Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Kocia mama” to pełna ciepła, humoru, ale i dramatycznych przygód opowieść o energicznej, choć nieco roztrzepanej Zochnie – wielkiej przyjaciółce wszystkich zwierząt, która pragnie ocalić kocią rodzinę przed grożącym jej niebezpieczeństwem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 108
Dzieci pani Bolskiej bardzo lubiły zwierzęta domowe, lecz największą sympatią otaczała je ośmioletnia Zochna.
Codziennie rano Zochna wybiegała na podwórze, by powiedzieć „dzień dobry” swoim licznym ulubieńcom, którzy ją doskonale znali, i gdy tylko się pokazała, z wielką radością do niej biegli.
Dziś, jak co dzień, Zochna przed lekcją wybiegła na podwórze. Od razu obiegły ją skrzydlate tłumy ptactwa; białe i siwe gołębie siadły jej na ramionach, a niektóre i na jej jasnej główce, wołając bezustannie: grgrgrochu, grgrgrochu – i zaglądając ciekawie do fartuszka dziewczynki, w którym mieściły się znakomite dla nich smakołyki: okrąglutki groch, pszenica, okruchy chleba i bułki.
Za gołębiami zjawiły się kury i kurczęta najrozmaitszej wielkości, różnych gatunków i barw, biegnąc ku swojej pani z rozpostartymi skrzydłami.
Były tam czubate kokoszki, bieluchne ulubienice Zochny, szare i pstrokate kury, ledwie wypierzone kurczęta z gładkimi łebkami takie jeszcze śmieszne, jakby obskubane, no i największa figura, pan ptasiego dworu – kogut!
Był on tak śmiały i tak natarczywie dopominał się o swoją porcję, że Zochna musiała go odganiać, uderzając po ślicznych, różnobarwnych skrzydłach i wołając:
– A sio! A sio! Ty zuchwalcze! Czekaj chwilę! Przecież zawsze o tobie pamiętam!
Między kury wciskały się perliczki i indyczki, starające się chwytać najsmaczniejsze kąski i nawołujące do ogólnego stołu wielkiego indyka, który chodził z napuszoną miną, jakby się chlubił swymi pięknymi, czerwonymi koralami.
Był to jedyny, lecz stanowczy przeciwnik Zochny. Podczas gdy wszyscy mieszkańcy podwórza tłumnie otaczali swoją opiekunkę, indyk trzymał się zawsze z daleka i nawet raz – rzecz niesłychana – gdy spotkał Zochnę samą w ogrodzie, odważył się rzucić na nią z głośnym gulgotaniem, prawdopodobnie w jak najgorszych zamiarach. Dopiero Bufon, pies podwórkowy, który na szczęście był spuszczony z łańcucha, przybiegł na ratunek swojej pani, szczekając głośno na zuchwałego napastnika.
Zochna nie lubiła indyka, lecz nie dokuczała mu, karząc go jedynie tym, że nie przywoływała go do rannej uczty.
Za to serdeczną jej przychylnością i troskliwą opieką cieszyły się kaczki, których była spora gromadka, a które z powodu swego niezgrabnego chodu były zawsze krzywdzone przez ruchliwsze i zręczniejsze towarzyszki. Na szczęście, kaczki dawały sobie radę dziobiąc kury na lewo i prawo i chwytając zręcznie rzucane ziarno.
Zochna nie rozpoczynała nigdy uczty, dopóki nie ukazało się białe stadko, toczące się ku niej z możliwą szybkością i hałaśliwym kwakaniem.
I teraz bystrym spojrzeniem obrzuciła przybyszów.
– Naturalnie, nie ma go! Dziadek! Dziadek! – zawołała dźwięcznym głosikiem.
Po chwili na to wołanie wytoczył się z kąta podwórza wielki, siwy kaczor ze ślicznymi, szafirowymi piórkami na skrzydłach.
– A ty leniuchu! – zgromiła go Zochna. – Zawsze się spóźniasz; zobaczysz, że nie dostaniesz śniadania.
Lecz Dziadek nic sobie z tego nie robił, jakby wiedział, że Zochna lubiła go najbardziej; kiwał z zapałem głową, pokwakując przy tym tak zabawnie, że dziewczynka zaczęła się śmiać i, rozbrojona, wyciągnęła do niego rękę z dużym kawałkiem chleba.
Widząc, że wszyscy biesiadnicy się stawili, Zochna siadła na kamieniu i rzucała całe garście ziarna przeznaczonego dla wszystkich, wybrańców zaś karmiła oddzielnymi kęsami.
Z początku uczty panował ład jaki taki, ale po kilku chwilach wkradł się najstraszniejszy nieporządek: skrzydlata gromada wydzierała sobie większe kąski, biła się niemiłosiernie, a grono zuchwalców, na czele z kogutem, wyrywało Zochnie z rąk i wprost z fartuszka kawałki przeznaczone dla innych.
Zochna gniewała się, krzyczała, rozpędzała napastników, ale śmiała się przy tym tak serdecznie, że chwilami łzy stawały jej w oczach.
Jednak śmiech jej nagle zamilkł, gdyż rozległ się głos panny Klary:
– Zochno, już dziewiąta. Proszę na lekcję!
„Ach już dziewiąta, a miałam sobie powtórzyć wiersze polskie i słówka niemieckie! Co teraz?” – myślała przerażona dziewczynka, zrywając się i strzepując resztki ziarna pomiędzy skrzydlate tłumy.
„Trzeba prędko biec do pokoju, może mi się uda jeszcze powtórzyć te słówka” – myślała dalej i nie zważając już na swoich ulubieńców, pobiegła w stronę domu.
Na szczęście spostrzegła budę, przy której siedział Bufon, szczekając radośnie. Wiedział on dobrze, że go Zochna nie pominie, i czekał cierpliwie swojej kolei.
– Dobrze, że mi się przypomniałeś! – zawołała dziewczynka. – Należy ci się przysmaczek – i poszperawszy w kieszeni, wyjęła owinięte w papier skórki od wędliny – Masz, piesku, masz, poczciwy – mówiła, podając przyniesione kąski i gładząc jego kosmaty łeb.
Bufon połknął w jednej niemal chwili całą porcję i zaczął z wielkim zadowoleniem kręcić ogonem jakby na podziękowanie; skakał przy tym, chwytając łapami sukienkę dziewczynki, skowyczał i szczerzył duże, ostre zęby.
Zochna zaczęła targać go za uszy, mówiąc z uśmiechem:
– Zabawy ci się zachciało! Poczekaj, piesku, poczekaj. Wieczorem wezmę cię ze sobą do ogrodu, a może i na Zielonkę! Tam dopiero sobie pobiegamy! Teraz nie mam czasu, muszę się uczyć!
Jakby na potwierdzenie tych słów od strony domu dało się znów słyszeć wołanie:
– Zosiu, czy idziesz na lekcję?
– Idę, idę, proszę pani! – zawołała dziewczynka, a jednocześnie wzrok jej padł na otwarte drzwi stajni.
– Co to? Siwek i Kasztanek stoją bezczynnie? Nie są w polu? A miałyście zwozić siano? Aha, dopominacie się o wasze śniadanie! Mam coś dla was – mówiła, wyciągając z kieszeni kilka kawałków cukru.
Konie rżały radośnie i delikatnie skubały wargami sukienkę i włosy Zochny, która gładziła ich szyje, podając na dłoni kawałki cukru.
Stajnia znów trochę czasu zajęła dziewczynce: ale to dlatego, że koniki były takie miłe, ładne i łagodne, a Zochna tak lubiła karmić je cukrem i chlebem.
Nagle zadrżała i wybiegła, nie oglądając się na zdziwione jej gwałtownym ruchem konie: panna Klara wołała po raz trzeci, a z głosu dziewczynka łatwo się mogła domyślić, że nauczycielka była już rozgniewana. Zmartwiło ją to, bo przecież nie powtórzyła wierszy i słówek, które jakoś zupełnie z pamięci jej uleciały; po drugie, Zochna nie lubiła, gdy ktoś się na nią gniewał, a na koniec przejęłają myśl o popołudniowych projektach.
Mieli mianowicie razem z Adasiem pojechać drabiniastym wozem w pole po siano, a panna Klara mogła ją za karę zatrzymać dłużej po lekcji.
„Ej, chyba tak źle nie będzie – pocieszała się w duchu dziewczynka, biegnąc jak wicher przez podwórze – przecież panna Klara jest bardzo dobra i nie zechce nam zepsuć zabawy. Co to takiego, że się trochę na lekcję spóźniłam?”
– Przepraszam panią, ale... – zaczęła jąkać się i zamilkła spuszczając oczy.
Panna Klara popatrzyła na nią bardzo surowo, wreszcie rzekła:
– Zosiu, spojrzyj na siebie!
Dziewczynka spojrzała ze zdumieniem, że świeży fartuszek był cały zaplamiony, a falbanka od sukienki oberwana, widocznie podczas figlów z Bufonem. Najgorszy jednak widok przedstawiały ręce – całe zabrudzone, oblepione cukrem i mocno podrapane.
– Czy dziecko idące na lekcje tak powinno wyglądać? – mówiła dalej nauczycielka. – Idź, umyj się, przebierz i uczesz, inaczej nie siądziesz do nauki. A pamiętaj o tym, że jest wpół do dziesiątej, więc nie masz chwili do stracenia. Postaraj się, żeby cię znów koty nie zatrzymały.
Zawstydzona Zochna zniknęła szybko za drzwiami. Jak ona mogła się tak zabrudzić i gdzie? Przecież kury i kaczki są takie czyste, a z Bufonem bawiła się zaledwie chwilę. Nie umiała sobie wytłumaczyć tej zagadki; nie męczyła się też nad nią, gdyż ostatnie słowa nauczycielki pochłonęły całkowicie jej uwagę. Bo na śmierć zapomniała o swoich kotach! Biedactwa, pewnie jeszcze nie dostały śniadania!
Nie namyślając się długo, Zochna pobiegła do kuchni, gdzie spodziewała się dostać dla nich zwykłą porcję mleka.
– Juleczko – zaczęła prosić, ciągnąc kucharkę za fartuch. – Juleczko kochana, proszę mi dać mleka, tylko prędko, prędziutko, bo idę na lekcję.
– Och, panienko, nie mam teraz czasu. Nie miała panienka mleka na śniadanie? – mówiła Julka gniewnym tonem, udając, że się nie domyśla, po co Zochna prosi o mleko, lecz jednocześnie sięgnęła po dzbanek i nalała świeżutkiego mleka do dużego kubka.
Zochna tymczasem kręciła się po kuchni i wkrótce wyciągnęła stojącą na półce sporą miseczkę, w której leżała podrobiona bułka.
– Dziękuję mojej dobrej kochanej Julci! – zawołała rozpromieniona, chwytając jedną ręką kubek, a drugą miseczkę i wybiegając z kuchni.
Stanąwszy w najciemniejszym kącie sieni, dziewczynka zaczęła nawoływać:
– Milutka, Kizia, Czarnuszka, kici, kici, kici!
W tej chwili zjawiły się koło niej dwie kotki, ocierające się o jej nogi i mrucząc radośnie.
– A gdzie Czarnuszka? – pyta zaniepokojona Zochna, widząc tylko Kizię i Milutkę, i na znowu zaczęła wołać: – Czarnuszka, Czarnuszka, kici, kici, kici!
Lecz wołana się nie zjawiła. Za to na progu stanęła Julka i patrząc na pieszczącą się z kotkami Zochnę, rzekła z uśmiechem:
– Z panienki to już prawdziwa „kocia mama”. Zawsze z kotami i kurami, a potem od panny Klary nagana! A na Czarnuszkę niech panienka nie czeka, bo już swoje zjadła i sobie poszła.
„Kocia mama” nie miała czasu odpowiedzieć, gdyż przypomniały jej się słowa nauczycielki, a z głębi mieszkania doszedł dźwięk bijącego zegara.
Była zresztą do tej nazwy przyzwyczajona i wcale się o nią nie gniewała; przecież wszystkie trzy kotki uważała za swoje prawdziwe dzieci i stokroć wolała te żywe zabawki, jak je nazywała, niż śliczne lalki, które bezczynnie drzemały w szafie.
Po umyciu się i doprowadzeniu do porządku swojego wyglądu Zochna przyszła do pokoju i usiadła przy stoliku obok panny Klary.
Starała się nie patrzeć w okno, bo widać było przez nie cały rząd zielonych drzew, na których czerwieniły się duże, błyszczące wiśnie, i część podwórza, po którym swobodnie przechadzał się drób.
Poza tym na podwórzu był ciągły ruch i co chwilę zdarzało się coś, co mogło odciągnąć uwagę; a Zochna chciała dzisiaj uważać!
Starała się więc być głucha na wszystkie dolatujące ją odgłosy.
Nawet silne trzaśnięcie z bicza, nieomylny znak, że Wojtuś przygnał krowy z pola, i głos Marcina, zaprzęgającego konie do wozu – nie kusiły dziewczynki.
Nareszcie zaczęła się lekcja i szła doskonale aż do chwili, gdy przyszła kolej na wiersze. Zochna zaczęła wprawdzie dość śmiało:
Już słoneczko powstało
I przegląda się w rzece,
Oj, na rosę, na białą
Polecę, ja polecę!
Ale dalej – ani rusz! Na próżno panna Klara podpowiada jej po słówku, chcąc przypomnieć ciąg dalszy; dziewczynka jąkała się i powtarzała jedno i to samo, aż wreszcie zamilkła.
Cierpliwość panny Klary wyczerpała się.
– Nie dość, że się o całą godzinę spóźniłaś, jeszcze przyszłaś na lekcję nieprzygotowana; wierszy nawet pewnie nie czytałaś?
Zochna chciała odpowiedzieć, że wczoraj wieczorem czytała je kilka razy, a nawet wyrecytowała na pamięć przed Adasiem, lecz czuła, że podobne usprawiedliwienie byłoby bardzo dziwne wobec tego, że dziś nie potrafiła powiedzieć ani słowa. Stała więc skarcona, a przez główkę przelatywała jej nieustannie myśl: „Co będzie ze słówkami niemieckimi!”
Wtem panna Klara rozkazała:
– Podaj słówka!
Ha, trudno! Przyszła druga ciężka chwila.
– Nie nauczyłam się słówek, proszę pani – ze spuszczonymi oczami szepnęła Zosia.
Panna Klara wstała.
– Zostaniesz tu i będziesz się uczyła wierszy i słówek. I zapamiętaj sobie, że jeżeli nie będziesz umiała jednych i drugich, nie pojedziesz w pole. Żadne łzy nie pomogą – zostaniesz w domu!
Z tą groźbą nauczycielka wyszła z pokoju.
Zochna nie wydawała się być zmartwiona. Była bardzo zdolna i wiedziała, że w kwadrans będzie już wszystko doskonale umiała.
Usiadła więc przy stoliku odwrócona tyłem do okna, podparła głowę na łokciach, mocno zatykając rękami uszy, i z wielką uwagą zaczęła się uczyć.
A musicie wiedzieć, że Zochna nie była wcale leniwa i gdy tylko się zabrała do pracy, wszystko szło jak z płatka; tylko na nieszczęście, zawsze coś jej przeszkodziło. Tak się też stało i teraz. Ledwo zdążyła powtórzyć drugą strofkę, gdy drzwi się uchyliły nieśmiało i przez szparkę wsunęła się połowa głowy młodego chłopaka.
– Panienko – szeptał tajemniczo, wsuwając się do pokoju Wojtuś, pastuszek, a zarazem towarzysz wszystkich zabaw i figli dzieci.
– Daj mi spokój, nie mam czasu – szybko odpowiedziała Zochna, nie podnosząc nawet głowy.
Lecz Wojtuś wcale się tym nie zraził. Po jego rozpromienionych oczach i śmiejących się ustach można było poznać, że przyszedł z jakąś ważną nowiną.
– No ale, panienko! Ja coś chcę panience pokazać.
– Nie teraz, nie teraz, Wojtusiu! Muszę się uczyć.
– Ale proszę, mówię prawdę. Panienka nie pożałuje, jak pójdzie ze mną.
Zochna spojrzała uważnie na stojącego przed nią chłopca; w głosie jego było coś takiego, co ją bezwiednie zaciekawiło i w jednej chwili kazało zapomnieć o dobrych chęciach i postanowieniach.
– No co się tam stało wielkiego? – zapytała, odsuwając książkę.
Wojtuś uśmiechnął się triumfująco i zbliżając się jeszcze bardziej, szepnął coś Zochnie do ucha.
Dziewczynka zerwała się, wołając:
– Naprawdę? Gdzie są? Pokaż szybko!
– Już, panienko, już. Niech panienka idzie za mną.
Zochnie nie trzeba było dwa razy powtarzać i już była za nim.
– Jak je znalazłeś? – pytała.
– Ot, całkiem zwyczajnie. Marcin mówił, że na deszcz się zbiera, a siano dziś trzeba zwieść; nie kazał mi też po południu krów wyganiać, tylko iść z grabiami w pole. Wlazłem wtedy na stryszek po trochę koniczyny, żeby też zwierzątka miały co gryźć, a tu słyszę – coś piszczy. „Szczur, nie szczur? Mysz, nie mysz?!” – myślę sobie. Aż tu Czarnuszka hyc ze snopka. Ja za nią... no, ale teraz niech panienka wchodzi ostrożnie – kończył Wojtuś, gdy się znaleźli w wozowni.
W jednym rogu stała drabinka oparta o belki; Zochna miała się po niej wdrapać aż do otworu, który prowadził na stryszek, gdzie składano koniczynę, siano i słomę. Drabinka chwiała się za każdym poruszeniem i Wojtuś musiał ją z całej siły podpierać, bojąc się, by panienka nie spadła. Lecz dziewczynka była doskonale wyćwiczona i obeznana z podobnymi drogami, więc po chwili była już na górce i wołała na Wojtusia.
– Chodźże prędzej, pokaż, gdzie są!
Jednak pomoc Wojtusia okazała się niepotrzebna, bo w tej chwili ze słomy podniosła się czarna kotka i miaucząc radośnie, przybliżyła się do Zochny.
– Moja kochana Czarnuszko! Moja poczciwa koteczko, chodź, pokaż mi swoje kociątka – mówiła Zochna pieszczotliwie, głaszcząc lśniące futerko ulubienicy.
Czarnuszka mruczała radośnie; wyginając grzbiet i oglądając się za dziewczynką, pobiegła naprzód. Zatrzymała się przed dużą wiązką słomy, w której zagłębieniu leżały trzy maleńkie kociaki. Jeden był cały czarny, drugi szary, a trzeci biały z czarną łatką.
Zochna była zachwycona; uklękła przed kocim gniazdem i patrzyła z rozczuleniem na niezgrabne, ślepe jeszcze kocięta, które z ciągłym piskiem tuliły się do matki. Czarnuszka lizała je po kolei i spoglądała od czasu do czasu na swoją panią wzrokiem pełnym dumy, a zarazem błagania. Zdawała się mówić:
„Prawda, jakie te moje pieszczotki śliczne, jakie miłe, grzeczne? Tylko boję się, żeby mi ich nie zabrali! Moja dobra, kochana „kocia mamo”, obronisz mnie, nie pozwolisz zabrać mi dzieci?”
Zochna jakby rozumiała kocią mowę, głaskała swoją ulubienicę, mówiąc uspakajająco:
– Nie bój się, poczciwa Czarnuszko. Tu cię nikt nie zobaczy i nikt ci kociąt nie zabierze. Gdy trochę podrosną, uproszę mamę, żeby mi pozwoliła je wziąć i wtedy będą już bezpieczne.
Nagle myśl jakaś przebiegła przez głowę Zochny. Zwróciła się do stojącego za nią Wojtusia:
– Czy Adaś widział kotki?
– Nie, panienko.
– A czy już skończył lekcję?
– O, już dawno! Panicz siedzi na drzewie i rwie wiśnie, żeby było co jeść w polu, gdy mu się pić zachce.
– Mój Wojtusiu, idź, poproś go tutaj.
W kilka sekund Wojtuś był na ziemi i niedługo wrócił w towarzystwie Adasia.
Adaś był tylko dwa lata starszy od Zochny, lecz o wiele od niej wyższy, tęższy i silniejszy. Z wiecznie rozwichrzoną, gęstą czupryną, w często zaplamionym i niedbale włożonym ubraniu, miał minę skończonego zawadiaki, któremu jednak z oczu patrzyła szczera, serdeczna dobroć. Po tych dużych, niebieskich oczach, ocienionych ciemnymi rzęsami, można było od razu poznać, że jest to brat Zochny.
– Oho! – zawołał, śmiejąc się głośno. – „Kocia mama” ma nowych wychowanków! Ileż teraz sztuk liczy dwór szanownej pani?
Zochna nie zwróciła uwagi na żartobliwy ton brata, lecz ciągnąc go za rękaw, mówiła rozpromieniona:
– Patrz, jakie maleńkie, jakie słabiutkie i jakie śliczne!
– No, co to, to nie! Niezgrabne i ślepe, brrr... brzydziłbym się wziąć do ręki!
– Adasiu, co ty mówisz!
– Ale później będą może ładne, a teraz – obrzydliwość! Nie wiem nad czym się tak rozpływasz!
Dziewczynka była obrażona i zasmucona, ale Adaś to dostrzegł i zmienił ton:
– Co chcesz z nimi robić? Zostawisz je tutaj czy zabierzesz na dół?
– Chyba lepiej byłoby zabrać – wtrącił Wojtuś – bo jak Marcin zobaczy, to już po nich.
– A na dole to niby lepiej? Co będzie, gdy Staś przyjdzie? – mruknął Adaś.
Wojtuś podrapał się za uchem, bardzo zakłopotany.
– Prawda! Panicz Staś nie przepuści!
Przez chwilę milcząca trójka zamyśliła się, chcąc znaleźć jakąś opcję. Czarnuszka patrzyła na nich niespokojnie, jakby domyślając się, że chodzi tu o los jej dzieci. W końcu Zochna przerwała milczenie:
– Najlepiej będzie, gdy je tu zostawimy. Marcina poproszę, żeby im nic złego nie zrobił. On przecież nie z własnej woli zabrał tamte, tylko mu kazali. A teraz nikt o nich nie będzie wiedział, to nikt mu nie każe!
– To prawda – szepnął Wojtuś przekonany.
– A więc możecie zostać tutaj – zwrócił się Adaś do kociej rodziny.
– Tylko zachowujcie się cicho, żeby was kto nie zobaczył! A teraz marsz na dół, bo zaraz obiad, będą nas szukali i tajemnica się wyda.
Ledwo Zochna zdążyła zejść z drabiny, a rozległo się wołanie:
– Dzieci, dzieci, na obiad!
– A niechże te koty! – zawołał Adaś gniewnie. – Wiśni tak mało zerwałem, a słońce piecze! W polu nigdzie wody nie ma, będzie się nam pić chciało!