Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
254 osoby interesują się tą książką
Miłość to jedna z tych rzeczy, które – choć są niewidzialne – nadają życiu barw
Rain i Jack się nie znoszą.
Rain i Jack są z dwóch różnych planet.
Rain i Jack nie mają ze sobą nic wspólnego.
A jednak ich drogi wciąż się krzyżują.Raz za razem.
Najpierw w liceum, a potem niespodziewanie kilka lat później, kiedy myśleli, że już nigdy się nie spotkają.
Rain uważa, że przeznaczenie nie istnieje.Jack wierzy, że nie wszystko jest tylko przypadkiem.
Oboje chcą mieć rację. Oboje wiedzą, że się mylą. I oboje czują, że jeśli chodzi o miłość, nie ma naukowej teorii, która mogłaby wyjaśnić jej mechanizm.
Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 485
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
El color de las cosas invisibles
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Maria Mazurowska
Redakcja: Marta Stochmiałek
Korekta: Anita Keler
Grafika na okładce, wyklejce, brzegach i w środku książki: © Lady Desidia, 2023
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Copyright © Andrea Longarela, 2023
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Berenika Wilczyńska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-716-6
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Dla Very, najpiękniejszego sensu mojego życia
Nie, ta sztuczka się nie uda… Jak można wytłumaczyć prawami chemii i fizyki tak ważny biologiczny fenomen, jakim jest pierwsza miłość?
– Słowa przypisywane Albertowi Einsteinowi
Pokrewne dusze zawsze się odnajdują, ponieważ ukrywają się w tym samym miejscu.
– Robert Brault
To był zwyczajny poranek w londyńskiej dzielnicy. Pewien mężczyzna przemierzał ulice furgonetką pełną kwiatów, rozwożąc zamówienia i pozostawiając za sobą ślad wiosennych zapachów. Kilka metrów obok inny mężczyzna spacerował z gazetą pod pachą. Lubił wychodzić o poranku i wypijać herbatę w cukierni na rogu. Nazywał się Vincent Hadaway i co do milimetra odmierzał każdy swój krok; nie cierpiał zmian, więc gdy ktoś zadzwonił do dostawcy kwiatów, a ten zostawił bukiet na skrzynce pocztowej i popędził do samochodu, Vincenta zmroziło i podszedł do porzuconych kamelii.
– Słucham?
– Pan Joseph Ladson? Tu doktor Patel. Dzwonię z powodu pańskiego ojca.
Dostawca kwiatów zamknął oczy i zacisnął zęby. Zapomniał o wszystkim: o dostawach, które jeszcze go czekały, o tym, że przez swoje podejście stracił inną pracę, i o ograniczeniach prędkości. Zapalił silnik i ruszył ulicami z gulą w gardle.
Na nic się to nie zdało, bo przyjechał za późno. Jego ojciec zmarł pięć minut wcześniej.
Mężczyzna wyszedł z pokoju, słysząc jeszcze kondolencje od personelu medycznego. Przeszedł przez korytarz i oparł czoło o przeszklone drzwi wychodzące na ogród. Zaszlochał, odwrócił się gwałtownie i uderzył pięścią w ścianę.
Raz. Dwa. Trzy.
Kiedy już się wyżył, waląc w ścianę, jego przyspieszony oddech zwolnił i mężczyzna wyczuł, że ktoś jest obok. Podniósł wzrok i zobaczył kobietę o ciemnych włosach. Nawet nie poczuł wstydu, tylko tak wielki żal, że aż przewróciło mu się w żołądku.
– Proszę pójść ze mną, opatrzę to panu.
Joseph spojrzał na swoją dłoń i poczuł, jak palą go zdarte, zakrwawione knykcie. Drżały mu palce. I całe ciało. I serce.
Przełknął ślinę i przyjrzał się kobiecie w białym kitlu. Spojrzał w jej brązowe oczy i znalazł w nich tylko zrozumienie, więc mógł jedynie pokiwać głową i pójść za nią.
Gdy opatrywała mu pieczołowicie ranę, Joseph przeczytał napis na zwisającej z kitla plakietce.
„Addison Pearce. Pielęgniarka praktykantka”.
– Dziękuję, panno Pearce.
Kobieta się uśmiechnęła i Joseph zauważył, że jej oczy błyszczą w szczególny sposób. A potem poszedł i pochował ojca.
Vincent odwrócił się, aby powiadomić dostawcę, że zapomniał o kwiatach, ale pozostał po nim tylko zapach dymu i palonych opon. Pokręcił głową i westchnął. Ten szczegół zmieniał postać rzeczy. To niedopatrzenie spowodowało, że jego poukładany świat się zachybotał. To był przypadek, który musiał spowodować gdzieś na Ziemi jakiś rezultat.
Vincent chwycił bukiet drżącymi palcami i zauważył małą kopertę przyczepioną do jednej z łodyg.
Dla Margot Macey:
Gratulujemy Ci nowej pracy!
Pozdrowienia
Koleżanki z gazety
Vincent nie znał Margot Macey, ale niepokoiło go, że ta kobieta może nigdy nie dostać gratulacji w dniu, który wydawał się dla niej ważny. Przeczytał adres przyklejony do papierowej torby i wiedział, że musi coś z tym zrobić.
„Przypadki nie istnieją” – pomyślał Vincent. „Istnieją tylko powody, które popychają nas do podejmowania decyzji”.
Godzinę później zadzwonił do czerwonych drzwi. Otworzyła mu kobieta o niebieskich oczach i sięgających do pasa blond włosach. Miała dwadzieścia kilka lat. Słodki uśmiech. I posturę baletnicy. Była ubrana w zieloną sukienkę do kostek. Miała bose stopy. I nosiła kolczyki z kolorowych koralików.
– Pani Margot Macey?
– Tak, to ja.
Vincent wręczył jej bukiet z poczuciem, że wszechświat wraca na swoje miejsce, nieświadomy, że stało się coś wręcz przeciwnego: jego świat – ten, który znał – właśnie wyleciał w powietrze.
Wiele tygodni po odejściu ojca Joseph ciągle nie potrafił wyrzucić z głowy uśmiechu pielęgniarki. Młoda kobieta prześladowała go w snach i na jawie, więc uznał, że może wyciągnąć coś dobrego z przeżyć w tej okropnej umieralni o zapachu środków odkażających.
Usiadł na ławce naprzeciwko szpitala i czekał. Kiedy dziewczyna wyszła, zmęczona po długim dniu pracy, i zobaczyła smutną twarz chłopaka, którego opatrywała przed wieloma dniami, jej mina się zmieniła. Podeszła do niego zdecydowanym krokiem i stanęła w milczeniu, nie odwracając od niego wzroku.
– Cześć, Addison. Jestem… jestem Joseph.
Wyciągnął do niej rękę, którą pewnie uścisnęła.
– Co za zbieg okoliczności, że znowu się spotykamy, Joseph.
Oboje roześmieli się pod nosem. To nie miało nic wspólnego z przypadkiem. Potem ruszyli jedno obok drugiego z przeczuciem, że będą tak wędrować przez długi czas.
Kilka miesięcy później Vincent i Margot weszli do szpitala. W siedemnaście godzin stali się dla siebie kimś więcej niż tylko parą, która zakochała się w sobie dzięki zgubionym kwiatom.
Vincent patrzył w maleńkie, szeroko otwarte czarne oczy, które spoglądały na niego, delikatnie mrugając.
– Jest niesamowita.
Margot się uśmiechnęła. Tylko on mógł patrzeć na małą tak, jakby była wielkim odkryciem naukowym.
– To twoja córka.
Vincent wstrzymał oddech i poczuł, że jego życie nabiera nowego sensu. Wszystko się zmieniło. Wyprostował palec i dziewczynka chwyciła go swoją malutką rączką. Szczęście jawiło mu się jako coś cudownie przerażającego. Piękna, śmiercionośna czarna dziura pośrodku kosmosu.
Potem pocałował jej rzadkie, jasne, prawie białe włoski i wyszeptał po raz pierwszy to imię, tak samo wyjątkowe jak ona:
– Cordelio Rainbow Hadaway, witaj na tym niesamowitym, zwariowanym i niekontrolowanym świecie.
Po drugiej stronie korytarza młoda pielęgniarka praktykantka nosiła dumnie na rękach swoje niemowlę. Była jeszcze na urlopie macierzyńskim, ale nie mogła nie odwiedzić znajomych z pracy, żeby poznali jej maleństwo.
– Addison, jaki on śliczny. Ma twój nos! – wykrzyknęła jedna z sanitariuszek.
Dziewczyna uśmiechnęła się zadowolona i podeszła do ekspresu do kawy. Jakiś mężczyzna mocował się z przyciskami.
– Niech pan poczeka, to trzeba sposobem.
Przytrzymała przez kilka sekund środkowy przycisk, aż urządzenie zaczęło działać.
– Och, dziękuję.
– Nie ma za co.
Vincent wybrał podwójne espresso i ziewnął. Addison zauważyła, że ma potargane włosy, pogniecioną koszulę i czerwone oczy.
– Kiepska noc?
Odwrócił się i uśmiechnął się do niej szeroko.
– Najlepsza w moim życiu.
– W takim razie gratulacje.
Vincent popatrzył na małego Jacka i dokładnie mu się przyjrzał.
– Nawzajem. Przy okazji, ma pani nos. Zadziwiające.
Addison wybuchnęła śmiechem i pożegnali się rozbawieni, nieświadomi, że to przypadkowe spotkanie było dopiero pierwszym w historii, która jeszcze nie została napisana.
RAIN
Dzisiaj
W LONDYNIE DESZCZ PADA średnio sto sześć razy w roku. Może się wydawać, że to dużo, ale wcale tak nie jest. Mamy bardzo złą sławę, ale jeśli pochylić się i przeanalizować dane, okaże się, że takie miasta jak Kopenhaga czy Paryż nas przeganiają.
Ja lubię deszcz. Jak przystało na londynkę, przyzwyczaiłam się do życia pod ciężarem ołowianego nieba nad głową. Z wyjątkiem tych chwil, kiedy leje tak, że wydaje ci się, jakbyś jechał samochodem przez niekończący się wodospad. Do tej tortury pogodowej nikt, kto ma odrobinę rozsądku, nie mógłby się przyzwyczaić.
– Cholera.
Ledwie zauważam rozjazd wskazujący drogę do domu. Z daleka dostrzegam ogromny kamienny budynek. Ma dwa piętra. I duże przeszklone drzwi, za którymi pewnie znajdują się salon i płomienie w kominku. Światła są zapalone i prowadzą mnie, gdy jadę błotnistą drogą pośród wiekowych drzew. Natychmiast przychodzi mi do głowy trafna metafora: dziewczyna chroniąca się w deszczu w legowisku dzikiego zwierza. Nie chodzi o otaczającą mnie ciemność ani o apokaliptyczną wizję wywołaną najgorszą od dziesięcioleci burzą, ale o to, że weekend z dawnymi znajomymi ze szkoły kojarzy mi się z atakiem hydry o wielu głowach, którymi są wszyscy zaproszeni. I nie chcę myśleć o nim, ale wyobrażam sobie jego twarz jako największą i najbardziej bezlitosną ze wszystkich.
Parkuję jak najbliżej domu. Na siedzeniu pasażera dzwoni mój telefon. Uśmiecham się na widok imienia mojej najlepszej przyjaciółki – to z jej powodu tutaj jestem, w tym odciętym od świata zakątku na angielskiej wsi, o krok od powrotu do przeszłości.
– Cześć, Holly.
– Rain? Gdzie jesteś?
– Naprzeciwko chatki z bajki, którą wynajęłaś. Miałaś rację, wygląda jak z powieści Jane Austen.
– Och.
Holly zawiesza głos, a mnie ogarnia złe przeczucie.
– Jak to „och”?
– Przepraszam, kochana, ale nie dotrzemy do jutra. Na kilku odcinkach zamknęli drogę z powodu burzy. Jest straszny korek na wyjazdówce z Londynu. Próbowałam zadzwonić do ciebie wcześniej, ale nie miałam zasięgu.
Zaciskam palce na kierownicy i opieram na niej czoło. Podnoszę wzrok i wbijam go w to, co widzę w lusterku wstecznym. Deszcz pada coraz bardziej i ledwie widzę drogę powrotną. Przeklinam to, że wyjechałam tak wcześnie z Cambridge z głupim zamiarem, żeby dojechać jako pierwsza, wybadać teren i w ten sposób przygotować się na każde spotkanie; przerażała mnie zwykła myśl, że mogłabym zjawić się jako ostatnia i zwrócić na siebie uwagę wszystkich. Zwłaszcza jeśli chodziło o jego uwagę. JEGO. Zapisanego wielkimi literami, ze znakami ostrzegawczymi.
„Nie pij herbaty po piątej, Rain”.
„Nie wypijaj tej kolejki, Rain”.
„Nigdy więcej nie zbliżaj się do Jacka, Rain”.
Moja ostrożność w tej chwili wydaje mi się tak głupia, że czuję wstyd.
– Chcesz mi powiedzieć, Holly Polly, że mam wracać do domu?
Moja przyjaciółka czuje się winna do tego stopnia, że nie przeszkadza jej nawet przezwisko, którego tak bardzo nienawidziła w szkole.
– Nie! Możesz zostać. Korzystaj i naciesz się wieczorem dla siebie. Właściciel przygotował wszystko na nasz przyjazd. Ci z cateringu zapełnili rano lodówkę. Dom jest otwarty, ale pod wycieraczką znajdziesz komplet kluczy; zamknij się na noc, bo znam cię i nie chcę, żebyś została bohaterką horroru, które tak bardzo lubimy. I wznieś toast za zdrowie narzeczonych, nie krępuj się, Rain!
Holly śmieje się, a ja wzdycham, bo czuję ulgę, że nie muszę prowadzić z powrotem w takich warunkach. Lubię kierować, ale nie jestem samobójczynią. Z drugiej strony jestem zmęczona i wdzięczna za jej wspaniałomyślność. I nieważne, jak złą przyjaciółką się przez to czuję, wolę spędzić ten wieczór w samotności niż ze starymi znajomymi. Gdybym nie kochała tak bardzo Holly, nigdy nie zgodziłabym się na udział w tym koszmarze.
– Ciągle nie mogę uwierzyć, że wychodzisz za mąż, Holly.
– Ja też nie. Kiedy stałam się córką, jaką zawsze chciała mieć moja matka?
Śmiejemy się. Wyobrażam sobie jej uśmiech kącikiem ust, który wszystkich olśniewa. I myślę o dwóch dziewczynkach, którymi byłyśmy i które marzyły o tym, żeby dorosnąć w bardzo konkretny sposób. W moim przypadku mogłabym powiedzieć, że spełniłam oczekiwania, ale Holly… Roszczeniowa dziewczyna, która przekreślała każdą relację ocierającą się o formalny związek oraz wszystko, co konwencjonalne, jest o krok od wyjścia za mąż za jednego z królów balu. To wariactwo. To zakończenie jest tak sprzeczne z naturą, że aż trudno mi zrozumieć, gdzie się podziała tamta Holly, która jako pierwsza na przerwach obnosiła się z krytyką romantycznych ideałów narzucanych przez Disneya.
– Zamroczyło cię. Albo coś złapałaś.
Holly śmieje się otwarcie. Nie kryje się z tym. To jest najbardziej niepokojące.
– Dlaczego zawsze mówisz o miłości, jakby to była jelitówka? Nie mam salmonelli, Rain, po prostu jestem zakochana. Tak zakochana w tym głupolu, że po ślubie jestem gotowa wypuścić gołębie pocztowe, żeby jego matka się ucieszyła.
– Gołębie pocztowe?
– Tak, z wierszami. Szekspira. Byrona. No wiesz.
Przygryzam wargi, żeby powstrzymać wybuch śmiechu. Zakładam, że tamta Holly utknęła tak daleko w przeszłości jak Rain, która nosiła berety we francuskim stylu, żeby uchodzić za ciekawą osobę. Skoro sama porzuciłam próby wykreowania swojego artystycznego wizerunku, czy to możliwe, że z tamtej Holly też nic nie zostało?
– Gdyby można było podróżować w czasie, twoje „ja” z przeszłości zjawiłoby się tutaj, żeby dać ci wielkiego kopa w tyłek – mówię.
– Ale ciągle nie można. Doktor Hadaway stawia sprawę jasno w swojej ostatniej publikacji naukowej.
To, że Holly wspomina mojego ojca i czyta jego artykuły, sprawia, że mięknę i ściska mnie w gardle.
Chociaż wszystko zmieniło się tak bardzo, że już nas nie rozpoznaję, tęsknię za nią i chciałabym częściej ją widywać. Choć nie podoba mi się jej narzeczony (czasami ciągle mi się śni, jak tłukę go torbą pomarańczy, kiedy biega po szkolnej bieżni), bardzo się cieszę, że uszczęśliwia moją przyjaciółkę.
– Do jutra, Holly.
– Nie mogę się doczekać, kochana.
Rozłączam się i wrzucam telefon do torby. Potem nakrywam głowę kurtką i wysiadam z samochodu. Kiedy docieram na ganek, jestem tak przemoczona, że aż się trzęsę, i przeklinam, że nie zabrałam od razu z auta walizki; będę musiała spać w tym, co mam na sobie, i wyjść po swoje rzeczy, kiedy burza ucichnie. Zapominam o kluczach i otwieram drzwi, czując na ciele wilgoć przemoczonych ubrań. Ale kiedy wita mnie ciepło rozpalonego w kominku ognia, dreszcze ustają i zalewa mnie przyjemne uczucie. Niespodziewanie się uśmiecham. W przedpokoju zdejmuję buty i kurtkę i wielkimi jak spodki oczami rozglądam się po miejscu, które zafundowali nam Holly i Mason.
Dom jest przeuroczy. Salon jest ogromny, z wysokim sufitem i wielkimi oknami, urządzony bardzo przytulnie. Meble zrobiono z litego drewna; dwie duże kremowe kanapy okalają kominek. Obszerny dywan z białym włosiem zaprasza, żeby na nim usiąść, a ja bez trudu wyobrażam sobie, jak czytam tam książkę z kieliszkiem wina w ręce i płomienie ognia rozpalają mi policzki. Po drugiej stronie salonu znajduje się kuchnia. To otwarta przestrzeń i pomieszczenia oddziela od siebie tylko kamienna ścianka. Na wyspie kuchennej stoją koszyki ze świeżymi owocami i słodkimi wypiekami. Kiedy otwieram lodówkę, cieknie mi ślinka i powtarzam sobie, że muszę podziękować Holly.
Podbiegam do schodów, żeby wybrać sobie łóżko i skakać na nim do upadłego, ale ledwie pokonuję kilka stopni, gdy drzwi się otwierają. Odwracam się z walącym sercem i w następnych sekundach rozważam następujące opcje:
1. Tak jak ostrzegała mnie Holly, jestem głupia, bo nie zamknęłam się na klucz, i padnę ofiarą jakiegoś seryjnego mordercy grasującego po okolicy. Moje zakrwawione organy naruszą niewyobrażalną biel tego cudnego dywanu. Jaka szkoda.
2. Właściciel zostawił w domu kurtkę i po nią wrócił. Jest bardzo przystojny i może przeżyjemy gorący romans w cieple tego bajkowego kominka.
3. Wszystko to tylko żart Masona, narzeczonego Holly, który ma poczucie humoru na poziomie szympansiątka, i teraz właśnie cała ekipa wchodzi ze śmiechem do środka, żeby schrzanić mi ten wieczór i całe życie.
I choć dwie z tych opcji zakładają tortury (prawdziwe lub metaforyczne), wolałabym je niż to, co napotykam po drugiej stronie drzwi:
4. Jack.
Człowiek, którego najbardziej na świecie nie chcę widzieć.
Nie mogę złapać tchu. Robi mi się gorąco, czuję złość i tak wiele innych rzeczy, że mocno ściskam poręcz, żeby się nie zachwiać. Może dlatego, że coś sobie uświadamiam: w tej chwili nienawidzę go tak zajadle tylko dlatego, że tak bardzo go kochałam.
Jack potrząsa przemoczonymi włosami i odgarnia kosmyki z twarzy. Podnosi wzrok i spogląda mi prosto w oczy, po czym uśmiecha się tak, jak tylko potrafi uśmiechać się diabeł.
– Cordelio Rainbow, cóż za niespodziewana przyjemność…
JACK
WYPOWIADAM JEJ IMIĘ, jakbym się nim delektował. Powoli. Ze zmrużonymi oczami i łobuzerskim uśmiechem.
„Cordelio Rainbow”.
Pieprzony cukierek miedzy zębami. Słodki, choć trujący, jak spojrzenie, które posyła mi za to, że tak ją nazwałem. Pośpiesznie obrzuca mnie wzrokiem od góry do dołu. Jej czarne oczy są tak szeroko otwarte, że pochłania mnie ciemność. Zacisnęła usta w tak cienką kreskę, że aż tracą ten swój charakterystyczny różowy odcień. Jej ciało jak u lalki jest tak spięte, że wydaje się ze szkła. Ale w Rain nie ma nic kruchego. Ona jest zbudowana z materiału z innej planety. Jest Marsjanką zabłąkaną na Ziemi.
Zbiega po schodach i zauważam, że jest boso; zdejmuję przemoczone adidasy i stawiam je pod grzejnikiem przy wejściu, tuż obok sznurowanych butów. Potem idę za nią do salonu i przyglądam jej się otwarcie, żeby sprawdzić, czy jest taka sama jak wtedy, czy też są w niej jakieś nowe drobne rzeczy spowodowane upływem czasu. Ile lat minęło? Dwa czy może trzy od ostatniego razu? Życie leci, ale wspomnienia… Aj, jak palą te cholerne wspomnienia.
– Co ty tu robisz? Twój przydupas cię nie poinformował, że impreza jest przeniesiona na jutro?
Uśmiecham się, słysząc, jak nazywa Masona. Nigdy się nie lubili i Rain tego nie ukrywa. Czy to dobrze, czy źle, ukrywa tylko to, co naprawdę jest dla niej ważne.
Kręcę głową. Rain przewraca oczami i zakłada kosmyk włosów za ucho.
– W takim razie dlaczego przyjechałaś, skoro impreza jest dziś odwołana? – pytam.
Rain odwraca się do mnie gwałtownie plecami. Ma mokre włosy, ich końce moczą jej ramiona. Pod moimi palcami ożywa wspomnienie dotyku jej wilgotnych włosów. Minęły wieki, a ja nadal czuję to pod opuszkami, jakby ten czas w ogóle nie upłynął.
– Holly mnie zaprosiła, mogę tu przenocować. Sama.
Rain akcentuje ostatnie słowo, chociaż nasza obecność tutaj jest oczywista, bo jako jedyni jechaliśmy z innych miast. Wnioskuję więc, że nie dali jej znać, żeby zawróciła, albo powiadomili ją za późno.
– Masz fory, bo jesteś najlepszą przyjaciółką panny młodej?
– Ktoś musiał mieć… – bełkocze pod nosem, nie ukrywając, jak wielką męką jest dla niej ten weekend.
Ciągle jest tak samo wyniosła, jak zapamiętałem, choć nie zdaje sobie sprawy z wyższości, jaką mi okazuje. Może dlatego wydaje się jeszcze bardziej zarozumiała. Przy Rain zawsze masz wrażenie, że jesteś o krok do tyłu. A życie jest zagadką, którą tylko ona potrafi rozwikłać.
– Właśnie widzę. Nagroda za to, że przestajesz ze śmiertelnikami.
Udaję przesadny ukłon, a Rain przeklina, po czym kieruje się do kuchni. Kiedy idzie, jej wystający tyłek udowadnia mi, że inne rzeczy w ogóle się nie zmieniły…
Kręcę głową, żeby wyrzucić z pamięci wspomnienie jej majtek księżniczki, i uruchamiam telefon. Wyłączyłem go, kiedy wyjeżdżałem z Manchesteru, i kusiło mnie, żeby nie włączać go do niedzieli, ale w towarzystwie patrzącej na mnie pogardliwie Rain chyba lepiej być na bieżąco i wiedzieć, co się stało.
Czytam wiadomość od Masona i zaczynam łączyć fakty.
MASON: Ziom, nie wiem, czy to kolejny znak, że ten ślub to wariactwo, ale przez tę pieprzoną burzę nie możemy wyjechać z Londynu. Przekładamy spotkanie na jutro.
Chowam telefon i siadam na jednym z wysokich krzeseł stojących wokół wyspy kuchennej. Mam stąd doskonały widok na Rain w jej najbardziej znerwicowanym wydaniu. Bez przerwy otwiera szafki. Wyjmuje rzeczy z szuflad totalnie bez sensu. Wsadza głowę do lodówki i bełkocze coś niezrozumiale, po czym zatrzaskuje drzwi. Chodzi w tę i we w tę. Chodzi. Chodzi. Chodzi. W milczeniu okazuje mi nienawiść. Okazuje mi ją półgłosem, mamrocząc, że chce stąd sobie iść. Gryzie paznokieć pomalowany na ciemnoniebieski, prawie czarny kolor. Rain zawsze ubiera się na czarno. Kłamstwo. Nie zawsze. Kiedy przyzwyczajasz się do jej grubych sukienek z golfem, zjawia się w żółtych spodniach, od których nie możesz oderwać oczu. Albo w bluzce z dziwacznym nadrukiem, która może spowodować wadę wzroku. W czymkolwiek. Zaskakuje cię i zastanawiasz się, czy ta dziewczyna jest taka, jak ci się wydawało, i jak dużo jeszcze ukrywa. Tacy są ludzie, którzy pozostawiają w tobie ślad. Kiedy jesteś przekonany, że już na pewno niczym cię nie zaskoczą, wyskakują w wianku na głowie na pogrzebie i tracisz orientację.
Dzisiaj owszem, Rain jest ubrana na czarno. Ma na sobie krótką spódniczkę i dopasowaną bluzkę z rękawami do łokci. Niewydekoltowaną. Jej rajstopy są czarne jak smoła. Ledwie widać skórę. Rain zrobiła sobie kreskę wokół oczu, ale zapomniała o szmince.
Mimo to jest nieprzyzwoicie, obłędnie seksowna. Jasna cholera.
Nie ruszam się. Tylko się uśmiecham. I choć w tej chwili nikt by nie pomyślał, że ta arogancka, niemiła dziewczyna może być tego warta, pewnego dnia odkryłem, że to najbardziej fascynująca istota na tej planecie. I patrzę na nią, bo wiem, że ją to wkurza. Irytuje. Nieważne, ile lat minęło. Nieważne, jak zmieniło się nasze życie. Ponieważ kiedy nasze drogi się krzyżują, coś się wydarza. Zawsze. Jeszcze nie wiem, czy to będzie coś dobrego, czy złego. Ale wpadamy na siebie nieustannie.
RAIN
JACK NA MNIE PATRZY. Wiem to, mimo że stoję do niego plecami. Wyczuwam to, nawet gdy wsadzam głowę do lodówki. Czuję jego spojrzenie na karku, kręgosłupie i palcach stóp, które podkurczam, kiedy mnie nim przeszywa. Jack na mnie patrzy, ponieważ tu jest, sam na sam ze mną, gdzieś pośród wzgórz Costwolds, w chatce z bajki, podczas najgorszej burzy, jaką pamiętam.
Tak, Jack na mnie patrzy, a ja potrafię myśleć tylko o tym, żeby uciec jak najdalej stąd.
Tak daleko, jak za pierwszym razem. I drugim. I trzecim… Wtedy to on zdecydował się pobiec. Ale często zapominamy o tym, że świat jest okrągły, i bardzo prawdopodobne, że zderzymy się znowu, choć uciekamy w przeciwnych kierunkach.
Wybieram butelkę wina i szukam w kredensie kieliszka. Drewniany mebel jest ozdobiony maleńkimi kwiatami i pachnie jaśminem. Wszystko, co mnie otacza, mogłoby pojawić się w bajce dla dzieci, jednej z tych, których Holly tak nie znosiła, o uwięzionych księżniczkach i porywanych przez bestie dziewicach. Zastanawiam się, w którym momencie życie nagle zmieniło swój bieg, że nawet się nie zorientowałam. Do tego stopnia, że znalazłam się w tym domu w środku lasu razem z Jackiem. Tym samym Jackiem, któremu podczas ostatniego spotkania powiedziałam, że nie można spodziewać się po nim niczego dobrego. Tym samym, który podchodzi do mnie powoli i staje obok. Jest wyższy o głowę, grzywka co chwilę opada mu na czoło i Jack marszczy nos tuż przed tym, zanim się uśmiechnie, choć wątpię, żeby ktoś jeszcze o tym wiedział. To subtelny gest, rodzaj tiku, który mu został, od kiedy był siedemnastolatkiem.
I oto jest, uśmiech. Łobuzerski. Słodki. Taki jego.
– Cordeli…
– Nie nazywaj mnie tak – odpowiadam tak spięta, że mogłabym się rozlecieć.
– Przepraszam.
Jack wcale tego nie czuje, ale wygląda, jakby miał jakiś plan. Na początek wyciąga do mnie rękę, a ja patrzę na nią tak, jakby podawał mi kamień filozoficzny.
– Co robisz?
– Rain, proszę cię. Oczywiście żadne z nas nie chce być z drugim sam na sam, ale wiemy też, że musimy tu razem przenocować. Zróbmy to jak należy. Bądźmy dorośli. Jutro o tym zapomnimy i będziesz mogła obrażać mnie przy Holly ile wlezie. Ale dzisiaj jestem bardzo zmęczony i chciałem trochę odsapnąć w ten weekend.
Jack zamyka usta i wysuwa dolną wargę.
„O nie. Tylko nie to. Chyba się nie ośmieli…”
A jednak. Wygina usta w podkówkę jak mały chłopiec, po czym wyciąga rękę i muska mój brzuch. Jego palce zaledwie dotykają mojej bluzki, ale ja robię krok w tył i kręcę głową. Nie zamierzam go dotykać. Nie zamierzam sobie przypominać.
Wyjmuję z kredensu drugi kieliszek i wsuwam go Jackowi do ręki, która cały czas prosi o coś, czego nie mogę mu dać. Uśmiecham się do niego z wyższością.
– Wiesz, że przez dotyk przekazuje się więcej zarazków niż przy pocałunku?
Choć tą odmową zamierzałam zdobyć punkt dla siebie, jego wesoła mina mówi mi, że całkowicie się pomyliłam.
– To wymówka, żebyśmy pocałowali się na powitanie? Tego chcesz, Rain? No proszę, zmieniłaś się przez te ostatnie lata.
Stawiam kolejny krok, a on robi to samo i jego ciało wypełnia całą przestrzeń. Mogłabym się odwrócić, okrążyć wyspę i wyjść z drugiej strony, ale to oznaczałoby przegraną. A z Jackiem to boli. Ponieważ on zawsze wygrywa. Zawsze. Dopóki się nie zmęczę i nie odpuszczę gry w połowie.
Podnoszę wzrok i napotykam jego spojrzenie. Z bliska oczy Jacka są bardzo zwyczajne, nie ma w nich nic szczególnego – są brązowe, okrągłe, z pozoru nijakie. Ale błyszczą. Są żywe, jak u nadpobudliwego dziecka w sklepie z cukierkami. To oczy, których się nie zapomina.
Jack przełyka ślinę, a ja powoli śledzę wzrokiem jego ruch. I dostrzegam Jacka po raz pierwszy, odkąd zjawił się tutaj niczym duch z przeszłości. Widzę jego czarne dżinsy. Prostą białą koszulkę. Stopy bez butów, w szarych skarpetkach. Kształt ramion. Żyły na dłoniach. Wilgotne, niesforne kosmyki włosów. Czubek nosa.
Pocałować go? Jack nie ma bladego pojęcia, co oznacza dla mnie to, że go tu widzę.
– Nie. To po prostu powód, żebyś mnie nie dotykał.
Opieram butelkę o jego pierś, żeby go odsunąć, i wracam do salonu. Jack nadal wbija wzrok w moje plecy, a ja przypominam sobie jeden pocałunek. W czubek zgrabnego nosa, który odziedziczył po matce, jak pewnego dnia mi powiedział. Dałam mu całusa w zamian za radę. I ten pocałunek sprawił, że życie moje i Jacka na długi czas się związało.
„Zerwanie tego węzła było tak trudne, Jack, że ani mi się waż do tego wracać”.
JACK
RAIN USIADŁA NA KANAPIE. Podwinęła nogi i jej spódnica się podniosła. Kiedy widzi, jak podchodzę, po kryjomu obciąga materiał. Może powinno mnie to obrazić, ale raczej rozśmiesza. Rain zawsze mnie rozśmieszała. Nawet nieumyślnie. Nawet gdy zamierzała osiągnąć coś zupełnie przeciwnego.
Nalała sobie wina i popija je małymi łykami. Biorę butelkę, żeby napełnić swój kieliszek, i odgłos czerwonego płynu przerywa pełną napięcia ciszę, która towarzyszy nam, odkąd się znamy. Nasze milczenie nigdy nie było wygodne, niewygodne też nie, ale zwykle było czymś więcej, niż powinno. Było pełne różnych rzeczy. Niektórzy mówią, że kiedy między dwiema osobami iskrzy, otoczenie wypełnia jakaś szczególna energia. Może o to chodzi. Może między mną a Rain pojawiają się niewidzialne rzeczy, takie jak te, w które wierzyła jej matka, ale nie umiem tego opisać, słowa nigdy nie były moją mocną stroną, po prostu to czułem. Tak jak czuję teraz – gdyby to było namacalne, moglibyśmy to przeżuwać.
Robię krok w stronę kanapy, a Rain omiata wzrokiem pomieszczenie. Przez kilka chwil analizuje sytuację i możliwości; jest w tym specjalistką. Ma pięć opcji, w zależności od decyzji, jaką podejmę w kolejnych kilku sekundach:
1. Minę ją, żeby dojść do drzwi i zniknąć w deszczu.
2. Minę ją, ruszę w kierunku schodów i ukryję się na piętrze, dopóki nie przyjedzie reszta i nie wybawi nas od tej udręki.
3. Usiądę w fotelu naprzeciwko kominka i będziemy wymieniać w milczeniu mordercze spojrzenia.
4. Usiądę na końcu kanapy i będziemy udawać, że się lubimy, chociaż się nienawidzimy.
5. Usiądę na kanapie tuż obok niej, czyli w miejscu najbliższym piekłu na Ziemi.
Uśmiecham się do niej, odsłaniając wszystkie zęby. To nie jest przyjazny uśmiech, tylko pełen ukrytych intencji, co sprawia, że Rain spina się jeszcze bardziej. Ponieważ mnie zna. Ponieważ wie, że potrafię wyprowadzić ją z równowagi. Bo zawsze lubiłem wyzwania. Uśmiecham się tak szeroko, że aż bolą mnie policzki. Jestem wesołym krasnoludkiem. Jestem pieprzonym Jokerem. Rain wyobraża sobie różne sposoby torturowania mnie, mówią mi to jej ciemne oczy i długie rzęsy, których nie musi malować, a i tak są godne pozazdroszczenia. Może nie stawia mnie to w dobrym świetle, ale Rain psychopatka jest jednym z jej wcieleń, które najbardziej mnie podniecają.
Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, co wybieram.
Rain odchrząkuje, odwraca wzrok i jeszcze bardziej podwija nogi, ponieważ czuje przy swoim ciele ciężar mojego ciała, gdy siadam obok niej. A siadam bliżej, niż to społecznie akceptowalne, jeśli chodzi o dwoje nieznajomych. Dużo bliżej, niż powinienem, jeśli chodzi o dwoje znajomych z taką przeszłością jak nasza. Bliżej, niż Rain jest w stanie znieść, nawet jeśli chodzi o kogoś drogiego jej sercu.
Podnoszę kieliszek i udaję, że wznoszę toast, po czym przysuwam go do ust. Wino jest delikatne i słodkie. Nie ma nic wspólnego z opryskliwą dziewczyną o krzywym spojrzeniu, która pije je małymi łykami.
Wiem, że najsensowniej byłoby ugryźć się w język, ale zdaniem Rain i tak jestem idiotą, więc hm… słowa wypływają ze mnie same, zanim zastanowię się nad konsekwencjami:
– Dotykanie się nigdy nie było dla nas problemem.
Rain patrzy na mnie i mruga pośpiesznie. Przełyka ślinę i zawiesza wzrok na ogniu. Przypuszczam, że zatraca się w tych wszystkich wspomnieniach, które dźwigamy i które dotyczą nas obojga. W końcu Rain marszczy nos w sposób, który zawsze wydawał mi się uroczy, i się odzywa, ale głos wcale jej nie drży.
– Tak naprawdę zawsze nim było, Jack. Kiedy się dotykaliśmy, nasze życie się komplikowało… Powinniśmy ustalić jakieś podstawowe zasady przebywania pod jednym dachem na ten weekend.
Kiwam głową i przetrawiam tego kopniaka. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie poczucia, że coś straciłem.
– Nie wolno nam się dotykać. Ani całować. Twój plan od początku wydaje się strasznie nudny – stwierdzam.
– Nie będziemy rozmawiać więcej, niż to absolutnie konieczne – dodaje Rain z wyższością, której tak nie cierpię.
– Jeśli chcesz, mogę zachowywać się tak, jakbyś nie istniała – mówię sarkastycznie, oblizując usta.
– Byłoby wspaniale. Dziękuję.
Rain ignoruje mój gest, uśmiecha się i nawet sprawia wrażenie miłej dziewczyny, a nie czarnego charakteru, który wyobraża sobie moją głowę na tacy.
– Żartowałem.
– Ja nie.
Śmieję się. Oczywiście, że nie żartowała. Kiedy Rain żartuje, z nieba spadają żelki, a jednorożce wychodzą na ulice. Czyli nie dzieje się to nigdy. Nie znam nikogo, kto traktowałby życie tak śmiertelnie poważnie jak ona.
– Fakt, ty nigdy nie żartujesz.
– Nie zamierzam przepraszać za to, że traktuję rzeczy poważnie. To ty wszystko beztrosko olewasz, nie ja.
Rain odrzuca włosy do tyłu i wypija resztę wina, a ja czuję się jak gówno. Bo ona wywołuje taki efekt. Nie zawsze. Nie umyślnie. Ale przypomina ci, że przy niej bardzo łatwo przegrać, a to przeraża i wciąga jak mało który znany mi narkotyk.
RAIN
NIEWIELE OSÓB O TYM WIE, ale woda zwiększa swoją objętość, gdy zamarza. Kostka lodu ma na przykład objętość o dziewięć procent większą niż woda, z której powstała. To samo dotyczy nienawiści. Myślisz, że jest odwrotnie, że to uczucie rozmywa się z czasem, ale to nieprawda. Im bardziej podsycamy nienawiść, tym staje się ona większa, zakorzenia się w nas, a węzły, które łączą nienawiść z jej przyczyną, zacieśniają się.
Właśnie o tym myślę, kiedy piję wino z Jackiem. O tym, że go nienawidzę. Bardziej niż wczoraj i mniej niż jutro. Bo minęły trzy lata, a ja wciąż czuję nieprzyjemne kłucie, gdy Jack jest blisko. Czuję się głupia. I bezbronna. Czuję się kretynką, której nikt nie rozumie – oprócz niego. Oddawanie mu takiej władzy przerasta mnie, nakręca, wkurza na tak wielu płaszczyznach, że wypijam więcej, niż powinnam, ale co innego mogę zrobić?
Po drugiej stronie przeszklonych drzwi deszcz wygląda jak zasłona, przez którą z trudem dostrzegamy, co znajduje się poza tymi czterema ścianami. Czuję, że istniejemy tylko on i ja, to, co już powiedzieliśmy, oraz słowa, które jeszcze mają paść. To przygnębiające.
– Ciągle mieszkasz w Cambridge?
Jego pytanie przerywa ciszę i cieszę się, że dotyczy tematu, który jest dla mnie wygodny. Moja kariera to zawsze bezpieczna przystań.
– Tak, w zeszłym roku przyjęłam propozycję pracy w czasopiśmie popularnonaukowym.
– Poszłaś w ślady ojca.
– Raczej pozostaję w jego cieniu. A cień Vincenta Hadawaya sięga daleko.
Ten ciężar zawsze mi towarzyszy, ale Jack kręci głową. Jego włosy falują jak u ratownika na plaży. Nadal są wilgotne z powodu deszczu, więc mój opis jest jak najbardziej trafny. Gdyby Jack zdjął koszulkę, mógłby wystąpić w jakiejś reklamie i podkręcić sprzedaż. W reklamie dżinsów. Tabletek na wzdęcia. Karmy dla psów. Czegokolwiek. I nie chodzi o to, że wyobrażam go sobie bez ubrania, tylko że…
– Nie pozostajesz w niczyim cieniu, Rain. Założę się, że jesteś tak dobra, jak on w twoim wieku.
Nie mogę się powstrzymać i przewracam oczami, bo już dawno zaakceptowałam fakt, że podążanie tą samą ścieżką kariery, którą wybrał mój ojciec, nie będzie łatwe. Kiedy jesteś córką wybitnej osobistości z dziedziny astrofizyki, porównania są nieuniknione i zawsze przegrywasz. Chociaż mnie to nie obchodzi. Tak bardzo podziwiam ojca, że dla mnie to zaszczyt.
Jack patrzy na mnie i ma w oczach coś, co wygląda na fascynację, ale w jego przypadku to krępujące. I uśmiecha się do mnie – do jasnej ciasnej, nie chcę, żeby to robił! Nie chcę, żeby przypominał mi to, co było piękne.
– No co? – pyta.
– Już to robisz – upominam go.
Wtedy spogląda na mnie zaciekawiony. Nie mam powodów, dla których powinnam być politycznie poprawna ani siedzieć cicho ze strachu, że mu się nie spodobam, skrzywdzę go albo zniszczę to, co jest między nami. Dziś nie ma „nas”. Dziś mogę być taką Rain, jaką chcę, więc mówię mu wprost, czego nie znoszę tak jak jego żucia gumy z otwartymi ustami albo nieznośnego odruchu machania nogą, kiedy prowadzi samochód. Jeśli jestem tak inteligentna, jak mówią, powinnam skupić się tylko na rzeczach, których w nim nie cierpię.
– Co takiego niby robię?
– Zawsze za bardzo wychwalasz ludzi, Jack. Odkąd cię znam. Nie wiem, czy to dlatego, że musisz każdemu się przypodobać, czy to część twojego nikczemnego planu, żeby każdy, kogo spotkasz, zaczął cię ubóstwiać.
Jack wybucha śmiechem, ale nie zaprzecza moim słowom. W końcu nie może. Jack zawsze wzbudza sympatię. Zauważasz go, kiedy gdzieś wchodzi. Tak po prostu. Sama jego obecność sprawia, że wiesz, że tam jest. Przyszedł. I wszyscy to zauważyli. Jego charyzmę. Uśmiech. Wrodzony urok.
– Wychwalanie to coś złego? – pyta.
– Tak, jeśli nie jest szczere. Ktoś może uwierzyć wtedy w coś, w co nie powinien.
Jack kiwa głową i dalej patrzy na mnie jak dziecko próbujące rozwiązać łamigłówkę, której nie rozumie. Jestem równaniem na tablicy w Centrum Nauk Matematycznych. Jestem zagadką istnienia pola Yanga-Millsa i luki masowej.
– Na szczęście ciebie nigdy nie okłamuję – mówi bez mrugnięcia okiem. Prawie jestem wdzięczna, że nie mruga, ponieważ Jack ma rzęsy jak u lalki i ich trzepot mnie oszałamia. – Wszystko, co w tobie widzę, jest prawdziwe.
I niczym głupia siksa, którą przy nim jestem, rumienię się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy naczynka krwionośne na mojej twarzy się kurczą. Chociaż nie ma w tym nic magicznego, to tylko nauka. Reakcja na coś, co moje ciało uznaje za nagłą sytuację, więc na wypadek ucieczki dostarcza do moich mięśni więcej tlenu i składników odżywczych.
A zamknięcie w jednym domu z Jackiem należy do takich sytuacji, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Kolor moich policzków to tylko skutek uboczny. Albo wmawiam to sobie, żeby nie przyznać, że Jack nadal działa na mnie jak nikt inny.
Wychylam do końca kieliszek i stawiam go na stole. Siedzący obok mnie Jack zakłada ręce za kark. W tej pozie jego mięśnie się napinają i koszulka odsłania kawałek skóry. Ma taki odcień, że zawsze wygląda na opaloną, jakby Jack właśnie wrócił z rejsu po Malediwach.
– A ty dalej w Manchesterze?
Jack podnosi brwi. Jest zaskoczony, że podejmuję temat naszej ostatniej rozmowy, przykrej, trudnej, upokarzającej.
Mimo to uśmiecha się nieśmiało.
– Tak, pracowałem przez jakiś czas dla sieci siłowni, dopóki nie zaproponowali mi, żebym trenował drużynę młodzików, i… no i ja…
Jack bawi się włosami, a ja czuję w brzuchu ciepło podobne do tego, jakie musi panować w pudle pełnym kociaków. Maleńkich. O delikatnym futerku, głośno miauczących. Zdenerwowany Jack zawsze niespodziewanie mnie rozczulał. Myślę o dzieciaku z przeszłości, który pragnął być piłkarzem, i o młodym chłopaku, któremu się to nie udało. Dzisiejszy Jack jest inny, może to rezultat dotarcia się tamtych dwóch. I wiem, że go nienawidzę, więc powinnam życzyć mu źle – to idzie w parze, świetnie znam teorię – ale w praktyce… jeśli mam być szczera, nadal cieszę się z jego powodu, choć nie powinnam. Nikt nie zasługuje na to, żeby być o krok od zrealizowania swojego marzenia, którego potem ktoś go pozbawia.
– Jest wiele sposobów, żeby realizować swoją pasję, prawda?
– Tak, chyba w końcu to zrozumiałem.
Jack uśmiecha się szerzej i to już nie jest uśmiech bezbronnego Jacka, tylko bliskiego mi chłopaka, z którym dzieliłam tyle chwil. Pogubionego nastolatka, który na pewien czas odnalazł siebie we mnie. Mężczyzny, który złamał mi serce.
Przełykam ślinę, odsuwam to, co nadal boli, i usiłuję stać się tą Rain, którą miałam być, jeśli znów się spotkamy, co tak wiele razy ćwiczyłam przed lustrem. Tą, która przeszła iście wojskowe przeszkolenie, żeby przetrwać ten weekend i nie wrócić do domu z nowymi, pozbawionymi już sensu ranami. Ironiczną, wyniosłą i nieznośną Cordelią Rainbow.
– Trenujesz ulegających wpływom nastolatków? Boszsz, to masz teraz na podorędziu całą drużynę piłkarską, która cię ubóstwia! Musisz być nie do zniesienia.
Jack się śmieje. Ignoruję ten niedorzeczny widok, gdy oczy zwężają mu się w szparki, co niektórzy uznaliby za urocze, ale mnie aż pali w żołądku.
– Moje ego ma się lepiej niż kiedykolwiek – oznajmia bezczelnie.
– Życzę powodzenia jego życiowej partnerce…
– Próbujesz wybadać, czy z kimś jestem, Rain?
Zaciskam szczękę, ale ukrywam to za kieliszkiem, do którego ciągle dolewam wina. Myślę o możliwościach. O tych wszystkich dziewczynach, które mogły przewinąć się przez jego mieszkanie. I wskakiwać mu do łóżka. O wszystkich, które znam i o których wiem, że z nim spały, i o tych, które jeszcze tego nie robiły, ale zrobią. O blondynkach. Brunetkach. Rudowłosych. Dziewczynach o różnych figurach i rysach twarzy. O wszystkich, które łączy jedno – to, że nie mogą się oprzeć naturalnemu urokowi Jacka Ladsona. Dopóki pełen wdzięków Jack chodzi po tym świecie, przetrwanie gatunku ludzkiego jest pewne, nie ma co do tego wątpliwości.
Uśmiecham się do niego ze spokojem, jakby w ogóle mnie nie ruszało, że myśli o innej. Wiem, że w mózgu Jacka znajduje się tyle przegródek z imionami dziewczyn, ile jest książek w Bibliotece Narodowej, ale nie to mam na myśli. Co innego mnie dręczy i nadal wywołuje niepohamowane emocje: to, że jedna z tych dziewczyn naprawdę może być dla niego ważna. Ponieważ Jack, którego znałam, nigdy się nie zakochiwał. Był głupkiem, który nie potrafił być sam, ale nie wiedział też, co oznacza słowo „miłość”. Jack, którego znałam, w życiu dziewczyn pojawiał się i znikał jak ktoś, kto przechodzi przez drzwi obrotowe w centrum handlowym. Jack, którego znałam, tylko raz zadrżał z powodu dziewczyny. I tą dziewczyną byłam ja.
„Chcę wiedzieć, czy z kimś jesteś? No jasne, że tak, zadufany w sobie tępaku!”
Zakładam za ucho kosmyk włosów ze spokojem, którego wcale nie czuję, i uśmiecham się do Jacka.
– Tak, żeby wysłać biedaczce wyrazy współczucia.
Jack odwzajemnia uśmiech. Jest tak samo wyzywający jak mój. Gdyby można było zobaczyć nienawiść, właśnie teraz, pośrodku tego salonu jak z żurnala toczyłaby się średniowieczna bitwa.
– Ma na imię Natasza. Możesz wysłać jej bombonierkę na nasz adres. Zanotuję ci go, jeśli chcesz.
„Au. To bolało”.
– Jakie… egzotyczne imię.
– Powiedziała Cordelia Rainbow… – szepcze złośliwie Jack.
– To jakaś rosyjska księżniczka? Striptizerka z ostatniego kawalerskiego, na którym byłeś? Jedna z tych lalek wielkości człowieka dla świrów, które sprzedają w necie?
Jestem zazdrosna. Jestem tak zazdrosna, że moje słowa są jak strzały, które sprawiają, że nienawidzę Jacka jeszcze bardziej niż siebie za to, że czuję na języku gorzki posmak, gdy wyobrażam go sobie z inną. Z Nataszą. O długich, bujnych włosach, miłym uśmiechu i wielkim poczuciu humoru. Jestem tak zazdrosna, że wolałabym usłyszeć, że Natasza to lalka o wyglądzie Angeliny Jolie, bo Jack czuje się samotny i lubi robić to z plastikowymi cipkami. Ale wiem, że tak nie jest. Ponieważ Jack nigdy nie lubił udawać. Czy to dobrze, czy źle, Jack należy do tych, którzy naprawdę przeżywają każdą chwilę.
Jack prostuje się lekko i bez skrępowania rzuca mi szybką ripostę. Kiedy jego oczy prześlizgują się po moim ciele, wzdrygam się, jakby Jack muskał je niewidzialnym piórkiem.
– Tak naprawdę to Natasza ma wąsy.
Unoszę brwi i rozważam możliwości, które pojawiają się z związku z tą informacją.
– W takim razie podziwiam jej odwagę, że odrzuca społeczne konwenanse i się nie goli. No chyba że Natasza jest facetem. Obie rzeczy są dla mnie w porządku, choć muszę przyznać, że jestem zaskoczona. Sądziłam, że masz określone upodobania.
Jack pohamowuje uśmiech. Dobrze się bawi. Ja też, mimo że wolałabym być gdzie indziej. Patrzymy na siebie, rzucając sobie nieme wyzwanie, które jest obecne we wszystkim, co robimy, gdy jesteśmy razem, aż w końcu Jack przysuwa się do mnie i szepcze, jakby wyznawał mi jakiś sekret:
– Nie tędy droga. Natasza to kotka.
Mrugam, oszołomiona, bo spodziewałam się każdej odpowiedzi, ale nie takiej. „Zaaranżowane małżeństwo z córką potentata naftowego? Jasne, Rain, wyślę ci zaproszenie na ślub”. Jack jest tak głupi, że nawet coś takiego wydawało mi się możliwe. Ale kot? Czy świat przypadkiem nie zwariował?
– Masz kotkę?
– Tak bardzo cię to dziwi?
– Nie cierpisz kotów!
Przynajmniej nie cierpiał ich ten Jack, którego znałam.
„Aż tak się zmieniłeś? Czy to możliwe, że ja też tak bardzo się zmieniłam? W takim razie gdzie się podziało to »my«, które kiedyś się nad nami unosiło, Jack? W którym momencie nasze drogi się rozeszły?”
Poprawiam się na kanapie i przewraca mi się w żołądku. Bo nie powinnam czuć się tak jak teraz na myśl, że nasza relacja nie istnieje już na obecnej płaszczyźnie czasowej. Ale to uczucie wzbiera mi w piersi i rozchodzi się pośpiesznie jak energia meteorytu po zderzeniu z Ziemią. To jest Jack. Nie wiem, jak mogłam o tym zapomnieć. Bo Jack nie jest tylko skałą, która zderza się z moim życiem, dla mnie zawsze będzie cholernym Wielkim Wybuchem.
– Nieprawda.
Jego aksamitny głos sprowadza mnie z powrotem na tę kanapę. Wyprostowałam nogę i jego udo muska teraz moje kolano. Powinnam się odsunąć, ale moje zwoje mózgowe są zbyt skupione na wyobrażaniu sobie nago Jacka, którego obsiadły śliczne kotki o słodkich oczkach.
– Boszsz, Jack! Przecież na widok Kopernika włosy stawały ci dęba!
Przypominam sobie z uśmiechem starego, grubego kocura o szarym futrze. Mój ojciec znalazł Kopernika, gdy ten jadł coś w uczelnianym ogrodzie, i zabrał go do domu. Po latach przyprowadziłam do domu Jacka. I wszystko się skomplikowało. Pewnego dnia Kopernik zakradł się do spiżarni i zdechł z powodu niestrawności, a Jack mnie nauczył, że miłość jest gorsza niż obżarcie się domowej roboty musem owocowym.
Jack wypija do końca swoje wino i łobuzersko zlizuje z ust kropelkę alkoholu. To niemożliwe, żeby celowo umieścił ją na górnej wardze, ale założę się, że posiadł nowe magiczne moce, aby mnie prowokować. Dziś wszystko wydaje mi się możliwe.
– No dobra. Nie cierpię wszystkich innych kotów, ale z Nataszą jest inaczej. Lubię ją.
– Jak zaczął się wasz związek?
– No wiesz… Poznał nas ze sobą nasz wspólny znajomy, zaprosiłem ją na kolację, wypiliśmy po drinku i dalej samo się potoczyło. Zanim się zorientowałem, jej kuweta już stała w mojej łazience i Natasza zagarnęła dla siebie prawą stronę mojego łóżka.
Pohamowuję uśmiech. Ten skurczybyk ma swój urok.
– To twój najbardziej sformalizowany związek.
– Możliwe, że ostatni.
– Wow, to dopiero straszne.
– Mniej, niż sądziłem. – Jack pozwala, aby jego słowa zawisły w powietrzu, i dolewa nam wina. Jestem odurzona, ale wolę winić za to alkohol niż swoje emocje.
Bo Jack nigdy nie mówi niczego bez powodu i teraz właśnie powiedział więcej, niż się wydaje. Dużo więcej o tym, co – jak sądziłam – nigdy nie było w moim zasięgu. Właśnie mi powiedział, że chłopak, który nigdy się nie angażował, przestał uciekać.
RZECZY, KTÓRYCH RAIN NIE CIERPI W JACKU
1. Tego, że żuje gumę z otwartymi ustami.
2. Tego, że śmieje się z własnych dowcipów.
3. Tego, że wszystkich wychwala.
4. Tego, że macha nogą, kiedy jest zdenerwowany.
5. Jego poobgryzanych paznokci.
6. Tego, że potrafi niesamowicie ją wkurzyć.
7. Tego, że podrywa wszystko, co się rusza i co tylko stanie mu na drodze.
8. Tego, że robiła z nim niektóre rzeczy, które robi się pierwszy raz.
9. Jego stóp.
10. Tego, że zawsze, gdy się od siebie oddalają, Rain czuje, że Jack zabiera część jej.
JACK
ZAWSZE UWAŻAŁEM, że gdyby Rain była zwierzęciem, byłaby pająkiem. Eleganckim, cichym, inteligentnym. Zdolnym do tego, żeby bez twojej wiedzy utkać wokół ciebie sieć, w którą cię schwyci i z której trudno będzie ci uciec.
Niektórzy nie cierpią pająków albo się ich boją, ale mnie one zawsze fascynowały. Gdy napotykam pająka, zawsze siadam, żeby mu się przyjrzeć. Jego determinacja mnie uspokaja. Ta wyższość, którą okazują, nawet jeśli są maleńkie. Ta odwaga wobec świata, który może zgnieść je w sekundę.
Rain jest cholernym pająkiem o chudych, stąpających po cichu nogach i przebiegłym spojrzeniu.
Poza tym prawie zawsze ubiera się na czarno.
– A ty? Ciągle jesteś z tym… jak on miał na imię? – Udaję, że nie pamiętam, i to ją wkurza. – Profesorek Mójmózgjestwiększyniżtwój?
Rain piorunuje mnie wzrokiem i nie mam wyjścia, muszę się uśmiechnąć. Tak łatwo ją sprowokować…
– Nie. Rozstaliśmy się. I przykro mi, ale muszę ci powiedzieć, że wielkość mózgu tylko w dwóch procentach wpływa na inteligencję, więc twój żart nie jest taki śmieszny, jak ci się wydaje.
– Wszystko u ciebie w porządku?
Moje pytanie zbija ją z tropu, ale jest szczere. Pomimo wszystkiego, co się wydarzyło, zawsze martwiłem się o Rain i choć nie mogłem tego znieść, gdy wyobrażałem ją sobie z tym sztywniakiem w marynarkach z łatami na łokciach, obchodzi mnie to, czy cierpiała.
– Tak. Dlaczego miałoby nie być?
– Ty go zostawiłaś?
– Jakie to ma znaczenie? – odpowiada, broniąc się.
– Ma, uwierz mi – szepczę.
I mimowolnie cofam się o lata. Do pewnej sylwestrowej nocy, kiedy Rain miała na sobie białą sukienkę. Tak, do cholery, pajęczyca była ubrana w białą sukienkę. Wracam do tej nocy, kiedy rozmawialiśmy o jej związku i moich obawach i powiedzieliśmy sobie „kocham cię” w najsmutniejszy możliwy sposób, ponieważ zrobiliśmy to z żalem i w gniewie. Wracam do nocy, kiedy rozstaliśmy się bez pożegnania.
„Zostawiłaś go po tamtej nocy, Rain? Zostawiłaś go przez to, co ci uzmysłowiłem? Rzuciłaś swojego profesorka z powodu moich słów? Zrobiłaś to dla mnie?”
Ale się nie odzywam, nie pytam, ponieważ rzeczy między nami funkcjonują zupełnie inaczej. Uśmiecham się tylko i atakuję ją w jedyny znany mi sposób:
– Rain Łamaczka serc Hadaway.
– Och, zamknij się!
– Cordelia Rainbow, pogromczyni serc naukowców.
– Możesz przestać?!
– Doktor Hadaway, kwantowa heroina miłości.
– Jesteś…
Ale Rain nie jest w stanie kontynuować. Nie potrafi się nie uśmiechnąć. Pohamowuje uśmiech. Przygryza zębami dolną wargę, a ja czuję ucisk w sercu. Napięcie przypominające ten moment, kiedy jedziesz rollercoasterem i jesteś na górze chwilę przed tym, jak kolejka zjedzie w dół z całą prędkością. Serce podchodzi ci do gardła. Twoje wnętrzności się przewracają, tak jak wtedy, gdy dziewczyna dotyka cię pierwszy raz.
„Do cholery, Rain…”
Żeby nie pytać jej, czy nadal czuje to samo, uśmiecham się jak luzak, za którego ciągle mnie ma, i wskazuję na nią.
– Zaśmiałaś się.
– Wcale nie!
Wybucham śmiechem, a ona się oblizuje, ale nie jest nam łatwo przestać się uśmiechać i ciągle widać ślad uśmiechu, który chciałem ukryć.
– Proszę cię, Rain.
W końcu wzdycha i spogląda na mnie tak, że czuję się jak maleńki robak pod mikroskopem.
– Przyznaję, to ostatnie było trochę śmieszne.
Serce zaczyna bić mi szybciej i robię się czujny.
– No widzisz, jeszcze wydaję ci się zabawny.
– Nie myśl sobie.
– Ja ciągle widzę w tobie wiele rzeczy.
Kurwa. Jestem pieprzonym samobójcą. Powinienem zachować dystans, spędzić tę noc jak najdalej od niej, a jutro, kiedy przyjedzie reszta, zapomnieć o tym, że Rain i ja znajdujemy się pod jednym dachem. Ale nie potrafię zatrzymać tego, co unosi się między nami, bo to już się pojawiło. Ponieważ Rain mnie ożywia. Nie ma dla mnie większej prawdy niż ta. Niewidzialne rzeczy są wszędzie wokół nas.
– Znowu zaczynasz? Już ci powiedziałam, co myślę o twoich komplementach, Jack.
– A kto powiedział, że zamierzam ci je mówić?
– W takim razie chcesz mnie krytykować? Dużo lepiej.
Rain się śmieje. Jej śmiech jest słodki, choć niknie i staje się ochrypły. Seksowny. Taka jest Rain.
– Tak naprawdę nie jestem pewny, bo przy tobie sprawy łatwo przybierają zupełnie inny obrót. Mógłbym ci powiedzieć, że podoba mi się twoja wyniosłość, co jest komplementem i jednocześnie przytykiem. Że twoja inteligencja mnie fascynuje, ale też sprawia, że czuję się gorszy, i to mnie krępuje. Widzisz? Przez ciebie się motam. Nie wiem, jak ty to robisz, ale wystarczy, że cię zobaczę i już widzę w życiu coś nowego, czego do tej pory nie dostrzegałem.
– To tylko udowadnia, że mam rację. Komplikujemy sobie życie, Jack.
– Możliwe, ale ty jesteś naukowcem. Uwielbiasz to, co skomplikowane.
Rain znowu się śmieje, po czym zawiesza wzrok na kominku. I oboje pogrążamy się we wspomnieniach. Bo tym właśnie jesteśmy. Pomimo wszystko. Garścią wspomnień, których nigdy nie zamknęliśmy, w nadziei, że znów zaistnieją w teraźniejszości, jeśli przy najmniejszej możliwej okazji znów się na siebie natkniemy.
„Dziś jesteśmy tutaj, Rain. Ty i ja. I łączy nas to »prawie«, które się nigdy nie ziściło”.
Ssaki naczelne i ogłupiające hormony
Wczoraj
KIEDY ZOBACZYŁAM GO PO RAZ PIERWSZY, pomyślałam, że jest idiotą. A jednak go zapamiętałam. Jak bym miała go nie zapamiętać? Jack Ladson był typem człowieka, który od urodzenia miał zadatki na gwiazdę. Gotów opromieniać wszystko, co napotka na swojej drodze. Żeby przyciągać spojrzenia. Wywoływać uśmiechy. Rozbudzać fantazje. Łamać serca.
Był atrakcyjny. Zabawny. Miał smykałkę do sportu i skandalicznie piękny uśmiech. Włosy pachniały mu cytryną, choć odkryłam to z czasem. Nosił nawet imię zwycięzcy. Mógł nazywać się Charlie albo Damian. Ale nie. On miał na imię Jack. I choć Jackiem był też Rozpruwacz*, który mordował prostytutki, to imię zawsze będzie kojarzyło się z popularnym chłopakiem, podobnie jak Luke czy Cameron. Z bohaterem powieści. Uroczym przystojniakiem.
To wszystko dźwigał Jack razem ze swoim imieniem. Solidny ciężar, jak na siedemnastolatka…
– Na co się gapisz, Rain?
Zamrugałam, odwróciłam się do swojej szafki i westchnęłam dramatycznie, po czym z całej siły ją zamknęłam. Holly szturchnęła mnie łokciem i zaczęła się ze mnie śmiać. Mogłam udawać, że na niego nie patrzę, ale przy niej to było bez sensu. Na końcu korytarza Jack Ladson i Mason Peck bili się jak dwa orangutany w rui. Robili to z serdecznością, jak dwaj dobrzy przyjaciele, którzy okazują sobie sympatię, okładając się pięściami i pomrukując. Nigdy nie rozumiałam oznak męskiej przyjaźni u nastolatków.
Wzięłam pod pachę książki na następną lekcję i oparłam się o szafkę, a Holly zbierała swoje rzeczy. Jack miał bluzę Chelsea zarzuconą na mundurek i uśmiechał się, jakby chciał zawojować świat. Mason miał głupawy zaczes, który pasował do reszty jego osobowości.
– Wiedziałaś, że goryle walą się w klatę nie tylko po to, żeby pokazać swoją siłę, ale też po to, żeby zwabić samice?
Holly jeszcze raz się roześmiała. Znowu ze mnie. Powodów jej nie brakowało.
– Za każdym razem wyszukujesz coraz bardziej wymyślne wymówki, żeby tylko nie przyznać, że zabujałaś się w Ladsonie.
Wykrzywiłam usta i nie zaprzeczyłam faktom. Czy działo się tak z powodu czystej biologii, czy nie, okrutna prawda była taka, że nie potrafiłam oderwać wzroku od absurdalnie idealnej twarzy Jacka.
Holly uniosła brew i przyjrzała się uważnie dwóm chłopakom. Złapali się za chabety i udawali, że walczą o niewidzialny łup. Ich krzyki usłyszała z daleka Miranda Baker, która odwróciła się w zwolnionym tempie, ponieważ ładne, popularne dziewczyny poruszają się wolniej niż reszta. To nie jest udowodnione naukowo, ale tak się dzieje, albo przynajmniej tak odbiera to nastoletni mózg. A Miranda była główną wygraną. Szczytem doskonałości. Jedną z królowych tego piekła, o której już chodziły ploty, że interesuje się Ladsonem, a to oznaczało, że za piętnaście sekund będą parą. W końcu istniały wystarczające sygnały, że Jackowi podobają się wszystkie dziewczyny. Albo prawie wszystkie. Niektóre nadal były niewidzialne. To znaczy byłyśmy.
Falowane, karmelowe włosy Mirandy oślepiły mnie na chwilę. Strzeliła zielonkawymi oczami w stronę jednego z chłopaków. Jack udawał, że nie zdaje sobie sprawy z jej zamiarów, ale to była część jego rytuału godowego. Wypracował to w pełni świadomie (do celów mniej naukowych, niżbym chciała), więc wiedziałam, co nastąpi potem.
– I co, udaje im się to? – spytała Holly.
Zawsze. To była obraza. Przetrwanie najlepszych – w tym pobrzmiewa kpina nie do zniesienia.
Miranda poprawiła sobie fryzurę. Podniosła spódnicę (żeby dziewczyna była popularna, jej spódniczka musiała sięgać o dłoń nad kolano). Włożyła sobie do ust lizaka w kształcie serca. Ruszyła przed siebie krokiem gazeli, tak jak podpowiadała jej matka natura. Ssaki naczelne na korytarzu wypięły klaty i walnęły się w nie z całej siły.
Uła. Uła. Uła.
Skrzyżowałam ramiona i zachęciłam Holly, żeby stanęła obok mnie.
– Stań sobie wygodnie. Założę się, że dżungla musi bardzo przypominać to przedstawienie.
Ale się myliłam. Dla takiego typa jak Jack to było jeszcze prostsze niż dla najbliższych nam małp człekokształtnych.
Wystarczył ruch brwiami. Puszczenie oka. Uśmiech. I miłość (żeby jakoś to nazwać) wykiełkowała jak chwast.
– No, no, więc to działa – wyszeptała Holly, kiedy usta Jacka zabarwiły się już na kolor lizaka.
Poczułam, że wszystko wokół mnie przechodzi zapachem czereśni. Bardzo mocnym. Okropnie mnie od niego mdliło. Był tak duszący, że zbierało mi się na wymioty. Obok mnie Holly przyglądała się ze zmarszczonymi brwiami, jak do Masona podchodzi Bethany Milles, jego kwietniowa dziewczyna. Odkąd zaczął szkołę średnią, co miesiąc miał inną. Holly i ja policzyłyśmy, że kiedy skończy studia, zostanie w Londynie tylko garstka ocalałych, którym nie wpakował jeszcze języka do ust.
– Założę się z tobą o jutrzejszy obiad, że rzuci ją przed końcem tygodnia.
Holly roześmiała się i pokręciła głową.
– Tygodnia? Dzisiaj są urodziny jego brata. Robi u siebie imprezę. Starsze dziewczyny i piwko? Możliwe, że to ostatnie podrygi.
Cmoknęłam i zrobiło mi się żal Bethany, która nabijała się z nas niezliczoną ilość razy. Z jej winy należałyśmy do elitarnego klubu kujonów, dziwaków i innych gatunków, których należało unikać. Mimo to zawsze czułam litość, kiedy widziałam, jak ulegają pokusie. Jak to możliwe, że nie widziały tego, co miało nadejść? Jak mogły wierzyć, że to coś na zawsze? Zakochanie wydawało mi się pułapką, która zawsze kończy się podeptaną dumą, jeśli nie czymś gorszym.
– Bidulka. Widziałaś, jak na niego patrzy?
Oczy Bethany błyszczały z radości, gdy patrzyła na Masona, który bez skrępowania obmacywał jej tyłek. Trudno mi było zrozumieć, co dziewczyny w nim widzą; oprócz kaloryfera jak z okładki magazynu niczym szczególnym się nie wyróżniał. Bezmózgowiec Peck, tak go nazywałyśmy. Krótkie, trafne określenie. Raz widziałyśmy, jak wsadził sobie żelka do nosa, bo się o to założył. Innym razem Holly przysięgała, że widziała, jak zjadł ślimaka, który pływał w szklance z piwem.
– Mam pewne wyobrażenie.
Moja najlepsza przyjaciółka spojrzała na mnie z ironicznym uśmiechem, po czym przeniosła wzrok na Jacka. Jego spodnie przywodziły mi na myśl Jamesa Deana w Buntowniku bez powodu. To nie miało najmniejszego sensu, bo takie same nosili pozostali chłopcy. Były bez wyrazu. Szare. Proste i nudne aż do bólu. Westchnęłam. Holly roześmiała się głośno. James Dean zniknął z moich myśli i zamiast niego zobaczyłam przed sobą obrazek pękającej ze śmiechu Holly, a moja podeptana godność przepadła gdzieś na szkolnym korytarzu.
– Co mi tu insynuujesz? Nie patrzę tak na Jacka! Ja go nienawidzę, tylko… tylko że… z punktu widzenia biologii całkiem się nadaje!
– Nadaje się… – powtórzyła z niedowierzaniem Holly.
Moje wytłumaczenia były tak absurdalne, że nie byłam już w stanie bardziej się zawstydzić. Kiedy sięgasz dna, pozostaje ci tylko wiosłować przed siebie i czekać, aż kiedyś ta żałosna sytuacja się skończy.
– Tak, Jack jest dobrym kandydatem do przedłużenia gatunku i moje hormony o tym wiedzą. Nie da się walczyć z naturą, Holly. To czysty instynkt! Racjonalna część mnie marzy o tym, żeby ciachnąć go po brwiach tasakiem.
– To nie brzmi zbyt racjonalnie.
– Jak to nie? Gdybym zostawiła mu taką pamiątkę, my, kobiety tego świata, byłybyśmy bezpieczniejsze.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej