Kota lubi szanuje - Michalina Kłosińska-Moeda - ebook

Kota lubi szanuje ebook

Michalina Kłosińska-Moeda

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Hanka, świeżo upieczona absolwentka dwóch fakultetów, wierzy, że świat stoi przed nią otworem. Gdy więc w spadku otrzymuje mieszkanie, decyduje się chwycić byka za rogi i, w poszukiwaniu szczęścia, przeprowadza się do Warszawy. Szybko okazuje się, że życie w stolicy to nie bajka. Kasa się kończy, a perspektyw na znalezienie pracy brak. I jeszcze ta hałaśliwa agencja towarzyska za ścianą…

Gdy wydaje się, że już nie może być gorzej, dostaje zaproszenie na wymarzoną rozmowę kwalifikacyjną do agencji reklamowej. I niebawem, zupełnie przez przypadek, rozpoczyna pracę jako... wysoce wykwalifikowana sprzątaczka. Nie ma co, wymarzona kariera!

Wszystko się zmienia, kiedy pewnego ranka wśród biurek znajduje śpiącego Krzysztofa... Wydaje się, że to właśnie on niebawem wypełni wszystkie myśli Hani...

Sprawy niespodziewanie komplikują się, kiedy na horyzoncie pojawia się Piotr – przystojny szef, który składa jej niezwykle ciekawą propozycję...

Czy któryś ze spotkanych przez Hanię mężczyzn okaże się tym jedynym?

A może gdzieś tam jest ktoś inny, kto kota lubi szanuje?

Czy w tętniącej życiem stolicy, gdzie wszystko jest na wczoraj, Hanka znajdzie wreszcie stabilizację, szczęście i miłość?

I czy któryś ze spotkanych na ścieżce jej oryginalnej kariery mężczyzn okaże się tym jedynym?

„Kota, lubi, szanuje” jest komedią romantyczną na każdą porę roku. To pełna humoru powieść o miłości oraz dążeniu do szczęścia i samorealizacji, która przypomina, że pozory mylą, i uczy nas, że nie powinniśmy poprzestawać na tym, co zsyła los, ale brać sprawy w swoje ręce.

Małgorzata Rogala, autorka książki „To, co najważniejsze”

„Kota lubi szanuje” to książka, która poprawi humor i zrobi ciepły okład na serce. Zaserwuje, a jakże, opowieść o rodzącej się miłości, oplecie ją zabawnymi zdarzeniami i kocim wątkiem, bez którego ani rusz.

Książka Michaliny Kłosińskiej-Moedy to przepis na dobry humor. Nawet ten poniedziałkowy.

Joanna Sykat, autorka książek Wszystko dla Ciebie” oraz „Jesteś tylko mój”

 
 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 178

Oceny
4,1 (15 ocen)
5
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Michalina Kłosińska-Moeda

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja

Karolina Borowiec

Korekta

Joanna Pawłowska

Projekt okładki

Iza Szewczyk

Zdjęcie na okładce

Copyright © depositphotos.com/photography33

Copyright © depositphotos.com/Zuckerschnute

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne

ISBN: 978-83-7674-311-0

Wydawnictwo Replika

ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo

tel./faks 061 868 25 37

[email protected]

www.replika.eu

Dziękuję Monice Orłowskiejza pomysł Pralnio-Suszarni, która po raz pierwszy zaistniała w jej książce Cisza pod sercem

1

— Zaraz! — powiedziała Hanka, gapiąc się w ekran laptopa. Palcami przebierała po klawiaturze, co wyglądało, jakby pająk tańczył kankana. — No, zaraz dam wam coś na ząb. Jeszcze tylko jedno miejsce i już biegnę do lodówki. Chyba rozumiecie…

Nie rozumiały. Kika rozchichotała się jak hiena, a Zyzio wskoczył swojej pani na kolana i ogonem łaskotał ją w nos.

Nie patrząc, co robi, Hanka kliknęła „Wyślij” i zamknęła komputer.

— Ech, koty wy moje, koty — powiedziała. — Bez was byłoby już całkiem źle.

Nie jest za dobrze, myślała, gdy kroiła pasztetówkę na drobne kawałki, aby rozdzielić ją sprawiedliwie do dwóch misek. Wkrótce sama będzie się żywić byle czym. Taki już los kociary. Podobno psom da się zapchać pysk chlebem, ale dla prawdziwych drapieżców właściciel musi zdobyć mięso, choćby spod ziemi. Otrząsnęła się, bo wyobraźnia podsunęła jej wizję nalotu na jedną ze spiżarni Lorda, wyżła rymanowskich sąsiadów, który zakopywał w ogrodzie część swoich posiłków, a potem na grób samego Lorda, spoczywającego w tymże ogrodzie pod jabłonką. Uch!

Koty spojrzały na nią z wyrzutem: „Kupiłabyś w końcu uczciwą saszetkę!” i, okręciwszy się po raz ostatni wokół kostek pani, zaczęły jeść.

Hanka wróciła do stołu, by w notesie pod dzisiejszą datą zapisać „korpo, 12”. Sama nie była już pewna, w ile miejsc wysłała swoje najnowsze CV. Opracowywane godzinami, ze szczególną dbałością o każdy przecinek i zgodnie z zaleceniami piarowskimi, by pisać prawdę, lecz podawać ją w odpowiednim opakowaniu. A zatem magister filozofii i licencjat socjologii dumnie podkreślała fakt, że oba tytuły zdobyła na najstarszym polskim uniwersytecie. Nawet zdjęcie u góry dokumentu ukazywało Annę Lewicką na tle logo UJ. W rubryce „Doświadczenie” uwypuklała nazwy zagranicznych firm, a własne w nich obowiązki szyfrowała pod kreatywnymi ogólnikami: specjalista do spraw komunikacji (czytaj: goniec) lub kierownik działu higieny (czytaj: jedyna pomywaczka). Cóż, radziła sobie, jak mogła. W końcu kiedy miała zdobyć prawdziwe doświadczenie zawodowe, skoro studiowała, i to na dwóch kierunkach? Poza tym, co oznacza „prawdziwe” doświadczenie zawodowe w przypadku filozofa i socjologa? W rubryce „Publikacje” Anna chwaliła się licznymi artykułami w branżowych pismach. Dla zasady i dla pokazania, że ma lekkie pióro, czy też klawiaturę, bo przecież skoro ubiegała się o posadę w korporacji, to nie w głowie jej była kariera naukowa. Pod „Języki” panna Lewicka wpisała sobie biegły angielski, niemiecki i hiszpański, dobry portugalski i rumuński (było się w Porto i Bukareszcie) oraz rosyjski — receptywnie (rozróżniała bukwy, choć za nic nie pojmowała, co to takiego: „twiordyj znak”). No cóż, kombinowała, może właśnie ta jej kreatywność przyciągnie uwagę kluczowego decydenta. Byle ją zaprosili na rozmowę, wtedy wykorzysta swój nieodparty wdzięk dwudziestoczterolatki. Ach, żadne tam kiecki mini czy dekolty po pępek, wprost przeciwnie — Hanka stawiała na skromność, ale i otwartość, z dużą dozą empatii, no i bystry umysł, zwany niekiedy polotem — a wszystko to kształtowane odpowiednio w Rymanowie, gdzie się urodziła i wychowała, w Krakowie, gdzie studiowała, i w Warszawie, gdzie mieszkała od kilku miesięcy.

— Mua — powiedziała Kika i zatrzepotała wyprężonym pionowo ogonem. — Mua!

— Ty egocentryczko — skarciła ją Hanka i roześmiała się z własnego dowcipu. Skoro wiedziała, że moito po francusku „ja”, a na dodatek znała poprawną wymowę tego słowa, to może w rubryce „Języki” powinna sobie dopisać również francuski?

Z pokoju obok doleciał odgłos tłuczonego szkła. Hanka zerwała się z krzesła, spojrzała nieprzytomnie na Kikę, potem na Zyzia, który spokojnie wylizywał miskę, i… usiadła z powrotem. No tak, sąsiedzi.

Ciotka Cecylia, właściwie ciotka-babka Hanki, najmłodsza siostra jej dziadka, zapisała wnukom brata mieszkanie. O-ho-ho, w Warszawie! Pół Rymanowa zzieleniało z zazdrości, no bo widział kto takie rzeczy? Stara, samotna dziwaczka, która nie chciała utrzymywać żadnych kontaktów z rodziną i umarła sobie potajemnie w domu pomocy, nagle zostawia Hance i Bartkowi mieszkanie? W samej stolicy? Tak zupełnie za nic? Moi państwo, to się przecież nie zdarza, a już na pewno nie na Podkarpaciu i nie w dzisiejszych czasach. Za tym musiało się kryć coś śmierdzącego.

I owszem. Mieszkanie, pokój z kuchnią i mikroskopijną łazienką, położone było na Pradze, w starej kamienicy przy Ząbkowskiej. Samo w sobie nie śmierdziało, chyba że przed burzą, gdy odór kanalizacji roznosił się po całym budynku, natomiast jego stan pozostawiał wiele do życzenia. Z drewnianej podłogi wypadały klepki, oryginalny kolor pożółkłej, miejscami oddartej tapety był tajemnicą, którą ciotka zabrała ze sobą do grobu, spaczone okna zapewniały naturalną wentylację przez okrągły rok, a instalacja elektryczna pozwalała na jednoczesne użytkowanie najwyżej trzech urządzeń na prąd.

Młodzi Lewiccy, przyprowadzeni tam przez pełnomocnika zmarłej Cecylii Knedel, znacząco popatrzyli sobie w oczy.

— No, siostra, jak cię znam, właśnie się zakochałaś — powiedział Bartek.

Znał doskonale swoją bliźniaczkę. Hanka wpadła po uszy. Już po drodze wierciła się podekscytowana na siedzeniu auta, potem z zachwyconą miną pokonywała skrzypiące schody, a gdy wyjrzała przez okno…

— Bazar Różyckiego — wyjaśnił prawnik.

Hanka wykonała gest, jakby chciała objąć te ściany, brata i cały świat.

— Rozumiem, że przyjmują państwo spadek?

Bartosz, twardo stojący na ziemi biznesmen, na najlepszej drodze do uzyskania tytułu MBA, wzruszył ramionami i, przeprosiwszy prawnika, wyszedł z siostrą do kuchni.

— Naprawdę tego chcesz? — zapytał cicho. — Chcesz zamieszkać w Warszawie?

— Przyjrzyj się — odpowiedziała, machając ręką w stronę okna. — Przecież to klimat Kazimierza… No dobrze, teraz już raczej Podgórza. Ale jednak stolica, czyli bez porównania lepsze możliwości. Zawodowe i… w ogóle.

— Nie wiedziałem, że chcesz wyjechać z Krakowa.

— Ja też nie wiedziałam, ale skoro pojawiła się taka okazja… Może to znak? Szansa od losu?

— A gdybyśmy sprzedali to mieszkanie i kupili ci coś w nowym bloku na obrzeżach?

Popatrzyła na niego tak, że z miejsca się wycofał.

— Okej, w porządku, rozumiem. To ty się tu gap na te budki, a ja dopytam gościa o szczegóły.

Pełnomocnik zmarłej ciotki pomógł rodzeństwu załatwić sprawy papierkowe, a po wszystkim nawet zawiózł ich na dworzec, lecz pod jednym względem zachował się jak nieuczciwy agent nieruchomości — ani się zająknął o sąsiadach z tego samego piętra.

Nieświadoma niczego Hanka zaciągnęła u brata dług na spłacenie swojej części podatku, następnie wyjechała na całe lato do Niemiec, gdzie nie dość, że zarobiła tak potrzebne w jej sytuacji euroski, to jeszcze poszerzyła sobie CV o dwie znaczące firmy, no a potem już sprowadziła się na Ząbkowską, zmieściwszy cały dobytek w plecaku i trzech walizkach.

Zyzio skoczył Hance na kolana. Swoim zwyczajem połaskotał ją ogonem w nos, następnie własnym zimnym nosem przejechał jej po brodzie, wydzielając przy tym lekki zapach pasztetówki, a w końcu ułożył się wygodnie na Hanczynym podołku. Pazurem przedniej łapki zahaczył o sweter na piersiach swej pani, dokładnie tam, gdzie powinno znajdować się jej serce, wciąż jeszcze wybite z normalnego rytmu przez hałas zza ściany.

Hanka pogłaskała kocura i zagadała przyjaźnie do kotki, która demonstracyjnie odwróciła się tyłem i odmaszerowała pod stół.

— Jak sobie pani życzy! — rzuciła dziewczyna w ślad za szarym ogonem, ale wyraźnie posmutniała. Mówi się, że przygarnięte zwierzęta do końca życia są wdzięczne swoim wybawicielom za ciepły kąt, miskę strawy i odrobinę uczucia, lecz być może ta ludowa mądrość dotyczy tylko kundli i pospolitych dachowców, a Kika najwyraźniej była nosicielką rasowych genów. Krótkie szare, miejscami ciemnopopielate, a gdzie indziej wręcz srebrne, futerko przywodziło na myśl kota rosyjskiego niebieskiego, niestety równie krótkie łapy i pyzate policzki wykluczały Kikę z grona „rusków”. „Brytyjczykiem” też na pewno nie była, ze względu na oczy nieokreślonego, ale zdecydowanie nie pomarańczowego koloru. Pomimo braku rodowodu, zachowywała się jak udzielna księżna. I pomyśleć, że Hanka znalazła tego szaraka… na śmietniku.

Za to Zyzio rekompensował swojej pani wszystkie nietakty ze strony płochliwej i niedotykalskiej kocicy. Gdyby mógł, chodziłby przyklejony do Hanki, która nawet zastanawiała się, czy nie uszyć mu specjalnej torby, na wzór chust noszonych przez modne eko-matki, lecz na szczęście zarzuciła ten pomysł. Po kastracji kocur nabrał ciała i byłby po prostu za ciężki.

— Oj, biedaku — szepnęła Hanka w ucho Zyzia — dobrze, że masz zapasy tłuszczyku. Będzie co gubić, bo chyba całą naszą trójkę czeka przymusowa głodówka.

Sytuacja nie wyglądała obiecująco. Niemieckie oszczędności powoli się kończyły, Hanka nie miała pracy, a jej CV, wysyłane masowo, najwyraźniej trafiały w niebyt. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Lewicka dostała tylko trzy zaproszenia na rozmowę.

— Dziękujemy, odezwiemy się — słyszała za każdym razem, lecz intuicja od razu podpowiadała jej, że dalszego ciągu nie będzie. No i nie było.

Zza ściany dobiegł tymczasem ciąg soczystych przekleństw. Zyzio zastrzygł uszami, a tętno Hanki znowu skoczyło. Jeszcze i to. Ach tak, jasne, sobota.

Reasumując — Hanka Lewicka, bezrobotna dwudziestoczterolatka, importowana do stolicy z Rymanowa via Kraków, zajmowała, wraz z dwoma żarłocznymi kotami, zrujnowany lokal przy ulicy Ząbkowskiej, w starej kamienicy, w której na tym samym piętrze znajdowała się… agencja towarzyska. I to taka najgorszej kategorii.

2

Przeciągły pisk wyrwał Hankę ze snu. Dziewczyna spojrzała nieprzytomnie na drugą połowę materaca, który służył jej za posłanie. Zyzio leżał wyciągnięty jak struna na zapasowej poduszce, ale Kiki nigdzie nie było.

Hanka zagwizdała cicho przez zęby. Tak właśnie, a nie tradycyjnym „Kici, kici”, należało przywoływać kocicę. Zyzio poruszył uszami i koniuszkiem ogona, lecz ani myślał wstawać. Po chwili Kika nadciągnęła z kuchni, miaucząc. Pisk powtórzył się. Bynajmniej nie dochodził z szarego, wąsatego pyszczka. Hanka westchnęła. Czy oni tam nigdy nie śpią?

Agencja najwyraźniej pracowała na zmiany, nie dając sąsiadce ani chwili wytchnienia. Początkowo Hanka myślała, że to celowe działanie, obliczone na wykurzenie jej z lokalu po ciotce. Przypuszczenia te potwierdził zresztą Rychu, gdy zbliżył się do Hanki na tyle, by zapomnieć o lojalności wobec pracodawcy. Mieszkanie po pani Knedel było łakomym kąskiem dla właściciela agencji, który nie przebierał w środkach, żeby zniechęcić Hankę do spadku i tym samym powiększyć sobie metraż. Hałasy zza ściany stanowiły zwykły element codzienności, ale już zapałki wetknięte w zamek czy zdechłe szczury na wycieraczce — nie. Na szczęście po miesiącu wojny podjazdowej Hanka znalazła w śmietniku Rycha, co na zawsze miało odmienić jej los, a przede wszystkim status w tych okolicach.

Śmietnik przy Ząbkowskiej godzien był co najmniej jakiejś nowelki pióra Masłowskiej lub Pilcha. Oprócz podstawowej, pełnił także funkcję palarni, gromadząc na plotkach matki, żony i kochanki z całej kamienicy. Wynoszenie śmieci stanowiło zgrabny pretekst do pogaduszek przy papierosku. Hanka obserwowała nieraz, jak wyjście jednej kobiety z kubełkiem, rzadziej z foliowym workiem, uruchamiało natychmiast całą lawinę. Po kolei sąsiadki, odziane w dres lub nylonowy kitelek, zjawiały się na dole, by zionąć dymem i niechęcią do polityków tudzież reszty świata.

Śmietnik stanowił także hipotetyczne eldorado bezdomnych, drobnych złomiarzy lub innych niebieskich ptaków. Hipotetyczne, gdyż coraz rzadziej można było znaleźć w nim coś, co nadawało się do spieniężenia w ramach recyklingu. W dobie kryzysu mieszkańcy Ząbkowskiej nie wyrzucali tak po prostu butelek i puszek. Zawsze to przecież parę groszy zarobku dla wyrostków, którzy mieli swoje układy ze Staśkiem z Markowskiej, produkującym ozdobne motylki z puszkowej blachy.

Zdarzało się, że śmietnika używano jako skrzynki kontaktowej lub skrytki na trefne towary. Od czasu do czasu bywał spalony — dosłownie i w przenośni — by za miesiąc lub dwa powrócić do dawnej roli.

Był wreszcie śmietnik przy Ząbkowskiej kością niezgody dla mieszkańców kamienicy i niektórych handlarzy z bazaru. Ci drudzy upychali w nim swoje odpady, by uniknąć opłat za ich wywóz. Ci pierwsi nie pozostawali im dłużni i dokuczali właścicielom budek, jak mogli.

Hanka Lewicka miała szczęście do znajdowania w śmietniku żywych stworzeń. Raz było to kurczątko ze zranionym grzebieniem, odesłane następnie okazją na wieś, gdzie podobno miało się dobrze i rosło na dzielną kwokę, innym razem w śmietniku miauczała prawie rasowa, zapchlona i wychudzona Kika.

Najlepsze zaś, a już na pewno największe, znalezisko Hanki miało metr osiemdziesiąt dziewięć wzrostu, rozbitą głowę i chyba sporo alkoholu we krwi. O tak, Hanka pamiętała tamtą noc, jakby to było wczoraj. Zyzio miał jakieś problemy żołądkowe, więc należało szybko usunąć z mieszkania to, co zostawił w kuwecie. Przezwyciężając lęk, dziewczyna chwyciła woreczek ze zużytym żwirkiem i zbiegła na dół. Suche liście chrzęściły pod jej stopami, gdy zbliżała się do śmietnika. Jesienny wiatr świszczał w sztachetach bazarowego ogrodzenia… A może to szczury komunikowały się tak między sobą? Naraz uszy Hanki wyłapały jeszcze jeden dźwięk — ni to szloch, ni postękiwanie. W pierwszym odruchu chciała rzucić wszystko i uciekać, lecz zwyciężyły ciekawość i empatia. Tak oto natknęła się na rannego, półprzytomnego Rycha.

Ryszard Bąk, warszawiak z dziada pradziada, prze­żył na Pradze ćwierć wieku, z czego większość upłynęła mu na wylatywaniu z kolejnych placówek edukacyjnych, włóczeniu się z kumplami nad Wisłą, a ostatnio również pakowaniu za pomocą pięciolitrowych ­butli z mokrym piaskiem, ekspandera zmajstrowanego z szerokich gumowych pasów chińskiej produkcji i tym podobnych niedrogich wynalazków. Alek, właściciel agencji przy Ząbkowskiej, zatrudnił go jako ochroniarza i zaopatrzeniowca, więc należało dbać o kondycję mięśni. Najwyraźniej jednak mięśnie Rycha nie spełniły swojego zadania w tamtą feralną noc; a może klientów, którzy się do niego zrazili, było po prostu zbyt wielu? Dość, że Hanka znalazła sąsiada w śmietniku i w opłakanym stanie. Powoli, starannie dobierając słowa, zdołała nakłonić go, by opuścił cuchnące schronienie, a potem pomogła mu sforsować schody. W domu stwierdziła, że rany wielkoluda nie wymagają szwów, więc tylko zdezynfekowała je i prowizorycznie zabezpieczyła. Potem, ku niezadowoleniu kotów, ułożyła Rycha na własnym materacu, a dla siebie skleciła naprędce legowisko w kuchni.

Ranny okazał się także rannym ptaszkiem, gdy o piątej trzydzieści sześć poderwał Hankę na równe nogi, pytając, gdzie jest i co tu w ogóle robi. Niewiele pamiętał z nocnej przygody, a jednak docenił samarytańskie zapędy sąsiadki, zwłaszcza sok pomidorowy, który podała mu na śniadanie. Odtąd Hanka miała w Rychu cichego wielbiciela i obrońcę, a także rzecznika w sprawie mieszkaniowej. Widmo przymusowej wyprowadzki odeszło w niebyt.

No tak, ale nawet Rychu nie mógł nic poradzić na odgłosy związane z działalnością gospodarczą Alka. Hanka spojrzała na zegarek. Dziewiąta trzynaście. Czas wstawać. Jeżeli w końcu trafi jej się jakaś praca, nie będzie mogła wylegiwać się w nieskończoność.

— Teraz też nie powinnaś — mówiły oczy Kiki.

— Powinnaś już dawno być na nogach i sprawiedliwie rozdzielać nam do misek łyskasa albo nawet dwa — oznajmiał wyprężony koci ogon.

Zadbawszy o miauczący inwentarz, Hanka zakręciła się wokół własnego śniadania. Pogryzając suchą bułkę, odpaliła komputer. Jeszcze trochę i przyjdzie jej całkiem zrezygnować z posiłków. Musi przecież płacić za mobilny Internet. Bez niego jak bez ręki. Pracy nie znajdzie ani nawet nie będzie wiedziała, gdzie jej szukać.

Skrzynkę pocztową miała zaśmieconą reklamami, wśród których nie brakowało anglojęzycznych ogłoszeń o rosyjskich koteczkach. Nie, bez przesady, Hanka doskonale znała drugie znaczenie słowa pussy, ale wolała udawać, sama przed sobą, naiwną. Zwłaszcza że odgłosy zza ściany jakby przybrały na sile… No dobrze, operator sieci komórkowej — do kosza. Promocja w dużej sieciówce księgarskiej — tamże. Hanki od paru ładnych miesięcy nie stać było na nowe książki. Sklep z kawą i ubraniami… Zaraz, a co to takiego? Kliknęła w kolejną wiadomość i z wrażenia znieruchomiała. Zatrzepotała rzęsami, ale magiczne słowa nie zniknęły z ekranu: „zapraszamy na rozmowę”.

Hanka spanikowała. Jak to: na rozmowę? Dlaczego?

— Może dlatego — zastrzygł uchem Zyzio — że wysłałaś swoje CV w odpowiedzi na ich ogłoszenie?

Drżącymi palcami Hanka wklepała w wyszukiwarkę nazwę potencjalnego pracodawcy. PA-art, nigdy nie słyszała o tej firmie. Agencja reklamowa? Przy Jana Pawła? Aha, w jednym z tych wysokościowców w okolicy Ronda ONZ. Strona internetowa PA-artu nie ujawniała żadnych ciekawostek — ot, data założenia, niezbędne namiary oraz przykłady kampanii zrealizowanych dla niezbyt znanych klientów. Dobrze, więcej zobaczy się na miejscu. Moment, a kiedy dokładnie ma być to spotkanie?

Po chwili Hanka biegała po domu, jakby gonił ją ogień. Bluzka! Nieświeże włosy! Spiąć! Gumka. I przepaska. O tak! Nie ta bluzka! W tej brakuje guzików! Teczka z dokumentami! Gdzie są moje artykuły?! Nie zdążę, chyba że Rychu podrzuci mnie do tramwaju…

Rychu podrzucił Hankę do dwudziestki trójki, choć zdezelowany skuter za nic nie chciał zastartować. Jeśli mnie przyjmą, myślała Hanka w tramwaju, i zacznę wreszcie przyzwoicie zarabiać, kupię chłopakowi motorower z prawdziwego zdarzenia. No bo chyba mnie przyjmą… Do licha, nie wzięła kolekcji wycinków ze studenckiego magazynu, do którego pisywała dowcipne, nieco zjadliwe felietony. Trudno, może odnajdzie choć kilka przykładów w Internecie. Tak, nareszcie ktoś ją docenił. Dostrzegł potencjał w filozoficznym wykształceniu, zagranicznym doświadczeniu i lekkim piórze. Swoją drogą, ciekawe, ile zarabia taki copywriter?

Pod Feminą Hance uciekł drugi tramwaj, ale dojrzała z daleka nadjeżdżającą sto sześćdziesiątkę i ruszyła pędem na przystanek autobusowy. Światła na skrzyżowaniu jej sprzyjały, zdążyła. To dobry znak, pomyślała, dostanę tę pracę. Nieco gorszym znakiem był płot, który oddzielił Hankę od bezpośredniego dojścia na miejsce. No tak, budowa metra i wykopki przy Świętokrzyskiej.

W windzie poprawiła sobie fryzurę i krzywo zapiętą bluzkę. Na ósmym piętrze — szkoda, że tak nisko — bezbłędnie trafiła do właściwych drzwi. Kolejny dobry znak. I kolejny nie tak dobry — było siedem minut po czasie.

Za drzwiami z czerwono-czarnym napisem „PA-art” kryła się pokaźna przestrzeń biurowa z wydzielonymi tu i ówdzie stanowiskami pracy w przytulnych kącikach.

— Dzień dobry, w czym mogę pani pomóc? — doleciało gdzieś z boku. Hanka spojrzała nieprzytomnie w tamtą stronę. Biurko, trzy krzesła pod przepierzeniem, wieszak i dystrybutor wody źródlanej. Aha, recepcja.

Kandydatka na nowego copywritera wyartykułowała wreszcie cel swojej wizyty.

— Proszę bardzo, prezes już czeka. — Dziewczyna zza biurka podprowadziła Hankę pod kolejne przepierzenie.

O, prezes, przemknęło kandydatce przez głowę. Najwyraźniej miała tu dobre notowania, skoro sam szef bierze udział w rekrutacji. Śmiało weszła zatem za ściankę z poziomych deszczułek.

Pan prezes wcale nie wyglądał na prezesa. Po pierwsze, ubrany był w obcisły czerwony sweter i czarne dżinsy. Po drugie, na widok Hanki odłożył świecące jojo, którym bawił się bezmyślnie, patrząc w przestrzeń. Po trzecie wreszcie, przypominał dziewczynie jakiegoś aktora, choć oryginał na pewno nie był brunetem…

— Piotr Abramczyk.

Patrzyła na niego tępo. Skąd wiedział, o czym myśli? Właśnie tak! Piotr Abramczyk, tyle że ciemniejszy, opalony i jakby bardziej okrągły na twarzy. Jednym słowem Piotr Abramczyk po urlopie all inclusive w Turcji. Dopiero po chwili Hanka skojarzyła, że prezes nie jest jasnowidzem, tylko zwyczajnie się przedstawia.

Abramczyk wymienił uścisk dłoni z Lewicką i wskazał jej krzesło. Na biurku, zauważyła od razu, miał już przygotowany wydruk jej CV.

— Pani Anno — powiedział — nie ma co owijać w bawełnę. Jest pani brylantem wśród… kandydatek, dlatego postanowiłem porozmawiać z panią przed wszystkimi innymi.

Hanka pokraśniała z zadowolenia i rozluźniła napięte do granic możliwości mięśnie barków.

— Chciałbym się dowiedzieć — ciągnął tymczasem prezes — co panią kierowało, gdy postanowiła pani odpowiedzieć na naszą ofertę. Bo, przyznam, to dość niespotykana sytuacja, żeby osoba z takim wykształceniem i doświadczeniem zawodowym kandydowała na stanowisko sprzątaczki.