Kochaj i jedz, Brazyliszku - Michalina Kłosińska-Moeda - ebook

Kochaj i jedz, Brazyliszku ebook

Michalina Kłosińska-Moeda

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Edyta pracuje jako kelnerka w Copacabanie – jedynym barze znajdującym się w maleńkiej miejscowości, w której mieszka. Szara rzeczywistość nie przeszkadza dziewczynie w snuciu kolorowych marzeń o barwnej Brazylii, jej gorącym klimacie, atmosferze korowodów, tańcach i strojach z piór i cekinów. Marzy, że pewnego dnia spotka przystojnego Latynosa, który zabierze ją do nieśmiertelnego Rio de Janeiro.

Nieoczekiwanie okazuje się, że sny Edyty  mogą się spełnić. Pewnej zimy miejscowość przeżywa prawdziwy najazd Brazylijczyków – syn właściciela Copacabany bierze ślub z poznaną w Niemczech Brazylijką niemieckiego pochodzenia.

Edyta poznaje nieziemsko przystojnego Césara i  tajemniczego Marka. Obaj mężczyźni są zainteresowani Edytą. A jakie szanse ma dawno odrzucony przez Edytę miejscowy chłopak z sąsiedztwa, Piotrek?

Wymarzona lektura na urlop. Miła, niezobowiązująca, odprężająca.

Magdalena Kijewska,  przeglad-czytelniczy.blogspot.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 194

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Michalina Klosińska-Moeda Copyright © Wydawnictwo Replika, 2014Wszelkie prawa zastrzeżoneRedakcja Karolina BorowiecKorekta Joanna PawłowskaProjekt okładki Iza SzewczykZdjęcie na okładce Copyright © depositphotos.com/CrustyProd Copyright © depositphotos.com/springfieldSkład i łamanie, przygotowanie wersji elektronicznej Maciej DrozdowskiWydanie IISBN 978-83-7674-310-3 Wydawnictwo Replika ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo

Chorando se foi quem um dia só me fez chora-a-ar…

– Zrób no głośniej, Wiolka! – Niewysoka blondynka wychynęła zza kwietnika z juką i krzyknęła do dziewczyny za barem, która, znudzona, polerowała szklanki: – No szybciej, Wioluś, bo mi najlepsze ucieknie!

Wiolka pstryknęła pilotem w kierunku telewizora, zawieszonego w kącie tuż obok wejścia.

Dźwięk Lambady, płynący z czterech głośników, wypełnił całą salę gorącym rytmem. Na ekranie szczupłe, śniade ciała podrygiwały w tańcu o wyraźnie erotycznym zabarwieniu.

Blondynka wpatrywała się nabożnie w powiewające spódniczki tancerek, po czym sama ruszyła w tan, odwiązawszy fartuch.

– I jak? Chyba nieźle mi już idzie, nie? – rzuciła pod adresem Wioli, która skrzywiła się i przeciągnęła leniwie.

– Oj, Edytka, Edytka! Ja ci mówię, daj sobie spokój z tą całą sambą, bo znowu szef cię przyłapie i będzie siara przed klientami.

– To akurat jest lambada, nie samba – oburzyła się Edyta, zezując na ekran, żeby nie stracić ani sekundy teledysku. Kiwała się rytmicznie na boki, kręcąc pupą. – Kurczę, nie mogę, no jak oni to robią, że te nogi im tak same chodzą? A szefowi prędzej czy później wytłumaczę, że powinien mi zapłacić za ten kurs tańców latynoamerykańskich. Nie mówię, żeby od razu robił tu dyskotekę, zresztą Szulc już by mu dał popalić za robienie konkurencji Aloszy, ale na przykład takie pokazy tańca wieczorami? Coś by się działo, i więcej drinków by schodziło, a nie tylko piwa. W końcu trzeba być konsekwentnym, nie? Jak Copacabana, to Copacabana!

Padła na najbliższe krzesło, ledwo skończyła się muzyka.

Wiola wzruszyła ramionami, przyciszyła telewizor i dla odmiany zaczęła polerować własne paznokcie. Wyrównawszy oddech, Edyta obwiązała sobie ponownie biodra fartuchem i podeszła do baru. Usiadła na jednym z wysokich stołków.

