Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy siła miłości wystarczy, by zmienić wszystko?
Hanka tkwi w nieszczęśliwym małżeństwie, bo nie ma odwagi, by je zakończyć. Od lat tłumi w sobie żale i pretensje, stara się nie myśleć o przeszłości ani o przyszłości. Podczas urlopu w Kołobrzegu poznaje intrygującego mężczyznę, z którym szybko nawiązuje nić porozumienia. Już od pierwszej rozmowy między nią a Miłoszem zaczyna się rodzić uczucie, którego oboje od dawna nie doświadczyli.
Miłosz podjął decyzję, że rozwodzi się z żoną, która go zdradzała. Edyta ma jednak inne plany – nie odpuści bez walki i jest gotowa posunąć się naprawdę daleko, by zatrzymać go przy sobie.
Nowe, szczęśliwsze życie można zacząć w każdej chwili. Nawet wtedy, gdy myślimy, że wszystko już przeżyliśmy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Autorka: Małgorzata Czapczyńska
Redakcja: Magdalena Binkowska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Anna Jamróz
eBook: Atelier Du Châteaux
Redaktor prowadząca: Natalia Ostapkowicz
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Małgorzata Czapczyńska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki, bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2023
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN 978-83-8317-150-0
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Od autorki
Część pierwsza. Kołobrzeg
Część druga. Wrocław
Kilka słów na koniec
Historia opowiedziana w tej książce nie wydarzyła się naprawdę. Ale podobne historie wydarzają się każdego dnia w tysiącach miejsc na świecie. I choćby nie wiem jak każda z nich wydawała się skomplikowana, to tak naprawdę każda historia o miłości jest bardzo prosta.
Bo miłość albo jest, albo jej nie ma.
Samochód sunął niemal bezszelestnie wąską asfaltową drogą. Hanka z przyjemnością patrzyła na ciągnące się wzdłuż pobocza zielone kwieciste łąki i złote dywany zbóż uginających się pod ciężarem nabrzmiałych kłosów.
– To pszenica? – zapytała męża, przerywając długą ciszę, jaka trwała w samochodzie od ich wyjazdu z przydrożnego baru, gdzie zatrzymali się, by zjeść obiad.
Nie popatrzył nawet w stronę zboża.
– Tak – stwierdził krótko.
Przyglądała mu się przez chwilę. Miał ładny profil z mocno zarysowanym podbródkiem i kilkudniowym zarostem. „Ciągle jest bardzo przystojny” – pomyślała bez emocji. Dwadzieścia lat temu, gdy odwoził ją z pierwszej randki, zerkała na niego z zachwytem przez całą drogę. Uzmysłowiła sobie wówczas, że ma motyle w brzuchu i że muszą to być dokładnie takie same motyle w brzuchu, jakie przytrafiały się bohaterkom romansów, w których się zaczytywała jako nastolatka. Zatrzymał wtedy samochód przed domem babci Marzanny w Leśnicy, gdzie mieszkała przez cały okres studiów, zgasił silnik i odwrócił głowę w jej stronę. Patrzyli sobie w oczy w absolutnej ciszy. Kompletnie zdrętwiała i nie mogła opanować oddechu, a on nagle się pochylił i pocałował ją w policzek.
– Do jutra, słonko – wyszeptał.
Szła do domu na chwiejnych nogach, czując na plecach jego spojrzenie. Gdy zamykała za sobą drzwi, ciągle miała odrętwiałe nogi i pulsujące skronie. Uśmiechnęła się trochę ironicznie na tamto wspomnienie.
– Daleko jeszcze? – zapytała, patrząc przed siebie.
Nie odpowiedział. Drgające miarowo kości policzkowe i zmienione w wąską linię usta zdradzały, że ciągle jest zdenerwowany. W przydrożnym barze o wdzięcznej nazwie Stokrotka, gdzie się zatrzymali po kilku godzinach jazdy, patrzyła tępo na te usta, na wykrzywione wargi Huberta, trzymając w ręku widelec. Poruszały się szybko, ukazując co chwilę jego równe, białe zęby. Nie słyszała słów, które mąż wyrzucał z gardła jak lawinę, skupiła wzrok na punkciku białej śliny zebranej w kąciku jego ust. Wzdrygnęła się dopiero, gdy zaczął krzyczeć.
– Ty mnie w ogóle słuchasz! Dociera do ciebie, co mówię?!
Siedzący obok przy stoliku starszy mężczyzna odwrócił nagle głowę w ich stronę i na chwilę zamarł w bezruchu.
– Słyszę – powiedziała ze złością. – Słucham tego regularnie od lat i od lat powtarzam ci, że nie jestem twoją własnością! – Rzucony przez nią widelec odbił się od blatu i upadł z rumorem tuż przy nodze starszego pana. Mężczyzna natychmiast się schylił, podniósł go i oddał jej. Był zmieszany.
Hankę ogarnęła fala gorąca. Ze sztucznym uśmiechem podziękowała, po czym odsunęła talerz, wstała i wyszła z baru. Usiadła na ławce, zapaliła papierosa i wbiła wzrok w zieloną ścianę lasu rosnącego naprzeciwko. Poprzedniego dnia obiecała Hubertowi, że wróci wcześniej z wydawnictwa. Miała być w domu przed szesnastą, była o dwudziestej.
– Hania, no przykro mi. Wiem, że jutro wyjeżdżasz na urlop, ale Szymon zawalił redakcję nowej książki Krysiuka, Natalia ma roboty po uszy, a wiesz, że terminy gonią. – Gośka utkwiła w niej błagalny wzrok.
– No dobra, ale wezmę robotę do domu – odpowiedziała po chwili zastanowienia i wstała z krzesła z zamiarem wyjścia.
– Nie, nie, kochana moja, proszę, zostań i popracuj z Szymonem. Pokaż mu co i jak, bo jutro znikniesz mi na całe dwa tygodnie i co ja sama biedna zrobię? – Gośka złożyła dłonie jak do modlitwy i patrzyła na nią błagalnym wzrokiem. Nie mogła odmówić naczelnej i swojej wieloletniej przyjaciółce. Została. Szymon, tuż po studiach, był nowym nabytkiem w wydawnictwie. Młody, ambitny, jeszcze nieskażony rutyną. Lubiła go i lubiła z nim pracować. W zasadzie mógłby być jej synem, ale mieli podobne poczucie humoru, słuchali podobnej muzyki, dużo rozmawiali w pracy. Gdy dobrze po dwudziestej podrzucił ją do domu, Hubert właśnie zamykał garaż. Sztywnym skinieniem głowy odpowiedział na dzień dobry Szymona i rzucił jej wściekłe spojrzenie. Czując wiszącą w powietrzu awanturę, wysiadła z samochodu i szybko przemierzyła kilka metrów chodnika. Weszli do domu. Podążający za nią mężczyzna z hukiem zamknął drzwi.
– Miałaś być kilka godzin temu! Dlaczego ten gówniarz znów przywiózł cię do domu?! – Jego krzyk zmieszał się z metalicznym uderzeniem kluczy od drzwi garażu, które rzucił na stolik w przedpokoju.
– Przepraszam, naprawdę chciałam być wcześniej, ale Małgorzata… – Próbowała to jakoś wytłumaczyć, ale przerwał jej w pół słowa.
– Ty i to twoje pieprzone wydawnictwo. Ty i ta twoja Gośka. Wszystko jest ważne, tylko nie dom, nie dzieci, nie ja! Po co obiecujesz, po cholerę ciągle mnie okłamujesz?!
Krzyk Huberta gonił ją, gdy szybko wbiegała po schodach do swojego pokoiku, jak czule nazywała mały domowy azyl, w którym wieczorami pracowała. Zamknęła drzwi, usiadła na kanapie i przycisnęła mocno ręce do uszu. „Uff, jak dobrze, że Iga i Michał nie muszą tego wysłuchiwać” – pomyślała z ulgą. Kilka dni wcześniej odwieźli dzieci do jej rodzinnego domu w Starej Hucie, gdzie od kilku lat jej siostra wraz ze szwagrem prowadzili gospodarstwo agroturystyczne. Uwielbiały tam spędzać wakacje.
Przez chwilę nasłuchiwała kroków męża na schodach. Nie wszedł za nią, robił za to potężny hałas w kuchni, trzaskając szufladami i naczyniami. „No tak, pora kolacji, mąż głodny, a żona szlaja się z gówniarzami” – pomyślała nagle wesoło. Dwie godziny później, gdy kończyła pakowanie i szarpała się z zamkiem walizki, podszedł nagle od tyłu i mocno objął ją w pasie.
– I tak jesteś tylko moja, prawda? – powiedział władczym tonem i pocałował ją w kark. Zrobiło jej się niedobrze, ale z niemą zgodą pozwoliła się przytulać.
Gdy wyjeżdżali nad ranem, nic nie zapowiadało kolejnej burzy, ale koło dziesiątej zadźwięczał dzwonek jej telefonu. To był Szymon.
– Haniu, dzięki za pomoc. Siedziałem dziś do czwartej rano, zdążyłem ze wszystkim i wyszło naprawdę dobrze – poinformował ją radośnie.
– Ależ nie ma sprawy, Szymon, cieszę się – skwitowała z uśmiechem, a on życzył jej udanego urlopu. Podziękowała i odłożyła telefon.
– Jesteś z tym smarkaczem na ty? – Hubert rzucił jej wściekłe spojrzenie.
– A dlaczego nie, to kolega z pracy – odparła, próbując zachować spokój, ale to jeszcze bardziej go rozjuszyło. Po dwóch godzinach kłótni, przeplatanej wrogim milczeniem, zatrzymali się przy zajeździe Stokrotka.
Hubert wyszedł z baru po dziesięciu minutach. „No tak, cały on. Najzwyczajniej w świecie zjadł stek, za który zapłacił” – pomyślała z niechęcią i poderwała się z ławki. Nie patrząc w jej stronę, zamaszystym krokiem ruszył w stronę zaparkowanego samochodu. Otworzyła drzwi, gdy już siedział za kierownicą.
– Jesteś beznadziejna – wycedził, przekręcając kluczyk w stacyjce. Samochód ruszył, a ona po raz setny, po raz tysięczny poczuła się beznadziejna. Czuła się nikim. Pani Hanna Łagowska Wielkie Nic.
Nagle ogarnęła ją dziwna fala obojętności. Chce tylko spokoju. Chce dojechać na miejsce, rozpakować walizki, położyć się na przykrytym kraciastym kocem łóżku i zasnąć. Potem wypić kawę na tarasie i obejrzeć cudowny zachód słońca na molo w kołobrzeskim porcie. Już trzeci raz z rzędu jechali na urlop do Kołobrzegu i trzeci raz do tego samego, sprawdzonego pensjonatu przy ulicy Perłowej. „Boże, jak ja wytrzymam te dwa tygodnie…” – pomyślała, a do oczu napłynęły jej łzy.
***
Miłosz Kryniewicz, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, wynurzył się z basenu i usiadł na jego krawędzi.
– No, Bartek, dawaj, dawaj. Coś kiepsko ci dzisiaj idzie! – krzyknął z szerokim uśmiechem do mężczyzny płynącego w jego stronę. Ten wykonał jeszcze kilka zamaszystych ruchów w wodzie i po chwili usiadł obok przyjaciela.
– Zdecydowanie brak kondycji, muszę to nadrobić. Do września zdążę – stwierdził, narzucając ręcznik na ramiona.
– No nie wiem, nie wiem. – Miłosz uśmiechnął się szeroko i poklepał przyjaciela po ramieniu. We wrześniu planowali coroczny wspólny wypad na nurkowanie do Egiptu. To była ich pasja od lat. Miłosz cieszył się, że Bartek tym razem weźmie udział w wyprawie. Ostatni rok był dla jego przyjaciela prawdziwym koszmarem. Nagła śmierć ojca w wypadku, potem wielomiesięczne zmaganie się z depresją. Na szczęście młody, silny organizm wyszedł z tego wszystkiego obronną ręką. Jego życie powoli wracało do normy.
– A ty w końcu zdecydowałeś, czy lecisz do Polski? – zapytał Bartek.
– Tak, zdecydowałem… – Miłosz ciężko westchnął. – Pojutrze mam samolot. Ale kompletnie nie mam ochoty lecieć, to wymysł Edyty. Bardzo jej zależy, żeby się spotkać. Myślę, że to będzie nasza ostatnia rozmowa. – Machinalnie pokiwał głową i odruchowo spojrzał na zegarek.
– Długo tam zostaniesz?
– Lecę na tydzień. W sumie mam trochę spraw do załatwienia. Muszę sprawdzić, co w domu. Może skoczę do Warszawy, może odwiedzę Krzyśka w Poznaniu… W sumie może być fajnie. – Mężczyzna mrugnął porozumiewawczo i trącił przyjaciela ramieniem.
– No a z Edytą to definitywny koniec? Nie da się tego jakoś uratować?
– Nie da się, to zamknięty rozdział, tylko że do niej to nie dociera. – Miłosz poderwał się nagle energicznie z mokrej ceramicznej podłogi. Nie chciał rozmawiać o kobiecie, dla której jeszcze rok temu zrobiłby wiele, dla której za wszelką cenę chciał ratować kilkunastoletnie małżeństwo. Teraz czuł do niej niechęć. – Idziemy pod prysznic i lecimy na obiad, a potem migiem do domu. Obiecałem Jaśkowi kino – oznajmił z szerokim, nieco sztucznym uśmiechem.
Gdy szli do przebieralni, Bartek przez chwilę z uwagą przyglądał się przyjacielowi.
– Słuchaj, Miłek, wiem, że nie lubisz o tym rozmawiać, wiem, że odpaliła ci okropny numer, ale może ze względu na Jaśka powinniście ratować to małżeństwo?
– Właśnie ze względu na niego nie będę już niczego ratować. On nie jest dzieckiem, ma czternaście lat. To już spory facet i dokładnie wie, co się dzieje. Wiesz, kiedy ostatni raz ją widział? Trzy miesiące temu i to jedynie przez kilka godzin. Potem mama nie znalazła niestety czasu, by przyjechać na jego urodziny, znalazła za to czas dla tego… – Miłosz przełknął ślinę i odruchowo zacisnął pięści na końcach ręcznika przewieszonego przez szyję. Przed oczami jeszcze raz stanął mu obraz sprzed roku w hotelowym pokoju w Świnoujściu – otwierająca drzwi żona w kremowym przykrótkim szlafroku. Jej ogromne oczy, spąsowiałe nagle policzki i wyduszone z trudem pytanie: „Miłosz, co ty tutaj robisz?”. A potem męski głos z sypialni: „Kto tam, kotuś?”. I po chwili właściciel męskiego głosu w całej okazałości za plecami jego żony. To był jej szef. Ten nieoceniony, niezastąpiony Piotr Stencel, o którym szczebiotała bez końca przez telefon. Jej wybawca, wspaniały kolega, klucz do wielkiej kariery. Miłosz zacisnął powieki i aż się wzdrygnął.
– Chłopie, chcesz dożyć września? To lepiej nie drąż tego tematu, bo własnoręcznie cię uduszę – zażartował z trudem, otwierając Bartkowi drzwi kabiny prysznicowej. Po chwili ciepły, mocny prysznic spłukał resztki bezsilnego gniewu, jaki go ogarnął kilka minut wcześniej.
Pół godziny później zjedli lunch w swoim ulubionym londyńskim pubie Rose and Crown i umówili się na spotkanie po powrocie Miłosza z Polski. Leciał ze Stansted do Wrocławia w poniedziałek o osiemnastej. Dwa, może trzy dni w Kołobrzegu, potem wypad do Warszawy i może na jeden dzień do Poznania. Stęsknił się za starą paczką kumpli od nurka. Odkąd sprawy zawodowe regularnie przyganiały go na Wyspy, miał niewiele czasu dla przyjaciół. Teraz mógł to nadrobić. Parę minut po piętnastej zaparkował samochód przed domem matki w Camden Town na obrzeżach Londynu. W jego drzwiach niemal natychmiast ukazał się Jasiek. Wysoki, szczupły, z ciemną czupryną, był prawie wierną kopią Miłosza z dzieciństwa. Jedynie oczy – duże, niebieskie w ciemnej oprawie gęstych brwi i rzęs – odziedziczył po matce. „Czekał na mnie” – pomyślał Miłosz i uśmiechnął się z czułością na widok syna zbiegającego po schodkach z plecakiem w jednej i wędką w drugiej ręce.
– Nie wejdziesz? – Matka, stojąc w drzwiach, skinieniem ręki zapraszała do środka.
– Nie, mamo, o wpół do piątej mamy film, musimy złapać metro. A pamiętaj, że chodzi o nowego Harry’ego Pottera, więc to nie żarty. Zrób coś dobrego na kolację! – odkrzyknął zza kierownicy i posłał jej buziaka. Odpowiedziała mu kiwnięciem głowy i tym swoim pogodnym półuśmiechem, który tak lubił.
Jasiek usadowił się obok, rzucił plecak na tylne siedzenie i z miejsca rozpoczął znajomą Miłoszowi paplaninę.
– Wiesz, tata, rozmawiałem dzisiaj na Gadu-Gadu z Wojtkiem. On jeszcze nie widział tej części, bo w Polsce premiera będzie dopiero za tydzień. Ty wiesz, co to dla mnie znaczy, że zobaczę nowego Pottera pierwszy, zanim obejrzy go Wojtek? Normalnie sztos!
– No na pewno, synu. Będziesz mógł mu opowiedzieć cały film, łącznie z zakończeniem.
– No co ty, tata, nie żartuj. Wiesz, jaki jest Wojtek. We wszystkim musi być pierwszy. Ostatnio ciągle się chwali, czego to nie wie o drugiej wojnie światowej. A najbardziej interesuje go historia Dywizjonu 303 i w ogóle piloci z czasów wojny.
– No ale to chyba dobrze, że twój przyjaciel się czymś interesuje, co?
– No jasne. Wiesz, on kolekcjonuje takie małe repliki różnych samolotów i sam też składa modele. Ma tego chyba już ze sto. O Dunkierce też czytał.
– Naprawdę? Miłosz z uznaniem pokiwał głową. – No popatrz. A ja sądziłem, że chłopaki w twoim wieku to tylko komputer, gry i telefony.
– No, w gry też gra, tak jak ja. Ale wiesz, my tylko RPG, żadnych strzelanek ani takich tam. A w ogóle to trochę pokłóciłem się dzisiaj z babcią, bo ona mówi, że Harry Potter to jakieś bzdury, którymi karmi się dzieci od małego, i potem dzieciaki mają problem z rzeczywistością. Jej zdaniem powinienem czytać Sienkiewicza albo jakąś tam Fluszerową, bo to o życiu prawdziwym jest i głupoty nie przychodziłyby mi do głowy. A jak jej powiedziałem, że u mnie w klasie nikt nie przeczytał „W pustyni i w puszczy”, bo streszczenia wszystkich lektur są w internecie, to stwierdziła, że ten cały internet doprowadzi kiedyś do trzeciej wojny światowej. – Jasiek roześmiał się w głos i otworzył opakowanie chipsów. – Chcesz, tata? Paprykowe – zapytał i podsunął torebkę Miłoszowi.
– Nie, nie, dzięki. Nie ubrudź spodni – upomniał syna, rozbawiony jego paplaniną. – Babcia jest starej daty, musisz ją zrozumieć. Dla niej wszystkie nowości i zdobycze techniki pachną diabłem, ale Sienkiewicz to klasyk i trzeba go znać. A co do Fleszarowej – nie Fluszerowej, a Stanisławy Fleszarowej-Muskat, to w zasadzie możemy ją sobie odpuścić. – Mrugnął porozumiewawczo do syna.
– Trochę się martwię, czy dam radę w kinie wszystko zrozumieć po angielsku – rzucił Jasiek z buzią pełną chipsów. Dojeżdżali właśnie do stacji metra i Miłosz zaczął szukać wolnego miejsca na parkingu.
– Dasz, dasz. To naprawdę świetna okazja, by podszkolić język i zabłysnąć potem piękną angielszczyzną przed Wojtkiem – zażartował, stając na miejscu parkingowym. Przekręcił kluczyk w stacyjce i przez chwilę intensywnie rozmyślał. W końcu postanowił zapytać: – Na pewno nie chcesz lecieć ze mną do Polski, Jasiek? Mama bardzo chciałaby cię zobaczyć. Dzwoniła kilka dni temu i…
– Ale ja nie chcę. Nie chcę jej widzieć – uciął krótko chłopak. Jedno spojrzenie na jego ściągniętą grymasem twarz wystarczyło, by wiedzieć, że temat jest w tym momencie definitywnie zamknięty.
Uczucie egoistycznego triumfu, jakie pojawiło się w głowie Miłosza, szybko zostało zastąpione głębokim smutkiem. „Rozpieprzyła wszystko, wszystko, co mieliśmy” – pomyślał ze złością o pięknej, filigranowej blondynce, która do niedawna była miłością jego życia.
Dwa dni później ta natrętna myśl towarzyszyła mu nieprzerwanie w trakcie dwugodzinnego lotu do Wrocławia.
***
Pokój pachniał lawendą, wonią zbutwiałych starych mebli i czymś bliżej nieokreślonym, co przywodziło na myśl rzesze ludzi, jakie przewinęły się wcześniej przez to miejsce. Ta znajoma mieszanka zapachów napełniła Hankę radosną błogością. Rzuciła torebkę na wielkie dwuosobowe łóżko i runęła na nie całym ciężarem, aż zajęczały sprężyny. Rozłożyła ręce i zamknęła oczy. Z dołu dochodziło wesołe szczebiotanie pani Reni, właścicielki pensjonatu, i niski głos Huberta, który regulował zapłatę za ich dwutygodniowy pobyt. Leżała tak w bezruchu przez kilka chwil, gdy w torebce odezwał się telefon.
– I co tam, Haneczko, dojechaliście? – Ciepły, wesoły głos należał do Igi, która często lubiła zwracać się do matki po imieniu.
– Dosłownie przed kwadransem – odpowiedziała z uśmiechem.
– A jak tam twój kochany mąż? Już narzeka? – W słowach córki zabrzmiała znajoma Hance ironia.
– Kłóciliśmy się przez całą drogę, ale pod pensjonatem zamienił się w chodzącą łagodność i teraz płaci za pobyt. Zaraz pewnie przyjdzie i stwierdzi, że nie poszalejemy za bardzo, bo połowę wydał już na kwaterę – roześmiała się Hanka
– Oj mamuś, mamuś, jak ty wytrzymasz te dwa tygodnie… – Głos Igi nagle spoważniał.
– Nie będzie tak źle. Znasz ojca. Czasem potrafi być miły. Zresztą nie zamierzam się przejmować jego humorami. Przyjechałam tu odpocząć. A co tam u was? Jak Michał?
– Chciałam ci powiedzieć, że twój syn jest idiotą. Ciotka Augustyna mało przez niego wczoraj zawału nie dostała. Ty wiesz, co zrobili z Marcinkiem? Przedwczoraj poszli na jakieś łąki i złapali wielką, czarną ropuchę. Przynieśli ją w słoiku, a w drugim mieli koniki polne. Też ich tam nałapali. I wiesz, trzymali to ropuszysko w pokoju Marcina i karmili tymi konikami. Dasz wiarę? Ciotka weszła tam wczoraj, żeby posprzątać… – Coraz weselszy głos córki w telefonie zamienił się nagle w nieopanowany śmiech.
– No i co się stało? – Hanka również nie mogła opanować wesołości.
– A jak myślisz? Usłyszałyśmy z Karoliną potężny wrzask, a po chwili ciotka wypadła z pokoju, zatrzasnęła za sobą drzwi i jak wybiegłyśmy do przedpokoju, to stała tam, przebierała nogami w miejscu i krzyczała: „Ja ich zabiję!!! Normalnie zabiję smarkaczy!”. – Iga ledwie składała słowa, bo aż dusiła się ze śmiechu. – Bo ta ropucha, mamo, wylazła z tego słoika i siedziała pod łóżkiem. Ciotka myślała, że to jakaś skarpetka Marcina i schyliła się po nią… No i wiesz… Ha, ha! I potem przy kolacji stwierdziła, że było to najbardziej traumatyczne przeżycie w jej życiu. Oczywiście chłopaki musieli wynieść to zoo z domu. – Głos córki zamienił się w ciągły pisk radości. Hankę też rozbawił do łez obraz przerażonej Augustyny, w której od dziecka samo słowo „żaba” budziło strach i obrzydzenie. Śmiały się serdecznie przez dłuższą chwilę, aż do pokoju wszedł Hubert z torbami.
– A z kim ty tam tak wesoło rozmawiasz?
– Z Igą, już kończymy. Córcia, pozdrów ciotkę ode mnie i trzymaj trochę w ryzach Michała. Masz pozdrowienia od ojca – powiedziała, odczytując polecenie z gestów męża.
– Serio? No coś takiego. Też go pozdrów. Trzymaj się mamuś i baw się dobrze. Do zobaczenia za dwa tygodnie.
– Pa, kochanie. – Hanka z uśmiechem odłożyła telefon. Nikt tak jak Iga nie potrafił poprawić jej nastroju. Jak na szesnastolatkę była nad wyraz rozsądną dziewczyną i świetną przyjaciółką. Rozumiały się znakomicie.
– Zapłaciłeś pani Reni? – zapytała męża
– No. Tysiąc czterysta poszło. Musimy rozsądnie wydawać pieniądze – odpowiedział, upychając walizkę w szafie. Hanka z trudem opanowała wybuch śmiechu. Czuła, że nic i nikt nie będzie w stanie popsuć jej dzisiaj świetnego humoru. Kilkugodzinna przykra podróż poszła w zapomnienie. Teraz liczył się jedynie dawno wyczekiwany urlop.
– Wezmę prysznic, a ty zrób kawę, dobrze? – zwróciła się do Huberta, sama nagle zaskoczona ciepłym tonem swego głosu.
Zareagował natychmiast. Podszedł i mocno objął ją w pasie.
– Ja zrobię kawę, ty weźmiesz prysznic, a potem… – Nie dokończył, jego usta zaczęły wędrować gdzieś pomiędzy jej szyją a uchem. Poczuła dreszcz odrazy i odruchowo zesztywniała. Już od dawna jego dotyk budził w niej niechęć.
– Poczekaj… No puść, jestem cała spocona i brudna po podróży. – Próbowała się wyzwolić z uścisku męża, ale to go tylko zachęciło. Odwrócił ją do siebie, przylgnął całym ciałem i próbował pocałować w usta. Mimowolnie odchyliła głowę i jeszcze bardziej naprężyła ciało. – Hubert, proszę, przestań… – Czuła, że jej mięśnie słabną, że nie ma szans na wyzwolenie się z potężnych ramion mężczyzny, który wcale nie miał zamiaru przestać. Po chwili zrezygnowała z walki.
Gdy kilkanaście minut później wstała z łóżka i chwiejnym krokiem szła do łazienki, zrobiło jej się niedobrze. Po twarzy płynęły łzy gniewu i bezsilności. Potem przez dłuższą chwilę wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Ile jesteś warta? No ile jesteś warta, kobieto? Nic!
Wchodząc do kabiny prysznicowej, usłyszała dobiegające z pokoju wesołe pogwizdywanie Huberta. „Boże, chyba zaczynam go szczerze nienawidzić” – pomyślała, przytulając twarz do chłodnych płytek. Znów zdała sobie sprawę, jak wygląda jej życie. Niby jest dobrze. Nauczyła się odsuwać od siebie wszystkie złe myśli, wszystkie większe problemy, nie myślała o przeszłości, o przyszłości, ukrywała żale, pretensje i niespełnienia pod woalem uśmiechu… Tak, tak, bo uśmiech ważna rzecz. Cholernie ważna…. Wielcy tego świata mówią nawet, że najważniejsza.
I nagle trach! Wszystko pękało w niej w chwili, o której wiedziała, że w końcu nadejdzie – bo, do cholery, ile się można uśmiechać. No ile? Rozsypywała się w proch – myśli, nad którymi nie była w stanie zapanować, gubiła i zbierała w głowie do skutku. A czasem już nic nie pomagało, więc zwyczajnie ryczała… Tak, ryczała i wylewała z siebie tę całą bezsilność, całą złość… na siebie. Teraz znów coś w niej pękło. Ryczała, a właściwie bezgłośnie wyła całą sobą. Płynące po policzku piekące łzy mieszały się ze strużkami spływającej po twarzy wody. Jest źle, kobieto, jest cholernie źle, i albo coś z tym zrobisz, albo nadal będziesz tkwić w tym chorym, dziwnym układzie. Wszystko stawało się coraz mniej znośne, coraz mniej do wytrzymania. Od lat stali na dwóch różnych brzegach mętnej rzeki, której wody podmywały i niszczyły kolejne mosty. „Za chwilę nie będzie już nawet jednej kładki – pomyślała z bladym uśmiechem – a ty w tym tkwisz jak gwóźdź w ścianie”. A przecież czasu nie można pożyczyć, zaoszczędzić ani – wbrew pozorom – kupić. Nie można go oddać, zabrać, cofnąć, wycenić, podzielić, pomnożyć lub dodać. Czas jest tu i teraz. Można go jedynie wykorzystać lub zmarnować. „Więc co z tym zrobisz, beznadziejna istoto?”. Głośno wypowiedziała to pytanie i lekko przestraszona przykręciła kurek prysznica, nasłuchując odgłosów z pokoju. Było dziwnie cicho. Nie, chyba nic nie usłyszał, pewnie pali na balkonie… Uspokoiła myśli i sięgnęła po ręcznik.
***
Późnym wieczorem samotnie spacerowała po plaży. Hubert wymówił się jakimś ważnym spotkaniem z dawnym kolegą, który przypadkowo też akurat spędzał urlop w Kołobrzegu. Miał ponoć dla niego jakieś duże zlecenie po powrocie do Wrocławia i chciał o tym pogadać. Hanka nie wnikała w prawdziwy powód tego spotkania, chciała być sama. Nie przeszkadzała jej ciemność. Nie czuła strachu. Otulona cienką chustą szła brzegiem lekko wzburzonego morza. Zimne fale obmywały jej bose stopy, a morze szumiało tak, jak potrafi szumieć tylko nocą, gdy jest ciemno i nie słychać jazgotu tłumu na plaży. W takich chwilach człowiek w pełni zdaje sobie sprawę z bezmiaru i siły ogromnej wody. I bardzo łatwo się wtedy poczuć jednym z niezliczonej liczby ziaren piasku, które powracające fale zabierają w głębiny. Ziarenko piasku. „Tak, jestem ziarenkiem piasku. Małym zagubionym ziarenkiem piasku” – pomyślała. I mimo że w okolicach klatki piersiowej znów pojawiło się to znajome dławiące ukłucie, było jej teraz dobrze. Zwyczajnie, po ludzku dobrze. Gdy wracała do pensjonatu, było już zupełnie ciemno. W ich pokoju na pierwszym piętrze paliło się światło. Pomyślała, że już wrócił i przeszedł ją znajomy dreszcz strachu. Zawsze był niezadowolony, gdy wracała późno domu, czy to z pracy, czy z jakiegoś ważnego spotkania zawodowego. Największe awantury wszczynał, gdy pracowała jako dziennikarka. Wyliczał wówczas dziesiątki sposobów, dzięki którym, jego zdaniem, mogła być w domu dużo wcześniej. Rozsierdzony wmawiał jej, że robi to wszystko specjalnie i że cholera wie, gdzie tak naprawdę jest, gdy nie ma jej w domu. Przez wiele lat z tym walczyła, potem się jednak podporządkowała. Nie potrafiła znieść wiecznych awantur. Zaczęła oddawać tematy innym dziennikarzom i zabierać pracę do domu. Ale awantury wcale nie ustały. Zawsze było sto innych powodów. Nieodebrany na czas telefon, zbyt poufałe, jego zdaniem, klepnięcie kolegi po ramieniu, zbyt intensywna szminka na ustach, za krótka spódnica czy brak obiadu na czas. W końcu zmęczona wiecznymi awanturami zostawiła ukochane dziennikarstwo i podjęła pracę w wydawnictwie. Mimo to niewiele się zmieniło. Hubert i tak zawsze znalazł jakiś powód do niezadowolenia, narzekania i pretensji. „Zaraz znów mi się dostanie. Zaraz wymyśli, że pewnie z kimś się tu umówiłam” – pomyślała z goryczą, a sam zarzut wydał jej się tak absurdalny, że mimowolnie pokręciła głową. Ściągnęła sandały i po cichu na bosaka weszła po schodach. Delikatnie otworzyła drzwi. Róg pokoju rozświetlał niebieski blask włączonego telewizora. Obok paliła się wysoka lampa. Jej mąż spał w fotelu z nogami na ławie i butelką piwa w dłoni. Wyjęła mu ją i zaniosła do lodówki. Wróciła na palcach do pokoju i przyglądała się przez chwilę zniekształconej grymasem snu twarzy Huberta. „Żyję i mieszkam pod jednym dachem z obcym człowiekiem – pomyślała ze smutkiem i zapytała w myślach samą siebie: – Ile jest w tym twojej winy, Hanka? Może faktycznie jesteś zimną suką? Może ma rację, gdy tak cię nazywa?”. Wyłączyła lampę i telewizor. Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Leżała zwinięta w kłębek i wpatrywała się w zarys okna na ścianie.
***
Edyta Kryniewicz, czterdziestodwuletnia atrakcyjna, zadbana blondynka, zaparkowała srebrne audi A6 przed swoim niedawno wynajętym mieszkaniem w Świnoujściu. Był to apartament w centrum miasta, za który płaciła jej firma. Odkąd awansowała na stanowisko dyrektora oddziału, jej status społeczny osiągnął poziom, o jakim zawsze marzyła. Firma opłacała jej nie tylko mieszkanie i całodobowe strzeżone miejsce parkingowe. Miała służbowe auto, dwa służbowe telefony i firmową kartę kredytową, którą mogła regulować wszelkie opłaty związane z tak zwanymi kosztami reprezentacyjnymi. Wróciła właśnie z ważnej służbowej kolacji. Klient – właściciel kilkunastu ekskluzywnych pól golfowych w całej Europie i dwóch nowo wybudowanych na Pomorzu – był bardzo wymagający i torpedował już trzeci projekt promocyjny przygotowany przez jej zespół. Kolacja z atrakcyjną szefową była ostatnią deską ratunku, by nie stracić intratnego kontraktu. „Poszło bardzo dobrze” – pomyślała, wchodząc do windy. Nacisnęła przycisk czwartego piętra, oparła się o ścianę i uśmiechnęła do swojego odbicia w lustrze. „Wyglądasz świetnie, Edytko. On to zauważył i przez cały czas gapił się na twój biust. Kontrakt jest w kieszeni, masz tę kasę” – pomyślała z satysfakcją. Odgarnęła opadające na czoło kosmyki włosów i z szerokim uśmiechem, tym razem głośno, powiedziała do swojego odbicia w lustrze: „Mam te pieniądze”.
Winda zatrzymała się na czwartym piętrze. Tanecznym krokiem, stukając miarowo wysokimi obcasami, przeszła przez długi korytarz i przekręciła klucz w drzwiach swojego mieszkania. W przedpokoju zrzuciła z nóg czerwone szpilki i boso udała się do sypialni. Usiadła na wielkim łóżku, spojrzała na zegar – dochodziła dwudziesta druga trzydzieści. Wyjęła z torebki telefon i wybrała numer.
– Cześć, Bartek. Przepraszam, że tak późno, ale przeciągnęło mi się spotkanie służbowe. Wiesz, w jakiej sprawie dzwonię. – Ton jej głosu obniżył się i stał się niemal błagalny. – Przekonałeś go jakoś?
– Czego ty ode mnie oczekujesz, Edyta? – Mężczyzna po drugiej stronie nie ukrywał irytacji. – Zapytałem, ale nie chciał o tym rozmawiać. On nigdy ci nie wybaczy i ja go doskonale rozumiem. To skończone, tak powiedział, i tyle. – Bartek wyraźnie zaakcentował ostatnie słowo.
Edyta przełknęła ślinę i na chwilę zapadła niezręczna cisza. Tak naprawdę nigdy nie lubiła Bartka. W jej mniemaniu był życiowym nieudacznikiem i nie mogła pojąć tej wielkiej przyjaźni, jaka od lat łączyła go z jej mężem. „Teraz jestem na łasce tego ciamajdy” – pomyślała z niechęcią.
– Miłek przylatuje do Polski. Za dwa dni mamy się spotkać w Kołobrzegu. Chciałam po prostu wiedzieć, na czym stoję – rzuciła dużo pewniejszym tonem.
– Chyba od dawna wiesz. – W głosie Bartka zabrzmiała ironia. – Wybrałaś inne życie, ponoć lepsze. Szkoda tylko, że z dala od rodziny.
W Edycie rosła coraz większa złość. W jej głowie kotłowały się myśli. Bezczelny dupek, co on sobie wyobrażał. Kto dał mu prawo ją oceniać.
– To nie twoja sprawa – wysyczała do słuchawki.
– Nie moja, Edytko, nie moja. Dlatego już nigdy nie dzwoń do mnie i nie pytaj o Miłosza. Sama załatwiaj swoje sprawy. Jesteś w końcu dorosłą kobietą. Muszę kończyć. Dobranoc. – Rozłączył się, a ona z wściekłością rzuciła telefonem o łóżko.
„Jeszcze zobaczymy” – powiedziała głośno sama do siebie.
Zdjęła sukienkę i w samej bieliźnie poszła do łazienki. Po długiej, kojącej kąpieli, ubrana w atłasową krótką piżamkę, otworzyła drzwi garderoby i zdjęła z wieszaka zwiewną beżową sukienkę. Kupiła ją specjalnie na spotkanie z Miłkiem. Przykładając ją do ciała i patrząc w lustro, pomyślała, że zawsze lubił ten kolor. Nagle poczuła strach. A co będzie, jeśli on jutro rzeczywiście powie, że to definitywny koniec, że chce rozwodu? Nie, nie. Ona się na to nigdy nie zgodzi. Zrobi wszystko, by jej wybaczył. Ostatecznie rzuci pracę i wróci do Wrocławia. Znów będą razem. Ona, Miłek i Jasiek. Mój Boże, Jasiek… Rzuciła sukienkę na krzesło i usiadła na skórzanym fotelu. Zapaliła papierosa. „Jasiek nie chce mnie widzieć” – pomyślała ze smutkiem i zaciągnęła się głęboko. To nic, to też jakoś naprawi, a jeśli Miłosz zażąda rozwodu, to zabierze mu Jaśka i będzie o niego walczyć jak lwica. I właściwie wcale nie musi rzucać pracy, zbyt dużo kosztowało ją to, co osiągnęła. Mogą przecież zamieszkać w Świnoujściu. Tak, Jasiek… Dla niego Miłosz zrobi wszystko. Zgasiła papierosa w porcelanowej popielniczce, a potem z przebiegłym uśmiechem położyła się na swoim wielkim łóżku i zgasiła lampkę na nocnym stoliku.
***
Hubert ocknął się, czując przeszywający ból we wszystkich mięśniach. Rozejrzał się po pokoju i dotarło do niego, że spał w fotelu. Z trudnością ściągnął nogi z ławy i spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Hanka spała w ubraniu na łóżku. Jej miarowy, spokojny oddech był jedynym słyszalnym odgłosem w pokoju. „Dlaczego mnie nie obudziła?” – zastanawiał się przez chwilę, patrząc na ładną twarz żony. Potem spojrzał na błękitne, rozświetlone słońcem niebo za oknem. „Piękny dzień” – pomyślał, podnosząc się z fotela i niepewnym krokiem ruszył do łazienki. Chłodny prysznic zmywał z niego powoli wszystkie grzechy poprzedniego wieczoru. Siedzieli w całkiem przyjemnej restauracji o nazwie Pergola i porządnie przesadzili z alkoholem. Witek Dobrzański, z którym nie widział się od czasów technikum, a na którego nieoczekiwanie wpadł kilka dni przed wyjazdem do Kołobrzegu w jednej z hurtowni, okazał się dokładnie tym samym Witkiem sprzed lat, a to oznaczało, że nadal miał bardzo mocną głowę. Przytył, na jego czole pojawiły się duże zakola, ale ciągle lubił „porządzić”. Wieczny imprezowicz, jak nazywali go w szkole. Hubert uśmiechnął się blado do swoich myśli. Czuł pulsujący ból w skroniach. Kurczę, jakieś kobiety też były… Nagle w głowie zamigotał mu mglisty obraz blondynki siedzącej na jego kolanach, nie mógł sobie jednak przypomnieć, skąd tam się wzięła. „Ładna koszula” – szeptała mu do ucha, rozpinając jedną ręką kilka guzików. Pamiętał, że w drugiej trzymała papierosa, a dym drażnił go w nos i oczy. Pamiętał też moment, w którym dzwonił po taksówkę. Było po dwudziestej drugiej. Nie, nie, na pewno nic się nie wydarzyło.
Z zamyślenia wyrwał go dobiegający zza ściany głos żony.
– Długo tam będziesz?
– Już wychodzę.
– I jak udało się spotkanie? Faktycznie ma dla ciebie jakieś zlecenie? – zapytała, gdy owinięty ręcznikiem wrócił do pokoju.
– No, warto było pojechać. Jest całe osiedle nowych domków na obrzeżach Wrocławia. W sierpniu będą ogłaszać przetarg na roboty wykończeniowe. Witek dobrze zna tego dewelopera i jest szansa, że ta fucha przypadnie mnie. Da mi znać – powiedział, grzebiąc w głębokiej szufladzie komody.
– A kto to w ogóle jest ten Witek? – dopytywała.
Z bielizną w garści wyprostował się i spojrzał na żonę. Siedziała z podwiniętymi nogami w fotelu. W ręku trzymała filiżankę z dymiącą kawą. Druga stała na ławie.
– Stary kolega, jeszcze z czasów technikum, przecież ci mówiłem – odparł, zakładając bokserki. Rzucił ręcznik na łóżko i usiadł w drugim fotelu. Łyk gorącej kawy był prawdziwym ukojeniem.
– Dlaczego mnie nie obudziłaś? – zapytał nagle z wyrzutem. – Wstałem połamany jak wafel – dodał, widząc, że Hanka dziwnie milczy.
– A jakoś tak… Sama nie wiem. Spałeś jak dziecko i nie chciałam cię wytrącać ze snu.
– A o której ty wczoraj wróciłaś? – zainteresował się nagle.
– Późno, chyba po dwudziestej trzeciej. Ale było takie cudowne powietrze, tak fajnie się spacerowało… – westchnęła głęboko i rozciągnęła ramiona. – Co dzisiaj będziemy robić? Jest niedziela, może pojedziemy na plażę do Dźwirzyna?
– Może, ale najpierw muszę pojechać po samochód – wymamrotał pod nosem, a widząc jej pytający wzrok, szybko dodał: – No nie patrz tak na mnie, przesadziłem wczoraj z alkoholem i wróciłem taksówką.
– Nie zauważyłam, że nie ma samochodu – odparła, po czym wstała z fotela, wzięła z torebki papierosy i wyszła na balkon.
– Może byś coś najpierw zjadła, co? – rzucił z przekąsem i dotarło do niego, że sam jest głodny jak wilk. – Słuchaj, skoczę po jakieś bułki, masło i kiełbasę, a ty zrobisz śniadanie, okej? – krzyknął w stronę balkonu, zakładając spodenki i biały T-shirt.
– Dobrze – odpowiedziała.
Zbiegł po schodach, pogwizdując pod nosem. W drzwiach natknął się na właścicielkę pensjonatu, dźwigającą pokaźnych rozmiarów siatkę z zakupami. Wymienili grzeczności i uśmiechy.
– Panie Hubercie, jutro rano przez jakąś godzinkę może nie być wody. Trzeba wymienić kawałek rury w piwnicy, bo od kilku dni cieknie i ma być hydraulik – poinformowała go, mrużąc zabawnie oczy przed światłem słonecznym, wpadającym przez otwarte drzwi.
– Spokojnie, damy radę – odparł, machając ręką. Potem, gdy oddalała się korytarzem w głąb domu, patrzył przez moment na jej dokładnie obciśnięte zieloną spódnicą biodra. „Stara, ale ciągle niczego sobie i wyraźnie na mnie leci” – przyszło mu do głowy i ta myśl wyraźnie poprawiła mu humor.
Po kilku minutach dotarł do pobliskiego marketu. Uzbrojony w koszyk zbierał z półek to, co mu wpadło w ręce. Bułki, kilka rodzajów wędlin, masło, żółty ser, paczka kabanosów, puszka orzeszków ziemnych, pomidory, kilka piw na wieczór. Zawsze tak robił zakupy, bez zbędnego namysłu. Denerwowało go jedynie stanie w kolejce do kasy, tego nie znosił. Na szczęście w sklepie o tej porze nie było zbyt wielu klientów. Stanął za dwiema rozgadanymi młodymi dziewczynami, które z przejęciem rozpamiętywały szczegóły jakiejś imprezy z poprzedniego wieczoru. Sięgnął do kieszeni po portfel. W przegródce z banknotami zauważył złożoną na pół białą karteczkę, której wcześniej tam nie było. Trochę zaskoczony rozwinął papierek. Widniało na nim napisane długopisem imię Sylwia, a pod spodem numer telefonu komórkowego. Niemal natychmiast go olśniło. No tak, blondynka z restauracji. Ciepłe kobiece ciało, pachnące delikatnymi perfumami i dymem papierosowym. Sam ją prosił o numer. Przyjechała taksówka, a jemu szkoda było wychodzić. Mózg mężczyzny nagle poukładał w całość ciąg zdarzeń z poprzedniego wieczoru. Jeszcze raz spojrzał na karteczkę, po czym dokładnie ją złożył i wsunął z powrotem do portfela. Zapłacił za zakupy, żartując przez chwilę z miłą kasjerką i wyszedł z marketu. W drodze powrotnej myślał o Hance. Gdzie ona wczoraj tyle czasu łaziła? Wie, że tego nie lubi i ciągle robi to samo. W ogóle się nim nie liczy, a jest jego żoną, do cholery! Wchodząc na podwórze pensjonatu, szukał jej wzrokiem na balkonie. Był pusty. Wyciągnął z kieszeni telefon i zamówił na dziewiątą taksówkę. Tak, odbierze samochód i pojadą na cały dzień do Dźwirzyna. Tam z nią porozmawia, pospacerują, poleżą leniwie na plaży, zjedzą jakiś dobry obiad. To będzie ich niedziela.
Przed drzwiami wejściowymi nagle się zatrzymał. W głowie zaświtała mu pewna myśl. Wyciągnął z kieszeni portfel, a z niego złożoną na pół karteczkę. Oparł się o ścianę z telefonem w ręku i po chwili namysłu napisał SMS: „Chodzi za mną Twój zapach. Kawa dziś wieczorem?”.
Wcisnął przycisk „wyślij”, włożył telefon do kieszeni i z zadowoloną miną wszedł do pensjonatu.
***
Gdy wszedł do pokoju, Hanka wieszała na balkonie wilgotne ręczniki.
– Już jestem – oznajmił głośno i pogwizdując pod nosem, zaczął wyciągać z reklamówki zakupy i rozkładać je na stole.– Mamy chlebek, masełko, kiełbaskę, serek, wszystko jest – zameldował, gdy stanęła obok niego. – Zrób kanapki, zjemy i możemy ruszać – rzucił i klepnął ją w pośladek. Natychmiast się odsunęła.
– W sumie to nie wiem, czy to dobry pomysł z tą plażą w Dźwirzynie – stwierdziła nagle, podchodząc do okna. – Zobacz, niebo jakieś szare się zrobiło, zachmurzone, a poza tym nie za dobrze się czuję.
– Hanka, nie marudź, co? Przecież sama zaproponowałaś. Przyjechałaś tu odpoczywać czy użalać się nad sobą? – zapytał stanowczo i wszedł do łazienki. – Widziałaś gdzieś te moje granatowe kąpielówki? – krzyknął, patrząc w lustro i badając ręką stan zarostu na brodzie. Jeszcze nie wymagała golenia. – Hanka?! – krzyknął jeszcze raz, ale znów odpowiedziała mu cisza.
Wyszedł z łazienki. Hanki nie było w pokoju. Dziwne. Nie było jej też na balkonie. Gdzie ona polazła? Czuł narastającą złość. Znów go lekceważy, znów zapomina, kim jest. Zero szacunku. Szarpnął drzwi i wyjrzał na długi korytarz. Był pusty.
– Hanka?! – zawołał lekko podniesionym głosem i przez chwilę nasłuchiwał. Po kilku sekundach usłyszał kroki na schodach, a po kilku następnych żona pojawiła się na korytarzu.
– Papierosy spadły mi na dół. Niechcący je strąciłam i musiałam zejść – tłumaczyła, idąc w jego stronę i pokazując paczkę trzymaną w dłoni.
Była wyraźnie spłoszona i natychmiast to wyczuł. „Budzę w niej respekt. To dobrze” – pomyślał zadowolony, a głośno powiedział:
– Po cholerę palisz, jeśli źle się czujesz? Bo ponoć źle się dziś czujesz, tak? – dopytywał, zamykając drzwi, gdy weszli do pokoju.
– Tak, źle się dziś czuję – odpowiedziała spokojnie, ale on usłyszał w jej głosie jakieś napięcie.
– W ciąży raczej nie jesteś, więc o co chodzi? Trzeci dzień urlopu, a ty już masz te swoje fanaberie? – rzucił, a widząc, że Hanka wychodzi na balkon i znów zapala papierosa, wpadł w małą furię. Dopadł do niej i wyrwał jej go z ręki. – Czy ty jesteś normalna, kobieto?! – krzyknął, gniotąc papierosa i ciskając nim do stojącego w rogu balkonu kosza. – Rzuć to cholerne palenie, bo jeszcze z dwa lata i będziesz wyglądać jak stara, pomarszczona baba! Rób śniadanie, zjemy i jedziemy do Dźwirzyna! – wyrzucał z siebie słowa podniesionym głosem, czując coraz większą złość, rosnącą i rozdymającą mu głowę jak balon.
Hanka w milczeniu ominęła go i weszła do pokoju. Siadła na brzegu łóżka. Widział, jak przegryza wargi i nerwowo splata dłonie.
– Nigdzie nie jadę. Chcesz, to jedź sam – powiedziała cicho.
Patrzył na nią ze złością, która po chwili zmieniła się w irytację, a ta w pełną litości pogardę. Naprawdę sądzi, że będzie z tego powodu załamany? Że utonie w rozpaczy, bo królewna ma okres czy jakiś inny pieprzony PMS i wali jej na głowę? „O nie, słoneczko. Nie ta droga, nie ten adres”. Skrzywił się w ironicznym uśmiechu. Chętnie pojedzie sam. W mózgu automatycznie uwolniło mu się znów wspomnienie ciepłego kobiecego ciała i ulotny zapach perfum… Wszedł zdecydowanym krokiem do pokoju. Nie patrząc w stronę żony, otworzył szafę, wyjął z niej swoją małą sportową torbę, ręcznik, parę kremowych spodni i białą koszulkę polo marki Lacoste, jedną z ulubionych. Z półki w łazience wziął jeszcze dezodorant. Wychodząc z pokoju, odwrócił głowę w stronę Hanki.
– Pa, kochanie. Pieprz się – rzucił z szerokim uśmiechem.
***
– Niestety, w tej chwili nie mamy żadnych wolnych pokoi. – Potężna kobieta w czarnej wydekoltowanej sukience i z upiętymi w kok włosami w nieokreślonym słomianym kolorze bezradnie rozłożyła ręce.
– Zależy mi dosłownie na dwóch noclegach. Może pani jednak coś wymyśli? – Miłosz z nadzieją zaglądał w wielki kajet, który kobieta rozłożyła przed sobą.
– No nic nie wymyślę, mamy komplet. Pokój najszybciej zwolni się w czwartek – poinformowała go, przesuwając palcem po ciągu zapisanych w zeszycie nazwisk. – Moja znajoma ma pensjonat na obrzeżach miasta. Niech pan poczeka, zaraz zadzwonię i zapytam, może u niej się coś znajdzie – zaproponowała, widząc mocno strapioną minę Miłosza, a ten z aprobatą pokiwał głową. – Niech pan poczeka – powtórzyła jeszcze raz i zniknęła za dębowymi drzwiami, które znajdowały się za jej plecami. Po kilku minutach pojawiła się znowu. – Ma pan szczęście. Jest dwuosobówka, dzisiaj się zwolniła. Tu ma pan adres. Łatwo trafić. Stąd cały czas prosto główną ulicą. – Podała mu zapisaną długopisem kartkę.
– Pensjonat Błękitna Laguna, ulica Perłowa 24. Właścicielka: Renata Kustro – przeczytał na głos.
– Niech pan się powoła na Basię. – Obdarowała Miłosza zalotnym uśmiechem.
Podziękował i wyszedł z hotelu. Przeszedł kilkadziesiąt metrów i wsiadł do swojego sportowego żółtego citroena, zaparkowanego w pobliżu małego skweru. Było południe i z nieba lał się prawdziwy żar, a on miał za sobą sześć godzin jazdy samochodem. „Niech będzie i na peryferiach, byle był tam jakiś prysznic” – pomyślał i przekręcił kluczyk w stacyjce. Auto stęknęło, zarzęziło, i tyle. Spróbował jeszcze raz. Silnik ponownie zacharczał i zgasł. „Jeszcze tego brakowało, a niech to szlag!” – zaklął w myślach. Ponownie mocno przekręcił kluczyk. Tym razem samochód odpalił. – To stanie w garażu widocznie ci nie służy, musimy coś z tym zrobić – powiedział głośno i czule poklepał deskę rozdzielczą.
Znalezienie Błękitnej Laguny rzeczywiście nie było trudne. Po kwadransie dojechał na miejsce. Właścicielka pensjonatu okazała się miłą brunetką po pięćdziesiątce.
– A to pan, od Basi. Witam, witam… Tylko że ja jeszcze nie wysprzątałam pokoju. Lokatorzy wyjechali dopiero co i będzie gotowy gdzieś za godzinkę – stwierdziła.
Miłosz spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do pierwszej. Oddałby królestwo za prysznic. Był potwornie zmęczony i głodny.
– Można tu coś zjeść w pobliżu? – zapytał.
– Naprzeciwko jest pierogarnia U Steni. Trzeba przejść jakieś trzysta metrów. Dwie przecznice dalej też jest całkiem fajna restauracja. Niech pan idzie na obiad, a jak pan wróci, pokój będzie gotowy – rzuciła gorliwie, odczytując zamiary Miłosza.
Zostawił auto na małym parkingu przed pensjonatem i ruszył do pierogarni. W sporym lokalu panował gwar i ścisk, co mogło oznaczać, że pierogi pani Steni cieszyły się w okolicy wielką popularnością. Zamówił trzy rodzaje – z mięsem, ruskie, a na deser jagodowe o wdzięcznej nazwie „jagodowa pycha w gębie”, hit sezonu, jak zapewniała sympatyczna dziewczyna za szeroką ladą. Z ledwością znalazł miejsce przy maleńkim samotnym stoliku w kącie, który właśnie zwolnił jakiś inny amator pierogów. Czekając na jedzenie, przyglądał się ludziom w barze. Opalone kobiety w krótkich spodenkach, wydekoltowanych sukienkach i krótkich spódniczkach odsłaniających brązowe od słońca uda, równie mocno opaleni mężczyźni w T-shirtach i plażowych klapkach, starsze panie i starsi panowie, rodziny z marudnymi dziećmi wiercącymi się na krzesłach. Patrząc na tę wakacyjną sielankę, poczuł się znużony. „Co ja tutaj robię? Po cholerę tu przyjechałem? Trzeba było wszystko załatwić przez telefon, a potem wysłać jej papiery rozwodowe, i tyle”. Spojrzał na zegar wiszący nad wejściem do baru: wskazywał trzynastą. A więc jeszcze sześć godzin do tego idiotycznego spotkania, spotkania w mieście, gdzie wszystko się zaczęło. W miejscu, gdzie się poznali i zakochali w sobie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Edycie właśnie dlatego zależało, by spotkać się w Kołobrzegu, ale nie protestował. Było mu to obojętne. Dziś chce to tylko zakończyć, nic więcej.
Z zamyślenia wytrącił go głos sympatycznej dziewczyny zza lady, która informowała, że jego porcja pierogów jest już gotowa. Gdy wrócił z dymiącymi talerzami, przy stoliku obok siadała właśnie jakaś para. On wysoki i zwalisty, w niebieskiej koszuli i dżinsowych spodniach, ona drobna brunetka w białej sukience i kremowym sweterku przewieszonym przez ramiona. Byli wyraźnie w złych nastrojach. Mężczyzna zdenerwowanym głosem zapytał kobiety, co jej zamówić, a gdy ta odparła, że obojętnie, gwałtownie wstał od stolika i zamaszystym krokiem ruszył w stronę kasy. Kobieta nagle jakby skuliła się w sobie. Oparła łokcie na stoliku, objęła dłońmi twarz i odwróciła głowę w stronę wielkiej szklanej ściany. Miłosz siedzący metr, może dwa za jej plecami obserwował jej profil. Miała ładne, trochę nietypowe rysy twarzy. Po chwili zrozumiał, że tą dziwną, skuloną pozą najprawdopodobniej broni się przed wybuchem płaczu. Zrobiło mu się jej szczerze żal, ale tylko przez chwilę, bo jego myśli znów skupiły się na tym, co go czekało za kilka godzin. Zabierając się za pierogi z jagodami, próbował przeanalizować ostatni rok swego małżeństwa. Wrócił do momentu, gdy wydawało się, że wszystko jeszcze będzie dobrze. To był koniec marca. Edyta zadzwoniła z informacją, że za kilka dni przyjedzie na cały miesiąc do domu, bo jej firma realizuje jakiś ważny kontrakt we Wrocławiu i ona ma to wszystko koordynować. Był wówczas od kilku dni w Londynie. Następnego dnia wracał do domu i telefon od żony go ucieszył. Miał nadzieję, że ich życie wróci do normy, że przekona ją do powrotu na stałe. Zarabiał przecież znakomicie, a Jasiek potrzebował matki na miejscu. Poza tym otworzenie filii firmy w Londynie wiązało się z koniecznością wylotów przynajmniej kilka razy w roku do tego miasta i był zmuszony w tym czasie zostawiać syna pod opieką teściowej. Powrót Edyty do domu rozwiązałby wszystko. Wpadł wtedy na ten idiotyczny pomysł, że pojedzie po nią do Świnoujścia, że zrobi jej niespodziankę. Wyjechał z Wrocławia dość późno, gdyż zatrzymały go sprawy w firmie i w Świnoujściu był późnym wieczorem. Wspomnienie tamtego wieczoru wróciło nagle z taką siłą, że rzucił widelec i z niechęcią odsunął talerz. Piotr Stencel, niezastąpiony szef Edyty w pokoju hotelowym z jego żoną. Co za ironia losu. Potem były płaczliwe telefony, tłumaczenia, prośby, błagania, a on nawet nie mógł słuchać jej głosu. Mdliło go. Mdliło go, gdy na nią patrzył, więc służbowy miesiąc we Wrocławiu spędziła u matki. Dzisiaj też nie chciał jej widzieć, ale zniesie to jakoś i zakończy ten etap raz na zawsze. Nie miał już żadnych wątpliwości, nie wahał się. To koniec. Z tym twardym postanowieniem wstał z krzesła i udał się w stronę wyjścia. Mijając stolik, przy którym siedziała odwrócona tyłem kobieta, odruchowo spojrzał na jej twarz. Nie zwróciła na niego uwagi. Jej oczy bez wyrazu wpatrywały się w twarz siedzącego naprzeciw mężczyzny, który coś jej tłumaczył, nerwowo gestykulując. Miłosz wyszedł na rozświetloną słońcem ulicę i nie spiesząc się, ruszył w stronę pensjonatu.
***
– I czemu nie jesz? – Hubert nerwowym ruchem przesunął talerz z dymiącymi pierogami w stronę Hanki. – Przestań robić tę minę cierpiętnicy i jedz, do cholery! – rzucił i nerwowo sięgnął do kieszeni po telefon, który właśnie zadzwonił. – Cześć Witek, cześć! I co tam słychać? – Na twarzy Huberta w jednej chwili pojawił się szeroki uśmiech. Patrzyła znów na te jego białe zęby i przygryzane co chwila w trakcie rozmowy wargi. Mimowolnie chwyciła widelec i zaczęła bezmyślnie grzebać nim w talerzu. – Dzisiaj? No nie wiem, czy dzisiaj dam radę. Mieliśmy z żoną pojechać wieczorem do portu. – Hubert wbił wzrok w jej twarz. Odruchowo rozłożyła ręce i pokręciła głową, dając mu do zrozumienia, że nie ma sprawy. Nie muszą nigdzie dzisiaj jechać. – No dobra, jesteśmy umówieni. To do wieczora. Trzymaj się. – Odłożył telefon na stół i chwycił widelec. – Umówiłem się z Witkiem, chce mnie poznać z tym deweloperem z Krakowa. Wiesz, z tym, co te domki u nas będzie budować. Z tego naprawdę może wyjść niezła kasa… – Hubert nie krył ekscytacji. – No jedz, jedz kobieto. Świetne te pierogi, naprawdę. A do portu pojedziemy jutro, dobrze? – Przekrzywił filuternie głowę z ustami pełnymi pierogów i zajrzał jej w oczy. – No już, już maleńka, nie obrażaj się, przecież wszystko sobie wyjaśniliśmy. – Na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech, a ręka z widelcem powędrowała w stronę jej głowy, ale odchyliła się, unikając jego dotyku.
– W porządku, już mi przeszło. – Wysiliła się na sztuczny uśmiech i zaczęła powoli jeść. Pierogi z jagodami okazały się znakomite, a cicha radość z faktu, że Huberta wieczorem nie będzie, przyćmiła nieco przykre wydarzenia poranka. Kłócili się. Krótko, ale bardzo intensywnie. Wstała, gdy jeszcze spał. W szlafroku poszła do kuchni. Wstawiła wodę na kawę i zaczęła kroić chleb na kanapki, gdy w drzwiach pojawiła się właścicielka pensjonatu.
– Dzień dobry, pani Hanno. Dobrze że panią widzę. Wprawdzie trochę mi niezręcznie… – Kobieta spuściła na chwilę wzrok i oparła się o blat, splatając ramiona na klatce piersiowej. – Muszę panią zapytać. W niedzielę wieczorem, gdy pani mąż tu przyjechał dość późno… – Pani Renia spojrzała na nią uważnie i zrobiła znaczącą przerwę, a Hankę uderzyła nagła fala gorąca.
– No proszę w końcu powiedzieć, o co chodzi – wykrztusiła, siląc się na uśmiech.
– Pani Haniu, znamy się już trochę… W innym przypadku w życiu bym się nie wtrącała, przysięgam. Ale to mnie jakoś tak męczy. Bo jak pan Hubert przyjechał, to nie był sam, była z nim blondynka, taka dość młoda. – Kobieta wyraźnie ściszyła głos i zaczęła mówić do Hanki niemal szeptem. – Zapukali do mnie, a pani mąż przedstawił ją jako swoją kuzynkę i poprosił, żebym dała jej jakiś pokój na tę jedną noc, bo ona biedna nie ma się gdzie podziać. Dokładnie tak powiedział: „ona biedna” – relacjonowała pani Renia, intensywnie gestykulując, a Hanka czuła, jak oblewa ją zimny pot.
– Tak, tak… pani Reniu – wybąkała niepewnie, czując, że dla odmiany teraz zaczynają ją palić policzki. – To kuzynka… taka dalsza, męża… z Gdańska. Przypadkiem spotkał ją na plaży. Ja w tym dniu źle się czułam i on sam… tam… a ta kuzynka, no… uciekł jej ostatni autobus, rozumie pani… – Hanka plątała się coraz bardziej, czując na sobie uważne spojrzenie właścicielki pensjonatu.
W końcu ta wzruszyła ramionami.
– No cóż, pani Haniu, pani wie, że teraz to wszystko zajęte, nie ma wolnych pokoi. Ale pan Hubert tak nalegał i tak prosił, że pozwoliłam jej się przespać u siebie w mieszkaniu na dole, a on zapłacił. – Kobieta znów znacząco spojrzała na Hankę.
– Bardzo pani dziękuję, to naprawdę miłe z pani strony. – Hanka z ulgą usłyszała, że w elektrycznym czajniku woda zaczyna bulgotać. Napełniła kubki z kawą wrzątkiem i wzięła obydwa w dłonie. – Otworzy mi pani drzwi do pokoju? – poprosiła, mijając kobietę, a ta natychmiast wyprzedziła Hankę o krok i spełniła jej prośbę.
Stukot otwieranych drzwi obudził Huberta. Gdy kilka minut potem zapytała go tajemniczą blondynkę, którą przywiózł w nocy do pensjonatu, powiedział bez mrugnięcia okiem:
– Aaaa, to kuzynka Witka. Przyjechała na kilka dni, wiesz, taka niezaplanowana wizyta w Kołobrzegu. Okazało się, że jakiś pokój w hoteliku, gdzie mieszka Witek, znajdzie się dopiero następnego dnia. Nie miała się gdzie podziać, więc zabrałem ją do pensjonatu. Pani Renia okazała się tak miła, że przygarnęła ją na noc. A co, pochwaliła się?
– Była nieco zaskoczona, bo przedstawiłeś ją jako swoją kuzynkę. – Hanka wyszła na balkon i zapaliła papierosa. – Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? – krzyknęła w stronę pokoju
– A ty dlaczego nam spieprzyłaś niedzielę? – usłyszała nagle tuż za plecami. Hubert stał oparty o framugę. Miał zmienioną, ściągniętą gniewem twarz. – No dlaczego nie pojechaliśmy razem do tego pieprzonego Dźwirzyna?! Cały dzień udawałaś wielce obrażoną świętą krowę, a mogłaś wieczorem jechać ze mną na kolację z Witkiem, wtedy pani Renia nie musiałaby zdawać ci tych chorych relacji, a ty nie pytałabyś teraz „dlaczego mi nie powiedziałeś?” – przedrzeźniał ją celowo, naśladując jej głos.
– Daj już spokój. – Hanka zgasiła papierosa, po czym spróbowała ominąć męża i wejść do pokoju, ale ten zagrodził jej drzwi ręką. Żałowała, że w ogóle zapytała o blondynkę i poruszyła temat niedzieli.
– Mało ci spokoju?! Tylko spokój i spokój?! – wysyczał jej w twarz i ścisnął ramię. – Jesteś moją żoną, do cholery – powiedział już głośniej i pociągnął ją za sobą do pokoju, po czym odepchnął ze złością.
– Nie traktuj mnie w ten sposób, nie jestem meblem do przestawiania! – krzyknęła, nie potrafiąc nad sobą zapanować, a on odwrócił się nagle w jej stronę z poczerwieniałą twarzą. Była przekonana, że spróbuje ją uderzyć. Zamachnął się: wyraźnie widziała ten nagły ruch ręki i instynktownie zrobiła unik. – Oszalałeś?! – Przerażona cofnęła się na balkon i zamknęła za sobą drzwi na klucz, a on podbiegł i zaczął szarpać klamkę.
– Otwieraj natychmiast te drzwi! Hanka! Hanka, no co jest?! Mówię do ciebie!
Spojrzała nieprzytomnie na męża, który potrząsał jej ramieniem.
– No kończ już, musimy iść, przecież chciałaś na plażę. – Hubert patrzył na nią nieco zdziwiony. – Coraz częściej miewasz stany dziwnego zamyślenia, słonko – mruknął, zbierając na różową plastikową tacę talerze i sztućce.
„Z nim serio jest coś nie tak” – pomyślała, odprowadzając wzrokiem męża niosącego tacę z brudnymi talerzami na stojak w drugim końcu sali. Wstała, chwyciła przewieszoną przez oparcie krzesła torebkę, przysunęła je do stolika i ruszyła w stronę wyjścia. Gdy na ulicy przeglądała się w ogromnej szklanej ścianie lokalu, Hubert do niej dołączył.
– O której się umówiłeś z tym swoim Witkiem? – zapytała, gdy zmierzali w stronę pensjonatu.
– O dziewiętnastej trzydzieści. Myślę, że jakieś dwie godzinki i będę z powrotem.
– Widzę, że jego towarzystwo bardzo przypadło ci do gustu. – Hanka odruchowo przygładziła ręką włosy i spojrzała na męża. – A kuzynka też będzie?
– No raczej nie, to typowo biznesowe spotkanie – odpowiedział, zakładając okulary przeciwsłoneczne.
Do pensjonatu dotarli w całkowitym milczeniu.
***
W restauracji panował o tej porze duży tłok, mimo to zauważył ją od razu. Siedziała w głębi sali, przy małym dwuosobowym stoliku nakrytym błękitnym, spływającym do ziemi obrusem. Szczupła, drobna, w kremowej sukience z cienkimi ramiączkami, podobnej do tej, jaką kilka lat temu przywiózł jej z podróży służbowej do Francji. Przed nią stała lampka czerwonego wina. Jak zwykle paliła papierosa, ale gdy zobaczyła go z daleka, natychmiast zdusiła go w popielniczce. Widział ją pierwszy raz od wielu miesięcy i poczuł dziwne ukłucie w sercu. Ale to było tylko mgnienie. Powoli podszedł do stolika. Zerwała się, by go uściskać, ale chwycił ją za przeguby rąk, zanim te zdążyły opaść na jego ramiona, i delikatnie odepchnął od siebie.
– Cześć. Darujmy sobie te radosne powitania – powiedział opanowanym głosem i usiadł na krześle naprzeciwko.
Opuściła ręce, odruchowo wygładzając mocno dopasowaną sukienkę i również opadła na krzesło. Przegryzła lekko zębami mocno czerwone wargi i objęła dłońmi lampkę z winem.
– Gdzie się zatrzymałeś? – spytała, wbijając wzrok w jego splecione dłonie oparte o stół.
– W niedużym hoteliku przy ulicy Perłowej. Całkiem ładne i spokojne miejsce – odparł, przyglądając się twarzy żony. Jak zwykle zadbała o nienaganny makijaż, podkreślający jej regularne rysy i wielkie błękitne oczy. Co za ironia. To w tych oczach zakochał się wiele lat temu właśnie tutaj, w Kołobrzegu, gdy z kolegami ze studiów spędzali tygodniowe wakacje pod namiotem. Po mocno zakrapianej nocy w jakimś barze wracali chwiejnym krokiem na pole namiotowe, mijając dwie szczupłe blondynki w obcisłych szortach. Jeden z kolegów, pies na baby, jak o nim żartobliwie mawiali, nie omieszkał rzucić jakimś niewybrednym komentarzem w stronę zgrabnych dziewczyn. Jedna z nich natychmiast zareagowała.
– Jakiś problem, chłopcy?
Odwrócił się wtedy zaciekawiony i w bladym świetle latarni ujrzał drobną, delikatną twarz z wielkimi błyszczącymi oczami.
– Nie mamy żadnego problemu, aniołku – odpowiedział z szerokim uśmiechem, co trochę zbiło dziewczynę z tropu, ale nie dała za wygraną.
– No to biegnijcie do łóżeczek, dobrze się wyśpijcie, a kultura rano wróci – rzuciła, wyjmując z torebki papierosa.
Po chwili obie skręciły w boczną uliczkę, a on…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej