jawne, gdzie walory rodowe i terytorialne notowane były jak kursy giełdowe na ostatniej stronicy dzienników, zważono go z góry na nieomylnych szalach miejscowej opinii. Już krewniaczka jego, pani de Sainte-Sevère, ogłosiła cyfrę jego majątku, cyfrę jego nadziei, rozpostarła jego drzewo genealogiczne, zachwaliła jego znajomości, jego dobre wychowanie i skromność. Znalazł przyjęcie ściśle takie, do jakiego mógł sobie rościć prawo: przyjęto go jak dobrego szlachcica, bez ceremonii, bo miał dopiero dwadzieścia trzy lata; ale kilka młodych panienek i ich matki robiły do niego słodkie oczy. Miał osiemnaście tysięcy renty w ziemi w dolinie Auge, a ojciec miał mu wcześniej lub później zostawić zamek Manerville z przynależnościami. O jego wykształceniu, przyszłości politycznej, jego wartości osobistej, talentach, nie było nawet mowy. Ziemie były dobre, dzierżawy pewne: były tam wyborne plantacje, naprawy i podatki ciążyły na dzierżawcach, jabłonie miały po trzydzieści osiem lat, ojciec wreszcie był w trakcie kupna dwustu morgów17 lasu przylegających do jego parku, który chciał otoczyć murem; żadne widoki ministerialne, żadna sława ludzka nie mogła walczyć z takimi korzyściami. Czy przez złośliwość, czy przez wyrachowanie, pani de Sainte-Sevère nie pisnęła nic o starszym bracie Gastona, a sam Gaston też o nim nie wspominał. Ale ten brat to był suchotnik18; wszystko wróżyło, że będzie niebawem pochowany, opłakany, zapomniany.

Gaston de Nueil zrazu bawił się tymi figurami, zbierał z nich niejako wzorki do swego albumu w całej smakowitej prawdzie ich kościstych, ostrych, pomarszczonych fizjognomii, w uciesznej oryginalności ich strojów i gestów; rozkoszował się prowincjonalizmem gwary, ubóstwem myśli i charakterów. Ale wiodąc przez jakiś czas ową egzystencję podobną do życia wiewiórki obracającej klatkę, uczuł brak kontrastów w tym życiu wytyczonym z góry jak życie mnichów w klasztorze i popadł w stan, który nie jest jeszcze nudą ani wstrętem, ale zawiera w sobie prawie wszystkie ich objawy. Po lekkich cierpieniach tego przesilenia dokonuje się w osobniku zjawisko transplantacji na grunt, który mu jest przeciwny, gdzie musi zmarnieć i wieść charłacze19