– Wiesz – powiedziała rozmarzonym głosem – gdybym była na miejscu szefa, to zrobiłabym z tej nory takie cacko, że mucha nie siada. Przede wszystkim, wybiłabym tu choć jedno okno.

– I poszła z torbami przez ogrzewanie. Ty masz pojęcie, ile ciepła ucieka przez szyby? Zresztą, choćby nawet chciał, prawo mu zabrania.

Fakt, klocek z pustaków, mieszczący Bistro Copacabana, mógł zostać wciśnięty między istniejące domy tylko dlatego, że miał ślepe aż trzy ściany. Tylko kuchnia, miejsce pracy Wioli, musiała być jasna.

– No to położyłabym na tamtą ścianę fototapetę. Albo zamówiła ten, jak mu tam, fresk u jakiegoś artysty z Zielonej Góry. Przecież aż się prosi, żeby tu była prawdziwa Copacabana, znaczy ta plaża z Rio.

– Chciałabyś wysypać w knajpie piasek? – Wiola ocknęła się z lekkiego stuporu. Nie po raz pierwszy brała udział w takiej konwersacji. Edyta od dawna już narzekała na miejsce, w którym przyszło jej pracować. Niemal codziennie opowiadała o ulepszeniach, jakie by tu wprowadziła, będąc na miejscu szefa. Ale żeby robić z bistro piaskownicę?

– Nie, bez przesady. Chociaż… Latem mógłby tam z boku, na zewnątrz, skombinować boisko do siatkówki plażowej, o! Myślisz, że ludzie by nie przychodzili? Założę się, że tłumy by waliły. Ale co to ja… No, żeby namalował nam taki widok: biała plaża, turkusowe morze. Widziałam w albumie. Ech, Brazylia! Tam się żyje, nie to, co u nas.

Oho, zaczynało się! Od pewnego czasu Edyta była całkowicie zakręcona na punkcie Brazylii. Konkretnie od zeszłego lata. Wówczas w niedalekim Świebodzinie jakieś ważniaki z warszawskiej telewizji zrobiły konkurs karaoke. Z bossa novą. Wynajęli parking zaraz przy zjeździe z „trójki”, naprzeciwko figury Chrystusa, zbudowali prowizoryczną knajpę plażową ze sceną i naściągali chętnych do śpiewania zapisanych fonetycznie tekstów. Edycie przypadła piosenka o maślindzie z Ipanemy. Ćwiczyła pilnie przez cały dzień, aż tu pod wieczór, gdy właściwy konkurs zaczął się rozkręcać, dostała wiadomość, że musi jechać do domu, bo brat złamał rękę. No co za pech! Dopiero później okazało się, że nie ma tego złego… Warszawiaki wymyśliły tę hecę, żeby robić sobie jaja z figury. Puścili potem u siebie film dokumentalny Takie Ryjo. Tak poprzycinali nagranie, żeby pokazać jak najwięcej fałszujących, niezgrabnych, fatalnie wymalowanych dziewczyn. I podpitych facetów. A w tle oczywiście figura, filmowana przez kolorowe filtry, poprzekręcana tak, jakby miała się zawalić. Ale był wstyd na całą Polskę! Dobrze, że się nie zorientowali, że osiem kilometrów dalej na wschód jest wioska Nocznik, a w niej Bistro Copacabana. Dopiero by mieli polew!

Przyszła jesień i sprawa w końcu przyschła, ale Edytę, jakby na przekór, wzięło na tę całą Brazylię. Zaczęła oglądać jakieś głupie seriale na satelicie, słuchała brazylijskiej muzyki na YouTube i wzdychała do kolejnych piłkarzy w kanarkowych koszulkach. Cóż, kiedy ma się dwadzieścia lat, maturę z technikum hotelarskiego i brak perspektyw zawodowych, tym chętniej ucieka się w marzenia.

Wiola z ulgą przywitała pierwszego w tym dniu gościa. Skinęła na Edytę, a sama poszła na zaplecze, by czuwać w stanie gotowości przy mikrofali.

– Kupiłaś mleko?

– Aha.

– A ziemniaki?

– Też.

– To gdzie są?

– W sionce pod koszem.

Skaranie boskie z tą dziewuchą! Pani Radomska z trudem wstała od kuchennego stołu, przy którym obierała włoszczyznę na zupę, i podreptała do sieni. Swoją drogą, zadumała się po raz nie wiadomo który, na co to im ostatnio przyszło. Żeby gospodarskie dziecko kupowało w sklepie mleko i ziemniaki? Koniec świata! A jeszcze całkiem niedawno, jak Edytka była w przedszkolu, Radomscy mieli i kawałek pola, i zwierzaki w obejściu. Swojskie jedzenie dawało im wszystkim zdrowie i krzepę. A potem, po śmierci Władka… Szkoda gadać.

– A ty dokąd? – spytała, wróciwszy do kuchni. – Nie za krótka ta kiecka?

Edyta wykręcała się na wszystkie strony przed lustrem w szafie.

– Do Aloszy. I nie, nie za krótka. Tylko za mało falująca. – Wykonała parę kontrolnych ruchów biodrami.

Matka westchnęła. Nie mogła zabronić pierworodnej tego wyjścia. W końcu dziewczyna ciężko harowała w bistro, również w weekendy, ba – przede wszystkim w weekendy, gdy ruch był największy. A zatem należało jej się trochę wytchnienia, kiedy raz na miesiąc miała wolną sobotę. Tylko ta Alosza, Aloha właściwie… Lokalna dyskoteka nie cieszyła się dobrą sławą. Za dużo w niej było elementu napływowego. Nocznik leżał niedaleko drogi krajowej numer dziewięćdziesiąt dwa, więc tancbuda przyciągała mnóstwo przypadkowych osób. Przyjeżdżali tacy, zatańczyli parę kawałków, popili piwa w promocyjnej cenie, narozrabiali i znikali, nim policja zdążyła nawet wyruszyć ze Świebodzina. No ale z drugiej strony, lepiej, żeby dziewczyna bawiła się na miejscu, a nie włóczyła gdzieś po nocy. Zawsze, w razie kłopotów, miała tu znajomych.

– Piotrek tam będzie? – spytała pani Radomska.

– A skąd ja mogę wiedzieć? Pewnie będzie.

– To daj mu się do domu odprowadzić, słyszysz? Będę spokojniejsza.

– Słyszę. – Edyta smarowała usta błyszczykiem.

– I nie wracaj za późno.

– Yhy.

Edyta wyjątkowo nie miała zamiaru pyszczyć po swojemu. Matka źle dzisiaj wyglądała, dwa razy brała leki nasercowe. Szczęście, że Przemek się zakatarzył i, w obawie, że dłuższa choroba mogłaby go wykluczyć z treningów, powędrował pod kołdrę obłożony domowymi specyfikami na przeziębienie. Cała chałupa śmierdziała czosnkiem. No, ale dzięki temu Edyta mogła wyjść na godzinkę, dwie. Na więcej nie miała siły ani ochoty. Jutro po kościele musiała ponownie przepasać się fartuchem i roznosić liczne kliny na posobotnią przypadłość. Ale Piotrkowi nie da się odprowadzić, co to, to nie! Znowu by ludzie gadali.

Westchnęła. Kumpel z podstawówki, sąsiad zresztą, starszy o dwa lata, nagle zaczął się do niej zalecać. A ona konsekwentnie zbywała jego zaloty. Kształcić się chciała, niekoniecznie na uniwersytetach, rozwój zawodowy w zupełności by jej wystarczył, ale do tego trzeba było wyrwać się z tej dziury, a nie wplątywać w poważne związki, wychodzić za mąż i może jeszcze od razu rodzić dzieci. Poza tym… Czy musiała się ograniczać do miejscowych chłopaków? Westchnęła po raz drugi. Żeby tak spotkać jakiegoś przystojnego Brazylijczyka i wyjechać z nim tam, gdzie nie ma tej obrzydliwej, rozkisłej zimy! Z niesmakiem okręciła głowę szalem typu komin.

– To idę – rzuciła pod adresem matki. I poszła.

Aloha już z daleka pulsowała muzyką i światłami. Duży budynek, kształtem przypominający oborę, miał od frontu ogromny parking, na którym panował ruch prawie taki jak na nieodległej autostradzie A2. Manewrując ostrożnie między samochodami, Edyta posuwała się ku wejściu. W środku atmosfera była już gorąca, i to raczej nie dzięki ogrzewaniu, na które Szulc, właściciel, skąpił programowo.

– O, jesteś. Sama? – Anka Sośnierz wyrosła przed Edytą jak spod ziemi.

– Że ja sama, to wiadomo, ale ty? – odgryzła się.

– Radek znowu podłapał fuchę u Niemca. Co zrobić? – Anka lekko posmutniała.

– Zatańczyć. Poczekaj, tylko zrzucę z siebie kurtkę.

Kiedy wróciła z szatni, akurat zaczęli grać Ona tańczy dla mnie. Nieśmiertelny przebój Weekendu wciąż wymiatał na parkiet tłumy ukryte gdzieś w zakamarkach dyskoteki. Dziewczyny ze śmiechem wmieszały się między podrygujące postaci.

Tańczyć, tańczyć, wytrząsnąć z siebie wszystkie smutki, by zrobić miejsce dla nowych marzeń i nadziei. Edyta bawiła się jak w transie, ogłuszona muzyką i oślepiona przez błyskające światła. Nie potrzebowała żadnego procentowego wspomagania, więc po jakichś trzech kwadransach bardzo niechętnie przystała na propozycję Anki, by przejść się do bufetu.

Bufet, a właściwie bar, serwujący tylko piwo i napoje bezalkoholowe, ulokowano w namiocie, połączonym z budynkiem dyskoteki brezentową przewiązką.

– Zmarzniesz mi. – Edyta poczuła na ramionach ciepłe okrycie. To Piotr, który zjawił się nie wiadomo skąd, ofiarował jej swoją bluzę.

– Dzięki, ale nie trzeba było.

– Trzeba, trzeba. Od dawna tu jesteś? Rozglądałem się za tobą i nawet myślałem, że już nie przyjdziesz.

– Dużo ludzi dzisiaj – odparła wymijająco. No ładnie, teraz już się nie odczepi. Żeby tylko Ance nie przyszło do głowy zniknąć.

Po przeciwnej stronie lady, obstawionej zgrzewkami z colą i fantą, stało kilkanaście plastikowych stolików i krzeseł. Wnoszenie butelek na parkiet było zabronione, a plastikowych kubków z piwem – wyłącznie z drąga – niepraktyczne. Dlatego trudno było znaleźć wolne miejsce do siedzenia. Gibanie się to jedno, a lustrowanie strojów i fryzur tudzież plotkowanie – drugie, ale byłoby miło, gdyby dało się połączyć ze sobą obie przyjemności. Ech, dlaczego Szulc nie rozumiał tak podstawowej rzeczy? Dlaczego nie zorganizował bufetu bezpośrednio w głównej sali?

– Chodźcie, szybko! – Piotrek machał do dziewczyn spod namiotowej ściany. – Tu się coś zwolniło.

Klapnęły na białe, nieprzyjemnie zimne fotele.

– Co wam przynieść? Piwo? Colę? – Piotr szarmancko zebrał zamówienia i poszedł do kolejki.

Anka i Edyta siedziały w milczeniu, przyglądając się rozbawionym twarzom naokoło. Ta pierwsza przeżywała kolejną rozłąkę z chłopakiem. Radek zapewniał, że już niedługo przestanie jeździć do Berlina za pracą. A na razie co mu pozostało? Jeśli chciał się żenić, nie mógł przecież wprowadzić ukochanej do domu, w którym już rządziły dwie kobiety, matka i siostra. Baby pozabijałyby się jak nic. No a tu trudno było zarobić na przyzwoite mieszkanie w mieście. Edyta z kolei, przykryta bluzą Piotrka, myślała ponuro, że chyba tylko cud mógłby ją wyrwać z jego planów i z tego miejsca. Za późno zaczęła kombinować ucieczkę. Z wygody poszła do technikum hotelarskiego w Świebodzinie, bo było blisko, a należało raczej wybrać gastronomik w Zielonej Górze. Znacznie łatwiej się wybić przez kuchnię, są różne konkursy kulinarne w telewizji… o, albo bloga własnego można prowadzić, nawet takiego z wideo, a co może zdziałać zwykła recepcjonistka? Otóż to. Kurczę, to już Przemek, smarkaty brat Edyty, zaczął wcześniej planować swoją karierę. Od kopania piłki na szkolnym boisku przeszedł szybko do Młodego Santosu i wszystko wskazywało na to, że zostanie jedną z gwiazd świebodzińskiego klubu. A stamtąd – kto wie, gdzie go wezmą? Edyta przymknęła oczy. Niechby i młody wybił się pierwszy. W końcu chłopakowi zawsze łatwiej. A potem może nie zapomni o siostrze. Najlepiej, zaczęła marzyć na jawie, gdyby trafił do jakiegoś zachodniego klubu i poznał ją z… Nie, koledzy z drużyny byliby dla niej za młodzi, ale już taki trener? A gdyby jeszcze na dodatek był Brazylijczykiem… Ech!

– Słyszałaś, jaka heca? – odezwała się nagle Anka, przerywając Edycie tak miłe myśli. – Młody Tokarz się ożenił.

– Rafał? – Edyta nie mogła uwierzyć. – A szef nawet słowem nie pisnął. Z kim?

– I to jest właśnie ta heca. Podobno z jakąś Brazylijką. Starzy o mało co na zawał nie zeszli, jak się dowiedzieli.

– Z Bra… Brazylijką?! – Edyta zaczęła podejrzewać, że Anka sobie tylko znanym sposobem prześwietliła jej myśli. – A skąd on ją wytrzasnął?

– Pojechał w zeszłym roku na Dni Młodzieży do Madrytu.

– No wiem. I?

– I tam ją poznał. A potem pracował w Berlinie. Niby na budowie.

– A nie?

– Guzik tam na budowie. W knajpie brazylijskiej u jej brata zasuwał na zmywaku. Jak się sprawa rypła, stary Tokarz dostał wścieku. Myślał, że Rafał fachu się uczy, nowych technologii w budownictwie i w ogóle, a tu masz!

– Co masz, Tomasz? – Piotrek postawił przed Anką kubek piwa z sokiem, a Edycie podał plastikową butelkę pepsi. Nakrętkę zarekwirowali od razu przy barze, w myśl zasady, że otwartym pojemnikiem trudno komuś zrobić krzywdę. W normalnych okolicznościach Edyta ucieszyłaby się po raz kolejny, że akurat Piotrowi może ufać. Na pewno nie wsypałby jej do napoju żadnego świństwa. Tym razem jednak była zbytnio zaaferowana rewelacjami o synu szefa.

– Mówię właśnie o młodym Tokarzu i jego żonie – wyjaśniła Anka.

– Niezły numer, co? Tak sobie myślę, że może to nie najgorszy sposób: ożenić się znienacka i przez zaskoczenie. – Łypnął w stronę Edyty, ale ona wcale go nie słyszała.

– Jaa-cie – powiedziała, przeciągając sylaby – to dlatego szefunio ostatnio chodził jak struty. Wiolka mówiła, że ma jakieś problemy z żoną, podobno go zdradzała z takim jednym z Międzyrzecza…

– Bzdura! O Rafała szło, o to, że nie pracuje jak trzeba.

– A ty skąd wiesz o tym wszystkim? – zainteresowała się nagle Edyta, by po sekundzie wpaść na właściwą odpowiedź: – Aaa, Radek, tak?

– No! – Anka łyknęła piwa. – Jak się Tokarze dowiedziały, kazały się Rafałowi zwijać do domu. A on wtedy wziął i się ożenił. Radek był im za świadka.

– I słusznie. Dorosły jest. Może się żenić z kim chce, a rodzinie nic do tego. – Piotrek znowu zerknął przelotnie na Edytę. Jego matka niespecjalnie by ją widziała w roli synowej. Ani to bogate, ani wykształcone, a poza tym w domu dwie baby i nastolatek. Piotruś musiałby robić u nich za jedynego mężczyznę.

– No to pewnie szef go wydziedziczy. – Edyta pokręciła głową.

– I tu jest druga bomba. – Ance najwyraźniej spodobała się rola plotkary dnia. – Doszło do spotkania obu rodzin, w Berlinie, i nie wiadomo, co ta laska zadała Tokarzom, ale zmienili nastawienie o trzysta sześćdziesiąt stopni.

– Sto osiemdziesiąt – wtrącił Piotrek, oblatany w matematyce, ale dziewczyny go nie słuchały.

– I teraz nic, tylko chcą, żeby młodzi zamieszkali w Polsce, oczywiście po ślubie kościelnym, bo na razie wzięli tylko cywilny w ambasadzie. Ty czaisz, jaka będzie heca? Prawdziwa Brazylijka w Bistro Copacabana.

O matko! Edyta siedziała jak skamieniała, zapomniawszy nawet o pepsi, z której cichaczem uchodziły bąbelki. Jej marzenia powoli zaczynały się spełniać. Co prawda Brazylijka to nie Brazylijczyk, ale… Ma brata, nie? A może kilku braci? A oni kolegów. Najważniejsze to od czegoś zacząć. No, kto by pomyślał! Brazylia w Noczniku. Samba! Dżi Żianejru! Nogi Edyty same podrygiwały pod stołem. Rozejrzała się. W drugim kącie namiotu siedziała grupka mężczyzn, a wśród nich jakiś smagły przystojniak w marynarce. Czyżby brazylijski desant na ziemię lubuską już się zaczął? Nie mogła się powstrzymać od zerkania w tamtą stronę, aż chyba przyciągnęła faceta wzrokiem. Posłał jej olśniewający biały uśmiech, więc udała, że skupia się na pepsi. Zaraz, moment! A jeśli synowa szefa wykopie ją z posady? Skoro tam w Berlinie jej rodzina prowadzi knajpę, to może i tutaj zechce się udzielać. A wiadomo, rasowa egzotyczna piękność przyciągnęłaby do Copacabany więcej klientów. I co wtedy?

Na szczęście Piotrek czuwał. Widząc, że Anka skończyła swoje piwo, wstał i złapał Edytę za rękę.

– Chodźcie potańczyć – powiedział. Posłuchały z ulgą, każda z innego powodu.

W poniedziałek rano szef kazał Wioli i Edycie ubierać choinkę. Do Wigilii został równo tydzień, więc czas już był najwyższy. Przytaszczyły z zaplecza plastikową jodłę oraz pudło z ozdobami, po czym wzięły się za oczyszczanie bombek z całorocznego kurzu.

– No, całkiem nieźle to wygląda – sapnęła Wiolka, gdy choinka stanęła w kącie, a sztuczna juka spoczęła na pawlaczu. – Te złotka i światełka dają tu trochę radości.

– Jeszcze więcej radości by było, gdyby szef skombinował do tego kąta na przykład manekin ze strojem karnawałowej tancerki – mruknęła Edyta. – Synowa mogłaby mu przywieźć coś takiego z domu.

Od przedwczoraj całkiem już zwariowała. Słuchała na okrągło Michela Teló, choć wpatrywała się w plakat Gusttava Limy, bo ten pierwszy, grzeczny chłoptaś w typie Szymona Hołowni albo i Piotrka Bujaka, zupełnie jej nie kręcił. Fakt, śpiewał lepsze, bardziej wpadające w ucho piosenki niż Gusttavo, ale nie mógł się równać z brunetem o dwudniowym zaroście. O tak, Gusttavo miał w sobie coś tajemniczego, coś, co obiecywało gorącą przygodę gdzieś nad oceanem.

Żeby było śmieszniej, nie tylko Edyta zwariowała na punkcie Brazylii. Cała wieś już czekała na przyjazd młodej Tokarzowej. W sobotę plotka o ślubie Rafała obiegła dyskotekę, a w niedzielę starsze pokolenia ekscytowały się nią pod kościołem. No, to teraz się zacznie, przewidywano, Sodoma i Gomora! Przecież wiadomo, że te panienki z południowej półkuli to nic, tylko gołym tyłkiem by kręciły. Samba i samba, czyli po prawdzie wirujący seks! Oj, niejedno jeszcze zobaczy Nocznik, niejedno.

W Bistro Copacabana ruch zrobił się jakby większy. Ludzie wpadali od świtu, a to na kawę, a to na hot-doga, że niby śniadania zjeść nie zdążyli, a oczy tylko im chodziły na boki.

– Rafał jeszcze nie przyjechał – informowała klientów Edyta poufnym szeptem, kiedy już złożyli zamówienie. Nic to, i tak po wyjściu rozglądali się za zielonym audi na niemieckich blachach. Wypatrywali też młodych Tokarzy w sklepie i pod kościołem, bo a nuż dałoby się ich przyłapać, gdy będą załatwiać z proboszczem ślub?

– Dzień dobry. Co pysznego poleciłaby mi pani do jedzenia? – dobiegło znad barowej lady, pod którą Edyta usiłowała znaleźć saszetki z cappuccino.

– Dzień dobry – odpowiedziała, wstając z kucek. – Jest bigos, taki już świąte… – zatkało ją na widok pytającego. Facet z bufetu w Aloszy! Z bliska biały uśmiech był jeszcze bielszy.

– To poproszę. A jakaś zupa się znajdzie?

– Jest żurek, grochowa i barszczyk z krokietem.

– Niech będzie barszczyk. Bardzo lubię polską kuchnię.

Znajomy z widzenia nieznajomy usiadł sobie tak, żeby mieć na oku bar. Edyta złożyła zamówienie u Wiolki, po czym pilnie zajęła się polerowaniem sztućców. „Lubię polską kuchnię”, czyli co? Zagraniczniak? Polak pewnie nie wygłaszałby takich deklaracji. A może emigrant, skazany poza krajem na brak kiszonej kapusty i białego sera? W takim razie musiał wyemigrować gdzieś daleko, bo w takiej Anglii czy Irlandii podobno polskich specjałów nie brakuje. Tak, na pewno emigrant, bo przecież mówi świetnie, bez obcego akcentu. Z drugiej strony, ten jego wygląd…

– Barszcz z krokietem raz! – krzyknęła Wiolka, wykładając naczynia na okienko w drzwiach kuchni.

– Proszę bardzo. – Podając zamówienie, Edyta zlustrowała uważnie wygląd białozębnego. Garnitur, krawat, czyste paznokcie. Plus zapach eleganckiej wody kolońskiej. No, no!

– Pan u nas przejazdem? – ośmieliła się zapytać, gdy wróciła do jego stolika z bigosem. – Z daleka?

– Można tak powiedzieć.

Nie był specjalnie rozmowny, aż głupio się poczuła, że go zaczepiała. Jeszcze nie wiadomo, co sobie pomyśli…

Co sobie pomyślał, rzeczywiście nie wiadomo, lecz gdy zjadł, nabrał niespodziewanej ochoty na konwersację. Nie czekając, aż Edyta do niego podejdzie, sam przyszedł do baru uregulować rachunek.

– Smakowało? – zapytała zdawkowo, odliczając resztę.

– Tak, dziękuję. – Przesunął w jej stronę dziesięciozłotówkę. – Chyba będę częściej wpadał, bo prowadzę tu niedaleko interesy. Może poznamy się bliżej. Marek Mirga.

Zarumieniona, podała mu rękę i wybąkała własne imię z nazwiskiem.

– Bardzo mi miło. – Cmoknął ją szarmancko w dłoń. – To do jutra.

Długo gapiła się w oszklone drzwi. Ładne imię – Marek. Nie znała dotąd żadnego Marka, chyba. A Mirga… Brzmiało dość egzotycznie. Zrobiła w myślach przegląd brazylijskich piłkarzy: da Silva, Bastos, Cerqueira, Polga. Mirga. Uchowałby się między nimi, jak nic. I ten jego wygląd, z bliska też pasował do Brazylijczyka – ciemne włosy i oczy, oliwkowa cera. Modelowy południowiec. Nie miała zbyt wiele czasu na rozmyślania, akurat zaczął się obiadowy ruch, ale gdy większość gości sobie poszła, oparła łokcie na ladzie i pogrążyła się w marzeniach.

Przyjechali! W piątek przed Wigilią wiadomość obiegła Nocznik lotem błyskawicy. Kto żyw, nagle miał całą masę pilnych wyjść do centrum wioski. A to olejku waniliowego zabrakło do ciasta, to znowu ludzie sobie przypomnieli o niewysłanych kartkach. Wszystkie zaś drogi do i ze sklepu prowadziły przez podwórko Copacabany.