Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Prowokacja? Bezmyślność? Czy chora zabawa psychopaty?
Spokojna okolica bywa zdradliwa.
Kiedy wiszące na słupach ogłoszenia o zaginięciu Klaudii Janus dawno już wyblakły, a miejscowa policja straciła wiarę w rozwiązanie sprawy, dochodzi do makabrycznego odkrycia. Przy drodze wyjazdowej z Ełku przypadkowy kierowca znajduje błękitną walizkę, a w niej szczątki młodej kobiety i złoty naszyjnik z listkiem. Taki sam nosiła Klaudia. Według ustaleń śledczych ciało długo było w wodzie, zakopywano je i częściowo spalono. A to skutecznie utrudnia identyfikację ofiary. Dlaczego więc morderca zdecydował w końcu, że kobieta w walizce ma zostać odnaleziona?
Do pomocy w śledztwie wezwano by Huberta Meyera, ale ten czeka w areszcie na własną rozprawę. Z warszawskiego Wydziału Wsparcia Dochodzeń oddelegowano aspiranta Grzegorza Kaczmarka. On nie ma wątpliwości, że za zaginięciem młodej kobiety stoi ktoś z miejscowych. Podejrzanych jest wielu. Każdy z nich ma motyw. Wszyscy zatajają najistotniejsze fakty. I wciąż nie wiadomo, kto ma ręce splamione krwią. Klaustrofobiczna atmosfera zagęszcza się, gdy na jaw wychodzi, że Klaudia nie była jedyną dziewczyną, która przepadła bez śladu w tej na pozór spokojnej okolicy. Siedem lat wcześniej z plaży uprowadzono młodą turystkę. Jej personaliów nigdy nie ustalono. Wiadomo tylko, że w dniu zaginięcia na szyi miała złoty łańcuszek z listkiem…
Najnowszy kryminał Katarzyny Bondy pochłania bez reszty! Do samego końca nie wiadomo, komu zależy na odkryciu prawdy, a kto łże na potęgę. Po lekturze „Kobiety w walizce” sięgnięcie po kolejne części serii z psychologiem śledczym Hubertem Meyerem będzie wyłącznie formalnością!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja: Irma Iwaszko
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Sandra Popławska, Monika Kociuba
Fotografia na okładce:
© Marko Nadj/Arcangel Images
© by Katarzyna BondaAll rights reserved
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022
ISBN 978-83-287-2440-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
–fragment–
Ludzie szlachetni doświadczają tak samo gwałtownych uczuć jak reszta;
różnica polega tylko na tym, że wybierają inny sposób postępowania.
L. GROFF, Fatum i furia, przeł. M. Borowski, Kraków 2016
Dla Łukasza,
bo dostał tylko jedną, a jest kochany i zasłużył.
1 czerwca (środa)
To prawie zawsze jest grzybiarz albo człowiek z psem. Na grzybobraniu nie byłem nigdy, a psów boję się od małego. Długo się zastanawiałem, od którego momentu najlepiej opowiedzieć tę historię, i stwierdziłem, że środa przed wschodem słońca, w Międzynarodowy Dzień Dziecka, będzie najlepszym początkiem.
Szosa wyjazdowa z Ełku była mokra, jakby dopiero co przeszła nawałnica, więc przed zakrętem zwolniłem do dwudziestu. Na pokładzie miałem nastolatków z prestiżowej prywatnej szkoły w Gdańsku. Balowali wczoraj do późna nad jeziorem. Niektórych zdejmowaliśmy sprzed ogniska, bez śniadania. Nic dziwnego, że jak ruszyliśmy, większość z nich się pospała. Podobnie jak wychowawcy. Facet wyglądający na wuefistę chrapał głośnej niż parowóz. Lubię jeździć o tej porze dnia. Mam wrażenie, że świat należy wyłącznie do mnie i mam nad nim kontrolę. Nikt mi nie jazgocze za uchem, nie prosi o włączenie rapu, nie zagaduje, żeby skręcić do maca.
Być może gdyby nie ten deszcz, nie zauważyłbym walizki stojącej na poboczu oraz tego, że była zawilgocona tylko na górze, co mogło oznaczać, że stała tam od niedawna. Pamiętam, pomyślałem, że ludzie nie mają wyobraźni. To jest bardzo niebezpieczny zakręt i wszyscy miejscowi go znają. Niestety na krajowej mapie nie jest oznaczony jako „czarny punkt”, a zginęło na nim już trzynaście osób, w tym kilkoro dzieci. Nigdy nie zapomnę wypadku, który wydarzył się w tym miejscu przed laty – przeżyła matka, a jej dwóch synów dogorywało w szpitalu. Kobieta była wykształcona, zamożna i naćpana. Wiozła dzieciaki na lotnisko, gdzie czekał na nich ojciec z biletami na mecz w Barcelonie. Przekroczyła podwójnie prędkość i ścięła dla wygody zakręt, jak czynią niektórzy pewni siebie głupcy. Miała pecha: z naprzeciwka nadjechała ciężarówka. Kobieta nie miała szans wrócić na swój pas. Jej pech polegał na tym, że tylko ona przeżyła. Z tego, co wiem, nigdy już nie wyszła z psychiatryka.
Mijając błękitną walizkę, myślałem o tamtym wypadku i że aby ją tutaj zostawić, jakiś dureń zatrzymał się na zakręcie. Za potrzebą? Szukał czegoś w bagażniku i jej zapomniał? Z czystej głupoty? Żadne rozwiązanie, które przychodziło mi do głowy, nie miało sensu. Waliza nie mogła samoistnie spaść z bagażnika. Nie była przewrócona ani zabłocona. Stała czyściutka, pionowo na kółkach, jakby ktoś pieczołowicie ulokował ją przy metalowej barierce, żeby nie stoczyła się nikomu pod koła. A mogłaby stworzyć zagrożenie, bo była ogromnych rozmiarów.
Dwadzieścia kilometrów dalej zza chmur wyszło słońce. Po ulewie nie było śladu. O walizce zapomniałem, bo dzieciaki zaczęły się budzić i w busie zapanował harmider.
Do obiadu rozwoziłem gdańszczan po domach. Potem wpadłem do naszego biura odbić kartę i pogadać z Irminą z kadr, która rozliczyła mi delegacje z dwóch ostatnich miesięcy. Zapytała, czy skoro wracam do Ełku, nie zabrałbym kilku pudeł z trzmielami. Jakiś badylarz zamówił je z Holandii do ekologicznego zapylania roślin w swojej szklarni. Gość od trzmieli okazał się moim sąsiadem z Rogacina. Zgodziłem się, bo i tak wracałem do domu pusty. Zatankowałem do pełna, wyjechałem na wylotówkę i ruszyłem do mojej wymarzonej daczy nad jeziorem Olrof, którą kupiłem niecały rok temu, kiedy zdecydowaliśmy z Beatą, że chcemy być razem.
Ognista kula słońca chowała się za horyzontem. Nad lasem jeszcze długi czas unosiła się romantyczna łuna. Myślałem o karkówce z grilla, którą szykuje moja kobieta, i że zafunduję sobie leniwe dwa tygodnie urlopu.
Zbliżałem się już do miasta. Szosa była opustoszała oraz kompletnie sucha. Gdyby nie mała kapliczka z plastikową wiązanką obok krzyża, zapomniałbym, że dojeżdżam do zakrętu śmierci. Zwolniłem. Kątem oka spostrzegłem, że walizka stoi w tym samym miejscu.
To był nadzwyczaj elegancki bagaż zdobiony złotymi skuwkami. Przez głowę mi przemknęło, że jest dokładnie w guście mojej Beaty. Spojrzałem w lusterko. Nic nie jechało. Na pokładzie busa poza mną nie było nikogo. Nikt by nie zauważył, gdybym dyskretnie zdjął bagaż z pobocza. A jednak się nie zatrzymałem. W głowie wciąż kołatała mi się ta sprawa z matką, która przeżyła śmierć swoich dzieci, i jej finał. Przejechałem jeszcze kilkaset metrów, aż nagle gwałtownie zahamowałem. Wjechałem w zatoczkę przy przystanku, włączyłem awaryjne i zawróciłem pieszo do zakrętu.
Kiedy ponownie siadałem za kółko, byłem spocony z wysiłku, bo przeciągnięcie takiego ciężaru po asfalcie w ciągu kilku minut bardziej wyczerpuje mężczyznę w moim wieku niż godzina porządnego kardio. Walizka miała superergonomiczne kółka i była w pełni obrotowa, ale załadowano ją chyba kamieniami. Z trudem dźwignąłem bagaż, zapakowałem go do schowka i pojechałem pięćdziesiątką do domu, oddając się fantazjom, co też może zawierać: książki czy może pliki banknotów, jak pokazują to czasem w kinie?Z pewnością nie był to towar z marketu za dwie stówy. Na materiale znajdowały się małe napisy, a blaszki na każdej skuwce upewniały mnie, że jest to rzecz markowa. Cieszyłem się, jaką radość sprawię Beacie, bo byłem pewien, że walizka się jej spodoba. Moja kobieta uwielbia ten odcień błękitu.
Wieko znaleziska podniosłem dopiero w nocy, kiedy Beata zasnęła po kolacji zakropionej kilkoma piwami, które wypiliśmy, siedząc na huśtawce i wpatrując się w taflę gładkiej wody oraz mówiąc sobie nawzajem, jacy jesteśmy razem szczęśliwi. Byłem wstawiony i czułem, że roztropniej byłoby otworzyć walizkę rano, ale nie potrafiłem czekać. Aż skręcało mnie z ciekawości, co zawiera.
Wziąłem najmocniejszą latarkę, poczłapałem do garażu, otworzyłem schowek i ściągnąłem bagaż na ziemię. Jakiś czas biedziłem się z rozszyfrowaniem kodu, by wreszcie pojąć, że wystarczy ustawić w rzędzie same zera. Potem miałem kłopot z rozsunięciem zamka walizki – tak była napakowana.
Trudno to wyjaśnić, ale jeszcze zanim uniosłem grubą warstwę folii, którą wyłożono wnętrze, poczułem, że w środku nie znajdę ubrań ani książek. Liczyłem na coś nielegalnego: broń, pieniądze, może narkotyki? Spomiędzy metrów bąbelków i streczu błysnęło coś złotego. Bałem się, ale byłem zbyt podekscytowany, by przerwać. Wydostałem łańcuszek z wisiorkiem w kształcie listka i już wiedziałem, że wewnątrz znajduje się ciało.
Każdy przystanek, płot i stacja wysokiego napięcia oklejone były zdjęciami kobiety, która w dniu zaginięcia miała na szyi właśnie tę ozdobę.
Nigdy nie zapomnę kombinacji zapachu, który od tamtej pory kojarzy mi się ze śmiercią. Smażenina, mdląco-słodki fetor trupa. Zwłoki posiekano na części, spalono oraz najpewniej zakopano. Na fragmentach, które wcale nie przypominały człowieka, widziałem nasz ełcki żółty piasek z miejskiej plaży.
2 czerwca (czwartek)
Katowice, areszt śledczy
Życia nie odmieniają żadne wielkie decyzje ani zbiegi okoliczności. Na życie składają się wszystkie małe wybory, nieistotne posunięcia, pozornie nic nieznaczące detale. Raz za razem, cios za ciosem, błąd za błędem, sukces za sukcesem – zmierzasz tam, dokąd prowadzą cię te miniaturowe, lecz konsekwentne kroki. Hubert Meyer dumał nad tym, leżąc na więziennej pryczy, a ponieważ czasu miał w nadmiarze, przeanalizował już połowę własnej ścieżki. Teraz zajmował się ścieżkami współosadzonych.
Bolo – dwudziestoczterolatek z prawniczej rodziny, który prowadził impresariat artystyczny – zajmował pryczę obok. Trafił tutaj, bo uwikłał się w handlowanie prochami dla swoich gwiazd.
Mieszkańcem łóżka nad Meyerem był recydywista w wieku profilera. Garnek po pijaku zabił wieloletniego partnera włamów, ponieważ nakrył go na obmacywaniu własnej wnuczki. Samego aktu zbrodni nie pamiętał. Kiedy wytrzeźwiał, bardzo się zmartwił, że wspólnika nie ma już wśród żywych. Był za stary, żeby zaufać komuś nowemu. Czekało go bezrobocie. Tylko dlatego dał się aresztować.
Czwarta koja była felerna – co drugi dzień zmieniała lokatora, ale od tygodnia nikogo na nią nie dokwaterowano.
Bolo jak zwykle po posiłku szorował się myjką, jakby chciał zedrzeć z siebie skórę. Hubert wiedział, że kiedy skończy, znów będzie lamentował, co Garnka wyprowadzi z równowagi.
Żaden z lokatorów tej celi nie przyznawał się do winy. Wszyscy odmówili wyjaśnień. Sprawa każdego z nich była skomplikowana i wyglądało na to, że areszt śledczy stanie się ich domem na dłużej niż na krócej.
– A gdybyś tak ich wkręcił, że kto inny, a nie ty, spotkał się z tą lalą? – Garnek podjął przerwany wątek. Od jakiegoś czasu wciąż zagajał Huberta o jego sprawę. – Przecież jesteś pieprzonym psycholem, nie? Dałbyś radę ich zmylić.
Rzucił na stolik wymiętą gazetę z artykułem o zatrzymaniu Meyera. Było tam wszystko. Zeznania ekskonkubenta Eweliny Glorii, któremu kobieta zwierzyła się podobno ze spotkania z profilerem i zapłaciła za nagranie, a w razie jej śmierci doniesienie o tym policji. Analiza sfabrykowanej opinii, którą Hubert wykonał na zlecenie Weroniki Rudy. Kilka miesięcy później prokuratorka zginęła w strzelaninie w Narwi. Dalej zdjęcia glocka zrabowanego z archiwum dowodów w Białymstoku i opinia balistyka potwierdzająca, że pistolet mógł być użyty do zabójstwa Glorii. Mimo że broni do tej pory nie znaleziono, dziennikarze wykonali za śledczych robotę nanizania poszlak na ciasny łańcuch. Brakowało także wyjaśnień Meyera, jego przyznania się do winy i śladów biologicznych, które potwierdziłyby, że profiler zastrzelił Glorię, a jej ciało ukrył na cmentarzu komunalnym w Katowicach. Przełomem dochodzenia miały być przesłuchania przyjaciół skompromitowanego psychologa – emerytowanego komisarza Tomasza Domańskiego, który wykradł ponoć pistolet ze swojej jednostki, oraz podinspektora Waldemara Szerszenia, który nadzorował dochodzenie w czasie, kiedy zginął gangster Japa.
W mediach wrzało od niedomówień. Sprawa powoli stawała się polityczna. Mówiono o nepotyzmie, manipulowaniu dowodami i korupcji w organach ścigania. Jakkolwiek się to rozwinie, śledztwo będzie precedensowe. To, że Hubert milczał, nie bronił się, podgrzewało jedynie atmosferę sensacji i w żadnym razie nie poprawiało jego sytuacji prawnej. Reporterzy zacierali ręce na największy skandal, jakim z pewnością byłoby postawienie słynnego psychologa śledczego przed sądem w roli oskarżonego o zabójstwo. W Polsce od lat nie było tak szokującej afery kryminalnej.
– Psychologiem – dobiegło ich spod ściany ze zlewem. Na chwilę przestało lecieć z kranu. Bolo się łasił: – I to niekiepskim. Takich jak ty Meyer rozkminiał na fajce. Ciesz się, że go zamknęli, to cię nie wkopie.
– Zamknij jadaczkę, gnoju, bo znów ci się ślepka spocą! – Garnek kopnął Bola pod kolanami, aż chłopak się skulił. Następnie przysunął się do Huberta i dokończył przymilnie: – Gdybym miał twój łeb, wpierdoliłbym ich na takie sanki, że tylko by piszczeli.
Hubert sięgnął po papierosa.
– Po co?
Chciwie się zaciągnął. Wiedział, ile paczek mu zostało, a musiał się opłacić kapitanom grypsery na oddziale. Miał szczęście, że nie trafił do celi wieloosobowej. Jak będzie dalej, nie wiedział. Nic nie wiedział. I nie miał pomysłu, jak wyjść z tego z twarzą. Poddać się, odwiesić, dać się zabić, skamleć o współpracę? Co szykuje prokurator? Jakiego asa przeciwko niemu trzyma w rękawie? Z nikim poza przydzielonym adwokatem nie wolno mu było rozmawiać, ale przegonił zarówno mecenasa z urzędu, jak i chudą adwokatkę, która zgłosiła się sama z jakimś odpicowanym i zabujanym w niej przydupasem, widząc w tym procesie szansę na rozgłos własnej kancelarii. Kiedy doradziła Hubertowi pójście na układ, wystawienie kumpli i obarczenie winą za śmierć Glorii zmarłej Weroniki Rudy, bo przecież martwa prokuratorka się nie obroni, przestał się do niej odzywać. Wyszła jak niepyszna. Był przekonany, że wysłał ją Czajkowski. Zyskał więc kolejnego wroga.
Tymczasem Garnek wciąż rozkminiał swoją ripostę. Wreszcie rozciągnął usta w szalbierski grymas.
– Dla jaj?
Meyer wzruszył ramionami.
– Spotkałem się z nią – przyznał. – Mają to na filmie.
– Co z tego? Teraz takie filmy wpuszczają do sieci, że jaja kruszeją.
– Nie chce mi się już kłamać. Ani gadać z tobą. Bez urazy.
– Zachce ci się, psycholu, jak ze śledczaka przeniosą cię na pawiak. Tutaj jest raj. Europa.
– Nie zachce – odparował Meyer. – Byłem tam. Pracowałem na tym pawiaku. Więzienie znam od podszewki.
– Może – zgodził się Garnek. – Ale po drugiej stronie stołu.
Hubert usiadł. Wrzucił peta do słoika z wodą.
– Ty się nie przyznajesz – zauważył. – A i tak cię skażą. Na co ci to? Nie lepiej skrócić sobie wyrok?
Garnek podrapał się po zaroście.
– Zobaczymy, co mają.
– Twoją krew, ślinę, paluchy i świadka. Mają komplet. Inaczej nie dostałbyś oferty odstąpienia od procesu. Możesz co najwyżej zawalczyć o celę w półotworkach. Z twoją renomą w świecie recydywy przetrwasz. W izolatce wątpię.
Garnek wpatrywał się w Huberta, jakby nie rozumiał polskiej mowy.
– Skąd to wiesz?
Hubert się poddał. Nie miał siły dyskutować z więźniem.
– Masz rację. Nic nie wiem – zgodził się skwapliwie. – Chociaż wydawało mi się kiedyś, że wiem całkiem sporo.
– Strasznie pierdolisz. – Garnek klepnął Meyera po ramieniu. – Jesteś pies, ale swój. Psa i księdza dobrze mieć po swojej stronie.
Hubert spojrzał na niego spod oka. Podsunął okulary wyżej na nos.
– Nie jesteśmy po tej samej stronie.
– Racja! – zaśmiał się więzień. – Bo to ja śpię na górze. Więc śpij czujnie, psycholu.
Zamarkował cios w przyrodzenie Meyera, a potem podszedł do Bola i bez ostrzeżenia uderzył go prawym prostym w nos. Tym razem diler nawet nie pisnął. Chwycił ręcznik i przyłożył do twarzy, starając się zatamować krwotok. Hubert, bluzgając i wykrzykując, rzucił się młodemu na pomoc. Bolo odepchnął Meyera, błyskawicznie wdrapał się na swoje łóżko, jakby zwiewał z ringu. A potem skulił się w pozycji embrionalnej i pozostał tak w bezruchu.
– Cisza teraz, bo będę srał! – oświadczył ubawiony Garnek, ale zaraz zmarkotniał, gdy rozległ się huk, jakby strażnik uderzył pałką w drzwi. – Uuuuu! Twój kolega się o ciebie martwi – warknął do Huberta, podciągając spodnie. Kiedy krzyczał do klawisza, uniżenie przeciągał sylaby: – Kapitan Klepak? Zapraszamy szefa na pokoje! Chata wolna. Bajzla niet!
Drzwi się nie otworzyły.
Czekali jakiś czas, bo ktoś stał pod nimi. Wyraźnie słychać było szuranie i głośny oddech. Wreszcie przez otwór, którym podawano jedzenie, wpadł niewielki pakunek. Garnek dał znak Bolowi, by przyniósł go i ułożył na stoliku. Młody ociągał się w obawie, że dostanie kolejny wycisk, ale wykonał polecenie.
Stary więzień pieczołowicie odwijał papier, jakby spodziewał się narkotyków albo pieniędzy. Sądząc po fakturze i zadrukowanej czcionce, była to kartka wydarta z Pisma Świętego. Wewnątrz znajdował się mały palec od stopy.
Huberta przeszedł dreszcz. Pochylił się i przyjrzał znalezisku.
Brudny, pokrwawiony kawałek ludzkiego ciała z daleka przypominał fragment psiej karmy albo nawóz do kwiatów.
– Ucięty nie dalej niż wczoraj – wyszeptał. – Najprawdopodobniej od żywego.
– No jasne, że od żywego, psycholu. To omerta.
Garnek odsunął się od Huberta ze wstrętem. Pakunek rzucił na jego pryczę.
– Na nic twoje milczenie i knucie – burczał pod nosem. – Nie dożyjesz pierwszego transportu o areszt. Ludzie Japy znają już numer naszej dziury. Gadów mają kupionych. Dostałeś wyrok, bo to niechybnie wiadomość dla ciebie.
***
Siedlisko Rogacin, gmina Kalinowo, okolice Ełku
– Policja! Otwieraj, Kiniu!
Krzysztof Błachut dosłyszał głos dzielnicowego Łapy, kiedy był w pasiece i pracował z pszczołami. Zdjął z głowy kapelusz z siatką, rozpiął kombinezon i wolnym krokiem ruszył w kierunku domu. Pod furtką stał radiowóz na pracującym silniku. Na dachu świecił się kogut. Niepokojący widok w tej sielskiej krainie, ale Błachut niejeden raz już to przeżywał. Niewiele rzeczy i spraw mogło go zadziwić.
Jeden z mundurowych kurczowo trzymał się kierownicy, drugi wpatrywał się w drzwi chałupy, do której dobijał się dzielnicowy, jakby czekali na sygnał do skoku. Wszyscy trzej sprawiali wrażenie mocno spiętych. Rzucali ukradkowe spojrzenia w kierunku młodego oficera z wypielęgnowanym zarostem, który siedział na tylnym siedzeniu niczym jakiś bonzo. Facet spotkał się wzrokiem z pszczelarzem i wysiadł z auta. Marszowym krokiem podszedł do bramy.
– Tam jest – powiadomił dzielnicowego.
Dał znak funkcjonariuszom. Natychmiast wysiedli z radiowozu.
– Nie będę uciekał! – krzyknął do nich uspokajająco Błachut. – I nie rób takiego rabanu, Staszku. Poza pszczołami nikogo tutaj więcej nie ma, a na jezioro przecież nie pójdę. Jezus ze mnie żaden.
– Kto cię tam wie, łachudro? – Łapa złagodniał. – Trzeźwyś?
– Jak niemowlę. Co cię ugryzło?
Krzysztof zdjął rękawice, rzucił je na skrzynkę przed drzwiami. Podał dzielnicowemu dłoń do powitania. Łapa uścisnął ją, przyjrzał się źrenicom mężczyzny.
– Wiem, że chlanie odstawiłeś, ale co do tego drugiego nie jestem pewien.
– Bądź pewien. Szczypior wzięła mnie w karby. Mam nowe pszczoły. Chcesz zobaczyć? Przydałyby się jeszcze robotne trzmiele do szklarni.
– Nie teraz, Kiniu – westchnął dzielnicowy, jakby się zawstydził.
Obejrzał się strachliwie na oficera, który już do nich zmierzał.
– Ten młodziak to twój nowy szefunio?
Krzysztof zwany Kiniem uniósł podbródek i wskazał funkcjonariusza w cywilu, który wyglądał na wielkomiastowego. Na nogach miał markowe traperki, a na grzbiecie spłowiałą parkę wyprasowaną, jakby to był mundur galowy. Na bank gliniarz z dużej komendy. To nie wróżyło niczego dobrego.
– Człowiek z Warszawy – wychrypiał Łapa zniżonym głosem. – Ze specjalnej jednostki WWD, z Głównej. Rano na odprawie przydzielili nam go do pomocy i stawił się w kilka godzin. Nie chciał słyszeć o czekaniu na posterunku. Zachowuj się.
– Aha, nietutejszy – burknął Kiniu. – Zrozumiałem. Będzie węszone.
Dzielnicowy odchrząknął. Zmienił ton na władczy.
– Przebierz się w coś wygodniejszego. Tylko błyskiem! Pojedziesz z nami.
– Teraz? – Kiniu się wykrzywił. – Nic nie szamałem, a Szczypior pisała, że wyjechała już z roboty. Wiezie mi pierogi, a może i sandacza. Zaraz będzie w domu. Żarcia starczy dla wszystkich.
Łapa nie odpowiedział. Wywrócił oczyma, jakby mimo obietnicy kumpel kolejny raz go zawiódł.
– Na jakiej podstawie mnie bierzecie?
Kiniu butnie spojrzał w twarz stołecznego gliniarza.
– Aspirant sztabowy Grzegorz Kaczmarek, Komenda Główna Policji – przedstawił się facet. – Chcemy tylko pogadać.
– Zawsze chcecie gadać – burczał niezadowolony pszczelarz. – A ja nie mam nic do powiedzenia.
– Kiniu, chodzi o Klaudię – pośpieszył z wyjaśnieniem dzielnicowy.
Gliniarz z Głównej zgromił go spojrzeniem, więc zacisnął usta i zrobił krok w tył. Mamrotał pod nosem wielce niezadowolony:
– No co, ma prawo wiedzieć. To była jego siostra.
– Chodzi o Klaudię? – powtórzył Kiniu za Łapą jak echo. – A więc ją znaleźliście.
Kaczmarek zarejestrował, że to nie było pytanie. Na twarzy Błachuta nie dostrzegł szoku. Co najwyżej zniecierpliwienie. Zaniepokoiło go to nie mniej niż bliska relacja pszczelarza z dzielnicowym. Błachut był wcześniej głównym podejrzanym. Kaczmarek nie musiał pytać, by widzieć, że tych dwóch ma komitywę od lat.
– Niech spoczywa w spokoju. – Krzysztof przeżegnał się i uderzył kilkakrotnie w pierś pięścią zwiniętą w kułak. A potem dorzucił szeptem, wznosząc oczy do nieba: – Najwyższy czas. Ojciec się ucieszy. Będzie mógł zapalić świecę na jej grobie i zamówić porządne nabożeństwo.
– Masz tutaj internet? – zapytał Kaczmarek.
– Czemu nie? – żachnął się Kiniu. – To nie Afryka.
– A jednak najnowszych wiadomości nie śledzisz?
– Po co? Wiem wszystko, co mi potrzebne.
Kaczmarek nie był przekonany, czy Błachut tak dobrze udaje spokój, czy rzeczywiście żyje z dala od newsów. Wreszcie zdecydował. Wyciągnął z kieszeni telefon. Podświetlił ekran.
– Poznajesz?
Biżuterię sfotografowano na białym tle. Obok leżała miarka i tabliczka z numerem zabezpieczonego dowodu. Kiedy brat poszukiwanej przyjrzał się łańcuszkowi z listkiem, Kaczmarek przewinął następne zdjęcie. Plakat był wypłowiały i zmyty przez deszcz. Kiniu poznał, że to egzemplarz, który znajdował się na drzewie rosnącym przed wjazdem na posesję w Rogacinie. Kiedy stawał się nieczytelny lub ktoś go zniszczył wulgarnymi paszkwilami, wieszał nowy. W tym celu po zaginięciu siostry specjalnie kupił atramentową drukarkę.
Głównym motywem posteru było zdjęcie uśmiechniętej brunetki z napisem „Klaudia Janus, lat 24, mama dwóch synów, zaginiona-poszukiwana”.
Kaczmarek powiększył fragment zdjęcia: na szyi kobiety wisiał łańcuszek z poprzedniej fotografii. Złoty listek był identyczny jak ten, który zabezpieczono.
– Może? – Krzysztof wykonał nieokreślony ruch głową. – Faktycznie wygląda jak mojej siostry. Dostała go od taty po urodzeniu moich siostrzeńców. To bliźniacy. Piotr i Aleksander. Na odwrocie listka znajdziecie grawer ich inicjałów. Są tam litery „P” i „A”?
Kaczmarek nie odpowiedział.
– Czytałem w wywiadach, że tej ozdoby nie zdejmowała – ciągnął. – Tak zeznał twój ojciec. A siostry potwierdziły.
– Tak było – zgłuszonym szeptem przyznał podejrzany. – Klaudia nie żyje?
– Nie wiemy bezdyskusyjnie, czy to ona. – Kaczmarek zdecydował się na szczerość. We wszystkich mediach trąbiono już o tej sprawie. Błachut w końcu uruchomi internet. – Ale śledztwo ponownie nabrało rozpędu. Dziś kwalifikacja zostanie zmieniona.
– Wreszcie – fuknął Błachut. – Walczymy o to, odkąd Klaudia zniknęła.
– Wiem, że byłeś pierwszym podejrzanym i założyłeś policji sprawę o niesłuszne aresztowanie.
– I ją wygrałem – podkreślił Kiniu.
Kaczmarek odchrząknął.
– Możesz pojechać z nami dobrowolnie, oddać próbkę do identyfikacji, a przy okazji ze mną pogadać, albo w tej chwili staram się o nakaz. Wtedy bez stalowych bransoletek się nie obejdzie. Zadbam o licznych dziennikarzy przed wejściem. Pasuje?
Kiniu nie wyglądał na zaniepokojonego.
– Nie możemy pogadać tutaj? – Włożył ręce do kieszeni, wyszukał landrynkę. Spokojnie rozwinął z papierka, położył cukierek na języku. – Szczypior, moja dziewczyna, jedzie z sandaczem, bo wieczorem mąż Klaudii podrzuca nam chłopców – wyjaśniał spokojnie. – Nie na rękę mi przesiadywać dziś na komendach. Wiesz, szczerze lubię te diablęta. Zresztą mamy swoje plany: mecz, cola, lody, PlayStation. Rozumiesz? Jeżeli nie ma pewności, że to moja siostra, czego mnie szarpiecie? Mam obowiązek zadbać o żywych. Piotruś i Aleks nie powinni dowiedzieć się od obcych. Może załatwilibyśmy to jakoś po ludzku? – poprosił.
– Dlaczego szwagier podrzuca ci siostrzeńców?
– Przemek, ich ojciec i mąż Klaudii, zbudował eksperymentalny balon na płozach. Za kilka dni go woduje, a potem podrywa nad Jeziorem Ełckim. Albo coś takiego… Łapa zna Skippera. To był błąd, że dzieci trafiły pod jego opiekę. Nie mówię, że zły z niego ojciec, co to, to nie, ale gość ma swoje hysie.
– Wszyscy znamy Skippera Janusa. Jest trochę odklejony. Zawsze był lekko stuknięty – wciął się dzielnicowy. – Interesują go tylko jego własne wizje. Uważa się za pieprzonego Leonarda da Vinci czy innego Edisona. Niby konstruktor wynalazca, a nie patentuje projektów. Ani grosza przy duszy i całe zero pragmatyzmu. Pracował przy naprawie łodzi, ale za bardzo go to nudziło. Bardziej obchodzą go te zabawki niż rodzina. Nic dziwnego, że Klaudia go pogoniła. Tylko przeszkadzał.
– Jeśli ją znaleźliście, lepiej mu nie mówcie – zaśmiał się szyderczo Kiniu. – Znów popadnie w depresję, biedaczek. Bo przecież Skipper jest czysty jak łza. To ja jestem potwór.
Kaczmarek chwilę się zastanawiał. Myślał, co zrobiłby w tej sytuacji Meyer.
– Zostawcie nas – zadecydował. – Wrócę sam.
– A próbka DNA? – Dzielnicowy nie był przekonany.
– Pan Błachut obiecał przecież, że nie ucieknie. – Kaczmarek spojrzał pszczelarzowi głęboko w oczy. – Możecie w tym czasie dowieźć na komendę pozostałych członków rodu. Rodziców pokrzywdzonej, jej siostry… Zostało jeszcze kilka osób do wezwania. Jak najszybciej trzeba odizolować świadków. Groźba mataczenia wzrasta z każdym opublikowanym tweetem hasztag kobietawwalizce – dokończył.
Nikt się nie odezwał. Miejscowi funkcjonariusze spoglądali po sobie, ale na ich twarzach pojawiło się coś w rodzaju ulgi. Wprost nie mogli się doczekać, aż wrócą do miasta.
– Masz auto? – zwrócił się Kaczmarek do Kinia. – Po rozmowie podrzuciłbyś mnie do Ełku. Przy okazji poddasz się badaniu. Chyba zależy ci, żeby zidentyfikować siostrę?
Błachut się zawahał.
– Parę lat temu odebrali mi prawko za jazdę na bani – wyznał. – Łapa wie, że od tamtej pory nie inwestuję w samochody. Szczypior, znaczy się moja Sara, potem nas podwiezie. Dam jej znać, żeby się dodatkowo zatankowała. Jeśli rzecz jasna wolno mi użyć telefonu. – Zatoczył ręką okrąg. – Tutaj możemy gadać, ile chcesz, bez przeszkód. Poza moimi pszczołami, królikiem i stadem kaczek nikt nas nie podsłucha.
– A co mogliby usłyszeć? – syknął Kaczmarek.
Kiniu uśmiechnął się diabolicznie.
– Staram się nie bywać w mieście. Z wiadomych przyczyn… Jak chcesz, to Staszek Łapa ci wszystko opowie. Ludzie mają mnie za lokalne monstrum, a ja nie zamierzam wyprowadzać ich z błędu.
Zatrzymał się i spojrzał znacząco na dzielnicowego, ale Łapa tylko wyrzucił ramiona do góry. Westchnął ciężko.
Kiniu kontynuował:
– Ostro walczyliśmy z siostrą o ten dom. Klaudia za wszelką cenę chciała pozbyć się siedliska i za ten hajs kupić dziuplę w Apartamentach Potockiego. Kłóciliśmy się o tę ziemię do krwi, żadna tajemnica. Poturbowałem ją kilka razy, a i ona nie była mi dłużna. Dzisiaj tego żałuję. Mój sponsor z AA może to potwierdzić. W każdym razie prokurator uważał, że to mój główny motyw zbrodni. Jego zdaniem zabiłem Klaudię dla rozwalającej się chałupy, dziadkowej stodoły, obory i mostka z zejściem na jezioro. Musisz wiedzieć, że nasza łódka przecieka, ale dla plotkarzy to wypasiony jacht. O chałupie piszą w internetach, że fuksem trafiła mi się mazurska posiadłość. Chodź, oprowadzę cię po włościach! – kpił.
Kaczmarek nie skomentował. Przyglądał się bratu zaginionej i miał coraz większy mętlik w głowie. Tak bardzo żałował, że nie ma z nim Huberta. Czuł, że w każdej chwili może zrobić coś nieodwracalnego, co zawali dochodzenie, a wisiał na nim honor całego wydziału.
Podkomisarz Agnieszka Olton, po aresztowaniu Meyera pełniąca obowiązki szefa Wydziału Wsparcia Dochodzeń, oddelegowała go do tej sprawy bez porozumienia z górą. Mimo wiadra pomyj, które media codziennie wylewały na WWD za sprawą aresztowania założyciela i twórcy WERY, musieli pracować jak dotąd. By, kiedy wszystko się wyprostuje, mieć co pokazać rządzącym. Już nie Czajkowskiemu, bo minister na znak protestu złożył rezygnację ze stanowiska. Nie została przyjęta, ale wszyscy wiedzieli, że losy WWD wiszą na włosku. Tym bardziej Kaczmarek obawiał się popełnienia najdrobniejszego błędu. Wiedział tylko, że musi pracować. Jedyna rada, jaką dałby mu w tej sytuacji Meyer, brzmiałaby: „Rób swoje”. Gdybyż Grzegorz mógł odwiedzić swojego nauczyciela i się z nim skonsultować! Żałował w skrytości ducha, że nie jest to możliwe. W jakimś stopniu identyfikował się z wyklętym przez tutejszych bratem Klaudii. W gruncie rzeczy obaj znajdowali się poza nawiasem i obaj udawali, że nie ma w nich niepokoju.
– Nie jesteś ciekaw, skąd mamy ten łańcuszek? – zwrócił się łagodniej do pszczelarza.
– Nie bardzo.
– Ani jak zginęła twoja siostra?
– To ma znaczenie, jeśli bezdyskusyjnie nie żyje?
– Twoją siostrę ktoś wsadził do walizki. Pokrojoną na kawałki – podkreślił Kaczmarek. – Wcześniej sprawca próbował ciało spalić i wygląda to na skuteczną robotę. Była też zakopana. Obstawiamy, że leżała pod ziemią mniej więcej tyle, ile jest poszukiwana. Masz pomysł gdzie?
– Ja? – Błachut z trudem wydobył głos z gardła. Kaczmarkowi udało się nareszcie podziałać na jego wyobraźnię. – A niby skąd mam to wiedzieć? Znów się zaczyna! Nawet nie macie pewności, że to nasza Klaudia!
– I dlaczego zmienił zdanie? – Kaczmarek nie odpuszczał. Miał dosyć tych korowodów. – Bo ten ktoś chciał, żeby twoja siostra została znaleziona i zidentyfikowana. Co wydarzyło się w waszej rodzinie, środowisku albo i okolicy, że ujawnienie ciała było mu obecnie na rękę?
W tym momencie na podjazd wjechała poobijana trzydrzwiowa alfa 156 w strażackim kolorze. Kaczmarek pomyślał, że to doprawdy dziwny wybór wozu, jeśli żyje się w głuszy. Najpierw wysiadła z niej ubrana na czarno, całkowicie łysa, lecz wytatuowana szczelnie aż po szyję kobieta, a kiedy uwolniła przednie siedzenie, z tylnego wyskoczyło dwóch chłopców w wieku szkolnym. Rzucili się z krzykiem w ramiona wujka. Kaczmarek poczuł się nie na miejscu, widząc, jak bliźniacy tulą się do Kinia. Jeśli potwierdzi się, że to ich matkę znaleziono w niebieskiej walizce, przesłuchanie tych dzieci będzie najtrudniejszym w jego karierze.
***
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz