Kochankowie z deszczu - Czapczyńska Małgorzata - ebook + książka

Kochankowie z deszczu ebook

Czapczyńska Małgorzata

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy siła miłości wystarczy, by zmienić wszystko?

Hanka tkwi w nieszczęśliwym małżeństwie, bo nie ma odwagi, by je zakończyć. Od lat tłumi w sobie żale i pretensje, stara się nie myśleć o przeszłości ani o przyszłości. Podczas urlopu w Kołobrzegu poznaje intrygującego mężczyznę, z którym szybko nawiązuje nić porozumienia. Już od pierwszej rozmowy między nią a Miłoszem zaczyna się rodzić uczucie, którego oboje od dawna nie doświadczyli.

Miłosz podjął decyzję, że rozwodzi się z żoną, która go zdradzała. Edyta ma jednak inne plany – nie odpuści bez walki i jest gotowa posunąć się naprawdę daleko, by zatrzymać go przy sobie.

Nowe, szczęśliwsze życie można zacząć w każdej chwili. Nawet wtedy, gdy myślimy, że wszystko już przeżyliśmy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 260

Oceny
4,6 (11 ocen)
7
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Dobrze spędzony czas

Mamy tylko jedno życie i nikt nie ma prawa decydować za nas o tym, jak je przeżyjemy. Wszyscy doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Dlaczego więc ta znana nam prawda w życiu dla tak wielu z nas jest niestety tylko teorią? Dlaczego to nasze życie staje się często życiem dla innych? Życiem wbrew sobie, w którym my sami jesteśmy tylko cieniem. Nasze uczucie, potrzeby i pragnienia przestają mieć znaczenie. Odpowiedzi na te wszystkie pytania i rozważania poszukamy dziś wspólnie na podstawie przeczytanej przeze mnie w ostatnim czasie powieść Małgorzaty Czapczyńskiej „Kochankowie z deszczu”, z której recenzją dziś do was przychodzę. Poznajcie Hankę Łagowską, kobietę tkwiącą w toksycznym małżeństwie w cieniu despotycznego męża, przy którym czuje się nikim. Pan i władca nie szczędzi żonie obelg, poniżania i upokarzania, a ona podporządkowuje się jego woli, by uniknąć coraz częściej zdarzającej się z jego strony agresji słownej i fizycznej. Nasza bohaterka, mając w sercu wzorce wyniesione z do...
10

Popularność




Autorka: Małgorzata Czapczyńska

Redakcja: Magdalena Binkowska

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Anna Jamróz

eBook: Atelier Du Châteaux

 

Redaktor prowadząca: Natalia Ostapkowicz

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Małgorzata Czapczyńska

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki, bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2023

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-150-0

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Od autorki

Część pierwsza. Kołobrzeg

Część druga. Wrocław

Kilka słów na koniec

Od autorki

Hi­sto­ria opo­wie­dzia­na w tej ksi­ążce nie wy­da­rzy­ła się na­praw­dę. Ale po­dob­ne hi­sto­rie wy­da­rza­ją się ka­żde­go dnia w ty­si­ącach miejsc na świe­cie. I cho­ćby nie wiem jak ka­żda z nich wy­da­wa­ła się skom­pli­ko­wa­na, to tak na­praw­dę ka­żda hi­sto­ria o mi­ło­ści jest bar­dzo pro­sta.

Bo mi­ło­ść albo jest, albo jej nie ma.

Część pierwsza. Ko­ło­brzeg

Sa­mo­chód su­nął nie­mal bez­sze­lest­nie wąską as­fal­to­wą dro­gą. Han­ka z przy­jem­no­ścią pa­trzy­ła na ci­ągnące się wzdłuż po­bo­cza zie­lo­ne kwie­ci­ste łąki i zło­te dy­wa­ny zbóż ugi­na­jących się pod ci­ęża­rem na­brzmia­łych kło­sów.

– To psze­ni­ca? – za­py­ta­ła męża, prze­ry­wa­jąc dłu­gą ci­szę, jaka trwa­ła w sa­mo­cho­dzie od ich wy­jaz­du z przy­dro­żne­go baru, gdzie za­trzy­ma­li się, by zje­ść obiad.

Nie po­pa­trzył na­wet w stro­nę zbo­ża.

– Tak – stwier­dził krót­ko.

Przy­gląda­ła mu się przez chwi­lę. Miał ład­ny pro­fil z moc­no za­ry­so­wa­nym pod­bród­kiem i kil­ku­dnio­wym za­ro­stem. „Ci­ągle jest bar­dzo przy­stoj­ny” – po­my­śla­ła bez emo­cji. Dwa­dzie­ścia lat temu, gdy od­wo­ził ją z pierw­szej rand­ki, zer­ka­ła na nie­go z za­chwy­tem przez całą dro­gę. Uzmy­sło­wi­ła so­bie wów­czas, że ma mo­ty­le w brzu­chu i że mu­szą to być do­kład­nie ta­kie same mo­ty­le w brzu­chu, ja­kie przy­tra­fia­ły się bo­ha­ter­kom ro­man­sów, w któ­rych się za­czy­ty­wa­ła jako na­sto­lat­ka. Za­trzy­mał wte­dy sa­mo­chód przed do­mem bab­ci Ma­rzan­ny w Le­śni­cy, gdzie miesz­ka­ła przez cały okres stu­diów, zga­sił sil­nik i od­wró­cił gło­wę w jej stro­nę. Pa­trzy­li so­bie w oczy w ab­so­lut­nej ci­szy. Kom­plet­nie zdrętwia­ła i nie mo­gła opa­no­wać od­de­chu, a on na­gle się po­chy­lił i po­ca­ło­wał ją w po­li­czek.

– Do ju­tra, słon­ko – wy­szep­tał.

Szła do domu na chwiej­nych no­gach, czu­jąc na ple­cach jego spoj­rze­nie. Gdy za­my­ka­ła za sobą drzwi, ci­ągle mia­ła od­rętwia­łe nogi i pul­su­jące skro­nie. Uśmiech­nęła się tro­chę iro­nicz­nie na tam­to wspo­mnie­nie.

– Da­le­ko jesz­cze? – za­py­ta­ła, pa­trząc przed sie­bie.

Nie od­po­wie­dział. Drga­jące mia­ro­wo ko­ści po­licz­ko­we i zmie­nio­ne w wąską li­nię usta zdra­dza­ły, że ci­ągle jest zde­ner­wo­wa­ny. W przy­dro­żnym ba­rze o wdzi­ęcz­nej na­zwie Sto­krot­ka, gdzie się za­trzy­ma­li po kil­ku go­dzi­nach jaz­dy, pa­trzy­ła tępo na te usta, na wy­krzy­wio­ne war­gi Hu­ber­ta, trzy­ma­jąc w ręku wi­de­lec. Po­ru­sza­ły się szyb­ko, uka­zu­jąc co chwi­lę jego rów­ne, bia­łe zęby. Nie sły­sza­ła słów, któ­re mąż wy­rzu­cał z gar­dła jak la­wi­nę, sku­pi­ła wzrok na punk­ci­ku bia­łej śli­ny ze­bra­nej w kąci­ku jego ust. Wzdry­gnęła się do­pie­ro, gdy za­czął krzy­czeć.

– Ty mnie w ogó­le słu­chasz! Do­cie­ra do cie­bie, co mó­wię?!

Sie­dzący obok przy sto­li­ku star­szy mężczy­zna od­wró­cił na­gle gło­wę w ich stro­nę i na chwi­lę za­ma­rł w bez­ru­chu.

– Sły­szę – po­wie­dzia­ła ze zło­ścią. – Słu­cham tego re­gu­lar­nie od lat i od lat po­wta­rzam ci, że nie je­stem two­ją wła­sno­ścią! – Rzu­co­ny przez nią wi­de­lec od­bił się od bla­tu i upa­dł z ru­mo­rem tuż przy no­dze star­sze­go pana. Mężczy­zna na­tych­miast się schy­lił, pod­nió­sł go i od­dał jej. Był zmie­sza­ny.

Han­kę ogar­nęła fala go­rąca. Ze sztucz­nym uśmie­chem po­dzi­ęko­wa­ła, po czym od­su­nęła ta­lerz, wsta­ła i wy­szła z baru. Usia­dła na ław­ce, za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa i wbi­ła wzrok w zie­lo­ną ścia­nę lasu ro­snące­go na­prze­ciw­ko. Po­przed­nie­go dnia obie­ca­ła Hu­ber­to­wi, że wró­ci wcze­śniej z wy­daw­nic­twa. Mia­ła być w domu przed szes­na­stą, była o dwu­dzie­stej.

– Ha­nia, no przy­kro mi. Wiem, że ju­tro wy­je­żdżasz na urlop, ale Szy­mon za­wa­lił re­dak­cję no­wej ksi­ążki Kry­siu­ka, Na­ta­lia ma ro­bo­ty po uszy, a wiesz, że ter­mi­ny go­nią. – Go­śka utkwi­ła w niej bła­gal­ny wzrok.

– No do­bra, ale we­zmę ro­bo­tę do domu – od­po­wie­dzia­ła po chwi­li za­sta­no­wie­nia i wsta­ła z krze­sła z za­mia­rem wy­jścia.

– Nie, nie, ko­cha­na moja, pro­szę, zo­stań i po­pra­cuj z Szy­mo­nem. Po­każ mu co i jak, bo ju­tro znik­niesz mi na całe dwa ty­go­dnie i co ja sama bied­na zro­bię? – Go­śka zło­ży­ła dło­nie jak do mo­dli­twy i pa­trzy­ła na nią bła­gal­nym wzro­kiem. Nie mo­gła od­mó­wić na­czel­nej i swo­jej wie­lo­let­niej przy­ja­ció­łce. Zo­sta­ła. Szy­mon, tuż po stu­diach, był no­wym na­byt­kiem w wy­daw­nic­twie. Mło­dy, am­bit­ny, jesz­cze nie­ska­żo­ny ru­ty­ną. Lu­bi­ła go i lu­bi­ła z nim pra­co­wać. W za­sa­dzie mó­głby być jej sy­nem, ale mie­li po­dob­ne po­czu­cie hu­mo­ru, słu­cha­li po­dob­nej mu­zy­ki, dużo roz­ma­wia­li w pra­cy. Gdy do­brze po dwu­dzie­stej pod­rzu­cił ją do domu, Hu­bert wła­śnie za­my­kał ga­raż. Sztyw­nym ski­nie­niem gło­wy od­po­wie­dział na dzień do­bry Szy­mo­na i rzu­cił jej wście­kłe spoj­rze­nie. Czu­jąc wi­szącą w po­wie­trzu awan­tu­rę, wy­sia­dła z sa­mo­cho­du i szyb­ko prze­mie­rzy­ła kil­ka me­trów chod­ni­ka. We­szli do domu. Podąża­jący za nią mężczy­zna z hu­kiem za­mknął drzwi.

– Mia­łaś być kil­ka go­dzin temu! Dla­cze­go ten gów­niarz znów przy­wió­zł cię do domu?! – Jego krzyk zmie­szał się z me­ta­licz­nym ude­rze­niem klu­czy od drzwi ga­ra­żu, któ­re rzu­cił na sto­lik w przed­po­ko­ju.

– Prze­pra­szam, na­praw­dę chcia­łam być wcze­śniej, ale Ma­łgo­rza­ta… – Pró­bo­wa­ła to ja­koś wy­tłu­ma­czyć, ale prze­rwał jej w pół sło­wa.

– Ty i to two­je pie­przo­ne wy­daw­nic­two. Ty i ta two­ja Go­śka. Wszyst­ko jest wa­żne, tyl­ko nie dom, nie dzie­ci, nie ja! Po co obie­cu­jesz, po cho­le­rę ci­ągle mnie okła­mu­jesz?!

Krzyk Hu­ber­ta go­nił ją, gdy szyb­ko wbie­ga­ła po scho­dach do swo­je­go po­ko­iku, jak czu­le na­zy­wa­ła mały do­mo­wy azyl, w któ­rym wie­czo­ra­mi pra­co­wa­ła. Za­mknęła drzwi, usia­dła na ka­na­pie i przy­ci­snęła moc­no ręce do uszu. „Uff, jak do­brze, że Iga i Mi­chał nie mu­szą tego wy­słu­chi­wać” – po­my­śla­ła z ulgą. Kil­ka dni wcze­śniej od­wie­źli dzie­ci do jej ro­dzin­ne­go domu w Sta­rej Hu­cie, gdzie od kil­ku lat jej sio­stra wraz ze szwa­grem pro­wa­dzi­li go­spo­dar­stwo agro­tu­ry­stycz­ne. Uwiel­bia­ły tam spędzać wa­ka­cje.

Przez chwi­lę na­słu­chi­wa­ła kro­ków męża na scho­dach. Nie wsze­dł za nią, ro­bił za to po­tężny ha­łas w kuch­ni, trza­ska­jąc szu­fla­da­mi i na­czy­nia­mi. „No tak, pora ko­la­cji, mąż głod­ny, a żona szla­ja się z gów­nia­rza­mi” – po­my­śla­ła na­gle we­so­ło. Dwie go­dzi­ny pó­źniej, gdy ko­ńczy­ła pa­ko­wa­nie i szar­pa­ła się z zam­kiem wa­liz­ki, pod­sze­dł na­gle od tyłu i moc­no ob­jął ją w pa­sie.

– I tak je­steś tyl­ko moja, praw­da? – po­wie­dział wład­czym to­nem i po­ca­ło­wał ją w kark. Zro­bi­ło jej się nie­do­brze, ale z nie­mą zgo­dą po­zwo­li­ła się przy­tu­lać.

Gdy wy­je­żdża­li nad ra­nem, nic nie za­po­wia­da­ło ko­lej­nej bu­rzy, ale koło dzie­si­ątej za­dźwi­ęczał dzwo­nek jej te­le­fo­nu. To był Szy­mon.

– Ha­niu, dzi­ęki za po­moc. Sie­dzia­łem dziś do czwar­tej rano, zdąży­łem ze wszyst­kim i wy­szło na­praw­dę do­brze – po­in­for­mo­wał ją ra­do­śnie.

– Ależ nie ma spra­wy, Szy­mon, cie­szę się – skwi­to­wa­ła z uśmie­chem, a on ży­czył jej uda­ne­go urlo­pu. Po­dzi­ęko­wa­ła i odło­ży­ła te­le­fon.

– Je­steś z tym smar­ka­czem na ty? – Hu­bert rzu­cił jej wście­kłe spoj­rze­nie.

– A dla­cze­go nie, to ko­le­ga z pra­cy – od­pa­rła, pró­bu­jąc za­cho­wać spo­kój, ale to jesz­cze bar­dziej go roz­ju­szy­ło. Po dwóch go­dzi­nach kłót­ni, prze­pla­ta­nej wro­gim mil­cze­niem, za­trzy­ma­li się przy za­je­ździe Sto­krot­ka.

Hu­bert wy­sze­dł z baru po dzie­si­ęciu mi­nu­tach. „No tak, cały on. Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie zja­dł stek, za któ­ry za­pła­cił” – po­my­śla­ła z nie­chęcią i po­de­rwa­ła się z ław­ki. Nie pa­trząc w jej stro­nę, za­ma­szy­stym kro­kiem ru­szył w stro­nę za­par­ko­wa­ne­go sa­mo­cho­du. Otwo­rzy­ła drzwi, gdy już sie­dział za kie­row­ni­cą.

– Je­steś bez­na­dziej­na – wy­ce­dził, prze­kręca­jąc klu­czyk w sta­cyj­ce. Sa­mo­chód ru­szył, a ona po raz set­ny, po raz ty­si­ęcz­ny po­czu­ła się bez­na­dziej­na. Czu­ła się ni­kim. Pani Han­na Ła­gow­ska Wiel­kie Nic.

Na­gle ogar­nęła ją dziw­na fala obo­jęt­no­ści. Chce tyl­ko spo­ko­ju. Chce do­je­chać na miej­sce, roz­pa­ko­wać wa­liz­ki, po­ło­żyć się na przy­kry­tym kra­cia­stym ko­cem łó­żku i za­snąć. Po­tem wy­pić kawę na ta­ra­sie i obej­rzeć cu­dow­ny za­chód sło­ńca na molo w ko­ło­brze­skim por­cie. Już trze­ci raz z rzędu je­cha­li na urlop do Ko­ło­brze­gu i trze­ci raz do tego sa­me­go, spraw­dzo­ne­go pen­sjo­na­tu przy uli­cy Per­ło­wej. „Boże, jak ja wy­trzy­mam te dwa ty­go­dnie…” – po­my­śla­ła, a do oczu na­pły­nęły jej łzy.

***

Mi­łosz Kry­nie­wicz, wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny mężczy­zna, wy­nu­rzył się z ba­se­nu i usia­dł na jego kra­wędzi.

– No, Bar­tek, da­waj, da­waj. Coś kiep­sko ci dzi­siaj idzie! – krzyk­nął z sze­ro­kim uśmie­chem do mężczy­zny pły­nące­go w jego stro­nę. Ten wy­ko­nał jesz­cze kil­ka za­ma­szy­stych ru­chów w wo­dzie i po chwi­li usia­dł obok przy­ja­cie­la.

– Zde­cy­do­wa­nie brak kon­dy­cji, mu­szę to nad­ro­bić. Do wrze­śnia zdążę – stwier­dził, na­rzu­ca­jąc ręcz­nik na ra­mio­na.

– No nie wiem, nie wiem. – Mi­łosz uśmiech­nął się sze­ro­ko i po­kle­pał przy­ja­cie­la po ra­mie­niu. We wrze­śniu pla­no­wa­li co­rocz­ny wspól­ny wy­pad na nur­ko­wa­nie do Egip­tu. To była ich pa­sja od lat. Mi­łosz cie­szył się, że Bar­tek tym ra­zem we­źmie udział w wy­pra­wie. Ostat­ni rok był dla jego przy­ja­cie­la praw­dzi­wym kosz­ma­rem. Na­gła śmie­rć ojca w wy­pad­ku, po­tem wie­lo­mie­si­ęcz­ne zma­ga­nie się z de­pre­sją. Na szczęście mło­dy, sil­ny or­ga­nizm wy­sze­dł z tego wszyst­kie­go obron­ną ręką. Jego ży­cie po­wo­li wra­ca­ło do nor­my.

– A ty w ko­ńcu zde­cy­do­wa­łeś, czy le­cisz do Pol­ski? – za­py­tał Bar­tek.

– Tak, zde­cy­do­wa­łem… – Mi­łosz ci­ężko wes­tchnął. – Po­ju­trze mam sa­mo­lot. Ale kom­plet­nie nie mam ocho­ty le­cieć, to wy­my­sł Edy­ty. Bar­dzo jej za­le­ży, żeby się spo­tkać. My­ślę, że to będzie na­sza ostat­nia roz­mo­wa. – Ma­chi­nal­nie po­ki­wał gło­wą i od­ru­cho­wo spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Dłu­go tam zo­sta­niesz?

– Lecę na ty­dzień. W su­mie mam tro­chę spraw do za­ła­twie­nia. Mu­szę spraw­dzić, co w domu. Może sko­czę do War­sza­wy, może od­wie­dzę Krzy­śka w Po­zna­niu… W su­mie może być faj­nie. – Mężczy­zna mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo i trącił przy­ja­cie­la ra­mie­niem.

– No a z Edy­tą to de­fi­ni­tyw­ny ko­niec? Nie da się tego ja­koś ura­to­wać?

– Nie da się, to za­mkni­ęty roz­dział, tyl­ko że do niej to nie do­cie­ra. – Mi­łosz po­de­rwał się na­gle ener­gicz­nie z mo­krej ce­ra­micz­nej podło­gi. Nie chciał roz­ma­wiać o ko­bie­cie, dla któ­rej jesz­cze rok temu zro­bi­łby wie­le, dla któ­rej za wszel­ką cenę chciał ra­to­wać kil­ku­na­sto­let­nie ma­łże­ństwo. Te­raz czuł do niej nie­chęć. – Idzie­my pod prysz­nic i le­ci­my na obiad, a po­tem mi­giem do domu. Obie­ca­łem Ja­śko­wi kino – oznaj­mił z sze­ro­kim, nie­co sztucz­nym uśmie­chem.

Gdy szli do prze­bie­ral­ni, Bar­tek przez chwi­lę z uwa­gą przy­glądał się przy­ja­cie­lo­wi.

– Słu­chaj, Mi­łek, wiem, że nie lu­bisz o tym roz­ma­wiać, wiem, że od­pa­li­ła ci okrop­ny nu­mer, ale może ze względu na Ja­śka po­win­ni­ście ra­to­wać to ma­łże­ństwo?

– Wła­śnie ze względu na nie­go nie będę już ni­cze­go ra­to­wać. On nie jest dziec­kiem, ma czter­na­ście lat. To już spo­ry fa­cet i do­kład­nie wie, co się dzie­je. Wiesz, kie­dy ostat­ni raz ją wi­dział? Trzy mie­si­ące temu i to je­dy­nie przez kil­ka go­dzin. Po­tem mama nie zna­la­zła nie­ste­ty cza­su, by przy­je­chać na jego uro­dzi­ny, zna­la­zła za to czas dla tego… – Mi­łosz prze­łk­nął śli­nę i od­ru­cho­wo za­ci­snął pi­ęści na ko­ńcach ręcz­ni­ka prze­wie­szo­ne­go przez szy­ję. Przed ocza­mi jesz­cze raz sta­nął mu ob­raz sprzed roku w ho­te­lo­wym po­ko­ju w Świ­no­ujściu – otwie­ra­jąca drzwi żona w kre­mo­wym przy­krót­kim szla­fro­ku. Jej ogrom­ne oczy, spąso­wia­łe na­gle po­licz­ki i wy­du­szo­ne z tru­dem py­ta­nie: „Mi­łosz, co ty tu­taj ro­bisz?”. A po­tem męski głos z sy­pial­ni: „Kto tam, ko­tuś?”. I po chwi­li wła­ści­ciel męskie­go gło­su w ca­łej oka­za­ło­ści za ple­ca­mi jego żony. To był jej szef. Ten nie­oce­nio­ny, nie­za­stąpio­ny Piotr Sten­cel, o któ­rym szcze­bio­ta­ła bez ko­ńca przez te­le­fon. Jej wy­baw­ca, wspa­nia­ły ko­le­ga, klucz do wiel­kiej ka­rie­ry. Mi­łosz za­ci­snął po­wie­ki i aż się wzdry­gnął.

– Chło­pie, chcesz do­żyć wrze­śnia? To le­piej nie drąż tego te­ma­tu, bo wła­sno­ręcz­nie cię udu­szę – za­żar­to­wał z tru­dem, otwie­ra­jąc Bart­ko­wi drzwi ka­bi­ny prysz­ni­co­wej. Po chwi­li cie­pły, moc­ny prysz­nic spłu­kał reszt­ki bez­sil­ne­go gnie­wu, jaki go ogar­nął kil­ka mi­nut wcze­śniej.

Pół go­dzi­ny pó­źniej zje­dli lunch w swo­im ulu­bio­nym lon­dy­ńskim pu­bie Rose and Crown i umó­wi­li się na spo­tka­nie po po­wro­cie Mi­ło­sza z Pol­ski. Le­ciał ze Stan­sted do Wro­cła­wia w po­nie­dzia­łek o osiem­na­stej. Dwa, może trzy dni w Ko­ło­brze­gu, po­tem wy­pad do War­sza­wy i może na je­den dzień do Po­zna­nia. Stęsk­nił się za sta­rą pacz­ką kum­pli od nur­ka. Od­kąd spra­wy za­wo­do­we re­gu­lar­nie przy­ga­nia­ły go na Wy­spy, miał nie­wie­le cza­su dla przy­ja­ciół. Te­raz mógł to nad­ro­bić. Parę mi­nut po pi­ęt­na­stej za­par­ko­wał sa­mo­chód przed do­mem mat­ki w Cam­den Town na obrze­żach Lon­dy­nu. W jego drzwiach nie­mal na­tych­miast uka­zał się Ja­siek. Wy­so­ki, szczu­pły, z ciem­ną czu­pry­ną, był pra­wie wier­ną ko­pią Mi­ło­sza z dzie­ci­ństwa. Je­dy­nie oczy – duże, nie­bie­skie w ciem­nej opra­wie gęstych brwi i rzęs – odzie­dzi­czył po mat­ce. „Cze­kał na mnie” – po­my­ślał Mi­łosz i uśmiech­nął się z czu­ło­ścią na wi­dok syna zbie­ga­jące­go po schod­kach z ple­ca­kiem w jed­nej i węd­ką w dru­giej ręce.

– Nie wej­dziesz? – Mat­ka, sto­jąc w drzwiach, ski­nie­niem ręki za­pra­sza­ła do środ­ka.

– Nie, mamo, o wpół do pi­ątej mamy film, mu­si­my zła­pać me­tro. A pa­mi­ętaj, że cho­dzi o no­we­go Har­ry’ego Pot­te­ra, więc to nie żar­ty. Zrób coś do­bre­go na ko­la­cję! – od­krzyk­nął zza kie­row­ni­cy i po­słał jej bu­zia­ka. Od­po­wie­dzia­ła mu kiw­ni­ęciem gło­wy i tym swo­im po­god­nym pó­łu­śmie­chem, któ­ry tak lu­bił.

Ja­siek usa­do­wił się obok, rzu­cił ple­cak na tyl­ne sie­dze­nie i z miej­sca roz­po­czął zna­jo­mą Mi­ło­szo­wi pa­pla­ni­nę.

– Wiesz, tata, roz­ma­wia­łem dzi­siaj na Gadu-Gadu z Wojt­kiem. On jesz­cze nie wi­dział tej części, bo w Pol­sce pre­mie­ra będzie do­pie­ro za ty­dzień. Ty wiesz, co to dla mnie zna­czy, że zo­ba­czę no­we­go Pot­te­ra pierw­szy, za­nim obej­rzy go Woj­tek? Nor­mal­nie sztos!

– No na pew­no, synu. Będziesz mógł mu opo­wie­dzieć cały film, łącz­nie z za­ko­ńcze­niem.

– No co ty, tata, nie żar­tuj. Wiesz, jaki jest Woj­tek. We wszyst­kim musi być pierw­szy. Ostat­nio ci­ągle się chwa­li, cze­go to nie wie o dru­giej woj­nie świa­to­wej. A naj­bar­dziej in­te­re­su­je go hi­sto­ria Dy­wi­zjo­nu 303 i w ogó­le pi­lo­ci z cza­sów woj­ny.

– No ale to chy­ba do­brze, że twój przy­ja­ciel się czy­mś in­te­re­su­je, co?

– No ja­sne. Wiesz, on ko­lek­cjo­nu­je ta­kie małe re­pli­ki ró­żnych sa­mo­lo­tów i sam też skła­da mo­de­le. Ma tego chy­ba już ze sto. O Dun­kier­ce też czy­tał.

– Na­praw­dę? Mi­łosz z uzna­niem po­ki­wał gło­wą. – No po­patrz. A ja sądzi­łem, że chło­pa­ki w two­im wie­ku to tyl­ko kom­pu­ter, gry i te­le­fo­ny.

– No, w gry też gra, tak jak ja. Ale wiesz, my tyl­ko RPG, żad­nych strze­la­nek ani ta­kich tam. A w ogó­le to tro­chę po­kłó­ci­łem się dzi­siaj z bab­cią, bo ona mówi, że Har­ry Pot­ter to ja­kieś bzdu­ry, któ­ry­mi kar­mi się dzie­ci od ma­łe­go, i po­tem dzie­cia­ki mają pro­blem z rze­czy­wi­sto­ścią. Jej zda­niem po­wi­nie­nem czy­tać Sien­kie­wi­cza albo ja­kąś tam Flu­sze­ro­wą, bo to o ży­ciu praw­dzi­wym jest i głu­po­ty nie przy­cho­dzi­ły­by mi do gło­wy. A jak jej po­wie­dzia­łem, że u mnie w kla­sie nikt nie prze­czy­tał „W pu­sty­ni i w pusz­czy”, bo stresz­cze­nia wszyst­kich lek­tur są w in­ter­ne­cie, to stwier­dzi­ła, że ten cały in­ter­net do­pro­wa­dzi kie­dyś do trze­ciej woj­ny świa­to­wej. – Ja­siek ro­ze­śmiał się w głos i otwo­rzył opa­ko­wa­nie chip­sów. – Chcesz, tata? Pa­pry­ko­we – za­py­tał i pod­su­nął to­reb­kę Mi­ło­szo­wi.

– Nie, nie, dzi­ęki. Nie ubru­dź spodni – upo­mniał syna, roz­ba­wio­ny jego pa­pla­ni­ną. – Bab­cia jest sta­rej daty, mu­sisz ją zro­zu­mieć. Dla niej wszyst­kie no­wo­ści i zdo­by­cze tech­ni­ki pach­ną dia­błem, ale Sien­kie­wicz to kla­syk i trze­ba go znać. A co do Fle­sza­ro­wej – nie Flu­sze­ro­wej, a Sta­ni­sła­wy Fle­sza­ro­wej-Mu­skat, to w za­sa­dzie mo­że­my ją so­bie od­pu­ścić. – Mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo do syna.

– Tro­chę się mar­twię, czy dam radę w ki­nie wszyst­ko zro­zu­mieć po an­giel­sku – rzu­cił Ja­siek z bu­zią pe­łną chip­sów. Do­je­żdża­li wła­śnie do sta­cji me­tra i Mi­łosz za­czął szu­kać wol­ne­go miej­sca na par­kin­gu.

– Dasz, dasz. To na­praw­dę świet­na oka­zja, by pod­szko­lić język i za­bły­snąć po­tem pi­ęk­ną an­gielsz­czy­zną przed Wojt­kiem – za­żar­to­wał, sta­jąc na miej­scu par­kin­go­wym. Prze­kręcił klu­czyk w sta­cyj­ce i przez chwi­lę in­ten­syw­nie roz­my­ślał. W ko­ńcu po­sta­no­wił za­py­tać: – Na pew­no nie chcesz le­cieć ze mną do Pol­ski, Ja­siek? Mama bar­dzo chcia­ła­by cię zo­ba­czyć. Dzwo­ni­ła kil­ka dni temu i…

– Ale ja nie chcę. Nie chcę jej wi­dzieć – uci­ął krót­ko chło­pak. Jed­no spoj­rze­nie na jego ści­ągni­ętą gry­ma­sem twarz wy­star­czy­ło, by wie­dzieć, że te­mat jest w tym mo­men­cie de­fi­ni­tyw­nie za­mkni­ęty.

Uczu­cie ego­istycz­ne­go trium­fu, ja­kie po­ja­wi­ło się w gło­wie Mi­ło­sza, szyb­ko zo­sta­ło za­stąpio­ne głębo­kim smut­kiem. „Roz­pie­przy­ła wszyst­ko, wszyst­ko, co mie­li­śmy” – po­my­ślał ze zło­ścią o pi­ęk­nej, fi­li­gra­no­wej blon­dyn­ce, któ­ra do nie­daw­na była mi­ło­ścią jego ży­cia.

Dwa dni pó­źniej ta na­tręt­na myśl to­wa­rzy­szy­ła mu nie­prze­rwa­nie w trak­cie dwu­go­dzin­ne­go lotu do Wro­cła­wia.

***

Po­kój pach­niał la­wen­dą, wo­nią zbu­twia­łych sta­rych me­bli i czy­mś bli­żej nie­okre­ślo­nym, co przy­wo­dzi­ło na myśl rze­sze lu­dzi, ja­kie prze­wi­nęły się wcze­śniej przez to miej­sce. Ta zna­jo­ma mie­szan­ka za­pa­chów na­pe­łni­ła Han­kę ra­do­sną bło­go­ścią. Rzu­ci­ła to­reb­kę na wiel­kie dwu­oso­bo­we łó­żko i ru­nęła na nie ca­łym ci­ęża­rem, aż za­jęcza­ły spręży­ny. Roz­ło­ży­ła ręce i za­mknęła oczy. Z dołu do­cho­dzi­ło we­so­łe szcze­bio­ta­nie pani Reni, wła­ści­ciel­ki pen­sjo­na­tu, i ni­ski głos Hu­ber­ta, któ­ry re­gu­lo­wał za­pła­tę za ich dwu­ty­go­dnio­wy po­byt. Le­ża­ła tak w bez­ru­chu przez kil­ka chwil, gdy w to­reb­ce ode­zwał się te­le­fon.

– I co tam, Ha­necz­ko, do­je­cha­li­ście? – Cie­pły, we­so­ły głos na­le­żał do Igi, któ­ra często lu­bi­ła zwra­cać się do mat­ki po imie­niu.

– Do­słow­nie przed kwa­dran­sem – od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem.

– A jak tam twój ko­cha­ny mąż? Już na­rze­ka? – W sło­wach cór­ki za­brzmia­ła zna­jo­ma Han­ce iro­nia.

– Kłó­ci­li­śmy się przez całą dro­gę, ale pod pen­sjo­na­tem za­mie­nił się w cho­dzącą ła­god­no­ść i te­raz pła­ci za po­byt. Za­raz pew­nie przyj­dzie i stwier­dzi, że nie po­sza­le­je­my za bar­dzo, bo po­ło­wę wy­dał już na kwa­te­rę – ro­ze­śmia­ła się Han­ka

– Oj ma­muś, ma­muś, jak ty wy­trzy­masz te dwa ty­go­dnie… – Głos Igi na­gle spo­wa­żniał.

– Nie będzie tak źle. Znasz ojca. Cza­sem po­tra­fi być miły. Zresz­tą nie za­mie­rzam się przej­mo­wać jego hu­mo­ra­mi. Przy­je­cha­łam tu od­po­cząć. A co tam u was? Jak Mi­chał?

– Chcia­łam ci po­wie­dzieć, że twój syn jest idio­tą. Ciot­ka Au­gu­sty­na mało przez nie­go wczo­raj za­wa­łu nie do­sta­ła. Ty wiesz, co zro­bi­li z Mar­cin­kiem? Przed­wczo­raj po­szli na ja­kieś łąki i zła­pa­li wiel­ką, czar­ną ro­pu­chę. Przy­nie­śli ją w sło­iku, a w dru­gim mie­li ko­ni­ki po­lne. Też ich tam na­ła­pa­li. I wiesz, trzy­ma­li to ro­pu­szy­sko w po­ko­ju Mar­ci­na i kar­mi­li tymi ko­ni­ka­mi. Dasz wia­rę? Ciot­ka we­szła tam wczo­raj, żeby po­sprzątać… – Co­raz we­sel­szy głos cór­ki w te­le­fo­nie za­mie­nił się na­gle w nie­opa­no­wa­ny śmiech.

– No i co się sta­ło? – Han­ka rów­nież nie mo­gła opa­no­wać we­so­ło­ści.

– A jak my­ślisz? Usły­sza­ły­śmy z Ka­ro­li­ną po­tężny wrzask, a po chwi­li ciot­ka wy­pa­dła z po­ko­ju, za­trza­snęła za sobą drzwi i jak wy­bie­gły­śmy do przed­po­ko­ju, to sta­ła tam, prze­bie­ra­ła no­ga­mi w miej­scu i krzy­cza­ła: „Ja ich za­bi­ję!!! Nor­mal­nie za­bi­ję smar­ka­czy!”. – Iga le­d­wie skła­da­ła sło­wa, bo aż du­si­ła się ze śmie­chu. – Bo ta ro­pu­cha, mamo, wy­la­zła z tego sło­ika i sie­dzia­ła pod łó­żkiem. Ciot­ka my­śla­ła, że to ja­kaś skar­pet­ka Mar­ci­na i schy­li­ła się po nią… No i wiesz… Ha, ha! I po­tem przy ko­la­cji stwier­dzi­ła, że było to naj­bar­dziej trau­ma­tycz­ne prze­ży­cie w jej ży­ciu. Oczy­wi­ście chło­pa­ki mu­sie­li wy­nie­ść to zoo z domu. – Głos cór­ki za­mie­nił się w ci­ągły pisk ra­do­ści. Han­kę też roz­ba­wił do łez ob­raz prze­ra­żo­nej Au­gu­sty­ny, w któ­rej od dziec­ka samo sło­wo „żaba” bu­dzi­ło strach i obrzy­dze­nie. Śmia­ły się ser­decz­nie przez dłu­ższą chwi­lę, aż do po­ko­ju wsze­dł Hu­bert z tor­ba­mi.

– A z kim ty tam tak we­so­ło roz­ma­wiasz?

– Z Igą, już ko­ńczy­my. Cór­cia, po­zdrów ciot­kę ode mnie i trzy­maj tro­chę w ry­zach Mi­cha­ła. Masz po­zdro­wie­nia od ojca – po­wie­dzia­ła, od­czy­tu­jąc po­le­ce­nie z ge­stów męża.

– Se­rio? No coś ta­kie­go. Też go po­zdrów. Trzy­maj się ma­muś i baw się do­brze. Do zo­ba­cze­nia za dwa ty­go­dnie.

– Pa, ko­cha­nie. – Han­ka z uśmie­chem odło­ży­ła te­le­fon. Nikt tak jak Iga nie po­tra­fił po­pra­wić jej na­stro­ju. Jak na szes­na­sto­lat­kę była nad wy­raz roz­sąd­ną dziew­czy­ną i świet­ną przy­ja­ció­łką. Ro­zu­mia­ły się zna­ko­mi­cie.

– Za­pła­ci­łeś pani Reni? – za­py­ta­ła męża

– No. Ty­si­ąc czte­ry­sta po­szło. Mu­si­my roz­sąd­nie wy­da­wać pie­ni­ądze – od­po­wie­dział, upy­cha­jąc wa­liz­kę w sza­fie. Han­ka z tru­dem opa­no­wa­ła wy­buch śmie­chu. Czu­ła, że nic i nikt nie będzie w sta­nie po­psuć jej dzi­siaj świet­ne­go hu­mo­ru. Kil­ku­go­dzin­na przy­kra pod­róż po­szła w za­po­mnie­nie. Te­raz li­czył się je­dy­nie daw­no wy­cze­ki­wa­ny urlop.

– We­zmę prysz­nic, a ty zrób kawę, do­brze? – zwró­ci­ła się do Hu­ber­ta, sama na­gle za­sko­czo­na cie­płym to­nem swe­go gło­su.

Za­re­ago­wał na­tych­miast. Pod­sze­dł i moc­no ob­jął ją w pa­sie.

– Ja zro­bię kawę, ty we­źmiesz prysz­nic, a po­tem… – Nie do­ko­ńczył, jego usta za­częły wędro­wać gdzieś po­mi­ędzy jej szy­ją a uchem. Po­czu­ła dreszcz od­ra­zy i od­ru­cho­wo ze­sztyw­nia­ła. Już od daw­na jego do­tyk bu­dził w niej nie­chęć.

– Po­cze­kaj… No puść, je­stem cała spo­co­na i brud­na po pod­ró­ży. – Pró­bo­wa­ła się wy­zwo­lić z uści­sku męża, ale to go tyl­ko za­chęci­ło. Od­wró­cił ją do sie­bie, przy­lgnął ca­łym cia­łem i pró­bo­wał po­ca­ło­wać w usta. Mi­mo­wol­nie od­chy­li­ła gło­wę i jesz­cze bar­dziej na­pręży­ła cia­ło. – Hu­bert, pro­szę, prze­stań… – Czu­ła, że jej mi­ęśnie słab­ną, że nie ma szans na wy­zwo­le­nie się z po­tężnych ra­mion mężczy­zny, któ­ry wca­le nie miał za­mia­ru prze­stać. Po chwi­li zre­zy­gno­wa­ła z wal­ki.

Gdy kil­ka­na­ście mi­nut pó­źniej wsta­ła z łó­żka i chwiej­nym kro­kiem szła do ła­zien­ki, zro­bi­ło jej się nie­do­brze. Po twa­rzy pły­nęły łzy gnie­wu i bez­sil­no­ści. Po­tem przez dłu­ższą chwi­lę wpa­try­wa­ła się w swo­je od­bi­cie w lu­strze. Ile je­steś war­ta? No ile je­steś war­ta, ko­bie­to? Nic!

Wcho­dząc do ka­bi­ny prysz­ni­co­wej, usły­sza­ła do­bie­ga­jące z po­ko­ju we­so­łe po­gwiz­dy­wa­nie Hu­ber­ta. „Boże, chy­ba za­czy­nam go szcze­rze nie­na­wi­dzić” – po­my­śla­ła, przy­tu­la­jąc twarz do chłod­nych pły­tek. Znów zda­ła so­bie spra­wę, jak wy­gląda jej ży­cie. Niby jest do­brze. Na­uczy­ła się od­su­wać od sie­bie wszyst­kie złe my­śli, wszyst­kie wi­ęk­sze pro­ble­my, nie my­śla­ła o prze­szło­ści, o przy­szło­ści, ukry­wa­ła żale, pre­ten­sje i nie­spe­łnie­nia pod wo­alem uśmie­chu… Tak, tak, bo uśmiech wa­żna rzecz. Cho­ler­nie wa­żna…. Wiel­cy tego świa­ta mó­wią na­wet, że naj­wa­żniej­sza.

I na­gle trach! Wszyst­ko pęka­ło w niej w chwi­li, o któ­rej wie­dzia­ła, że w ko­ńcu na­dej­dzie – bo, do cho­le­ry, ile się mo­żna uśmie­chać. No ile? Roz­sy­py­wa­ła się w proch – my­śli, nad któ­ry­mi nie była w sta­nie za­pa­no­wać, gu­bi­ła i zbie­ra­ła w gło­wie do skut­ku. A cza­sem już nic nie po­ma­ga­ło, więc zwy­czaj­nie ry­cza­ła… Tak, ry­cza­ła i wy­le­wa­ła z sie­bie tę całą bez­sil­no­ść, całą zło­ść… na sie­bie. Te­raz znów coś w niej pękło. Ry­cza­ła, a wła­ści­wie bez­gło­śnie wyła całą sobą. Pły­nące po po­licz­ku pie­kące łzy mie­sza­ły się ze stru­żka­mi spły­wa­jącej po twa­rzy wody. Jest źle, ko­bie­to, jest cho­ler­nie źle, i albo coś z tym zro­bisz, albo na­dal będziesz tkwić w tym cho­rym, dziw­nym ukła­dzie. Wszyst­ko sta­wa­ło się co­raz mniej zno­śne, co­raz mniej do wy­trzy­ma­nia. Od lat sta­li na dwóch ró­żnych brze­gach męt­nej rze­ki, któ­rej wody pod­my­wa­ły i nisz­czy­ły ko­lej­ne mo­sty. „Za chwi­lę nie będzie już na­wet jed­nej kład­ki – po­my­śla­ła z bla­dym uśmie­chem – a ty w tym tkwisz jak gwó­źdź w ścia­nie”. A prze­cież cza­su nie mo­żna po­ży­czyć, za­osz­czędzić ani – wbrew po­zo­rom – ku­pić. Nie mo­żna go od­dać, za­brać, cof­nąć, wy­ce­nić, po­dzie­lić, po­mno­żyć lub do­dać. Czas jest tu i te­raz. Mo­żna go je­dy­nie wy­ko­rzy­stać lub zmar­no­wać. „Więc co z tym zro­bisz, bez­na­dziej­na isto­to?”. Gło­śno wy­po­wie­dzia­ła to py­ta­nie i lek­ko prze­stra­szo­na przy­kręci­ła ku­rek prysz­ni­ca, na­słu­chu­jąc od­gło­sów z po­ko­ju. Było dziw­nie ci­cho. Nie, chy­ba nic nie usły­szał, pew­nie pali na bal­ko­nie… Uspo­ko­iła my­śli i si­ęgnęła po ręcz­nik.

***

Pó­źnym wie­czo­rem sa­mot­nie spa­ce­ro­wa­ła po pla­ży. Hu­bert wy­mó­wił się ja­ki­mś wa­żnym spo­tka­niem z daw­nym ko­le­gą, któ­ry przy­pad­ko­wo też aku­rat spędzał urlop w Ko­ło­brze­gu. Miał po­noć dla nie­go ja­kieś duże zle­ce­nie po po­wro­cie do Wro­cła­wia i chciał o tym po­ga­dać. Han­ka nie wni­ka­ła w praw­dzi­wy po­wód tego spo­tka­nia, chcia­ła być sama. Nie prze­szka­dza­ła jej ciem­no­ść. Nie czu­ła stra­chu. Otu­lo­na cien­ką chu­s­tą szła brze­giem lek­ko wzbu­rzo­ne­go mo­rza. Zim­ne fale ob­my­wa­ły jej bose sto­py, a mo­rze szu­mia­ło tak, jak po­tra­fi szu­mieć tyl­ko nocą, gdy jest ciem­no i nie sły­chać ja­zgo­tu tłu­mu na pla­ży. W ta­kich chwi­lach czło­wiek w pe­łni zda­je so­bie spra­wę z bez­mia­ru i siły ogrom­nej wody. I bar­dzo ła­two się wte­dy po­czuć jed­nym z nie­zli­czo­nej licz­by zia­ren pia­sku, któ­re po­wra­ca­jące fale za­bie­ra­ją w głębi­ny. Zia­ren­ko pia­sku. „Tak, je­stem zia­ren­kiem pia­sku. Ma­łym za­gu­bio­nym zia­ren­kiem pia­sku” – po­my­śla­ła. I mimo że w oko­li­cach klat­ki pier­sio­wej znów po­ja­wi­ło się to zna­jo­me dła­wi­ące ukłu­cie, było jej te­raz do­brze. Zwy­czaj­nie, po ludz­ku do­brze. Gdy wra­ca­ła do pen­sjo­na­tu, było już zu­pe­łnie ciem­no. W ich po­ko­ju na pierw­szym pi­ętrze pa­li­ło się świa­tło. Po­my­śla­ła, że już wró­cił i prze­sze­dł ją zna­jo­my dreszcz stra­chu. Za­wsze był nie­za­do­wo­lo­ny, gdy wra­ca­ła pó­źno domu, czy to z pra­cy, czy z ja­kie­goś wa­żne­go spo­tka­nia za­wo­do­we­go. Naj­wi­ęk­sze awan­tu­ry wsz­czy­nał, gdy pra­co­wa­ła jako dzien­ni­kar­ka. Wy­li­czał wów­czas dzie­si­ąt­ki spo­so­bów, dzi­ęki któ­rym, jego zda­niem, mo­gła być w domu dużo wcze­śniej. Roz­sier­dzo­ny wma­wiał jej, że robi to wszyst­ko spe­cjal­nie i że cho­le­ra wie, gdzie tak na­praw­dę jest, gdy nie ma jej w domu. Przez wie­le lat z tym wal­czy­ła, po­tem się jed­nak pod­po­rząd­ko­wa­ła. Nie po­tra­fi­ła znie­ść wiecz­nych awan­tur. Za­częła od­da­wać te­ma­ty in­nym dzien­ni­ka­rzom i za­bie­rać pra­cę do domu. Ale awan­tu­ry wca­le nie usta­ły. Za­wsze było sto in­nych po­wo­dów. Nie­ode­bra­ny na czas te­le­fon, zbyt po­ufa­łe, jego zda­niem, klep­ni­ęcie ko­le­gi po ra­mie­niu, zbyt in­ten­syw­na szmin­ka na ustach, za krót­ka spód­ni­ca czy brak obia­du na czas. W ko­ńcu zmęczo­na wiecz­ny­mi awan­tu­ra­mi zo­sta­wi­ła uko­cha­ne dzien­ni­kar­stwo i pod­jęła pra­cę w wy­daw­nic­twie. Mimo to nie­wie­le się zmie­ni­ło. Hu­bert i tak za­wsze zna­la­zł ja­kiś po­wód do nie­za­do­wo­le­nia, na­rze­ka­nia i pre­ten­sji. „Za­raz znów mi się do­sta­nie. Za­raz wy­my­śli, że pew­nie z kimś się tu umó­wi­łam” – po­my­śla­ła z go­ry­czą, a sam za­rzut wy­dał jej się tak ab­sur­dal­ny, że mi­mo­wol­nie po­kręci­ła gło­wą. Ści­ągnęła san­da­ły i po ci­chu na bo­sa­ka we­szła po scho­dach. De­li­kat­nie otwo­rzy­ła drzwi. Róg po­ko­ju roz­świe­tlał nie­bie­ski blask włączo­ne­go te­le­wi­zo­ra. Obok pa­li­ła się wy­so­ka lam­pa. Jej mąż spał w fo­te­lu z no­ga­mi na ła­wie i bu­tel­ką piwa w dło­ni. Wy­jęła mu ją i za­nio­sła do lo­dów­ki. Wró­ci­ła na pal­cach do po­ko­ju i przy­gląda­ła się przez chwi­lę znie­kszta­łco­nej gry­ma­sem snu twa­rzy Hu­ber­ta. „Żyję i miesz­kam pod jed­nym da­chem z ob­cym czło­wie­kiem – po­my­śla­ła ze smut­kiem i za­py­ta­ła w my­ślach samą sie­bie: – Ile jest w tym two­jej winy, Han­ka? Może fak­tycz­nie je­steś zim­ną suką? Może ma ra­cję, gdy tak cię na­zy­wa?”. Wy­łączy­ła lam­pę i te­le­wi­zor. Tej nocy dłu­go nie mo­gła za­snąć. Le­ża­ła zwi­ni­ęta w kłębek i wpa­try­wa­ła się w za­rys okna na ścia­nie.

***

Edy­ta Kry­nie­wicz, czter­dzie­sto­dwu­let­nia atrak­cyj­na, za­dba­na blon­dyn­ka, za­par­ko­wa­ła srebr­ne audi A6 przed swo­im nie­daw­no wy­na­jętym miesz­ka­niem w Świ­no­ujściu. Był to apar­ta­ment w cen­trum mia­sta, za któ­ry pła­ci­ła jej fir­ma. Od­kąd awan­so­wa­ła na sta­no­wi­sko dy­rek­to­ra od­dzia­łu, jej sta­tus spo­łecz­ny osi­ągnął po­ziom, o ja­kim za­wsze ma­rzy­ła. Fir­ma opła­ca­ła jej nie tyl­ko miesz­ka­nie i ca­ło­do­bo­we strze­żo­ne miej­sce par­kin­go­we. Mia­ła słu­żbo­we auto, dwa słu­żbo­we te­le­fo­ny i fir­mo­wą kar­tę kre­dy­to­wą, któ­rą mo­gła re­gu­lo­wać wszel­kie opła­ty zwi­ąza­ne z tak zwa­ny­mi kosz­ta­mi re­pre­zen­ta­cyj­ny­mi. Wró­ci­ła wła­śnie z wa­żnej słu­żbo­wej ko­la­cji. Klient – wła­ści­ciel kil­ku­na­stu eks­klu­zyw­nych pól gol­fo­wych w ca­łej Eu­ro­pie i dwóch nowo wy­bu­do­wa­nych na Po­mo­rzu – był bar­dzo wy­ma­ga­jący i tor­pe­do­wał już trze­ci pro­jekt pro­mo­cyj­ny przy­go­to­wa­ny przez jej ze­spół. Ko­la­cja z atrak­cyj­ną sze­fo­wą była ostat­nią de­ską ra­tun­ku, by nie stra­cić in­trat­ne­go kon­trak­tu. „Po­szło bar­dzo do­brze” – po­my­śla­ła, wcho­dząc do win­dy. Na­ci­snęła przy­cisk czwar­te­go pi­ętra, opa­rła się o ścia­nę i uśmiech­nęła do swo­je­go od­bi­cia w lu­strze. „Wy­glądasz świet­nie, Edyt­ko. On to za­uwa­żył i przez cały czas ga­pił się na twój biust. Kon­trakt jest w kie­sze­ni, masz tę kasę” – po­my­śla­ła z sa­tys­fak­cją. Od­gar­nęła opa­da­jące na czo­ło ko­smy­ki wło­sów i z sze­ro­kim uśmie­chem, tym ra­zem gło­śno, po­wie­dzia­ła do swo­je­go od­bi­cia w lu­strze: „Mam te pie­ni­ądze”.

Win­da za­trzy­ma­ła się na czwar­tym pi­ętrze. Ta­necz­nym kro­kiem, stu­ka­jąc mia­ro­wo wy­so­ki­mi ob­ca­sa­mi, prze­szła przez dłu­gi ko­ry­tarz i prze­kręci­ła klucz w drzwiach swo­je­go miesz­ka­nia. W przed­po­ko­ju zrzu­ci­ła z nóg czer­wo­ne szpil­ki i boso uda­ła się do sy­pial­ni. Usia­dła na wiel­kim łó­żku, spoj­rza­ła na ze­gar – do­cho­dzi­ła dwu­dzie­sta dru­ga trzy­dzie­ści. Wy­jęła z to­reb­ki te­le­fon i wy­bra­ła nu­mer.

– Cze­ść, Bar­tek. Prze­pra­szam, że tak pó­źno, ale prze­ci­ągnęło mi się spo­tka­nie słu­żbo­we. Wiesz, w ja­kiej spra­wie dzwo­nię. – Ton jej gło­su ob­ni­żył się i stał się nie­mal bła­gal­ny. – Prze­ko­na­łeś go ja­koś?

– Cze­go ty ode mnie ocze­ku­jesz, Edy­ta? – Mężczy­zna po dru­giej stro­nie nie ukry­wał iry­ta­cji. – Za­py­ta­łem, ale nie chciał o tym roz­ma­wiać. On ni­g­dy ci nie wy­ba­czy i ja go do­sko­na­le ro­zu­miem. To sko­ńczo­ne, tak po­wie­dział, i tyle. – Bar­tek wy­ra­źnie za­ak­cen­to­wał ostat­nie sło­wo.

Edy­ta prze­łk­nęła śli­nę i na chwi­lę za­pa­dła nie­zręcz­na ci­sza. Tak na­praw­dę ni­g­dy nie lu­bi­ła Bart­ka. W jej mnie­ma­niu był ży­cio­wym nie­udacz­ni­kiem i nie mo­gła po­jąć tej wiel­kiej przy­ja­źni, jaka od lat łączy­ła go z jej mężem. „Te­raz je­stem na ła­sce tego cia­maj­dy” – po­my­śla­ła z nie­chęcią.

– Mi­łek przy­la­tu­je do Pol­ski. Za dwa dni mamy się spo­tkać w Ko­ło­brze­gu. Chcia­łam po pro­stu wie­dzieć, na czym sto­ję – rzu­ci­ła dużo pew­niej­szym to­nem.

– Chy­ba od daw­na wiesz. – W gło­sie Bart­ka za­brzmia­ła iro­nia. – Wy­bra­łaś inne ży­cie, po­noć lep­sze. Szko­da tyl­ko, że z dala od ro­dzi­ny.

W Edy­cie ro­sła co­raz wi­ęk­sza zło­ść. W jej gło­wie ko­tło­wa­ły się my­śli. Bez­czel­ny du­pek, co on so­bie wy­obra­żał. Kto dał mu pra­wo ją oce­niać.

– To nie two­ja spra­wa – wy­sy­cza­ła do słu­chaw­ki.

– Nie moja, Edyt­ko, nie moja. Dla­te­go już ni­g­dy nie dzwoń do mnie i nie py­taj o Mi­ło­sza. Sama za­ła­twiaj swo­je spra­wy. Je­steś w ko­ńcu do­ro­słą ko­bie­tą. Mu­szę ko­ńczyć. Do­bra­noc. – Roz­łączył się, a ona z wście­kło­ścią rzu­ci­ła te­le­fo­nem o łó­żko.

„Jesz­cze zo­ba­czy­my” – po­wie­dzia­ła gło­śno sama do sie­bie.

Zdjęła su­kien­kę i w sa­mej bie­li­źnie po­szła do ła­zien­ki. Po dłu­giej, ko­jącej kąpie­li, ubra­na w atła­so­wą krót­ką pi­żam­kę, otwo­rzy­ła drzwi gar­de­ro­by i zdjęła z wie­sza­ka zwiew­ną be­żo­wą su­kien­kę. Ku­pi­ła ją spe­cjal­nie na spo­tka­nie z Mi­łkiem. Przy­kła­da­jąc ją do cia­ła i pa­trząc w lu­stro, po­my­śla­ła, że za­wsze lu­bił ten ko­lor. Na­gle po­czu­ła strach. A co będzie, je­śli on ju­tro rze­czy­wi­ście po­wie, że to de­fi­ni­tyw­ny ko­niec, że chce roz­wo­du? Nie, nie. Ona się na to ni­g­dy nie zgo­dzi. Zro­bi wszyst­ko, by jej wy­ba­czył. Osta­tecz­nie rzu­ci pra­cę i wró­ci do Wro­cła­wia. Znów będą ra­zem. Ona, Mi­łek i Ja­siek. Mój Boże, Ja­siek… Rzu­ci­ła su­kien­kę na krze­sło i usia­dła na skó­rza­nym fo­te­lu. Za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa. „Ja­siek nie chce mnie wi­dzieć” – po­my­śla­ła ze smut­kiem i za­ci­ągnęła się głębo­ko. To nic, to też ja­koś na­pra­wi, a je­śli Mi­łosz za­żąda roz­wo­du, to za­bie­rze mu Ja­śka i będzie o nie­go wal­czyć jak lwi­ca. I wła­ści­wie wca­le nie musi rzu­cać pra­cy, zbyt dużo kosz­to­wa­ło ją to, co osi­ągnęła. Mogą prze­cież za­miesz­kać w Świ­no­ujściu. Tak, Ja­siek… Dla nie­go Mi­łosz zro­bi wszyst­ko. Zga­si­ła pa­pie­ro­sa w por­ce­la­no­wej po­piel­nicz­ce, a po­tem z prze­bie­głym uśmie­chem po­ło­ży­ła się na swo­im wiel­kim łó­żku i zga­si­ła lamp­kę na noc­nym sto­li­ku.

***

Hu­bert ock­nął się, czu­jąc prze­szy­wa­jący ból we wszyst­kich mi­ęśniach. Ro­zej­rzał się po po­ko­ju i do­ta­rło do nie­go, że spał w fo­te­lu. Z trud­no­ścią ści­ągnął nogi z ławy i spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła siód­ma. Han­ka spa­ła w ubra­niu na łó­żku. Jej mia­ro­wy, spo­koj­ny od­dech był je­dy­nym sły­szal­nym od­gło­sem w po­ko­ju. „Dla­cze­go mnie nie obu­dzi­ła?” – za­sta­na­wiał się przez chwi­lę, pa­trząc na ład­ną twarz żony. Po­tem spoj­rzał na błękit­ne, roz­świe­tlo­ne sło­ńcem nie­bo za oknem. „Pi­ęk­ny dzień” – po­my­ślał, pod­no­sząc się z fo­te­la i nie­pew­nym kro­kiem ru­szył do ła­zien­ki. Chłod­ny prysz­nic zmy­wał z nie­go po­wo­li wszyst­kie grze­chy po­przed­nie­go wie­czo­ru. Sie­dzie­li w ca­łkiem przy­jem­nej re­stau­ra­cji o na­zwie Per­go­la i po­rząd­nie prze­sa­dzi­li z al­ko­ho­lem. Wi­tek Do­brza­ński, z któ­rym nie wi­dział się od cza­sów tech­ni­kum, a na któ­re­go nie­ocze­ki­wa­nie wpa­dł kil­ka dni przed wy­jaz­dem do Ko­ło­brze­gu w jed­nej z hur­tow­ni, oka­zał się do­kład­nie tym sa­mym Wit­kiem sprzed lat, a to ozna­cza­ło, że na­dal miał bar­dzo moc­ną gło­wę. Przy­tył, na jego czo­le po­ja­wi­ły się duże za­ko­la, ale ci­ągle lu­bił „po­rządzić”. Wiecz­ny im­pre­zo­wicz, jak na­zy­wa­li go w szko­le. Hu­bert uśmiech­nął się bla­do do swo­ich my­śli. Czuł pul­su­jący ból w skro­niach. Kur­czę, ja­kieś ko­bie­ty też były… Na­gle w gło­wie za­mi­go­tał mu mgli­sty ob­raz blon­dyn­ki sie­dzącej na jego ko­la­nach, nie mógł so­bie jed­nak przy­po­mnieć, skąd tam się wzi­ęła. „Ład­na ko­szu­la” – szep­ta­ła mu do ucha, roz­pi­na­jąc jed­ną ręką kil­ka gu­zi­ków. Pa­mi­ętał, że w dru­giej trzy­ma­ła pa­pie­ro­sa, a dym dra­żnił go w nos i oczy. Pa­mi­ętał też mo­ment, w któ­rym dzwo­nił po tak­sów­kę. Było po dwu­dzie­stej dru­giej. Nie, nie, na pew­no nic się nie wy­da­rzy­ło.

Z za­my­śle­nia wy­rwał go do­bie­ga­jący zza ścia­ny głos żony.

– Dłu­go tam będziesz?

– Już wy­cho­dzę.

– I jak uda­ło się spo­tka­nie? Fak­tycz­nie ma dla cie­bie ja­kieś zle­ce­nie? – za­py­ta­ła, gdy owi­ni­ęty ręcz­ni­kiem wró­cił do po­ko­ju.

– No, war­to było po­je­chać. Jest całe osie­dle no­wych dom­ków na obrze­żach Wro­cła­wia. W sierp­niu będą ogła­szać prze­targ na ro­bo­ty wy­ko­ńcze­nio­we. Wi­tek do­brze zna tego de­we­lo­pe­ra i jest szan­sa, że ta fu­cha przy­pad­nie mnie. Da mi znać – po­wie­dział, grze­bi­ąc w głębo­kiej szu­fla­dzie ko­mo­dy.

– A kto to w ogó­le jest ten Wi­tek? – do­py­ty­wa­ła.

Z bie­li­zną w ga­rści wy­pro­sto­wał się i spoj­rzał na żonę. Sie­dzia­ła z pod­wi­ni­ęty­mi no­ga­mi w fo­te­lu. W ręku trzy­ma­ła fi­li­żan­kę z dy­mi­ącą kawą. Dru­ga sta­ła na ła­wie.

– Sta­ry ko­le­ga, jesz­cze z cza­sów tech­ni­kum, prze­cież ci mó­wi­łem – od­pa­rł, za­kła­da­jąc bok­ser­ki. Rzu­cił ręcz­nik na łó­żko i usia­dł w dru­gim fo­te­lu. Łyk go­rącej kawy był praw­dzi­wym uko­je­niem.

– Dla­cze­go mnie nie obu­dzi­łaś? – za­py­tał na­gle z wy­rzu­tem. – Wsta­łem po­ła­ma­ny jak wa­fel – do­dał, wi­dząc, że Han­ka dziw­nie mil­czy.

– A ja­koś tak… Sama nie wiem. Spa­łeś jak dziec­ko i nie chcia­łam cię wy­trącać ze snu.

– A o któ­rej ty wczo­raj wró­ci­łaś? – za­in­te­re­so­wał się na­gle.

– Pó­źno, chy­ba po dwu­dzie­stej trze­ciej. Ale było ta­kie cu­dow­ne po­wie­trze, tak faj­nie się spa­ce­ro­wa­ło… – wes­tchnęła głębo­ko i roz­ci­ągnęła ra­mio­na. – Co dzi­siaj będzie­my ro­bić? Jest nie­dzie­la, może po­je­dzie­my na pla­żę do Dźwi­rzy­na?

– Może, ale naj­pierw mu­szę po­je­chać po sa­mo­chód – wy­mam­ro­tał pod no­sem, a wi­dząc jej py­ta­jący wzrok, szyb­ko do­dał: – No nie patrz tak na mnie, prze­sa­dzi­łem wczo­raj z al­ko­ho­lem i wró­ci­łem tak­sów­ką.

– Nie za­uwa­ży­łam, że nie ma sa­mo­cho­du – od­pa­rła, po czym wsta­ła z fo­te­la, wzi­ęła z to­reb­ki pa­pie­ro­sy i wy­szła na bal­kon.

– Może byś coś naj­pierw zja­dła, co? – rzu­cił z prze­kąsem i do­ta­rło do nie­go, że sam jest głod­ny jak wilk. – Słu­chaj, sko­czę po ja­kieś bu­łki, ma­sło i kie­łba­sę, a ty zro­bisz śnia­da­nie, okej? – krzyk­nął w stro­nę bal­ko­nu, za­kła­da­jąc spoden­ki i bia­ły T-shirt.

– Do­brze – od­po­wie­dzia­ła.

Zbie­gł po scho­dach, po­gwiz­du­jąc pod no­sem. W drzwiach na­tknął się na wła­ści­ciel­kę pen­sjo­na­tu, dźwi­ga­jącą po­ka­źnych roz­mia­rów siat­kę z za­ku­pa­mi. Wy­mie­ni­li grzecz­no­ści i uśmie­chy.

– Pa­nie Hu­ber­cie, ju­tro rano przez ja­kąś go­dzin­kę może nie być wody. Trze­ba wy­mie­nić ka­wa­łek rury w piw­ni­cy, bo od kil­ku dni ciek­nie i ma być hy­drau­lik – po­in­for­mo­wa­ła go, mru­żąc za­baw­nie oczy przed świa­tłem sło­necz­nym, wpa­da­jącym przez otwar­te drzwi.

– Spo­koj­nie, damy radę – od­pa­rł, ma­cha­jąc ręką. Po­tem, gdy od­da­la­ła się ko­ry­ta­rzem w głąb domu, pa­trzył przez mo­ment na jej do­kład­nie ob­ci­śni­ęte zie­lo­ną spód­ni­cą bio­dra. „Sta­ra, ale ci­ągle ni­cze­go so­bie i wy­ra­źnie na mnie leci” – przy­szło mu do gło­wy i ta myśl wy­ra­źnie po­pra­wi­ła mu hu­mor.

Po kil­ku mi­nu­tach do­ta­rł do po­bli­skie­go mar­ke­tu. Uzbro­jo­ny w ko­szyk zbie­rał z pó­łek to, co mu wpa­dło w ręce. Bu­łki, kil­ka ro­dza­jów wędlin, ma­sło, żó­łty ser, pacz­ka ka­ba­no­sów, pusz­ka orzesz­ków ziem­nych, po­mi­do­ry, kil­ka piw na wie­czór. Za­wsze tak ro­bił za­ku­py, bez zbęd­ne­go na­my­słu. De­ner­wo­wa­ło go je­dy­nie sta­nie w ko­lej­ce do kasy, tego nie zno­sił. Na szczęście w skle­pie o tej po­rze nie było zbyt wie­lu klien­tów. Sta­nął za dwie­ma roz­ga­da­ny­mi mło­dy­mi dziew­czy­na­mi, któ­re z prze­jęciem roz­pa­mi­ęty­wa­ły szcze­gó­ły ja­kie­jś im­pre­zy z po­przed­nie­go wie­czo­ru. Si­ęgnął do kie­sze­ni po port­fel. W prze­gród­ce z bank­no­ta­mi za­uwa­żył zło­żo­ną na pół bia­łą kar­tecz­kę, któ­rej wcze­śniej tam nie było. Tro­chę za­sko­czo­ny roz­wi­nął pa­pie­rek. Wid­nia­ło na nim na­pi­sa­ne dłu­go­pi­sem imię Syl­wia, a pod spodem nu­mer te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go. Nie­mal na­tych­miast go olśni­ło. No tak, blon­dyn­ka z re­stau­ra­cji. Cie­płe ko­bie­ce cia­ło, pach­nące de­li­kat­ny­mi per­fu­ma­mi i dy­mem pa­pie­ro­so­wym. Sam ją pro­sił o nu­mer. Przy­je­cha­ła tak­sów­ka, a jemu szko­da było wy­cho­dzić. Mózg mężczy­zny na­gle po­ukła­dał w ca­ło­ść ciąg zda­rzeń z po­przed­nie­go wie­czo­ru. Jesz­cze raz spoj­rzał na kar­tecz­kę, po czym do­kład­nie ją zło­żył i wsu­nął z po­wro­tem do port­fe­la. Za­pła­cił za za­ku­py, żar­tu­jąc przez chwi­lę z miłą ka­sjer­ką i wy­sze­dł z mar­ke­tu. W dro­dze po­wrot­nej my­ślał o Han­ce. Gdzie ona wczo­raj tyle cza­su ła­zi­ła? Wie, że tego nie lubi i ci­ągle robi to samo. W ogó­le się nim nie li­czy, a jest jego żoną, do cho­le­ry! Wcho­dząc na po­dwó­rze pen­sjo­na­tu, szu­kał jej wzro­kiem na bal­ko­nie. Był pu­sty. Wy­ci­ągnął z kie­sze­ni te­le­fon i za­mó­wił na dzie­wi­ątą tak­sów­kę. Tak, od­bie­rze sa­mo­chód i po­ja­dą na cały dzień do Dźwi­rzy­na. Tam z nią po­roz­ma­wia, po­spa­ce­ru­ją, po­le­żą le­ni­wie na pla­ży, zje­dzą ja­kiś do­bry obiad. To będzie ich nie­dzie­la.

Przed drzwia­mi we­jścio­wy­mi na­gle się za­trzy­mał. W gło­wie za­świ­ta­ła mu pew­na myśl. Wy­ci­ągnął z kie­sze­ni port­fel, a z nie­go zło­żo­ną na pół kar­tecz­kę. Opa­rł się o ścia­nę z te­le­fo­nem w ręku i po chwi­li na­my­słu na­pi­sał SMS: „Cho­dzi za mną Twój za­pach. Kawa dziś wie­czo­rem?”.

Wci­snął przy­cisk „wy­ślij”, wło­żył te­le­fon do kie­sze­ni i z za­do­wo­lo­ną miną wsze­dł do pen­sjo­na­tu.

***

Gdy wsze­dł do po­ko­ju, Han­ka wie­sza­ła na bal­ko­nie wil­got­ne ręcz­ni­ki.

– Już je­stem – oznaj­mił gło­śno i po­gwiz­du­jąc pod no­sem, za­czął wy­ci­ągać z re­kla­mów­ki za­ku­py i roz­kła­dać je na sto­le.– Mamy chle­bek, ma­se­łko, kie­łba­skę, se­rek, wszyst­ko jest – za­mel­do­wał, gdy sta­nęła obok nie­go. – Zrób ka­nap­ki, zje­my i mo­że­my ru­szać – rzu­cił i klep­nął ją w po­śla­dek. Na­tych­miast się od­su­nęła.

– W su­mie to nie wiem, czy to do­bry po­my­sł z tą pla­żą w Dźwi­rzy­nie – stwier­dzi­ła na­gle, pod­cho­dząc do okna. – Zo­bacz, nie­bo ja­kieś sza­re się zro­bi­ło, za­chmu­rzo­ne, a poza tym nie za do­brze się czu­ję.

– Han­ka, nie ma­ru­dź, co? Prze­cież sama za­pro­po­no­wa­łaś. Przy­je­cha­łaś tu od­po­czy­wać czy uża­lać się nad sobą? – za­py­tał sta­now­czo i wsze­dł do ła­zien­ki. – Wi­dzia­łaś gdzieś te moje gra­na­to­we kąpie­lów­ki? – krzyk­nął, pa­trząc w lu­stro i ba­da­jąc ręką stan za­ro­stu na bro­dzie. Jesz­cze nie wy­ma­ga­ła go­le­nia. – Han­ka?! – krzyk­nął jesz­cze raz, ale znów od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza.

Wy­sze­dł z ła­zien­ki. Han­ki nie było w po­ko­ju. Dziw­ne. Nie było jej też na bal­ko­nie. Gdzie ona po­la­zła? Czuł na­ra­sta­jącą zło­ść. Znów go lek­ce­wa­ży, znów za­po­mi­na, kim jest. Zero sza­cun­ku. Szarp­nął drzwi i wyj­rzał na dłu­gi ko­ry­tarz. Był pu­sty.

– Han­ka?! – za­wo­łał lek­ko pod­nie­sio­nym gło­sem i przez chwi­lę na­słu­chi­wał. Po kil­ku se­kun­dach usły­szał kro­ki na scho­dach, a po kil­ku na­stęp­nych żona po­ja­wi­ła się na ko­ry­ta­rzu.

– Pa­pie­ro­sy spa­dły mi na dół. Nie­chcący je strąci­łam i mu­sia­łam ze­jść – tłu­ma­czy­ła, idąc w jego stro­nę i po­ka­zu­jąc pacz­kę trzy­ma­ną w dło­ni.

Była wy­ra­źnie spło­szo­na i na­tych­miast to wy­czuł. „Bu­dzę w niej re­spekt. To do­brze” – po­my­ślał za­do­wo­lo­ny, a gło­śno po­wie­dział:

– Po cho­le­rę pa­lisz, je­śli źle się czu­jesz? Bo po­noć źle się dziś czu­jesz, tak? – do­py­ty­wał, za­my­ka­jąc drzwi, gdy we­szli do po­ko­ju.

– Tak, źle się dziś czu­ję – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie, ale on usły­szał w jej gło­sie ja­kieś na­pi­ęcie.

– W ci­ąży ra­czej nie je­steś, więc o co cho­dzi? Trze­ci dzień urlo­pu, a ty już masz te swo­je fa­na­be­rie? – rzu­cił, a wi­dząc, że Han­ka wy­cho­dzi na bal­kon i znów za­pa­la pa­pie­ro­sa, wpa­dł w małą fu­rię. Do­pa­dł do niej i wy­rwał jej go z ręki. – Czy ty je­steś nor­mal­na, ko­bie­to?! – krzyk­nął, gnio­tąc pa­pie­ro­sa i ci­ska­jąc nim do sto­jące­go w rogu bal­ko­nu ko­sza. – Rzuć to cho­ler­ne pa­le­nie, bo jesz­cze z dwa lata i będziesz wy­glądać jak sta­ra, po­marsz­czo­na baba! Rób śnia­da­nie, zje­my i je­dzie­my do Dźwi­rzy­na! – wy­rzu­cał z sie­bie sło­wa pod­nie­sio­nym gło­sem, czu­jąc co­raz wi­ęk­szą zło­ść, ro­snącą i roz­dy­ma­jącą mu gło­wę jak ba­lon.

Han­ka w mil­cze­niu omi­nęła go i we­szła do po­ko­ju. Sia­dła na brze­gu łó­żka. Wi­dział, jak prze­gry­za war­gi i ner­wo­wo spla­ta dło­nie.

– Ni­g­dzie nie jadę. Chcesz, to jedź sam – po­wie­dzia­ła ci­cho.

Pa­trzył na nią ze zło­ścią, któ­ra po chwi­li zmie­ni­ła się w iry­ta­cję, a ta w pe­łną li­to­ści po­gar­dę. Na­praw­dę sądzi, że będzie z tego po­wo­du za­ła­ma­ny? Że uto­nie w roz­pa­czy, bo kró­lew­na ma okres czy ja­kiś inny pie­przo­ny PMS i wali jej na gło­wę? „O nie, sło­necz­ko. Nie ta dro­ga, nie ten ad­res”. Skrzy­wił się w iro­nicz­nym uśmie­chu. Chęt­nie po­je­dzie sam. W mó­zgu au­to­ma­tycz­nie uwol­ni­ło mu się znów wspo­mnie­nie cie­płe­go ko­bie­ce­go cia­ła i ulot­ny za­pach per­fum… Wsze­dł zde­cy­do­wa­nym kro­kiem do po­ko­ju. Nie pa­trząc w stro­nę żony, otwo­rzył sza­fę, wy­jął z niej swo­ją małą spor­to­wą tor­bę, ręcz­nik, parę kre­mo­wych spodni i bia­łą ko­szul­kę polo mar­ki La­co­ste, jed­ną z ulu­bio­nych. Z pó­łki w ła­zien­ce wzi­ął jesz­cze dez­odo­rant. Wy­cho­dząc z po­ko­ju, od­wró­cił gło­wę w stro­nę Han­ki.

– Pa, ko­cha­nie. Pieprz się – rzu­cił z sze­ro­kim uśmie­chem.

***

– Nie­ste­ty, w tej chwi­li nie mamy żad­nych wol­nych po­koi. – Po­tężna ko­bie­ta w czar­nej wy­de­kol­to­wa­nej su­kien­ce i z upi­ęty­mi w kok wło­sa­mi w nie­okre­ślo­nym sło­mia­nym ko­lo­rze bez­rad­nie roz­ło­ży­ła ręce.

– Za­le­ży mi do­słow­nie na dwóch noc­le­gach. Może pani jed­nak coś wy­my­śli? – Mi­łosz z na­dzie­ją za­glądał w wiel­ki ka­jet, któ­ry ko­bie­ta roz­ło­ży­ła przed sobą.

– No nic nie wy­my­ślę, mamy kom­plet. Po­kój naj­szyb­ciej zwol­ni się w czwar­tek – po­in­for­mo­wa­ła go, prze­su­wa­jąc pal­cem po ci­ągu za­pi­sa­nych w ze­szy­cie na­zwisk. – Moja zna­jo­ma ma pen­sjo­nat na obrze­żach mia­sta. Niech pan po­cze­ka, za­raz za­dzwo­nię i za­py­tam, może u niej się coś znaj­dzie – za­pro­po­no­wa­ła, wi­dząc moc­no stra­pio­ną minę Mi­ło­sza, a ten z apro­ba­tą po­ki­wał gło­wą. – Niech pan po­cze­ka – po­wtó­rzy­ła jesz­cze raz i znik­nęła za dębo­wy­mi drzwia­mi, któ­re znaj­do­wa­ły się za jej ple­ca­mi. Po kil­ku mi­nu­tach po­ja­wi­ła się zno­wu. – Ma pan szczęście. Jest dwu­oso­bów­ka, dzi­siaj się zwol­ni­ła. Tu ma pan ad­res. Ła­two tra­fić. Stąd cały czas pro­sto głów­ną uli­cą. – Po­da­ła mu za­pi­sa­ną dłu­go­pi­sem kart­kę.

– Pen­sjo­nat Błękit­na La­gu­na, uli­ca Per­ło­wa 24. Wła­ści­ciel­ka: Re­na­ta Ku­stro – prze­czy­tał na głos.

– Niech pan się po­wo­ła na Ba­się. – Ob­da­ro­wa­ła Mi­ło­sza za­lot­nym uśmie­chem.

Po­dzi­ęko­wał i wy­sze­dł z ho­te­lu. Prze­sze­dł kil­ka­dzie­si­ąt me­trów i wsia­dł do swo­je­go spor­to­we­go żó­łte­go ci­tro­ena, za­par­ko­wa­ne­go w po­bli­żu ma­łe­go skwe­ru. Było po­łud­nie i z nie­ba lał się praw­dzi­wy żar, a on miał za sobą sze­ść go­dzin jaz­dy sa­mo­cho­dem. „Niech będzie i na pe­ry­fe­riach, byle był tam ja­kiś prysz­nic” – po­my­ślał i prze­kręcił klu­czyk w sta­cyj­ce. Auto stęk­nęło, za­rzęzi­ło, i tyle. Spró­bo­wał jesz­cze raz. Sil­nik po­now­nie za­char­czał i zga­sł. „Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło, a niech to szlag!” – za­klął w my­ślach. Po­now­nie moc­no prze­kręcił klu­czyk. Tym ra­zem sa­mo­chód od­pa­lił. – To sta­nie w ga­ra­żu wi­docz­nie ci nie słu­ży, mu­si­my coś z tym zro­bić – po­wie­dział gło­śno i czu­le po­kle­pał de­skę roz­dziel­czą.

Zna­le­zie­nie Błękit­nej La­gu­ny rze­czy­wi­ście nie było trud­ne. Po kwa­dran­sie do­je­chał na miej­sce. Wła­ści­ciel­ka pen­sjo­na­tu oka­za­ła się miłą bru­net­ką po pi­ęćdzie­si­ąt­ce.

– A to pan, od Basi. Wi­tam, wi­tam… Tyl­ko że ja jesz­cze nie wy­sprząta­łam po­ko­ju. Lo­ka­to­rzy wy­je­cha­li do­pie­ro co i będzie go­to­wy gdzieś za go­dzin­kę – stwier­dzi­ła.

Mi­łosz spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ło wpół do pierw­szej. Od­da­łby kró­le­stwo za prysz­nic. Był po­twor­nie zmęczo­ny i głod­ny.

– Mo­żna tu coś zje­ść w po­bli­żu? – za­py­tał.

– Na­prze­ciw­ko jest pie­ro­gar­nia U Ste­ni. Trze­ba prze­jść ja­kieś trzy­sta me­trów. Dwie prze­czni­ce da­lej też jest ca­łkiem faj­na re­stau­ra­cja. Niech pan idzie na obiad, a jak pan wró­ci, po­kój będzie go­to­wy – rzu­ci­ła gor­li­wie, od­czy­tu­jąc za­mia­ry Mi­ło­sza.

Zo­sta­wił auto na ma­łym par­kin­gu przed pen­sjo­na­tem i ru­szył do pie­ro­gar­ni. W spo­rym lo­ka­lu pa­no­wał gwar i ścisk, co mo­gło ozna­czać, że pie­ro­gi pani Ste­ni cie­szy­ły się w oko­li­cy wiel­ką po­pu­lar­no­ścią. Za­mó­wił trzy ro­dza­je – z mi­ęsem, ru­skie, a na de­ser ja­go­do­we o wdzi­ęcz­nej na­zwie „ja­go­do­wa py­cha w gębie”, hit se­zo­nu, jak za­pew­nia­ła sym­pa­tycz­na dziew­czy­na za sze­ro­ką ladą. Z le­d­wo­ścią zna­la­zł miej­sce przy ma­le­ńkim sa­mot­nym sto­li­ku w kącie, któ­ry wła­śnie zwol­nił ja­kiś inny ama­tor pie­ro­gów. Cze­ka­jąc na je­dze­nie, przy­glądał się lu­dziom w ba­rze. Opa­lo­ne ko­bie­ty w krót­kich spoden­kach, wy­de­kol­to­wa­nych su­kien­kach i krót­kich spód­nicz­kach od­sła­nia­jących brązo­we od sło­ńca uda, rów­nie moc­no opa­le­ni mężczy­źni w T-shir­tach i pla­żo­wych klap­kach, star­sze pa­nie i star­si pa­no­wie, ro­dzi­ny z ma­rud­ny­mi dzie­ćmi wier­cący­mi się na krze­słach. Pa­trząc na tę wa­ka­cyj­ną sie­lan­kę, po­czuł się znu­żo­ny. „Co ja tu­taj ro­bię? Po cho­le­rę tu przy­je­cha­łem? Trze­ba było wszyst­ko za­ła­twić przez te­le­fon, a po­tem wy­słać jej pa­pie­ry roz­wo­do­we, i tyle”. Spoj­rzał na ze­gar wi­szący nad we­jściem do baru: wska­zy­wał trzy­na­stą. A więc jesz­cze sze­ść go­dzin do tego idio­tycz­ne­go spo­tka­nia, spo­tka­nia w mie­ście, gdzie wszyst­ko się za­częło. W miej­scu, gdzie się po­zna­li i za­ko­cha­li w so­bie. Do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę, że Edy­cie wła­śnie dla­te­go za­le­ża­ło, by spo­tkać się w Ko­ło­brze­gu, ale nie pro­te­sto­wał. Było mu to obo­jęt­ne. Dziś chce to tyl­ko za­ko­ńczyć, nic wi­ęcej.

Z za­my­śle­nia wy­trącił go głos sym­pa­tycz­nej dziew­czy­ny zza lady, któ­ra in­for­mo­wa­ła, że jego por­cja pie­ro­gów jest już go­to­wa. Gdy wró­cił z dy­mi­ący­mi ta­le­rza­mi, przy sto­li­ku obok sia­da­ła wła­śnie ja­kaś para. On wy­so­ki i zwa­li­sty, w nie­bie­skiej ko­szu­li i dżin­so­wych spodniach, ona drob­na bru­net­ka w bia­łej su­kien­ce i kre­mo­wym swe­ter­ku prze­wie­szo­nym przez ra­mio­na. Byli wy­ra­źnie w złych na­stro­jach. Mężczy­zna zde­ner­wo­wa­nym gło­sem za­py­tał ko­bie­ty, co jej za­mó­wić, a gdy ta od­pa­rła, że obo­jęt­nie, gwa­łtow­nie wstał od sto­li­ka i za­ma­szy­stym kro­kiem ru­szył w stro­nę kasy. Ko­bie­ta na­gle jak­by sku­li­ła się w so­bie. Opa­rła łok­cie na sto­li­ku, ob­jęła dło­ńmi twarz i od­wró­ci­ła gło­wę w stro­nę wiel­kiej szkla­nej ścia­ny. Mi­łosz sie­dzący metr, może dwa za jej ple­ca­mi ob­ser­wo­wał jej pro­fil. Mia­ła ład­ne, tro­chę nie­ty­po­we rysy twa­rzy. Po chwi­li zro­zu­miał, że tą dziw­ną, sku­lo­ną pozą naj­praw­do­po­dob­niej bro­ni się przed wy­bu­chem pła­czu. Zro­bi­ło mu się jej szcze­rze żal, ale tyl­ko przez chwi­lę, bo jego my­śli znów sku­pi­ły się na tym, co go cze­ka­ło za kil­ka go­dzin. Za­bie­ra­jąc się za pie­ro­gi z ja­go­da­mi, pró­bo­wał prze­ana­li­zo­wać ostat­ni rok swe­go ma­łże­ństwa. Wró­cił do mo­men­tu, gdy wy­da­wa­ło się, że wszyst­ko jesz­cze będzie do­brze. To był ko­niec mar­ca. Edy­ta za­dzwo­ni­ła z in­for­ma­cją, że za kil­ka dni przy­je­dzie na cały mie­si­ąc do domu, bo jej fir­ma re­ali­zu­je ja­kiś wa­żny kon­trakt we Wro­cła­wiu i ona ma to wszyst­ko ko­or­dy­no­wać. Był wów­czas od kil­ku dni w Lon­dy­nie. Na­stęp­ne­go dnia wra­cał do domu i te­le­fon od żony go ucie­szył. Miał na­dzie­ję, że ich ży­cie wró­ci do nor­my, że prze­ko­na ją do po­wro­tu na sta­łe. Za­ra­biał prze­cież zna­ko­mi­cie, a Ja­siek po­trze­bo­wał mat­ki na miej­scu. Poza tym otwo­rze­nie fi­lii fir­my w Lon­dy­nie wi­ąza­ło się z ko­niecz­no­ścią wy­lo­tów przy­naj­mniej kil­ka razy w roku do tego mia­sta i był zmu­szo­ny w tym cza­sie zo­sta­wiać syna pod opie­ką te­ścio­wej. Po­wrót Edy­ty do domu roz­wi­ąza­łby wszyst­ko. Wpa­dł wte­dy na ten idio­tycz­ny po­my­sł, że po­je­dzie po nią do Świ­no­ujścia, że zro­bi jej nie­spo­dzian­kę. Wy­je­chał z Wro­cła­wia dość pó­źno, gdyż za­trzy­ma­ły go spra­wy w fir­mie i w Świ­no­ujściu był pó­źnym wie­czo­rem. Wspo­mnie­nie tam­te­go wie­czo­ru wró­ci­ło na­gle z taką siłą, że rzu­cił wi­de­lec i z nie­chęcią od­su­nął ta­lerz. Piotr Sten­cel, nie­za­stąpio­ny szef Edy­ty w po­ko­ju ho­te­lo­wym z jego żoną. Co za iro­nia losu. Po­tem były płacz­li­we te­le­fo­ny, tłu­ma­cze­nia, pro­śby, bła­ga­nia, a on na­wet nie mógł słu­chać jej gło­su. Mdli­ło go. Mdli­ło go, gdy na nią pa­trzył, więc słu­żbo­wy mie­si­ąc we Wro­cła­wiu spędzi­ła u mat­ki. Dzi­siaj też nie chciał jej wi­dzieć, ale znie­sie to ja­koś i za­ko­ńczy ten etap raz na za­wsze. Nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści, nie wa­hał się. To ko­niec. Z tym twar­dym po­sta­no­wie­niem wstał z krze­sła i udał się w stro­nę wy­jścia. Mi­ja­jąc sto­lik, przy któ­rym sie­dzia­ła od­wró­co­na ty­łem ko­bie­ta, od­ru­cho­wo spoj­rzał na jej twarz. Nie zwró­ci­ła na nie­go uwa­gi. Jej oczy bez wy­ra­zu wpa­try­wa­ły się w twarz sie­dzące­go na­prze­ciw mężczy­zny, któ­ry coś jej tłu­ma­czył, ner­wo­wo ge­sty­ku­lu­jąc. Mi­łosz wy­sze­dł na roz­świe­tlo­ną sło­ńcem uli­cę i nie spie­sząc się, ru­szył w stro­nę pen­sjo­na­tu.

***

– I cze­mu nie jesz? – Hu­bert ner­wo­wym ru­chem prze­su­nął ta­lerz z dy­mi­ący­mi pie­ro­ga­mi w stro­nę Han­ki. – Prze­stań ro­bić tę minę cier­pi­ęt­ni­cy i jedz, do cho­le­ry! – rzu­cił i ner­wo­wo si­ęgnął do kie­sze­ni po te­le­fon, któ­ry wła­śnie za­dzwo­nił. – Cze­ść Wi­tek, cze­ść! I co tam sły­chać? – Na twa­rzy Hu­ber­ta w jed­nej chwi­li po­ja­wił się sze­ro­ki uśmiech. Pa­trzy­ła znów na te jego bia­łe zęby i przy­gry­za­ne co chwi­la w trak­cie roz­mo­wy war­gi. Mi­mo­wol­nie chwy­ci­ła wi­de­lec i za­częła bez­my­śl­nie grze­bać nim w ta­le­rzu. – Dzi­siaj? No nie wiem, czy dzi­siaj dam radę. Mie­li­śmy z żoną po­je­chać wie­czo­rem do por­tu. – Hu­bert wbił wzrok w jej twarz. Od­ru­cho­wo roz­ło­ży­ła ręce i po­kręci­ła gło­wą, da­jąc mu do zro­zu­mie­nia, że nie ma spra­wy. Nie mu­szą ni­g­dzie dzi­siaj je­chać. – No do­bra, je­ste­śmy umó­wie­ni. To do wie­czo­ra. Trzy­maj się. – Odło­żył te­le­fon na stół i chwy­cił wi­de­lec. – Umó­wi­łem się z Wit­kiem, chce mnie po­znać z tym de­we­lo­pe­rem z Kra­ko­wa. Wiesz, z tym, co te dom­ki u nas będzie bu­do­wać. Z tego na­praw­dę może wy­jść nie­zła kasa… – Hu­bert nie krył eks­cy­ta­cji. – No jedz, jedz ko­bie­to. Świet­ne te pie­ro­gi, na­praw­dę. A do por­tu po­je­dzie­my ju­tro, do­brze? – Prze­krzy­wił fi­lu­ter­nie gło­wę z usta­mi pe­łny­mi pie­ro­gów i zaj­rzał jej w oczy. – No już, już ma­le­ńka, nie ob­ra­żaj się, prze­cież wszyst­ko so­bie wy­ja­śni­li­śmy. – Na twa­rzy mężczy­zny po­ja­wił się uśmiech, a ręka z wi­del­cem po­wędro­wa­ła w stro­nę jej gło­wy, ale od­chy­li­ła się, uni­ka­jąc jego do­ty­ku.

– W po­rząd­ku, już mi prze­szło. – Wy­si­li­ła się na sztucz­ny uśmiech i za­częła po­wo­li jeść. Pie­ro­gi z ja­go­da­mi oka­za­ły się zna­ko­mi­te, a ci­cha ra­do­ść z fak­tu, że Hu­ber­ta wie­czo­rem nie będzie, przy­ćmi­ła nie­co przy­kre wy­da­rze­nia po­ran­ka. Kłó­ci­li się. Krót­ko, ale bar­dzo in­ten­syw­nie. Wsta­ła, gdy jesz­cze spał. W szla­fro­ku po­szła do kuch­ni. Wsta­wi­ła wodę na kawę i za­częła kro­ić chleb na ka­nap­ki, gdy w drzwiach po­ja­wi­ła się wła­ści­ciel­ka pen­sjo­na­tu.

– Dzień do­bry, pani Han­no. Do­brze że pa­nią wi­dzę. Wpraw­dzie tro­chę mi nie­zręcz­nie… – Ko­bie­ta spu­ści­ła na chwi­lę wzrok i opa­rła się o blat, spla­ta­jąc ra­mio­na na klat­ce pier­sio­wej. – Mu­szę pa­nią za­py­tać. W nie­dzie­lę wie­czo­rem, gdy pani mąż tu przy­je­chał dość pó­źno… – Pani Re­nia spoj­rza­ła na nią uwa­żnie i zro­bi­ła zna­czącą prze­rwę, a Han­kę ude­rzy­ła na­gła fala go­rąca.

– No pro­szę w ko­ńcu po­wie­dzieć, o co cho­dzi – wy­krztu­si­ła, si­ląc się na uśmiech.

– Pani Ha­niu, zna­my się już tro­chę… W in­nym przy­pad­ku w ży­ciu bym się nie wtrąca­ła, przy­si­ęgam. Ale to mnie ja­koś tak męczy. Bo jak pan Hu­bert przy­je­chał, to nie był sam, była z nim blon­dyn­ka, taka dość mło­da. – Ko­bie­ta wy­ra­źnie ści­szy­ła głos i za­częła mó­wić do Han­ki nie­mal szep­tem. – Za­pu­ka­li do mnie, a pani mąż przed­sta­wił ją jako swo­ją ku­zyn­kę i po­pro­sił, że­bym dała jej ja­kiś po­kój na tę jed­ną noc, bo ona bied­na nie ma się gdzie po­dziać. Do­kład­nie tak po­wie­dział: „ona bied­na” – re­la­cjo­no­wa­ła pani Re­nia, in­ten­syw­nie ge­sty­ku­lu­jąc, a Han­ka czu­ła, jak ob­le­wa ją zim­ny pot.

– Tak, tak… pani Re­niu – wy­bąka­ła nie­pew­nie, czu­jąc, że dla od­mia­ny te­raz za­czy­na­ją ją pa­lić po­licz­ki. – To ku­zyn­ka… taka dal­sza, męża… z Gda­ńska. Przy­pad­kiem spo­tkał ją na pla­ży. Ja w tym dniu źle się czu­łam i on sam… tam… a ta ku­zyn­ka, no… ucie­kł jej ostat­ni au­to­bus, ro­zu­mie pani… – Han­ka pląta­ła się co­raz bar­dziej, czu­jąc na so­bie uwa­żne spoj­rze­nie wła­ści­ciel­ki pen­sjo­na­tu.

W ko­ńcu ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– No cóż, pani Ha­niu, pani wie, że te­raz to wszyst­ko za­jęte, nie ma wol­nych po­koi. Ale pan Hu­bert tak na­le­gał i tak pro­sił, że po­zwo­li­łam jej się prze­spać u sie­bie w miesz­ka­niu na dole, a on za­pła­cił. – Ko­bie­ta znów zna­cząco spoj­rza­ła na Han­kę.

– Bar­dzo pani dzi­ęku­ję, to na­praw­dę miłe z pani stro­ny. – Han­ka z ulgą usły­sza­ła, że w elek­trycz­nym czaj­ni­ku woda za­czy­na bul­go­tać. Na­pe­łni­ła kub­ki z kawą wrząt­kiem i wzi­ęła oby­dwa w dło­nie. – Otwo­rzy mi pani drzwi do po­ko­ju? – po­pro­si­ła, mi­ja­jąc ko­bie­tę, a ta na­tych­miast wy­prze­dzi­ła Han­kę o krok i spe­łni­ła jej pro­śbę.

Stu­kot otwie­ra­nych drzwi obu­dził Hu­ber­ta. Gdy kil­ka mi­nut po­tem za­py­ta­ła go ta­jem­ni­czą blon­dyn­kę, któ­rą przy­wió­zł w nocy do pen­sjo­na­tu, po­wie­dział bez mru­gni­ęcia okiem:

– Aaaa, to ku­zyn­ka Wit­ka. Przy­je­cha­ła na kil­ka dni, wiesz, taka nie­za­pla­no­wa­na wi­zy­ta w Ko­ło­brze­gu. Oka­za­ło się, że ja­kiś po­kój w ho­te­li­ku, gdzie miesz­ka Wi­tek, znaj­dzie się do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia. Nie mia­ła się gdzie po­dziać, więc za­bra­łem ją do pen­sjo­na­tu. Pani Re­nia oka­za­ła się tak miła, że przy­gar­nęła ją na noc. A co, po­chwa­li­ła się?

– Była nie­co za­sko­czo­na, bo przed­sta­wi­łeś ją jako swo­ją ku­zyn­kę. – Han­ka wy­szła na bal­kon i za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa. – Dla­cze­go nic mi nie po­wie­dzia­łeś? – krzyk­nęła w stro­nę po­ko­ju

– A ty dla­cze­go nam spie­przy­łaś nie­dzie­lę? – usły­sza­ła na­gle tuż za ple­ca­mi. Hu­bert stał opar­ty o fra­mu­gę. Miał zmie­nio­ną, ści­ągni­ętą gnie­wem twarz. – No dla­cze­go nie po­je­cha­li­śmy ra­zem do tego pie­przo­ne­go Dźwi­rzy­na?! Cały dzień uda­wa­łaś wiel­ce ob­ra­żo­ną świ­ętą kro­wę, a mo­głaś wie­czo­rem je­chać ze mną na ko­la­cję z Wit­kiem, wte­dy pani Re­nia nie mu­sia­ła­by zda­wać ci tych cho­rych re­la­cji, a ty nie py­ta­ła­byś te­raz „dla­cze­go mi nie po­wie­dzia­łeś?” – prze­drze­źniał ją ce­lo­wo, na­śla­du­jąc jej głos.

– Daj już spo­kój. – Han­ka zga­si­ła pa­pie­ro­sa, po czym spró­bo­wa­ła omi­nąć męża i we­jść do po­ko­ju, ale ten za­gro­dził jej drzwi ręką. Ża­ło­wa­ła, że w ogó­le za­py­ta­ła o blon­dyn­kę i po­ru­szy­ła te­mat nie­dzie­li.

– Mało ci spo­ko­ju?! Tyl­ko spo­kój i spo­kój?! – wy­sy­czał jej w twarz i ści­snął ra­mię. – Je­steś moją żoną, do cho­le­ry – po­wie­dział już gło­śniej i po­ci­ągnął ją za sobą do po­ko­ju, po czym ode­pchnął ze zło­ścią.

– Nie trak­tuj mnie w ten spo­sób, nie je­stem me­blem do prze­sta­wia­nia! – krzyk­nęła, nie po­tra­fi­ąc nad sobą za­pa­no­wać, a on od­wró­cił się na­gle w jej stro­nę z po­czer­wie­nia­łą twa­rzą. Była prze­ko­na­na, że spró­bu­je ją ude­rzyć. Za­mach­nął się: wy­ra­źnie wi­dzia­ła ten na­gły ruch ręki i in­stynk­tow­nie zro­bi­ła unik. – Osza­la­łeś?! – Prze­ra­żo­na cof­nęła się na bal­kon i za­mknęła za sobą drzwi na klucz, a on pod­bie­gł i za­czął szar­pać klam­kę.

– Otwie­raj na­tych­miast te drzwi! Han­ka! Han­ka, no co jest?! Mó­wię do cie­bie!

Spoj­rza­ła nie­przy­tom­nie na męża, któ­ry po­trząsał jej ra­mie­niem.

– No ko­ńcz już, mu­si­my iść, prze­cież chcia­łaś na pla­żę. – Hu­bert pa­trzył na nią nie­co zdzi­wio­ny. – Co­raz częściej mie­wasz sta­ny dziw­ne­go za­my­śle­nia, słon­ko – mruk­nął, zbie­ra­jąc na ró­żo­wą pla­sti­ko­wą tacę ta­le­rze i sztu­ćce.

„Z nim se­rio jest coś nie tak” – po­my­śla­ła, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem męża nio­sące­go tacę z brud­ny­mi ta­le­rza­mi na sto­jak w dru­gim ko­ńcu sali. Wsta­ła, chwy­ci­ła prze­wie­szo­ną przez opar­cie krze­sła to­reb­kę, przy­su­nęła je do sto­li­ka i ru­szy­ła w stro­nę wy­jścia. Gdy na uli­cy prze­gląda­ła się w ogrom­nej szkla­nej ścia­nie lo­ka­lu, Hu­bert do niej do­łączył.

– O któ­rej się umó­wi­łeś z tym swo­im Wit­kiem? – za­py­ta­ła, gdy zmie­rza­li w stro­nę pen­sjo­na­tu.

– O dzie­wi­ęt­na­stej trzy­dzie­ści. My­ślę, że ja­kieś dwie go­dzin­ki i będę z po­wro­tem.

– Wi­dzę, że jego to­wa­rzy­stwo bar­dzo przy­pa­dło ci do gu­stu. – Han­ka od­ru­cho­wo przy­gła­dzi­ła ręką wło­sy i spoj­rza­ła na męża. – A ku­zyn­ka też będzie?

– No ra­czej nie, to ty­po­wo biz­ne­so­we spo­tka­nie – od­po­wie­dział, za­kła­da­jąc oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne.

Do pen­sjo­na­tu do­tar­li w ca­łko­wi­tym mil­cze­niu.

***

W re­stau­ra­cji pa­no­wał o tej po­rze duży tłok, mimo to za­uwa­żył ją od razu. Sie­dzia­ła w głębi sali, przy ma­łym dwu­oso­bo­wym sto­li­ku na­kry­tym błękit­nym, spły­wa­jącym do zie­mi ob­ru­sem. Szczu­pła, drob­na, w kre­mo­wej su­kien­ce z cien­ki­mi ra­mi­ącz­ka­mi, po­dob­nej do tej, jaką kil­ka lat temu przy­wió­zł jej z pod­ró­ży słu­żbo­wej do Fran­cji. Przed nią sta­ła lamp­ka czer­wo­ne­go wina. Jak zwy­kle pa­li­ła pa­pie­ro­sa, ale gdy zo­ba­czy­ła go z da­le­ka, na­tych­miast zdu­si­ła go w po­piel­nicz­ce. Wi­dział ją pierw­szy raz od wie­lu mie­si­ęcy i po­czuł dziw­ne ukłu­cie w ser­cu. Ale to było tyl­ko mgnie­nie. Po­wo­li pod­sze­dł do sto­li­ka. Ze­rwa­ła się, by go uści­skać, ale chwy­cił ją za prze­gu­by rąk, za­nim te zdąży­ły opa­ść na jego ra­mio­na, i de­li­kat­nie ode­pchnął od sie­bie.

– Cze­ść. Da­ruj­my so­bie te ra­do­sne po­wi­ta­nia – po­wie­dział opa­no­wa­nym gło­sem i usia­dł na krze­śle na­prze­ciw­ko.

Opu­ści­ła ręce, od­ru­cho­wo wy­gła­dza­jąc moc­no do­pa­so­wa­ną su­kien­kę i rów­nież opa­dła na krze­sło. Prze­gry­zła lek­ko zęba­mi moc­no czer­wo­ne war­gi i ob­jęła dło­ńmi lamp­kę z wi­nem.

– Gdzie się za­trzy­ma­łeś? – spy­ta­ła, wbi­ja­jąc wzrok w jego sple­cio­ne dło­nie opar­te o stół.

– W nie­du­żym ho­te­li­ku przy uli­cy Per­ło­wej. Ca­łkiem ład­ne i spo­koj­ne miej­sce – od­pa­rł, przy­gląda­jąc się twa­rzy żony. Jak zwy­kle za­dba­ła o nie­na­gan­ny ma­ki­jaż, pod­kre­śla­jący jej re­gu­lar­ne rysy i wiel­kie błękit­ne oczy. Co za iro­nia. To w tych oczach za­ko­chał się wie­le lat temu wła­śnie tu­taj, w Ko­ło­brze­gu, gdy z ko­le­ga­mi ze stu­diów spędza­li ty­go­dnio­we wa­ka­cje pod na­mio­tem. Po moc­no za­kra­pia­nej nocy w ja­ki­mś ba­rze wra­ca­li chwiej­nym kro­kiem na pole na­mio­to­we, mi­ja­jąc dwie szczu­płe blon­dyn­ki w ob­ci­słych szor­tach. Je­den z ko­le­gów, pies na baby, jak o nim żar­to­bli­wie ma­wia­li, nie omiesz­kał rzu­cić ja­ki­mś nie­wy­bred­nym ko­men­ta­rzem w stro­nę zgrab­nych dziew­czyn. Jed­na z nich na­tych­miast za­re­ago­wa­ła.

– Ja­kiś pro­blem, chłop­cy?

Od­wró­cił się wte­dy za­cie­ka­wio­ny i w bla­dym świe­tle la­tar­ni uj­rzał drob­ną, de­li­kat­ną twarz z wiel­ki­mi błysz­czący­mi ocza­mi.

– Nie mamy żad­ne­go pro­ble­mu, anio­łku – od­po­wie­dział z sze­ro­kim uśmie­chem, co tro­chę zbi­ło dziew­czy­nę z tro­pu, ale nie dała za wy­gra­ną.

– No to bie­gnij­cie do łó­że­czek, do­brze się wy­śpij­cie, a kul­tu­ra rano wró­ci – rzu­ci­ła, wyj­mu­jąc z to­reb­ki pa­pie­ro­sa.

Po chwi­li obie skręci­ły w bocz­ną ulicz­kę, a on…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej