Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
45 osób interesuje się tą książką
Niespodziewany powrót, latarnia morska pełna tajemnic i dwie historie uśpionych miłości, które czekają na dokończenie
Varela de Mar to mała i spokojna wioska. Dwustu trzydziestu trzech mieszkańców. Plaża, która znika podczas przypływu. Opuszczona latarnia morska.
Alba nie odwiedzała jej od pięciu lat. To właśnie tam dowiedziała się, jak bardzo boli miłość, a pozostawione przez nią rany są wciąż żywe.
Jednak w Vareli pozostał Pelayo, dziadek Alby, który zaczął tracić pamięć i który teraz bardzo potrzebuje kogoś bliskiego u swego boku. Mieszka tam także Enol. Chłopiec, z którym dziewczyna prowadziła długie rozmowy, mający obsesję na punkcie morza, romantyk urodzony w niewłaściwym czasie.
Okazuje się, że po latach rozłąki Alba i Enol nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Chłopak żywi do niej urazę, ponieważ gdy byli nastolatkami, złamała mu serce. Czy coraz częstsze spotkania sprawią, że mur między Albą i Enolem zacznie się kruszyć?
Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 475
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
El faro de los amores dormidos
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Maria Mazurowska
Redakcja: Marta Stochmiałek
Korekta: Beata Wójcik
Grafika na okładce: © Lady Desidia, 2022
Opracowanie graficzne okładki: Wojciech Bryda
Wyklejka: © mejorana777, © Freepik / Stock.Adobe.com
DTP: Maciej Grycz
Copyright © Andrea Longarela, 2022
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Berenika Wilczyńska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-480-6
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Ostatnim razem, kiedy byłam w Vareli, zdarzyły się trzy rzeczy:
1. Zakochałam się.
2. Straciłam dziewictwo.
3. Złamano mi serce.
To było bez wątpienia wspaniałe lato, wypełnione doświadczeniami i zmianami, dzięki którym wiele się nauczyłam i które miały wpływ na to, kim się stałam, ale mimo to, gdy wracam do tego zapadłego, oblanego morzem miasteczka, czuję na skórze coś dziwnego. I nie chodzi o słoną bryzę ani o wilgoć, która cię oblepia, kiedy dojeżdżasz tu wąską dziurawą drogą. Chodzi o pewność, że nie chcę tu być. Że wolałabym być wszędzie, byle nie w tym zapomnianym zakątku, w którym nie pozostało nic po dziewczynie, która pięć lat temu przemierzała na rowerze jego ulice.
Parkuję jednak naprzeciwko kamiennego domu, w którym w dzieciństwie spędzałam lato, i wysiadam z samochodu. Wszystko wygląda tak samo. W oknach wiszą zasłony w kropki, które moja babcia uszyła aż dwadzieścia lat temu. Czerwone kwiaty okalają drewniane drzwi. Balkon na piętrze został lekko zniszczony przez czas. Panuje cisza, mimo że jest piątek, dwunasta w południe. Widzę szkliste, ukryte za szybą spojrzenie dziadka, który zastanawia się, kto, u licha, zostawił samochód przed wejściem do jego domu.
Nabieram powietrza i nastawiam się, żeby zapukać, ale dużo mnie to kosztuje, bo powrót i wejście do tego domu oznaczają, że będę musiała ponownie spotkać dziewczynę, której już nie znam.
„Alba, nie możesz tak dłużej ciągnąć. Jeśli chcesz nadal mieszkać pod naszym dachem, musisz wziąć na siebie odpowiedzialność. Nie chcesz studiować ani szukać pracy? Dobrze, w takim razie będziesz musiała nam pomagać”.
Słowa mamy bez przerwy mnie prześladują; nasza ostatnia rozmowa, pełne rozczarowania nerwowe spięcie, po którym musiałam się spakować, dokuczało mi jak bzyczący komar. To dlatego tu jestem. Z ich powodu. Bo moi rodzice mieli już dosyć mnie i mojego braku stabilizacji. Mogłabym ich obwiniać, ale to, że wylądowałam w Vareli, żeby opiekować się dziadkiem, jest tylko moją winą. Doskonale o tym wiem. Wszystko przez to, że ciągle nawalam. I że w nic nie umiem się zaangażować. I że nie wiem, czego chcę od życia. Chociaż – jeśli mam być ze sobą szczera – ściskanie w dołku, które teraz czuję, nie ma z tym nic wspólnego, ale jest związane ze wspomnieniami, które tu pozostawiłam i które teraz wracają z całą mocą. Z tamtym ostatnim latem, które tak bardzo mnie naznaczyło.
Ponieważ kiedy zeszłym razem postawiłam stopę w Vareli, sądziłam, że zakochałam się w chłopaku ze szparą między zębami, do tego straciłam dziewictwo na najpiękniejszej plaży na świecie, a pewnego burzowego wieczoru złamano mi serce. I to mógłby być początek pięknej historii, ale problem w tym, że nie ma w niej jednego bohatera, tylko jest ich trzech. Trzy kawałki układanki, trzej bohaterowie wakacyjnej miłości, która dobiegła końca, jak to zwykle z taką miłością bywa, ale chwilami mi się wydaje, że jeszcze się z tego nie otrząsnęłam.
Zobaczył małą przez okno. Ma bardzo długie brązowe włosy i wydobyte przez słońce piegi. Nie chce, żeby kiedykolwiek dorosła, ale upływ czasu jest nieunikniony i stała się już kobietą. Nie może znieść myśli, że życie może ją skrzywdzić, i pragnie, by spełniła swoje marzenia.
„O czym marzy moja mała Aida?” – zastanawia się.
Otwiera drzwi, zanim ona do nich zapuka, i stają ze sobą twarzą w twarz.
– Dlaczego tak długo nie wracałaś ze sklepu? Bardzo się martwiłem.
Ona się nie uśmiecha. Jej twarz jest poważna, szorstka, jak u ludzi ogorzałych na morzu. Nie rozumie, co do niej mówi. Nie, jest gorzej, ponieważ przygląda mu się tak, jakby to on nie rozumiał, kto przed nim stoi. Wtedy ona otwiera usta i się odzywa, a Pelayo zauważa, że to nie jej głos. Jest mniej słodki, bardziej przenikliwy. Ten głos przenosi go do innych wspomnień, pomieszanych i rozmytych, które nie dotyczą jego córki.
– Dziadku, to ja, Alba.
Na dźwięk tych słów Pelayo mruga oczami. Wstrząsają jego umysłem i czuje, jak wszystko wiruje. Aida odchodzi, a zamiast niej pojawia się młoda dziewczyna, wyższa, ze skrzywioną miną, jakiej jego córka w tym wieku nie miała. Ale tak, ma rację, to Alba. Jego wnuczka. Nie pojmuje, jak mógł pomylić się w czymś tak oczywistym, ponieważ są podobne, ale nigdy nie były jak dwie krople wody. Pelayo przygląda jej się otwarcie. Pamięta przekrzywiony uśmiech Alby i niewielką białawą bliznę na górnej wardze. Została jej po tym, jak w wieku trzynastu lat zraniła się na skałach otaczających latarnię morską.
– Co ty tu robisz?
– Mama do ciebie dzwoniła, pamiętasz? – Nie, nie pamięta, ponieważ ostatnio wszystko, co zna, oddala się, i choć usiłuje to doścignąć, gdzieś mu się wymyka. – Przyjechałam, żeby spędzić z tobą trochę czasu.
– Niby po co? Jest mi bardzo dobrze samemu.
Pelayo czuje, że coś w jego wnętrzu się zamyka, więc zgina się wpół, próbując się chronić. Ponieważ nie uważa, żeby potrzebował pomocy. Nie potrzebuje niczego więcej, tylko swojego domu, swojej latarni, swojego morza. Chociaż Alby chyba to nie obchodzi, bo wślizguje się do środka z walizką.
– Ale to ja potrzebowałam zmiany. Rodzice mają mnie dość, wiesz? Myślę, że postawili na mnie krzyżyk. Uważają, że parę miesięcy tutaj może da mi do myślenia.
Pelayo idzie za nią do salonu. Alba rozgląda się po domu i kiwa głową na znak aprobaty. Mężczyzna nie wie, dlaczego to robi, bo wszystko od dziesięcioleci wygląda tak samo, ale wtedy przypomina sobie jej wyznanie i pyta z surową miną:
– Co ty narobiłaś?
– Rzuciłam studia – odpowiada bez cienia wstydu Alba.
W tej chwili przelatuje mu przez głowę pewne wspomnienie. Poczucie, że już to kiedyś przeżył. Przeszkadza mu, że nie rozumie powodu. Opiera się o tył krzesła i mocno je ściska; musi się podeprzeć, aby pozbyć się wrażenia, że wszystko się porusza, przemieszcza, a on nie może temu zaradzić. Odłamki jego życia coraz częściej gdzieś dryfują, a on musi znów wkładać je na swoje miejsce.
– Ale…
Alba wyczuwa jego zmieszanie i podsuwa mu coś pewnego, czego Pelayo natychmiast się chwyta.
– Tak, znowu. Najpierw rzuciłam psychologię, w zeszłym roku poszłam na socjologię, ale w tym roku… już tam nie wróciłam. Dowiedzieli się kilka dni temu, kiedy zaczęły się zajęcia i nie miałam dokąd iść. Zamiast na wpisowe wydałam pieniądze na kurs fotografii. – Alba przewraca oczami, nie pozwalając Pelayo zbesztać się za swoją głupotę. – Tak, wiem, to było głupie. Ale taka jestem, działam bez zastanowienia i wiecznie popełniam gafy. Dobrze, żebyś dowiedział się od razu, na wypadek gdybym w ciągu tych paru miesięcy odwaliła coś megagłupiego.
Wymieniają w milczeniu spojrzenia. Jego wnuczka zamierza zostać, nie ma co do tego wątpliwości, poza tym Pelayo obiecał jej rodzicom, że będzie się tu dobrze czuła. Teraz sobie przypomina. Łzy Aidy, rozczarowanie w jej głosie, desperacja, że nie rozumie swojej jedynej córki. Gdyby tylko wiedziała, jak bardzo są do siebie podobne…
– Jak długo nie byłaś w Vareli? – pyta Pelayo.
Ponieważ sam już nie wie, czy pamięć go zawodzi, czy naprawdę od lat się nie widzieli. Przynajmniej nie w miasteczku. Na Boże Narodzenie córka zaciąga go do stolicy, szybka podróż w tę i z powrotem, podczas której Pelayo nie przestaje narzekać, dopóki znów nie postawi stopy na tej ziemi.
Alba wygląda, jakby czuła się niezręcznie, i zatapia spojrzenie w rodzinnych fotografiach wypełniających salon. Na wielu z nich pojawia się jako niezdarne dziecko z siniakami na kolanach.
– Pięć lat. Przepraszam.
– Ja też.
Pelayo nie wie, dlaczego to mówi – czy też czuje się winny, bo tak bardzo jest związany z tym miejscem, że nie chce wyjeżdżać, czy dlatego, że wie, iż przyjazd Alby nie ma nic wspólnego z jej godnym pożałowania zachowaniem, tylko z tym, że to on chwilami czuje pustkę w głowie. To dlatego ta mała tu przyjechała, żeby zachować resztkę tego, co z niego zostało, zanim wspomnienia odejdą w niebyt, a jego stare ciało wraz z nimi.
Wspomnienia są niczym strzały. Ciche. Szybkie. Ich działanie jest błyskawiczne. Niszczycielskie. Możesz je od siebie odsunąć, aż przepadną w zakamarkach twojego umysłu, ale pewnego dnia coś je ożywia, szczelnie zaryglowane wrota się otwierają i wspomnienia nachodzą cię niczym tsunami z przeszłości, zdolne porwać ze sobą wszystko.
– Enol, kochanie, zanieś jedzenie Quintanie.
Słucham babci, biorę wiklinowy koszyk i idę do domu Pelayo.
Varela de Mar to małe miasteczko. Latem ulice są pełne turystów, choć niewielu zatrzymuje się tu na noc, ponieważ mamy tylko jeden pensjonat prowadzony przez moją rodzinę i jeden hotel na obrzeżach z dziesięcioma pokojami. Varela zwykle jest obowiązkowym punktem na trasie wycieczek po regionie – z racji brukowanych uliczek, pięknych klifów i krajobrazu jak z pocztówki z latarnią morską w tle, chociaż droga prowadząca do miasteczka jest wąska i źle oświetlona, przez co wielu ludzi rezygnuje, zanim dotrze do celu. Ale kiedy nadchodzi jesień, wszystko wraca do normalności. Dwieście trzydzieści troje zarejestrowanych mieszkańców. Jeden bar. Jeden sklep spożywczy. Jedna piekarnia. Proste, spokojne życie, które tylko my, nieliczni, doceniamy.
Dlatego też, gdy staję pod drzwiami Quintanów, dziwi mnie widok białego samochodu. Z boku ma wgniecenie i pełno w nim porozrzucanych na siedzeniach rzeczy. Jest coś, co wygląda na bluzę. Ciemne zdjęcie czegoś, co przypomina dwa ptaki. Paczka miętówek.
Pukam i czekam, aż starzec mi otworzy i da znać, że niczego nie potrzebuje. Powiem mu, że moja babcia przyrządziła soczewicę, a matka – swój słynny ryż z mlekiem, polany karmelem. Trochę pogdera, ale mnie wpuści, a ja uśmiechnę się i wyjmę jedzenie z koszyka na kuchenny stół. Zabiorę pojemniki z poprzedniego dnia i będę życzył mu smacznego. Zanim wyjdę, zapyta mnie, jak wygląda dziś morze, ze wzrokiem utkwionym w okno, przez które je obserwuje, a ja mu powiem, że jest spokojne i ma kolor ciemnego błękitu październikowych popołudni. To z grubsza nasz codzienny rytuał.
Jednak dziś to nie Pelayo otwiera drzwi. Dziś w Vareli wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałem i na co nie byłem przygotowany. Dziś przeszłość spogląda na mnie spod zmrużonych powiek i każe mi stawić czoła wszystkim zamkniętym na kłódkę wspomnieniom, których strzegłem.
– Cześć, Enol.
Dziś wróciła Alba.
Bam. Jak strzała.
Kiedy ma się szesnaście lat, miłość jest intensywna, ulotna, kapryśna i przemijająca, choć większość sądzi, że jest wieczna.
Było ich czworo i często widziałem, jak ganiali po plaży Bocanegra. Trzech chłopaków i jedna dziewczyna, do której wszyscy trzej czuli miętę. Śliczna, odważna, tak samo śmiała jak oni, tak szybka, że w tamte słoneczne dni i poranki przy ognisku zwykle pozostawiała ich w tyle we wszystkim, co wiązało się z dorastaniem. Znali się od dłuższego czasu, ale nastoletnie lata dostarczyły im nowych bodźców, wywołały w nich nowe uczucia, w tym burzę hormonów.
Każdego lata dorastali, zdobywali nowe doświadczenia, uczyli się. Upadali i pomagali sobie nawzajem powstawać.
– Nacho, co ty wyprawiasz?
Alonso spojrzał zdezorientowany na kolegę, który ściągnął koszulkę i rzucił ją na piasek, po czym zrobił to samo ze spodniami.
– A jak myślisz? Idziemy się kąpać.
Alba zaczęła się śmiać w sposób, który zawsze sprawiał, że się uśmiechali: zakrywając usta dłonią i lekko czkając. Było lipcowe popołudnie, ale czuło się chłód, więc mieli pustą plażę tylko dla siebie. Enol usiadł przy brzegu i zaczął zdejmować trampki, lecz znali go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że z nim ten plan nie wypali. Był zawsze z tyłu. Zawsze jako obserwator. Wyjął zza ucha papierosa i go zapalił.
– Dawaj, Alonso, no, stary! – wykrzyknął Nacho, już w samych slipkach. – Na co czekasz?
Wtedy Alonso potrząsnął głową i też niechętnie się rozebrał.
Zwykle tak to działało. Nacho był tym, który decydował, zagrzewał całą grupę i przy każdej możliwej okazji pakował ich w tarapaty, jeśli nie byli ostrożni. Alonso zawsze miał wątpliwości i naśladował Nacho; było widać, że podziwia zuchwałość kolegi, co – jeśli połączyć to z jego koszmarną niepewnością siebie – sprawiało, że w większości sytuacji działał na fali tego, co zdecydowali pozostali, zapominając o własnych wyborach. Enol rzadko w tym uczestniczył, chociaż zawsze był obecny, niczym cień, który dawał im schronienie, milczał lub udzielał rad tylko wtedy, gdy o nie prosili. Była jeszcze Alba. Trochę czasu zajęło mi zrozumienie, jakie miejsce zajmowała w tej grupie, ale pewnego dnia pojąłem, że w każdym żywym mechanizmie jest centralna oś, wokół której wszystko krąży i dzięki której żyje.
Alba była tym życiowym centrum.
Alba była sercem.
– Cholera, przeklęte zimno – poskarżył się Alonso, zdejmując dżinsy.
Reszta się roześmiała. Nacho uszczypnął go w jaja i powiedział, że jak wejdą do wody, to całkiem mu się skurczą.
Dziewczyna patrzyła na Alonso kątem oka z pragnieniem, które obudziło się w niej, gdy wróciła do Vareli na wakacje. Alonso przestał być dla niej niezdarnym, jąkającym się chłopakiem i stał się niesamowitym przystojniakiem, od którego nie mogła oderwać wzroku. Nadal miał niewielką szparę między zębami, chociaż to, co w dzieciństwie było powodem do wyśmiewania, nagle uczyniło z Alonso posiadacza łobuzerskiego uśmiechu i niejedna dziewczyna umarłaby za to, żeby go pocałować. Każdego lata jego blond włosy rozjaśniało słońce, a brązowe oczy śmiały się, gdy się odzywał. Alba często myślała, że niezłe z niego ciacho, ale nie chodziło tylko o to, bo miała szczęście, że go znała, i wiedziała, że jest dobrym chłopakiem oraz ma wiele innych zalet, co nasuwało jej myśli o pierwszej miłości, o której jej koleżanki tyle rozmawiały i której ona jakoś nie mogła doświadczyć.
Czy to prawda? Czy to właśnie czujesz wtedy, kiedy w kimś się zakochujesz? Czy lada moment stanie się bohaterką swojej własnej historii miłosnej, którą będzie wspominać?
Pytania bez przerwy ją nękały, ale pozostali dwaj wydawali się nieświadomi jej uczuć; Nacho, skupiony na tym, żeby podrywać wszystkie turystki, które się na to zgadzały, był na tyle czarujący, że przed końcem miesiąca liczba jego podbojów miała już dwójkę z przodu, i Enol, zbyt zajęty swoją obsesją na punkcie przypływów i odpływów, starych książek i samotności.
Alba zaczerwieniła się, kiedy ten ostatni przyłapał ją, jak gapi się na klatkę Alonso, i odwróciła wzrok. Potem jednym ruchem zdjęła przez głowę sukienkę i trzej chłopcy spojrzeli na jej ciało w samej bieliźnie. Ktoś wcale się z tym nie krył, ktoś inny udawał, że w ogóle go to nie rusza, choć było inaczej. Ponieważ Alba była bardzo ładna, a oni nie byli ślepi: jej skóra, opalona po wielu godzinach na słońcu, plecy upstrzone piegami i dopiero co zarysowane krągłości, które nie mogły pozostać niezauważone.
Potem troje śmiałków puściło się biegiem ze śmiechem, który zamienił się w pisk, gdy mnie dotknęli. Nacho zanurzył głowę i przepłynął kilka metrów, a Alonso i Alba zostali w tyle, tam gdzie ich stopy nadal dotykały piasku, i zaczęli podskakiwać, bo z zimna dostali gęsiej skórki. Enol obserwował ich z daleka, paląc ze zmrużonymi oczami papierosa. Ciemna grzywka sięgała mu do rzęs. Miał na sobie koszulkę z długimi rękawami podwiniętymi do łokci. Spod płóciennych spodni, które należały do jego dziadka, wystawały mu kostki. Siedział na brzegu z wyciągniętymi, skrzyżowanymi nogami. W tej pozie bardziej przypominał dawną gwiazdę filmową niż siedemnastolatka. Szkoda, że czuł się wtedy tylko kawałkiem układanki innym od pozostałych, nigdy niepasującym do reszty.
Z wyjątkiem jej. Z Albą Enol czuł się spokojny, że może być sobą. Było mu dobrze. Był nawet z siebie dumny.
Tamci dalej pluskali się w wodzie. Nacho od czasu do czasu spuszczał slipki i pokazywał tyłek pozostałym, a Alba i Alonso ochlapywali go i nie przestawali się śmiać. W pewnej chwili Alonso wykorzystał roztargnienie Alby i pociągnął dziewczynę za nogę, żeby podtopić ją dla zabawy. Ona chwyciła się jego ręki i wciągnęła go pod wodę. Tam, we mnie, otworzyli oczy i po raz pierwszy spojrzeli na siebie inaczej. Sam na sam. Z dala od hałasu z zewnątrz. W bańce, która należała wyłącznie do nich.
Alba odważyła się dotknąć go w pasie i Alonso zadrżał. Chłopak zauważył, że jego ciało się budzi, i poczuł w brzuchu coś nieznanego. Chcieliby, żeby ta chwila trwała wiecznie, ale skończył im się tlen i wynurzyli się, łapiąc oddech. Odnaleźli się wzrokiem. Nacho rzucił się na nich i znów zaczęli się śmiać, jakby nic się nie wydarzyło. Ale się wydarzyło. A w oczach Alby można było wyczytać pewność kogoś, kto sądzi, że po raz pierwszy się zakochał.
Ach, pierwsza miłość. Tak nieprzewidywalna. Gra złączonych serc.
W tle Enol przesypywał przez palce garście piasku, myśląc o tym samym, ze spojrzeniem utkwionym w uśmiechu dziewczyny, dzięki której jego mały świat się kręcił.
Enol patrzy na mnie tak, jakby był omułkiem, któremu urwało nogę podczas wchodzenia do wody. Zamiast uśmiechu na twarzy ma grymas. I zmarszczone brwi. Jego ciało jest tak napięte, że chyba wystarczyłoby je musnąć, żeby eksplodowało. Zakładam, że szok był obopólny.
– Kopę lat! – odpowiadam w reakcji na jego pełne napięcia milczenie. – Ja też się cieszę, że cię widzę. Co ty tu robisz?
Enol ignoruje sarkazm w moim głosie i wzrokiem prosi, żebym go wpuściła.
– Mógłbym zapytać cię o to samo.
– To dom mojego dziadka.
Wślizguje się do środka i jestem zaskoczona, jaki jest wysoki, gdy zdaję sobie sprawę, że czołem sięgam mu do ramienia. I nie tylko to mnie zaskakuje. Nadal jest szczupły, ale jego plecy się poszerzyły, co sprawia, że w pasie wydaje się jeszcze szczuplejszy.
– Nie sądziłem, że pamiętasz – odpowiada zgryźliwie.
Tą raniącą odpowiedzią Enol chce zbić mnie z tropu, więc atakuję go z taką samą zaciekłością:
– To nie ja tak łatwo zapominam o innych!
Od razu żałuję, że wypowiadam te słowa, ponieważ dotyczyły one Enola i tego, jak umiejętnie wymazał mnie ze swojego życia, ale jednocześnie przypominają mi o powodzie, dla którego tutaj jestem, i o tym, dlaczego ktoś jeszcze obserwuje nas z kanapy, nie mrugając oczami.
On. Mój dziadek. Jego choroba.
– Panie Pelayo, jak się pan dziś miewa?
Dziadek burczy coś, czego nie potrafię zrozumieć, a Enol się uśmiecha, jakby ci dwaj mieli swój własny język.
– Zasmakuje panu, gwarantuję. Soczewica Covadongi to jedno z pana ulubionych dań.
Enol wchodzi do kuchni, jakby był u siebie, i zaczyna wyciągać pojemniki z jedzeniem i zbierać puste, które dziadek zostawił na blacie. Mama mi mówiła, że Pelayo na to gdera, ale Villarowie codziennie przynoszą mu jedzenie, chociaż nie sądziłam, że zajmuje się tym Enol. Wyobrażałam go sobie na otwartym morzu, jak szuka nowych gatunków zwierząt albo, bo ja wiem, bada jakość wód, a nie jak pomaga w rodzinnym interesie. Chociaż, jeśli dobrze się zastanowić, on też nie wyobrażał sobie, że wrócę do Vareli, żeby opiekować się dziadkiem, co tylko udowadnia nam, że już się nie znamy. Już nie jesteśmy tą dwójką pogrążoną w dziwacznych rozmowach, jak mówili o nas pozostali.
Nagle zastanawiam się, czy Alonso i Nacho też są w miasteczku, i zastygam.
Kiedy Enol zamierza nałożyć jedzenie na talerze, podchodzę do niego i zabieram mu naczynia.
– Daj mi to, ja się tym zajmę. Dzięki.
Enol zaciska usta, ale słucha mnie i wyciera ręce o ścierkę, po czym żegna się w sposób, który mnie rani:
– Kiedy wyjeżdżasz?
– Nie wiem. To zależy od…
Pozwalam, żeby słowa zawisły w powietrzu, ponieważ boli mnie, gdy myślę o stanie dziadka i o tym, co może zadecydować o moim wyjeździe. Enol przytakuje zamyślony i zaciska szczękę.
– Jutro przyniosę dwie porcje.
Przed wyjściem Enol idzie do salonu i staje przed dziadkiem, który zadaje mu pytanie, spoglądając w okno nieobecnym wzrokiem:
– Jak wygląda dziś morze?
– Jest wzburzone. Niespokojne. Jakby napotkało coś, czego się nie spodziewało.
Spoglądam na Enola i czuję na sobie jego spojrzenie; rzucił słowa ostre jak brzytwa, na które w gruncie rzeczy chyba zasługuję.
Bam.
Jak strzała.
Tak, cholera, prosto w serce.
Varela zawsze wydawała mi się miejscem, które zastygło w czasie. Myślę, że gdybym mogła przenieść się w przeszłość, napotkałabym identyczny obraz, jaki mam teraz przed sobą. Skok w czasie do lat osiemdziesiątych, pięćdziesiątych, trzydziestych… Co za różnica? Wszystko wyglądałoby właściwie tak samo. Morze. Koty liżące sobie łapy na drodze. Domy z kamienia upstrzone kolorowymi kwiatami. Kobieta w fartuchu rzucająca z okna ptakom kawałki chleba. Jedyną rzeczą, która odmieniłaby ten krajobraz jak z pocztówki, byłaby latarnia morska, która wiele lat temu świeciła, a dziś zgasła.
Czy Pelayo za nią tęskni? Czy to dlatego pyta Enola, jak wygląda morze, choć każdego ranka sam może je zobaczyć? Kim staje się latarnik, któremu odebrano jego latarnię?
Potrząsam głową, żeby odsunąć od siebie te dziwne pytania, które często przychodzą mi na myśl, i idę wąskimi, stromymi uliczkami na plażę. Bocanegra wita mnie tak jak zawsze: zapiera mi dech w piersiach i przypomina, że tam jesteśmy malutcy i niewiele znaczący, chociaż uważamy się za centrum wszechświata. To miejsce zawsze tak na mnie działało i nic się nie zmieniło.
Jest przypływ, więc nie można spacerować po plaży. To jeden z jej uroków i dlatego miasteczko nie zostało tak wydeptane jak wiele innych w tym rejonie: otóż Bocanegra jest jedyną plażą w Vareli i można się do niej dostać tylko przez pół dnia. Kiedy nadchodzi przypływ, piasek zostaje zalany i pozostaje tylko ciemność skał i dźwięk uderzających o nie fal. To jest cholernie piękne. I jednocześnie straszne, ponieważ często myślę o tym, jak kruche jest wszystko i jak szybko moje ciało zniknęłoby pod wodą, gdybym zrobiła krok w przód.
Wychylam się przez balustradę, która oddziela deptak od urwiska, i czuję na policzkach wilgoć bryzy. Dostaję gęsiej skórki i zastanawiam się, ile ciał wyłoniło się z tych wód. Marynarzy. Pijanych, pochłoniętych przez morze w wyniku niefortunnego potknięcia. Głupich turystów, chcących zrobić ryzykowne zdjęcie. Samobójców.
– Zamierzasz skoczyć?
Odwracam się, podskakując, i widzę znajomą twarz. Ciemne, zmierzwione włosy, brązowe oczy i nieśmiały uśmiech. Od razu myślę o Enolu. O jego delikatnych uśmiechach, których niby nie było, a jednak zawsze błąkały mu się na ustach. Nie wiem, czy potrafi jeszcze tak się uśmiechać.
– Bras?
– Ten sam, tylko przystojniejszy. Przynajmniej mam nadzieję.
Wybucham śmiechem, a on mi wtóruje, po czym daje mi dwa całusy. Urósł. I to jak! Nadal jest młodszym bratem Enola, choć wyraźnie widać, że nie jest już dzieckiem. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale wszyscy wyrośliśmy.
– Zawsze byłeś najśliczniejszy w rodzinie, ale teraz to już nie ma wątpliwości.
Puszczam do niego oko i znowu się śmiejemy.
Kiedy widziałam go ostatnim razem, był jeszcze dzieciakiem. Między trzynastolatkiem a szesnasto- i siedemnastolatkami, którymi byliśmy ostatniego lata spędzonego w Vareli, istniała przepaść nie do pokonania. Gdy byliśmy młodsi, zgadzaliśmy się, żeby się z nami bawił, ale w miarę jak dorastaliśmy, odsunęliśmy się od niego, a jemu chyba to nie przeszkadzało. Dołączył do paczki rówieśników i w pewnym sensie pozwolił, żeby tamto lato było tylko nasze. Być może to jego nieobecność przy stawianiu granic doprowadziła do tego, co nieuchronnie nastąpiło.
– Przyjechałaś na weekend?
Jego pytanie daje mi do zrozumienia, że Enol nie wyjawił mu powodu mojego przyjazdu bez biletu powrotnego, i nie wiem, jak się z tym czuję. Choć tak naprawdę wiem. Złości mnie to. Wkurza, ponieważ irytuje mnie świadomość, że nie wiem, co Enol myśli teraz na mój temat. Wcześniej znałam go na wylot, wystarczyło, że raz na niego spojrzałam i wiedziałam, co mu chodzi po głowie, ale teraz czuję, że jesteśmy dwojgiem nieznajomych, których drogi pewnego dnia się skrzyżowały, a potem rozeszły.
– Zostanę na jakiś czas.
– O, ale super.
Uśmiecham się półgębkiem, ponieważ nie jestem przekonana, czy mój przyjazd do Vareli może być dla kogoś powodem do radości. Nawet dziadek nie wydaje się zadowolony z mojego towarzystwa. Natychmiast zdaję sobie sprawę, że uczucie, które zawsze dręczyło mnie w domu, towarzyszy mi także tutaj. Ta pewność, że nigdzie nie pasuję.
Powinnam przestać myśleć o tak pesymistycznych rzeczach, kiedy od urwiska dzieli mnie tylko jeden skok.
– Tak, musiałam się oderwać. Przerwałam studia, poza tym dziadek potrzebuje pomocy.
Na jego twarzy widać zakłopotanie.
– Och, jasne. Przykro mi, Alba.
– Nie martw się. Takie jest życie.
– Ale to nadal cholerstwo.
Kiwam głową i spoglądamy na morze. Bo tak jest. To straszne cholerstwo. Dolegliwości, które przychodzą z wiekiem, nie oszczędzają nikogo, ale mogą być mniej lub bardziej dotkliwe. A zapominanie? Choć wielu oddałoby wszystkie pieniądze, żeby zapomnieć, nie przychodzi mi do głowy żaden inny bardziej okrutny sposób zakończenia życia. Wymazać je. Sprawić, by zniknęło. Odebrać jedyną rzecz, która ci pozostała i pomaga myśleć, że warto odejść: wspomnienia.
– Myślisz o śmierci?
Bras śmieje się ochryple obok mnie i drży.
– Nie, do cholery. Ale chrzanisz, Alba!
Śmieję się i wzruszam ramionami. Ja ciągle o tym myślę. Nie chorobliwie, ale z zaciekawieniem, jak o części życia. Życie i śmierć jako początek i koniec taśmy filmowej.
– Zastanawiam się, czy on się jej boi.
Bras wzdycha i odgarnia palcami kosmyk włosów. Powietrze się ochładza, więc się obejmuję. Bras czuje się niezręcznie, ale nie mam mu tego za złe. Zwykle wywołuję taki efekt ze zdumiewającą łatwością. To prawie dar.
– No właśnie, mój brat mi mówił, że jesteś strasznie dziwna.
– Nie zaprzeczam.
Uśmiecham się. Przypominam sobie rozmowy z Enolem na tej plaży i zastanawiam się, czy nadal zadaje sobie tyle pytań co wtedy. Czy ciągle wierzy w inne życie w głębinach morza. Czy nadal zastanawia się, co sensowniej byłoby zjeść: dżdżownice czy kleszcze, jeśli musiałby wybierać.
– Ale w sumie strach jest chyba normalny, Alba. Nawet jeśli boimy się dlatego, że nie wiemy, co nas czeka po drugiej stronie. To musi być koszmarne, nie uważasz? Mamy ciało i myślimy, a tu nagle bam!, nicość. Nie mam ochoty nawet o tym myśleć. Gdybym przynajmniej był wierzący, zostałaby mi jakaś pociecha, ale religia nie jest dla mnie. – Bras cmoka i na mnie spogląda. – Twój dziadek wierzy w Boga?
Kręcę nieznacznie głową, choć właściwie wcale nie jestem tego pewna. Nagle zdaję sobie sprawę, że ledwo znam swojego dziadka. Nie wiem tego, co ważne. Co go wzrusza, co kieruje jego życiem i nadaje mu sens.
– Mój dziadek wierzy tylko w nie.
Patrzymy na morze i się uśmiechamy. Bras jest chłopakiem z Vareli, więc rozumie, co chcę powiedzieć. Potem rozmawiamy o głupotach dużo bardziej odpowiednich do naszego wieku, na przykład o tym, że Bras właśnie zaczął studiować turystykę w Oviedo, że ma dziewczynę i szaleje na jej punkcie, i choć ma przeczucie, że zatęskni za spokojem Vareli, mieszkanie poza domem w tygodniu jest fantastycznym doświadczeniem.
Ale moje myśli ciągle krążą wokół tego, co Bras tak wyraźnie mi uświadomił, i wokół powodu, dla którego tu jestem: chodzi o niego. O Pelayo. O mężczyznę, który zaczyna zapominać. Mężczyznę, którego może pora wreszcie poznać, zanim upływający czas zacznie działać przeciwko niemu i Pelayo całkiem zniknie.
– Nie wiedziałem, że wnuczka Quintanów wróciła. – Bras zrzuca przy stole bombę i je dalej jakby nigdy nic.
Trzy głowy odrywają wzrok od swoich talerzy. Łyżki zastygają w pół drogi, po czym mój dziadek przerywa ciszę:
– Córka Aidy? Jak ona miała na imię?
– Alba. – To słodki głos babci odpowiada za mnie, towarzyszy mu uśmiech.
Babcia zawsze ją lubiła, od kiedy Alba była jeszcze małą dziewczynką. Właściwie wszyscy ją lubili. Potem spoglądam na Brasa surowo, a ten dupek chichocze. Wiem, że nie mogłem za długo zwlekać i musiałem powiedzieć rodzinie o jej przyjeździe, bo jutro muszę zanieść dwie porcje jedzenia zamiast jednej, ale nie miałem ochoty o niej rozmawiać. Ani przypominać sobie, jak bardzo poruszył mnie jej widok po tak długim czasie. Bo tak się stało. Varela zawsze jest spokojna, z wyjątkiem chwil, kiedy Alba spaceruje jej ulicami, ponieważ wyczuwam wtedy ten świeży, nieposkromiony powiew, który zwiastuje burzę.
– Przyjechała, żeby zająć się Pelayo. Jego stan się pogarsza.
Ciemna chmura zbiera się nad stołem.
– Dlaczego nie zabiorą go do miasta? – pyta mój brat.
Dziadek kręci głową.
– To człowiek morza.
Wszyscy kiwają głowami. W Vareli ponad wszystko szanuje się to szczególne uczucie, które rozumieją tylko nieliczni. To coś, co przyciąga cię do wybrzeża i sprawia, że gdy się oddalasz, brak ci tchu.
– Więc co zamierzają zrobić? – pyta moja matka, która martwi się o starca.
– Nie wiem.
Pogrążamy się w ciszy i zastanawiamy, co może stać się z Pelayo. Tak naprawdę istnieje jedna możliwość: będzie pod opieką wnuczki, dopóki choroba nie rozwinie się tak bardzo, że nie będzie innego wyjścia i będą musieli zabrać go z jego domu do miasta, żeby dostał odpowiednią opiekę lekarską. Żal mi go, nie potrafię inaczej. I wiem, że moja rodzina bardzo go szanuje i też jest im bardzo przykro.
Gdy ostatni latarnik Vareli odejdzie, wszyscy coś utracimy.
– Cokolwiek się stanie, do końca swoich dni będzie miał na stole ciepły posiłek – mówi moja babcia.
Dziadek kładzie pomarszczoną rękę na jej dłoni i ją ściska; to delikatny, czuły gest, który wydaje mi się bardzo smutny. Moja matka kiwa głową, równie wzruszona. Bras opycha się jak szalony, nieświadomy, co wywołał jego pozornie błahy komentarz. A ja myślę o Albie. O jej spojrzeniu, zawsze trochę złośliwym, jakby usiłowała pokazać innym, że jest strasznie niedoskonała. O jej kasztanowych włosach, dłuższych niż ostatnio. O ledwie dostrzegalnych zmianach, które z biegiem lat stały się widoczne w jej ciele. O jej oczach, tak podobnych do oczu Pelayo, bystrych, przenikliwych, dumnych.
Otwiera oczy tak wcześnie rano, że słońce dopiero wpada przez wąską szczelinę wypełnioną pomarańczowym światłem, które zlewa się z morzem. Wsuwa kapcie i schodzi po schodach, usiłując nie robić hałasu, który mógłby obudzić małą. Zapala światło w kuchni i siada. Krzesło skrzypi pod jego ciężarem. Otwiera dolną szufladę w stole i wyciąga stary notatnik o pożółkłych brzegach oraz długopis.
Potem pisze ze spokojem, wysila się, żeby litery były jak najbardziej czytelne; drżenie dłoni nie zawsze mu na to pozwala. Napawa się każdym fragmentem, znów wodzi długopisem po literach, aby tusz był wyraźnie widoczny, a gdy kończy, chowa kartkę do kieszeni piżamy i wstaje.
Kieruje się do drzwi. Obok stojaka na ubrania wisi wieszak z czterema haczykami, na których znajdują się różne klucze. Pelayo sam nie wie, do których zamków one pasują. Ale szuka tylko jednego. Gdy jego palce zatrzymują się na trzecim haczyku, mocno chwyta klucz. Jest stary i pozłacany. Pelayo otwiera drzwi i wychodzi z domu.
Kiedy godzinę później wraca, mała jeszcze śpi, a kieszeń jego piżamy znów jest pusta.
Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, był tylko niedoświadczonym, pełnym energii młodym chłopakiem. Miał dumne spojrzenie. Ciemne włosy. Oczy w kolorze zeschniętych jesiennych liści. Nie był zbyt rozmowny, ale jak na latarnika to bez wątpienia była zaleta. Samotność lepiej znieść, jeśli pasuje ci cisza.
Najmłodszy z Quintanów chciał wiedzieć o mnie wszystko i darzył mnie miłością. Nie czuł przede mną strachu. Ale mnie szanował.
– Pelayo, widzisz to? – Latarnik spojrzał przez szybę laterny na ciemne chmury, które gwałtownie zbliżały się do wybrzeża. – Chyba będziesz miał szczęście i zadebiutujesz podczas burzy.
Inżynier morski klepnął Pelayo przyjaźnie po plecach, ten wziął wdech, zanim się uśmiechnął i utkwił spojrzenie w horyzoncie. Nie czuł napięcia. Nie był przerażony. Nie żałował, że przyjął to stanowisko. Po prostu podjął wyzwanie. Właśnie wtedy zrozumiałem, że będziemy przyjaciółmi. I że ten młody człowiek o bystrym spojrzeniu odnalazł swoje miejsce na ziemi.
„Choroba Alzheimera. Stadia: łagodne, umiarkowane i ostre”.
Jeszcze raz czytam ulotki. Skupiam się na objawach wyliczonych w każdej z trzech grup i wykreślam w głowie te, które już zaatakowały dziadka. Choroba postępuje, przechodzi w kolejne stadium i przeraża mnie, co mogę napotkać dalej. Teczka jest wypełniona dokumentacją medyczną, wynikami badań, testami psychologicznymi i specjalistycznym żargonem, który ledwie rozumiem. Pojmuję jednak, że to diagnoza na całe życie.
Chowam teczkę w kredensie przy wejściu, pod pudłami z fakturami i rachunkami, żeby dziadek jej nie zobaczył, i wchodzę do kuchni. Pelayo po raz drugi je śniadanie. Powiedziałam mu, że już to zrobił, ale nie pamięta i jest głodny. Może wystarczy kontrolować, co połyka, i nic się nie stanie, dzięki temu oszczędzę mu ciągłego nieprzyjemnego upominania w najdrobniejszych rzeczach i powtarzania, że jest chory.
Przyglądam się, jak powoli oddziela cząstki pomarańczy i podnosi je do ust. Słodki sok leci mu po brodzie. Palce mu drżą. Zastanawiam się, jak to jest być w jego głowie. Jak działają mechanizmy jego mózgu i w jakim stopniu są uszkodzone. Gdyby to było takie proste: wślizgnąć się do jego wnętrza, dokręcić kilka części, zastąpić stare nowymi i naoliwić maszynerię, żeby wszystko znów gładko działało, bez żadnych pęknięć i rys.
Biorę brioszkę i odgryzam kawałek. Jest puszysta, posypana cukrem. Przypomina mi śniadania przy tym stole wiele lat temu, kiedy jeszcze żyła babcia, która każdego ranka robiła gorącą czekoladę.
Czy Pelayo o niej myśli? Przerażające przeczucie wstrząsa mną od stóp do głów. A jeśli już zaczął ją zapominać? A jeśli już nie pamięta, jak zwykle skubała ucho, kiedy się rumieniła? A jeśli jej śmiech nie jest już niczym więcej, jak tylko niewyraźnym odgłosem? A jeśli w płacie skroniowym mózgu dziadka obraz babci rozpadł się na małe kawałki, które krążą bez przerwy po tej przestrzeni, aż w końcu ulegną unicestwieniu?
Wiem, że alzheimer atakuje najpierw pamięć krótkotrwałą, ale i tak przeraża mnie możliwość, że dziadek zapomni ostatnie chwile spędzone z jego wielką miłością. To złe. To okrutne. I niesprawiedliwe.
– Co zamierzasz robić?
Poważny głos Pelayo wyciąga mnie z labiryntu jego umysłu i przywraca do rzeczywistości.
– Co masz na myśli?
Patrzy na mnie, nie mrugając oczami. Gdybym nie wiedziała, że jest chory, powiedziałabym, że to ten sam człowiek, który dawał mi ochrzan, kiedy wymykałam się na plażę do chłopaków poza godzinami wyznaczonymi przez rodziców.
– Co zamierzasz robić tutaj, Alba? Przez te dni. Albo tygodnie. Albo ten czas, który planujesz tu zostać.
– Zamierzam być z tobą, dziadku.
Pelayo śmieje się ochryple, a ja przełykam ślinę. Nie wiem, co chce usłyszeć. Nie wiem, jak mu wyjaśnić, że przyjechałam po to, żeby się nie zatruł, gdy wleje sobie do kawy jakiś detergent, jak zdarzyło się kilka tygodni temu. Albo żeby sąsiedzi nie widzieli, jak czasami wychodzi z domu w samych kalesonach. Najmniej mam ochotę przypominać mu ciągle, że coś jest z nim nie tak, ale czuję, że on widzi właśnie to, kiedy na mnie patrzy. I to mi się nie podoba.
– Nie potrzebuję niańki!
– Wiem – kłamię.
– A ty nie powinnaś tracić czasu. Życie pędzi, mała. Leci. Jednego dnia jesteś dzieciakiem, który pali ukradkiem papierosy na klifach, a drugiego starcem z różnymi dolegliwościami i wszyscy wokół ci współczują, bo nie pamiętasz, gdzie podziałeś klucze.
Nie mogę się powstrzymać i wyobrażam sobie dziecięcą wersję jego pooranej twarzy. Jestem jej tak ciekawa, że słowa wypływają ze mnie same. Poza tym muszę pomóc dziadkowi pozbyć się tej frustracji, którą czuje, gdy w oczach innych zamienia się w niego. W głupiego starca. Ciężar. Zagrożenie dla samego siebie.
– Ile miałeś lat?
Pelayo się uśmiecha i jego spojrzenie, nadal lekko szkliste, zatapia się we wspomnieniach.
– Dziewięć. Nie, dziesięć! Joaquín, ten od Velardów, kradł tytoń ze sklepu rodziców i skręcaliśmy na skałach papierosy. Byliśmy niezłymi rozrabiakami. Pewnego dnia przyłapał nas don Alfonso, ksiądz, który odprawiał wtedy msze, i zaciągnął nas za uszy do domu. Jeszcze piecze mnie tyłek na myśl o laniu, które spuścił mi ojciec. To były inne czasy.
Uśmiechamy się i dziadek wydaje się bardziej ożywiony. Wyciera usta materiałową chusteczką i znów zaczyna świdrować mnie wzrokiem tak jak zawsze. Nigdy go nie odwraca. Podoba mi się myśl, że jestem w tym podobna do niego.
Wtedy z twarzy dziadka znika uśmiech, a w jego miejsce pojawia się grymas.
– Co zamierzasz z nim zrobić? – Marszczę brwi. – Z życiem, Alba! – wykrzykuje Pelayo, uderzając w stół.
To pytanie zbija mnie z tropu. Tyle razy mi je zadawali, że jego znaczenie w pewnym momencie się zatarło i nie dostrzegam już jego sensu. Moi rodzice, niektórzy nauczyciele, moje własne demony, które ścigają mnie o poranku… Czy w ogóle istnieje właściwa odpowiedź na to pytanie? Czy to źle, że jej się nie ma? Czy życie właśnie nie na tym polega, że po drodze odkrywasz, czego chcesz, a czego nie?
Krzyżuję ramiona i odpowiadam z wyniosłością, która przyniosła mi więcej kłopotów niż korzyści:
– Jestem młoda, więc mam czas, żeby się dowiedzieć, prawda?
Ale on wydaje się zawiedziony i zbywa to machnięciem ręki.
– Nie, czas przecieka przez palce jak piasek. Musisz wyjść z tego domu i zacząć popełniać błędy.
Wybucham sarkastycznym śmiechem.
– Jeszcze więcej błędów? Jestem tu dlatego, że w swoim życiu ciągle popełniałam błędy. Jestem w tym niezłą specjalistką.
– Ale są dwa rodzaje błędów, Alba. – Otwieram oczy z zaciekawieniem; dziadek wzdycha, po czym dzieli się ze mną swoją teorią na temat porażek: – Są takie, które nas hamują, one trwają i cię paraliżują; tych trzeba unikać. Jak na przykład wydanie pieniędzy twoich rodziców na jakieś głupie zdjęcia.
Przyjmuję jego reprymendę bez mrugnięcia okiem. Potem opieram łokcie na stole i przysuwam twarz do jego twarzy. Muszę dowiedzieć się reszty. Chcę, żeby mi wyznał, co wie, a może się nauczę, że ciągłe nawalanie może przynieść mi coś dobrego. Chcę, żeby potwierdził, że bycie chodzącą porażką może mieć też pewien urok.
Zauważam, że jego spojrzenie gdzieś ucieka. Dziadek wyrusza w podróż, wspomina, a ja zabiłabym za to, żeby móc rozłupać mu czaszkę tym samym nożem, którym obierał pomarańczę, i zobaczyć, co kryje się w środku. Jedno cięcie, ciach!, i kuchnia wypełni się krwią i chwilami z jego życia.
W końcu Pelayo wzdycha i wbija we mnie swoje ciemne oczy.
– Są też błędy, które popychają cię do tego, czego naprawdę chcesz, i dzięki nim się uczymy. To one nadają życiu sens, choć możesz ponosić ich konsekwencje. Na tych błędach powinnaś się skupić.
Dziadek kiwa głową, a ja znów opadam na oparcie krzesła. Nie rozumiem tego, ale chcę zrozumieć.
– Popełniłeś wiele takich błędów?
– Tak, i tamtych też.
Zagryzam wargę, ale nie mam oporów. Muszę się dowiedzieć. Jaki sens jest w tym, że zrobisz coś głupiego. Bo ja nigdy tego nie doświadczyłam. Tylko poczucie winy, rozczarowanie ze strony osób z mojego otoczenia i żal. Ale on nie. W pomarszczonej twarzy dziadka dostrzegam emocje, które ją poorały, tworząc zagłębienia w skórze. Mogę poczuć, jak bardzo są silne i ważne dla niego, bo oczy błyszczą mu z taką mocą, że przypominam sobie czasy, gdy byłam mała i Pelayo prowadzał mnie do latarni, skąd obserwowaliśmy morze.
– Opowiedz mi o swoim najlepszym błędzie, dziadku.
Wtedy Pelayo wybucha gromkim śmiechem, który wywołuje taki efekt, jakby okno otworzyło się na oścież. Powiew świeżego powietrza. Ponieważ mój dziadek prawie się nie śmieje. Pamiętam raptem kilka okazji. Gdy babcia wyszła na ulicę w butach nie do pary. Innym razem, kiedy w wieku siedmiu lat przebrałam się w jego ubrania i udawałam, że palę cygaro z nogami na stole.
Wzdycham i przyglądam mu się uważnie. Ponieważ jego śmiech gwałtownie się urwał. Dłonie dziadka leżą na fartuchu i lekko drżą. Spojrzenie odpłynęło do tych wspomnień, które jeszcze są mu bliskie, choć może ich czas jest już policzony.
– Bo żeby to zrobić, musiałbym wyjawić ci tajemnicę.
Dziadek wstaje, bierze okulary i krzyżówki, z którymi się nie rozstaje, i wychodzi do salonu. A ja po raz pierwszy myślę o nim jak o kimś innym. Może to głupie, ale nagle uświadamiam sobie, że jest nie tylko moim dziadkiem, ale był też mężem, ojcem i człowiekiem zakochanym w morzu, a jego życie toczyło się również poza tymi czterema ścianami, które były jego domem.
Wychodzę z pensjonatui kieruję się do domu Quintanów. Idę powoli, chyba po to, żeby jak najbardziej odwlec spotkanie z Albą, choć jest nieuniknione. Nie mam ochoty jej widzieć. Nie mam ochoty sobie przypominać.
– Enol!
Na dźwięk krzyku odwracam się i napotykam staruszkę Figueroa, która wygląda zza drzwi swojego domu. Uśmiecham się, uzbrajam w cierpliwość i podchodzę, żeby się przywitać.
– Dzień dobry, pani Marío. Jak się pani dziś miewa?
– Dobrze, wczoraj dostałam wyniki badań półrocznych. Jestem zdrowsza niż niejedna dwudziestolatka.
Kiwam głową, nie zwracając uwagi na jej zalotne kołysanie biodrami. W wieku siedemdziesięciu paru lat María Figueroa jest bardziej zarozumiała i natarczywa niż większość młodych dziewczyn, które znam. I choć to bliska przyjaciółka mojej babci, jest jednocześnie największą plotkarą w miasteczku.
– Cieszę się i miło mi się z panią rozmawia, ale muszę zanieść jedzenie panu Quintanie.
Wtedy María marszczy brwi i chwyta mnie za rękę, żeby wyszeptać mi coś do ucha. Jesteśmy sami na ulicy, ale w Vareli tak to wygląda.
– Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać. Dziś znowu go widziałam.
Natychmiast nieruchomieję.
– Jak to?
– Wiesz, że mało śpię. Odsłaniałam zasłony, żeby Dafne mogła złapać trochę słońca, wiesz, jak leniwa jest ta kotka, i wtedy zobaczyłam, jak Pelayo idzie na spacer. W piżamie i kapciach!
– Rozumiem.
María okazuje, że się martwi, i nic w tym dziwnego. Nie pierwszy raz dzieje się coś takiego i wiemy też, że nie ostatni. Poza tym to, co było raczej sporadyczne, zaczyna zamieniać się w nawyk, który nie wygląda za ciekawie.
– Nie wiem, dokąd, do diabła, szedł, ale boję się, że któregoś dnia zaginie albo będzie miał wypadek. Albo, kto wie, wyjdzie z domu golusieńki jak go Pan Bóg stworzył!
Nie mogę pohamować śmiechu, widząc, jak dramatyzuje, bo dla Maríi Figueroa dużo straszniejsze jest ujrzenie nieprzyzwoitej sceny niż prawdziwe nieszczęście.
– Dziękuję, że mi to pani powiedziała, przekażę Albie.
María układa usta w literę „o” i uśmiecha się do mnie porozumiewawczo.
– Racja! Umknęło mi, że córka Aidy już tu jest. Jak ona się ma? Co za szczęście. Ten człowiek spędza za dużo czasu sam, to dobrze, że dziewczyna chce dotrzymać mu towarzystwa, nie sądzisz?
– Tak, dobrze, że jest w Vareli.
Udaję, że się uśmiecham, ale wychodzi mi to tak sztucznie, że María to zauważa. Zanim znów zacznie mówić i podda mnie dokładnemu przesłuchaniu, rzucam się pędem ulicą i macham do niej na pożegnanie.
Kiedy kilka minut później Alba otwiera mi drzwi, powtarzam sobie, że tak, bez wątpienia, to fantastycznie, że wróciła. Wygrana na loterii, mówiąc sarkastycznie. Wzdycham i ją mijam, nie odzywając się. Jej słowa za moimi plecami są tak irytujące jak kopniak w jaja:
– Dzień dobry, Enol, ciebie też miło widzieć. Co słychać? Mam nadzieję, że dobrze spałeś. Moja pierwsza noc tutaj była cudowna. Wbiłam sobie w plecy tylko trzy sprężyny łóżka, które ma chyba ze sto lat.
Idę prosto do kuchni, żeby nie słyszeć jej bezczelnych tekstów. Alba nie należy do osób, które zadają pytania z czystej uprzejmości, więc jej paplanina to nic więcej, jak tylko zawoalowany atak, sposób, by mi przypomnieć, że tu jest i jej też nie podoba się to, co unosi się między nami przy każdym spotkaniu. Coś gęstego. Zawiesistego. Duszącego. Powinniśmy się ignorować, ale nie potrafimy. To uraza tak nam doskwiera. A oboje jesteśmy dumni.
Robię to samo, co każdego ranka: wyjmuję świeżo zrobione dania i zabieram puste pojemniki z poprzedniego dnia. Tym razem przygotowaliśmy podwójną ilość. Dwie porcje obiadu i dwie kolacji. Obok mnie Alba wlewa do garnka ryżankę i wstawia ją na gaz.
Nadal trudno mi wyobrazić ją sobie w Vareli, jak je śniadanie z dziadkiem, spędza czas w jego towarzystwie i przemierza te ulice. Tak samo było każdego lata: kiedy przyjeżdżała, coś się zmieniało. Nie pytajcie mnie co, ale to dało się wyczuć. Alba cały czas wywołuje taki efekt, bo od kiedy zobaczyłem ją wczoraj w drzwiach, czuję, że powietrze jest inne, a morze bardziej pobudzone. Albo się broni. Tak jak ja.
Wycieram ręce w ścierkę i wypuszczam powietrze. Alba wkłada palec do sosu marchewkowego mojej babci i podnosi go do ust. Potem marszczy brwi i powtarza ten sam gest, wydając z siebie jęk. Jest bardzo cichutki, ale wystarczająco głośny, żebym go usłyszał i poczuł w całym ciele. Jakby przeskoczyła między nami iskra.
– Alba, możemy chwilę porozmawiać? Na dworze.
Podnosi brwi zaskoczona, bierze ode mnie ścierkę, żeby zetrzeć z palca resztkę sosu, i kiwa głową.
– Jasne.
Idzie za mną i wychodzimy na ganek. Jest chłodny dzień, więc Alba zapina wełnianą kurtkę, bo z powodu wiatru dostaje gęsiej skórki. Staje obok mnie i czeka, nie przestając na mnie patrzeć. Ma oczy w kolorze kasztanów, które już zaczynają wypełniać ulice.
– Musisz wiedzieć, że Pelayo czasami wychodzi z domu o dziwnych godzinach. Zdarza mu się wychodzić rano, ale zwykle robi to pod wieczór.
Wyraz twarzy Alby ulega zmianie. Wydaje się teraz bardziej bezbronna i nie tak harda, jak pokazuje przez większość czasu. Być może zaczyna zdawać sobie sprawę z prawdziwej odpowiedzialności, jaka na nią spadła. Albo po prostu boi się, że nie jest w stanie jej podołać. Nie żebym jej współczuł, ale przyznaję, że to musi być trudne.
– A dokąd chodzi?
– Nie wiemy, ale María Figueroa, która mieszka na rogu, a ona nie przegapi niczego, mówi, że chodzi w stronę deptaku przy plaży. – Ruchem ręki pokazuję jej kierunek, a Alba zaciska szczękę. – Dzisiaj był w piżamie i kapciach.
– Dzisiaj? Ale… to niemożliwe.
Alba odgarnia nerwowo luźne kosmyki włosów opadające jej na twarz. Teraz nie tylko jest zaniepokojona, ale też czuje się winna i ma poczucie totalnej porażki, bo o tym nie wiedziała, chociaż przebywa pod tym samym dachem co on.
– Przypuszczam, że nadal twardo śpisz – mówię, aby przestała myśleć o tym, że popełniła błąd. W końcu nikt nie rodzi się wszechwiedzący, zwłaszcza jeśli trzeba radzić sobie z nieprzewidywalną chorobą.
Na jej ustach pojawia się lekki uśmiech i Alba na mnie spogląda.
– Tak, chyba są rzeczy, które się nie zmieniają.
„Czy to prawda?” – zastanawiam się. I od razu znajduję odpowiedź, ponieważ przez te siedem sekund, kiedy Alba i ja patrzymy na siebie w milczeniu, uświadamiam sobie, że bliskość między nami nigdy nie wygasła, nawet jeśli usiłujemy ją pogrzebać. Oto jest. Żywa. Przebudzona. Przyczajona.
Odchrząkuję i odwracam wzrok. Ponieważ zrobiłem to pierwszy, czuję, że przegrałem. Tak mają się sprawy z Albą. Zawsze walczy. Zawsze przeciąga strunę, żeby potem posłać cię do diabła.
– Uważaj na niego, Alba. To niebezpieczne, kilka tygodni temu jeden sąsiad spotkał go na tej ulicy. Twój dziadek był zdezorientowany, bo nie wiedział, który dom należy do niego. Jeśli to mu się przytrafi, jak będzie sam, do tego o tej porze…
Przed naszymi oczami przewijają się możliwe konsekwencje: upadek, hipotermia, kiedy zrobi się już zimno, samochód, który nie będzie mógł go wyminąć. Alba obejmuje się coraz mocniej.
– Jasne. Dzięki, że mi powiedziałeś, Enol.
Oddalam się, nie oglądając się za siebie. Kiedy docieram do skrzyżowania, wiem, że Alba jeszcze nie wróciła do domu i obserwuje mnie z daleka. Dopiero wtedy pozwalam sobie powspominać i wracam do tamtego popołudnia, kiedy za sprawą Nacho nasze drogi się skrzyżowały.
– Nacho! Gdzie leziesz, do cholery?
Krzyk Alonso spłoszył mewy wylegujące się spokojnie na skałach. Nacho odwrócił się i odparował nieprzyjemnym tonem:
– Zamknij się, ktoś nas usłyszy.
– Co za różnica, skoro zginiemy.
– Alonso, nie sraj po gaciach. Enol, powiedz mu coś.
Ale Enol rzadko się odzywał. Tylko się uśmiechał. I szedł za nimi. Jeśli nie chciał, wracał i odchodził. Nie miał problemu, żeby odmówić pozostałym chłopakom, i nie brał udziału w ich pomysłach, jeżeli nie był do nich przekonany. Ale tamtego dnia szedł dalej, nieświadomy, że jego kroki zawiodą go ku niespodziewanemu przeznaczeniu.
Sięgnijmy do samego początku, do tamtego upalnego, lepkiego lipcowego popołudnia. Był odpływ, więc większość ludzi z miasteczka korzystała z ładnej pogody i odsłoniętej plaży. Z tego powodu Nacho wpadł na pomysł, który uznał za znakomity, żeby wykąpać się przy klifach. To było zabronione i nie byli pewni, czy się odważą, słyszeli tylko plotki od starszych chłopaków, którzy czasami robili to po kryjomu, ale jedenastoletni Nacho był strasznie narwany, co nie wychodziło mu na dobre. Zwłaszcza gdy chodziło o wyssane z palca plotki, których źródłem było czyjeś nastoletnie ego.
Przeskoczyli niski murek otaczający latarnię morską i przeszli po najbliższych skałach. Jakieś dwanaście metrów dzieliło ich od wody, która uderzała z każdą falą o kamienny wał. Alonso umierał ze strachu, ale nie chciał, żeby pozostali to zauważyli. Pragnął być tak odważny i beztroski jak Nacho; odkąd się poznali, podziwiał go jak starszego brata, mimo że byli w tym samym wieku. Alonso dążył w życiu do tego, żeby być taki jak jego przyjaciel, chociaż wiele mu do niego brakowało z powodu nieśmiałości, braku pewności siebie i niezdarności. Enol szedł na końcu grupki. Nie wydawał się rozentuzjazmowany ani zdenerwowany, raczej niewzruszony. Wszyscy uważali go za dziwaka; zawsze z głową w książkach, wolał spacerować w samotności, niż spotykać się z innymi chłopakami, i nosił ubrania jakby wyjęte prosto ze skrzyni z pamiątkami. Ale Nacho to się podobało, bo nadawało ich paczce nimb tajemniczości, i przeczuwał, że za kilka lat to im się przyda jako wabik na dziewczyny. Poza tym Enol nigdy się nie skarżył ani nie donosił, potrafił dochować tajemnicy i był inteligentny, dzięki czemu nie raz wyciągnął ich z tarapatów. Wyglądał, jakby nic go nie obchodziło, oprócz kilku rzeczy związanych ze mną, co intrygowało Nacho, który z tego powodu kilka lat wcześniej w szkole upatrzył sobie Enola na przyjaciela i się z nim nie rozstawał. Nacho nie za bardzo lubił Alonso, ale nikomu nie przeszkadzał sługus, który zawsze próbował go zadowolić. Poza tym przyjeżdżał do Vareli tylko na lato.
Jednak tamtego dnia Enol za chwilę miał odkryć, że jest coś na tym świecie, co może go poruszyć. Coś rzeczywistego, a nie ukrytego pośród stron książki.
Wysunęli się na półkę skalną, która pomieściła ich trzech, i Alonso w przypływie odwagi jako pierwszy skoczył na skały znajdujące się pod nimi. Do wody było stamtąd jakieś dziesięć metrów, ale to nie odległość stanowiła o niebezpieczeństwie, tylko ostre kamienie i rozbijające się fale. Nacho ruszył w ślad za nim, a Enol został na górze i uklęknął.
Ten ostatni nie zamierzał skakać. To była głupota. Nie pozwoliłby też na to pozostałym. Zgodziłby się tylko, żeby Nacho pokazał im jak zwykle, jaki to z niego superbohater, posprzeczałby się z nim i przemówiłby mu do rozsądku. Potem Nacho opowiadałby dziewczynom, że nie skoczył tylko dlatego, że Enol go powstrzymał. „Bał się” – powiedziałby Nacho, a jego przyjaciel pokiwałby głową w milczeniu. Alonso siedziałby cicho, walcząc sam ze sobą, z jednej strony chciałby skoczyć tak jak Nacho, a z drugiej robiłby pod siebie ze strachu.
Enolowi to nie przeszkadzało. Nigdy nie pozwalał sobie na zadręczanie się tym, co pozostali mogą o nim pomyśleć. I tak zrobią, co zechcą, a bycie lokalnym dziwakiem dodawało mu pewności siebie, co było całkiem niezłe.
Jeśli ktoś akceptuje siebie takim, jaki jest, wszystko okazuje się łatwiejsze.
Gdy przestraszyłem się zuchwalstwa Nacho i już miałem ich poprosić, żeby nie zbliżali się do przepaści, jakiś cień za plecami Enola zmusił go, aby się odwrócił.
Słońce świeciło mocno. Ja ryczałem. Życie było nieprzewidywalne.
Wtedy ją zobaczył. Miała dżinsową sukienkę i potargany kucyk. Sandały na paseczki i zegarek z rysunkami ryb na nadgarstku. To była tylko dziewczyna. Nic więcej. Mieszkanka tej planety, z którą tamtego letniego popołudnia skrzyżowały się ich drogi.
Ale Enol od razu wiedział, że coś się zmieniło. Pływy. Kierunek wiatru. Siła słońca. Nie wiedział co, ale poczuł to głęboko w sobie za pierwszym razem, gdy zobaczył Albę, i to uczucie nigdy nie minęło.
– A ty na co się gapisz? – zapytał Nacho, po czym wstał i spiorunował ją wzrokiem, marszcząc brwi.
Dziewczyna, niezrażona, uniosła podbródek i powiedziała bez wahania:
– Mój dziadek mówi, że jeśli skoczycie, skały utną wam jaja.
– Cholera, stary, a nie mówiłem! – wykrzyknął Alonso, coraz bledszy.
Nacho jednym susem wspiął się po skałach i znalazł naprzeciw dziewczyny. Patrzyli na siebie wyzywająco, nawet nie mrugając oczami. On rzucił okiem na górne okno latarni morskiej. Stary Pelayo przeszedł już na emeryturę i komitet latarni morskich zdecydował, że słynna varelska wieża przestanie działać po jego odejściu. Mimo to wszyscy wiedzieli, że nadal czasami do niej zaglądał, używając klucza, który sobie zatrzymał, i przymykali na to oko. Któż mógłby go oceniać? Choć nie miał już powodu, żeby tam wchodzić, zawsze będzie ostatnim varelskim latarnikiem i wszyscy mieszkańcy miasteczka to szanowali.
– Jesteś wnuczką Quintany?
– Tak – odpowiedziała dumnie Alba. – I to, co wam powiedziałam, to nie jest żadna ściema. Mój dziadek jest bardzo mądry.
Alba bezwstydnie spojrzała na rozporek chłopaka i posłała mu uśmieszek wyższości, który Nacho zapragnął zetrzeć jej z twarzy, dając dziewczynie z liścia. Ale nie był taki, więc tylko splunął na piasek – nabrał tego okropnego nawyku tego lata – i ruszył z powrotem w stronę plaży.
Alonso poszedł za nim, spojrzawszy kątem oka z nieśmiałością na tę dziewczynę, której nigdy wcześniej nie spotkali. A może spotkali, tylko nie zwrócili na nią uwagi? Potrząsnął głową, ponieważ to było niemożliwe. Nacho miał zdumiewającą pamięć, jeśli chodziło o dziewczyny z miasteczka. To była obsesja, której Alonso jeszcze nie rozumiał. Ale długo mu to nie zajęło i prędko zdał sobie sprawę, że zawsze jest o krok za przyjacielem; nieważne, jak by się wysilał, nigdy nie mógł go doścignąć. Z kolei Enol się nie poruszył. Tylko przyglądał się dziewczynie i czekał, aż odwróci się na pięcie i znów zniknie w wieży. Ale ku jego i mojemu zaskoczeniu usiadła obok niego i utkwiła wzrok w horyzoncie. Jej szczupłe, pokryte zadrapaniami nogi zwisały ze skały. Rozpuszczone kosmyki włosów tańczyły na czole. Miała poobgryzane paznokcie, z których tylko jeden był pomalowany na niebiesko.
Dziewczyna. Tylko to. Nic więcej…
Podmuch powietrza przywiał do Enola słodki zapach, który sprawił, że chłopak poczuł łaskotanie, więc pomacał swój brzuch. Pomyślał o fascynujących zwierzętach morskich, które żyją w moich głębinach; jeśli pewnego dnia udałoby mu się takie zwierzę zobaczyć, domyślał się, że towarzyszyłoby temu takie samo uczucie, jakie teraz rozchodziło się po jego wnętrznościach.
– Ty nie zamierzałeś skoczyć.
Alba przerwała ciszę, nie odrywając wzroku od fal, które cały czas się poruszały.
– Skąd wiesz? Nie boję się – odparł, udowadniając, że mimo swoich dziwactw był takim samym chłopakiem jak pozostali i bał się, że jego ego zostanie zranione.
Ona westchnęła i uśmiechnęła się do nicości.
– Wiem, ale jesteś bystrzejszy niż tamci. Gdybyś naprawdę chciał skoczyć, nie zrobiłbyś tego pod latarnią, ryzykując, że zobaczy cię mój dziadek.
Zwrócili się do siebie twarzami i posłali sobie pierwsze porozumiewawcze spojrzenie, które będzie się powtarzać każdego następnego lata. Nauczy ich ono, że pewne instynktowne rzeczy nigdy nie przestają istnieć, choć wysilamy się, żeby ich nie zauważać.
– A gdzie według ciebie bym to zrobił? – wyszeptał.
Alba uśmiechnęła się i dla niej też coś się zmieniło. Coś niedostrzegalnego. Drobnego. Jakiś bezgłośny szmer.
– Gdzieś, gdzie nikt by cię nie zobaczył.
I tym sposobem Enol dowiedział się, że miłość zależy tylko od tego, czy ktoś stanie na twojej drodze i naprawdę cię zobaczy. Ktoś, kto wyczyta w twoich oczach, że jeśli pewnego dnia chciałbyś zniknąć, zrobiłbyś to gdzieś, gdzie nikt by ci w tym nie przeszkodził.
Dalsza część w wersji pełnej