Komodo - David Vann - ebook + książka
BESTSELLER

Komodo ebook

David Vann

3,8

Opis

Na zaproszenie starszego brata, Roya, Tracy wyjeżdża z Kalifornii i wraz z matką dołącza do niego w Indonezji, na jednej z wysp Parku Narodowego Komodo. Dla bohaterki, ignorowanej przez męża i zmęczonej wychowywaniem pięcioletnich bliźniaków, ta egzotyczna wycieczka ma być długo wyczekiwanym urlopem w raju: nurkowanie, oglądanie podwodnego świata mant i rekinów, relaks. To również okazja do odnowienia kontaktu z Royem prowadzącym chaotyczne życie po rozwodzie i oddalającym się od krewnych.

Jednak niedługo po przyjeździe na wyspę napięcie między członkami rodziny zaczyna narastać – wracają zadawnione pretensje i urazy z dzieciństwa. Tracy powoli traci grunt pod nogami przytłoczona falą wspomnień, żalu i goryczy. Rozpoczyna się walka i z każdym kolejnym zanurzeniem w głębinie przybiera na sile, aż w końcu sięga punktu, z którego nie ma już odwrotu.

W kolejnej publikowanej w Polsce książce David Vann, autor Legendy o samobójstwie, Halibuta na Księżycu i Brudu, potwierdza ogromny talent do zaglądania w głąb ludzkiego umysłu, budując przejmujący portret głównej bohaterki. Przenikliwa i zaskakująco trafna analiza kobiecej duszy, targających nią emocji, skutków zmagania się z codziennymi trudnościami i relacji mąż–żona oraz dziecko–matka sprawiają, że czytelnik niepostrzeżenie zatapia się w tej powieści.

„Vann maluje portret kobiety bez czułości i taryfy ulgowej. Empatyczna, lecz mrożąca krew w żyłach”. – „ELLE” (Francja)

„Zanurzenie się w nowej powieści Davida Vanna jest nie tylko metaforyczne: wspólnie z bohaterami wkładamy strój nurka, sprawdzamy butlę z tlenem i wraz z najbliższą rodziną, która żywi do nas dawno skrywane urazy, schodzimy dwadzieścia metrów pod wodę… a tam okazuje się, że rekiny to nie zawsze najbardziej niebezpieczne stworzenia, które napotykamy w życiu”. – „Livres Hebdo”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (192 oceny)
65
57
44
21
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia_Calgary

Całkiem niezła

Jaakieś to wydumane i patologiczne(ten nóż)
30
wegewa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo poruszająca. Rodzinny tydzien wakacji zmienia się w koszmar a to dopiero początek..
10
Kalina1

Dobrze spędzony czas

Książka mnie wciągnęła. Polecam.
00
kociamysz

Nie polecam

Autorowi brak doświadczenia życiowego, uprzejmości i finezji potrzebnych by należycie poruszyć tematy na które się porywa. Zdecydowanie można znaleźć lepszego pióra autorów którzy sprostali podobnym wyzwaniom. szkoda czasu. chyba że ktoś szuka taniej sensacji i chce się utwierdzic w przekonaniu że wyświechtane slogany to prawda o ludziach.
00

Popularność




Tłumaczka i wydawczyni serdecznie dziękują Agnieszce Kosterze-Kosterzewskiej za konsultacje dotyczące nurkowania oraz Jagodzie Jabłonowskiej za pomoc z puzonem.

Tytuł oryginału Komodo

Przekład Dobromiła Jankowska

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski

KOMODO

Copyright © 2021 by David Vann

Copyright © for the Polish translation by Dobromiła Jankowska, 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2022

Zdjęcie autora na okładce Copyright © Susanne Schleyer/autorenarchiv.de

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-961899-7-4 (EPUB); 978-83-961899-7-4 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2022

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Przez całe życie kochałam mojego brata, wielbiłam go, był dla mnie wzorem – dziewczyna grająca na puzonie basowym z kwartwentylem i tyle innych absurdów. Trudno wyzbyć się starych przyzwyczajeń, dlatego przyleciałam z naszą matką z Kalifornii aż do indonezyjskiego Parku Narodowego Komodo, by zobaczyć brata. Ma pięćdziesiąt lat, właśnie kończy kurs instruktora nurkowania: kolejna niepraktyczna rzecz, której nigdy nie wykorzysta. Chce, żebyśmy zobaczyły rekiny i manty, ale przede wszystkim błaga, byśmy przyjechały, bo kilka lat po rozwodzie w końcu zaczął się sypać, zero kasy i przyjaciół, z pisaniem słabo, azjatycka sekswycieczka przyhamowała, kiedy zaczął się zastanawiać, czy może, tylko może, ma jednak coś wspólnego z tym, że jest nieszczęśliwy.

Suche strome wzgórza, żółtobrązowe, usiane drzewami przypominającymi dęby, jak w północnej Kalifornii.

– Wygląda tak samo – mówię do matki.

– Rzeczywiście – odpowiada.

Niewiele rozmawiamy, bo silnik łodzi pracuje zbyt głośno, odsłonięty i niczym niestłumiony. Podłogę pokładu usunięto, a kapitan tylko siedzi spokojnie nieco wyżej, jak strażnik swoistego piekła. To łódź do przewożenia śmieci – surowe drewniane deski są brudne od pomidorowych pestek i tajemniczych półksiężyców tam, gdzie kiedyś stężały, ogrzały się i w końcu spłynęły jakieś ciemne płyny. Muchy szukają jakichś bardziej konkretnych szczątków. Wszędzie poniżej woda przecieka przez spojenia, widoczna przez dziury. Chłopak z tyłu cały czas wypompowuje ją z zęzy.

– Cóż, przynajmniej obie umiemy pływać – mówi matka.

– A brzeg niedaleko.

Nie przenosimy się na inną wyspę. Na tej po prostu nie ma dróg, więc musimy przepłynąć wzdłuż jej brzegu.

Idealna pogoda, słoneczko, wiaterek, niezbyt duszno, sierpniowa zima na południowej półkuli, ale zaledwie osiem stopni na południe – bliżej równika nigdy nie byłam. Moje pierwsze wakacje, pierwsze z dala od synów bliźniaków, od ich urodzenia pięć lat temu, pierwszy tydzień, kiedy to ojciec będzie musiał się nimi zająć. Zwykle widuje dzieci tylko we wtorkowe wieczory i w soboty, choć mieszkamy razem w niewielkim mieszkaniu, które kupiłam dawno temu.

– Nie mogę uwierzyć, że nie nurkowałam od ponad dziesięciu lat – mówię, ale silnik wszystko zagłusza, więc matka tylko kiwa głową, oszczędzając głos.

Za kolejnym cyplem dostrzegamy idylliczną plażę, hotel, pastelowe domki na palach. Mam nadzieję, że to nasze, ale płyniemy dalej. Zero informacji o czymkolwiek. Po prostu skok w pustkę.

Kiedy po jakichś dwóch godzinach w końcu dopływamy, nie jest najgorzej. Na wpół skończona przystań, maleńka plaża, ale drobny biały piasek, kilka niepastelowych domków blisko ośrodka przy brzegu usianym śmieciami, za to w głównym ogrodzie rosną czerwone kwiaty, jest duża otwarta restauracja, taras z poduchami i hamakami, urocze drewniane chatki. Roy stoi na pomoście, czeka na nas z tym swoim krzywym uśmiechem, zawsze wygląda na speszonego, nawet jeśli nie jest. Może będzie fajnie, relaksujący tydzień z dala od domu, choć taka myśl wydaje się ryzykowna.

– Hej – odzywa się, kiedy cumujemy i podają nam bagaże.

– No jesteś – mówi matka, merdając z radości ogonem.

Zbyt często ją widuję, co tydzień, cały rok, co roku, więc na mnie tak nie reaguje. Szeroki uśmiech i dziewczęcy głosik mimo siedemdziesięciu pięciu lat na karku, ręce szeroko rozłożone, choć jest na łodzi i może się przewrócić. A pomost jest absurdalnie wysoko. Nasze głowy znajdują się na wysokości kostek Roya. Nie mam pojęcia, ani jak matka tam wlezie, ani jak ja wlezę, i co jej ramiona zamierzają w tej chwili przytulać.

– Musicie przejść wodą do brzegu – mówi Roy. – Sorry. Zbyt wysoko zbudowali pomost. Uważajcie na jeżowce.

– Cóż – mówi matka zadowolonym głosem, jakby właśnie usłyszała, że zostanie królową.

W którymś momencie musi opuścić ręce, ale to stopniowe, niechętne, powolne machnięcie składanych skrzydeł. Jeden z Indonezyjczyków prowadzi ją na dziób i gestem każe zdjąć buty. Obie mamy na sobie dżinsy.

– Serio nie ma innego sposobu? – pytam.

– Nie – odpowiada Roy. – Sorry.

– Trochę głupio.

– No – rzuca. – Wszystko tutaj jest trochę głupie. Witajcie w Ćpunach Scuba.

Zastanawiam się, czy słyszy to ktoś z personelu, ale chyba nikt nie zwraca uwagi, wszyscy są zajęci przenoszeniem zapasów i zabieraniem worków ze śmieciami.

Zdejmuję buty i skarpetki, patrzę, jak matka siada na dziobie i ześlizguje się w głęboką do ud wodę, a jakiś młody chłopak trzyma ją za rękę i prowadzi. Tylko on tutaj ma dredy, dziką plątaninę czarnych włosów, plus tatuaże i szeroki, swobodny śmiech. Moja matka także się śmieje. „O mój Boże” – mówi, jakby to była zabawa, cieszy ją uwaga innych.

Ich stopy wzbijają chmury mułu i piasku, jeśli więc kryją się tam jeżowce, nie dowiemy się, dopóki nie poczujemy ich kolców. Ale muszę zmienić nastawienie. Właściwy początek nadaje sytuacji odpowiedni pęd, prawda? Wejdź do tej wody ze strachem, a ciemne moce pod powierzchnią zgromadzą się przeciwko twojej woli i przygotują ci rozmaite cierpienia niczym tysiąc ptaków wzlatujących z głębiny, lustrzany świat, wejdź z przyjemnością i wszystko się odmieni. Nie pozwolę, by życie zepsuło mi wakacje. Na kolejne mogę czekać latami.

Zdejmuję więc buty i skarpetki.

– Gotowa – mówię. – Pozwólcie mi skąpać się w czystych wodach i odrodzić.

Nikt tego nie słyszy, a może ten Indonezyjczyk słyszy, ale nie rozumie. Siadam na krawędzi, on ciągnie mnie do przodu i stopy grzęzną w mule. Woda jest chłodniejsza, niż się spodziewałam, jakoś nie tropikalna, więc oczywiście zastanawiam się teraz nad grubością pianki, czy uda mi się znaleźć pięć milimetrów zamiast trójki, zanim zgarnie ją ktoś inny, już liczę, mózg nie może przestać, nie potrafi się cieszyć, stworzony tylko do walki.

Nie zawsze taka byłam. Tak naprawdę jestem taka dopiero od pięciu lat, radykalny odjazd, wszystko, co można było nazwać mną, zostało unicestwione, i wciąż dowiaduję się, co zostało zamiast.

Stajemy na plaży w mokrych dżinsach, kiedy przybiega Roy. Ma na sobie obcisłą jaskrawożółtą sportową koszulkę z długim rękawem. Oczywiście jest w dobrej formie, ćwiczy codziennie, bo nie musi się zajmować nikim innym oprócz samego siebie. Gdyby odjąć osiemnaście godzin na dobę, podczas których opiekuję się synami, może też miałabym czas poćwiczyć.

Z satysfakcją stwierdzam jednak, że na brzuchu zostało mu jeszcze trochę tłuszczyku. Stary wędkarski kapelusz z rdzawymi plamami, twarz biała od kremu z filtrem. Oczy wciąż jasnoniebieskie, włosy bardziej siwe. Roy przytula matkę i trwa to zbyt długo, chyba budzi w nim zakłopotanie. Ona nie puszcza. Przez tyle lat, nawet kilka dekad, nieustannie się kłócili, może więc trzeba jej pozwolić nadrobić stracony czas.

– No dobra, ja też chcę – odzywam się, by go ratować, no i ludzie się gapią. – Poza tym nikt nie ma ochoty oglądać Edypa na plaży.

– Tracy – upomina mnie mama.

Przytulam się szybko do brata i puszczam.

– Oczywiście dobrze wyglądasz – dodaję. – Cały rok na wakacjach, nic nie musisz robić.

– Dzięki – odpowiada. – Ale tu jest inaczej. Co rano wstaję dwadzieścia po piątej, żeby zanieść butle nurkowe na łódź.

– Zwykle potrzebujesz budzika na wpół do dziesiątej.

– Wiem. Ledwie żyję. Muszę chodzić spać o dziewiątej.

– Piąta dwadzieścia? – wtrąca się matka. – Na miłość boską. – Widzę, że chce, by to było coś specjalnego, nowa i jeszcze wspanialsza cecha jej syna, muszę to szybko ukrócić.

– Ja codziennie wstaję przed piątą dwadzieścia. O ile w ogóle można mówić o wstaniu, skoro większość nocy się nie śpi.

– Ile sypiasz? – pyta Roy.

– Nie wiem.

– Kiedyś byłaś jak lwica. Potrzebowałaś dziesięciu godzin snu.

– Prawda – mówię.

– No, nie stójcie tak tutaj mokre. Pokażę wam chatę, będziecie mogły się przebrać i wziąć prysznic.

– Kilka minut temu byłyśmy suche.

– No wiem. Sorry. Zobaczycie, że naprawdę wszystko tutaj jest głupie. Ale nurkowiska niesamowite. Nie uwierzycie, co tu można zobaczyć.

Ruszamy za Royem betonową ścieżką wyłożoną małymi ostrymi kamykami. Pewnie antypoślizgowymi, ale dla bosych stóp to koszmar. Po obu stronach kwiaty i hamaki, z tyłu niewielkie chatki. Nasza jest jeszcze mniejsza, jakieś dwa i pół na dwa i pół metra, uniesiona drewniana platforma z kilkoma schodkami i daszkiem z blachy falistej przykrytym słomą. Całkowicie otwarta, cztery słupki, zero ścian. Moskitiery nad cienkimi materacami.

– Macie wiatrak – wyjaśnia Roy. – Ale rankiem bez pościeli robi się chłodno, dlatego śpimy bez wiatraka. Macie też światło, tyle że pewnie zaśniecie o dziewiątej czy dziesiątej, a przedtem będziecie w restauracji, więc rzadko będziecie korzystać. Łazienki są tam. – Wskazuje niewielki budynek, który minęliśmy, czworo drzwi. – W prysznicu tylko zimna.

– Jesteś tu od miesiąca? – pytam.

– Uhm, zero gorącej kąpieli od kilku tygodni. I zero lodów. Nie mają zamrażarki.

– Musi ci być ciężko – rzucam. – Dobra, żarcik.

Uśmiecha się.

– To prawda, nie jest bardzo ciężko.

– Gdzie wszystkie twoje panienki?

– Tracy – wtrąca matka, natychmiast przychodząc Royowi na ratunek.

– On jest dorosły – odpowiadam.

– Dobra, zostawię was. Rozpakujcie się i weźcie prysznic – mówi Roy, odchodzi i jak zawsze nie odpowiada na pytania.

– Chyba nie musisz tak wypytywać brata, skoro już tu przyjechałyśmy – słyszę.

– Chyba muszę.

Mała chatka, urocze ciemne drewno, białe prześcieradła i moskitiery, prosta, ale dla mnie jak niebo – nie muszę się nikim zajmować, przez cały tydzień nikt mnie nie obudzi. Matka zaczyna układać swoje rzeczy, ale w miejscu w nogach łóżek mieści się tylko jedna torba, więc zupełnie nie widzę sensu. Nie rozpakowuję się, ściągam mokre dżinsy i rzucam się na materac.

– Spać – mówię. – Padam z nóg.

Budzę się wiele godzin później, zdezorientowana, spanikowana, pewna, że moje dzieci zaginęły albo coś im się stało i to moja wina. Po chwili przypominam sobie, gdzie jestem, i zasypiam znowu, mamrocząc do matki, by obudziła mnie na kolację.

Po drzemce wciąż półprzytomna stoję w restauracji. Nad wodą zachodzi słońce, zapada gdzieś za odległe wyspy. Gdzieś tam jest wyspa Komodo, dom smoków, nigdy wcześniej nieodwiedzana, zawsze ukryta za burzowymi chmurami. Nasza mała drużyna odważnie wyruszy odnaleźć jej brzegi.

– Nie najgorzej, co? – mówi matka. – Nasz pierwszy indonezyjski zachód. – Wykorzystuje go jako wymówkę, by mnie przytulić. Może za kilka dekad będę to samo robić swoim synom, mam nadzieję, że nie.

Przy moim drugim boku pojawia się Roy.

– Teraz możecie stanąć w kolejce po jedzenie.

– Nie zjesz z nami?

– Nie, musimy czekać, aż goście zjedzą.

– Kim są „my”?

– Kursanci, kandydaci na divemastera, nazywają nas DMT. Ale właśnie skończyliśmy kurs, więc teraz powinniśmy już być tylko DM.

– Ale jesteście gośćmi, tak?

– Tak, nie jesteśmy pracownikami i płacimy za pobyt, tyle że mniej, pięćdziesiąt dolarów za dzień. Nie podoba mi się ta polityka. Nikogo nie powinno się powstrzymywać przed jedzeniem. Niech robią tyle, by wystarczyło. Ale już się z nimi o to kłóciłem, są głusi jak pień.

– Może nie powinniśmy o tym rozmawiać przy wszystkich – cicho sugeruje matka.

– Nic nie szkodzi – odpowiada Roy. – To dla mnie największa towarzyska porażka od czasów gimnazjum. W ogóle tu nie pasuję i nikt już nawet nie udaje, że jest inaczej. Po pierwszym nurkowaniu pokłóciłem się z instruktorką, Michelle. Więc od początku byłem czarną owcą.

– Ale siedzisz tu od ponad miesiąca – zauważa matka.

– Taa, paskudna sprawa. Jestem tu wyrzutkiem dość długo, choć w gimnazjum to trwało trzy lata, więc gorzej.

– Jak to możliwe, skoro masz pięćdziesiątkę? – pytam.

Roy szczerzy się na te słowa.

– Nie wiem, byłem serio zdziwiony. Też nie sądziłem, że to możliwe. A tam jest Michelle. – Wskazuje stół niedaleko biura, gdzie siedzi personel. Wszyscy widzą, że to robi. Michelle unosi rękę, ale się nie uśmiecha. Jest piękna i bardzo młoda, pulchna i opalona. – Pochodzi z RPA. Wkurwiła się na naszą czwórkę podczas pierwszego nurkowania. Klęczała w piasku przez dziewięć minut, a my identyfikowaliśmy ryby. Nie pokazała nam gestem, żebyśmy podpłynęli ani że coś jest nie tak, tylko później za karę skróciła nam nurkowanie, a na powierzchni nas objechała.

– Co zrobiliście nie tak? – pyta matka.

– Nie trzymaliśmy się wystarczająco blisko niej. Najwyraźniej ją rozczarowaliśmy. Powiedziałem, że przecież mogła podpłynąć te pięć metrów albo pokazać ręką, co mamy robić. Pozostali też nie uważali, że zrobili coś złego, tylko później, no bo są młodzi, zmienili zdanie i pokornie uznali, że w jakimś sensie zawiedli. Ale cała sytuacja była absurdalna. Skracanie nurkowania i wrzeszczenie na klientów chyba nie znajdują się w podręczniku instruktora.

Przez cały czas, mówiąc te słowa, spoglądał na Michelle, a ona patrzyła na niego, od dawna nie widziałam równie bezpośredniej i niezręcznej wrogości. W końcu Roy odwraca się do nas:

– W każdym razie wszyscy ją tu lubią, w dodatku to raczej nurkowie, a nie całkiem nauczyciele. Nie interesuje ich, że ja uczę od dwudziestu ośmiu lat, dłużej, niż ona żyje, i wiem, że jeśli wszyscy uczniowie czegoś nie rozumieją, to ty spaprałeś sprawę. Ale za trochę ponad tydzień się stąd zabieram, kilka dni po was.

Personelu jest tu około dziesięciu osób, stoją wokół biura, siedzą na krzesłach i na kanapie, ktoś cicho gra na gitarze. Wszyscy patrzyli na Roya, gdy wspominał Michelle. Chyba dokładnie nie słyszeli, co mówił, ale wiedzą, co się dzieje. Niezręczna sytuacja.

– Po co sprowadziłeś nas do tego rozpierdolu? – pytam. – Podzielić się niepokojem?

– Tracy – rzuca matka.

– Serio. Po co nas tu ściągnąłeś? Sądzisz, że miło nam będzie spędzić tydzień w takim wrogim otoczeniu? Że tego właśnie potrzebowałam na pierwszych wakacjach od pięciu lat?

I nagle Roy robi się smutny, jakby odnalazł w sobie ludzkie uczucia.

– Przepraszam – mówi. – Nie pomyślałem o tym. Po prostu chciałem się z wami spotkać i uznałem, że spodoba ci się tutaj, ponurkujesz. A to naprawdę najwspanialsze miejsce, w jakim byłem.

– Ooo – wtrąca matka i wyciąga ręce, by go objąć, kolejny przeciągły uścisk pod okiem Ćpunów Scuba.

Ja jednak nie jestem gotowa tak łatwo wybaczyć bratu, staję więc w kolejce do jedzenia.

Niewielu mają gości, kilkunastu kursantów. Mówią po niemiecku, francusku i angielsku. Ja wciąż tkwię w kokonie jet lagu i drzemki, dostaję talerz i porcję nóżek z kurczaka, które stwardniały w piecu. Przez te azjatyckie sposoby siekania mięsa tasakiem w każdym kawałku znajdujesz odłamki kostek. Plus ząbki czosnku, tak samo posiekane i upieczone, z luźną odłażącą skórką.

Później wołowina w sosie chili, wypala mi usta od samego patrzenia, dlatego idę dalej, do kapusty ugotowanej z odrobiną marchewki i wielkiej tacy tempehu podawanego bez niczego. Na deser małe kawałki arbuza. I dużo białego ryżu.

Serwujące jedzenie kobiety w chustach na głowie są bardzo miłe, uśmiechnięte i nieśmiałe. Niskie, urocze, śniade, dokładnie takie, jak lubi mój brat, choć zgaduję, że chusty trzymają go jednak na dystans.

Siadam przy pustym stoliku, zostawiając miejsce dla matki i Roya, i patrzę w stronę kończącego się zachodu słońca, nie na personel. Na niebie widzę ciemne kształty, całe setki, trochę jak gęsi, ale pojedyncze, nie lecą w jednej linii i nierówno machają skrzydłami.

– Co, do diabła? – pytam na głos, ale nikt nie słyszy.

Będę musiała zaczekać. Tymczasem cokolwiek to jest, pojawia się i znika, milczące i dziwne na resztkach różowego nieba, czarne kształty, które widuje się w snach, nieznane i niepowstrzymane.

– Cześć – mówi jakiś mężczyzna z francuskim akcentem. – Czy mogę usiąść przy twoim stoliku? – Młody, bardzo młody, może dwadzieścia kilka lat, pulchny, miły, z ciemną brodą.

– A jesteś odważny? – pytam.

– Oby wystarczająco – odpowiada z uśmiechem.

– W takim razie jasne, siadaj. W powietrzu wiszą jakieś dziwne ciemne kształty, może furie przyleciały pochwycić nasze dusze, ale zaraz przyjdą mój brat i moja matka, straszniejsze niż cokolwiek, co mogą zesłać bogowie.

– Zaryzykuję – mówi on i stawia talerz pełen pikantnej wołowiny, bez tempehu.

– Z jedzeniem też ryzykujesz, jak widzę. Ta wołowina to tylko czerwone chili.

– Lubię pikantne. Jestem Loïc.

Jego imię brzmi trochę jak „och iii”, który to dźwięk bezgłośnie teraz wydaję. Strasznie słodki.

– Mnie piecze w ustach. Jestem Tracy.

Uśmiecha się szeroko.

– Podoba mi się to – mówię. – Wszyscy przed podaniem imienia powinniśmy najpierw powiedzieć coś o sobie.

Pojawiają się Roy i nasza matka, przedstawiam ich sobie.

– Ona uważa, że jej syn nie mógłby zrobić nic złego. Ma na imię Elizabeth. On wszystko robi źle. Ma na imię Roy.

Loïc śmieje się uroczym cichym śmiechem, jak odrodzony młody Święty Mikołaj.

– Tracy – rzuca matka.

– To mówi zawsze, kiedy się odezwę.

– Jak w teatrze – ocenia Loïc. – Jesteście w tym dobre.

– Ćwiczymy od czterdziestu pięciu lat – mówię. – A oni mieli jeszcze kilka prób pięć lat przede mną, oczywiście nieoficjalnie, skoro mnie nie było.

– Rozkręcaliśmy się – wtrąca Roy. – Przygotowywaliśmy się na tę wybraną.

– To chyba ty – mówię.

– Tracy – powtarza matka.

– Wiem, wiem, kochasz nas oboje tak samo.

– Tak.

– Wow – mówi Loïc. – Przedstawienie trwa.

– Dopiero się rozkręcamy. Ale czy ktoś mógłby mi powiedzieć, co to są te stwory na niebie?

Wszyscy spoglądają w stronę morza, Komodo i resztki słońca, teraz czerwonawego. Wciąż widzę pojawiające się dziwne kształty.

– Nietoperze – wyjaśnia Loïc. – Jutro po nurkowaniu możemy popłynąć łódką. Wszystkie wylatują z tamtej niskiej wyspy, co wieczór o zachodzie.

– Ależ są ogromne – zauważam. – Wielkie jak gęsi.

– No – potwierdza Roy. – Są wielkie. Czasami jak jesteśmy na łodzi, schodzą bardzo nisko. Nietoperze owocowe. Szukają wieczorem słodkiej przekąski.

– Jak ty w swojej azjatyckiej trasie.

– Tracy.

– Mamo, serio? On ma pięćdziesiąt lat. Jeśli potrafi rzucić żonę i jechać do Azji ruchać Azjatki, potrafi się też sam obronić.

– Woow – powtarza Loïc z francuskim akcentem, śmiesznie wydłużając samogłoskę. Mam ochotę zrzucić ciuchy i słuchać, jak to powtarza, choć pewnie usłyszałabym tylko tupot jego oddalających się pospiesznie stóp. Gruba czterdziestopięcioletnia mamuśka to nic pięknego.

– Jak tam Sreypich? – pyta mama.

– W porządku – odpowiada Roy. – Tęsknię za nią. Nie widzieliśmy się ponad miesiąc.

– Z nami nie widywałeś się i trzy lata – mówię, ale czuję, że przesadzam. Może powinnam mu trochę odpuścić. Loïc patrzy na nietoperze. Pewnie nie interesuje go jakaś zawzięta suka. – Loïc, jesteś z Paryża?

Spogląda na mnie, taki świeży, o połowę młodszy. To właśnie dostaje Roy – kobiety o połowę młodsze, rozumiem, o co chodzi.

– Nie, z Bordeaux – odpowiada.

– Uwielbiam Bordeaux – oznajmia Roy. No oczywiście.

Darmowe podróże podczas promocji książki, już do trzydziestu krajów, a w niektórych, jak we Francji, bywał wiele razy. W tym czasie ja wiele razy zwiedzałam pieluchy, oglądając różne kolory kupy, glutów oraz odkrywałam nowe rejony łazienki i sypialni.

– Byłeś tam?

– Wiele razy. Bardzo bo-bo.

– Prawda. – Loïc się uśmiecha. – Zwiedzałeś?

– Miałem kilka spotkań promocyjnych książki w Mollat. Świetna księgarnia.

– Tak. Twoje książki wychodzą po francusku?

– No serio – przerywam. – Może ja załatwię za niego przechwałki i przyspieszę sprawę? Nie mogę znieść, jak to wyciągasz kawałek po kawałku, a on się tym chełpi. Kilkanaście języków, ważna francuska nagroda i tak, często tam jeździ.

– Wow – powtarza Loïc, choć mógłby to słowo zachować dla mnie. – Brawo.

Matka wygląda na strasznie dumną.

– Już czternaście nagród – oznajmia. – W różnych krajach.

– Ale wróćmy do tu i teraz – mówię. – Jak sprawy?

– To prawda – potwierdza Roy. – Teraz jest gorzej.

– A teraz liczy się najbardziej, prawda? Kiedyś byłam biolożką, ale czy teraz nią jestem? A skoro nie potrafiłeś od ponad roku niczego napisać, to kim jesteś?

– Tracy.

– Tylko mówię. Skoro nie piszesz i nie masz forsy? A jeśli chodzi o mnie, nie pracowałam od pięciu lat, a z ostatniej pracy mnie wylali. Czego oczekujemy od następnego roku i tych kolejnych? Jakim cudem mają być inne?

– Oboje macie dobre wykształcenie – zauważa mama.

– Przepraszam cię – zwracam się do Loïca. – Nie wiedziałam, że tak się rozwinie ta rozmowa, choć to ja jestem winna. Ciągle siebie ostatnio zaskakuję.

– W porządku – odpowiada.

– Muszę przyznać, że myślę podobnie – odzywa się Roy. – Czuję, że dotarłem do ściany. Dlatego zrobiłem kurs divemastera. Żeby się wybić z tego, w co wpadłem.

– Przecież oboje macie to, czego zawsze pragnęliście – stwierdza mama. – Tracy, chciałaś mieć dzieci i urodziłaś dwóch pięknych synów. Myślałaś, że to się nie wydarzy, a jednak. Roy, jesteś pisarzem i uczysz tylko sześćdziesiąt godzin rocznie. Jesteś wolny, zawsze o tym marzyłeś.

– Dzięki, mamo – mówi Roy. – Dobrze spojrzeć na wszystko z innego punktu widzenia. Muszę się odprężyć i przestać panikować. To prawda, wyszło lepiej, niż mogłem sobie wyobrażać.

– Wliczasz w to rozwód? – pytam.

– Tracy.

– Jezu, mamo, przestań tym tonem powtarzać moje imię.

– Jestem tylko twoją matką, ale dobrze, przestanę się już odzywać.

– Zachowujesz się, jakby rozwód to było całe moje życie. Nie wiem, dlaczego tak się z tego powodu wściekasz.

– Amy była dla mnie jak siostra. Odebrałeś mi siostrę, dupku. I to bez żadnego powodu. Nawet nie potrafisz powiedzieć dlaczego.

– Nie wiem, skąd wzięły się te myśli. Trzy lata myślenia o rozwodzie każdego dnia. Nie wiem, dlaczego się zaczęło.

– To mi nie wystarczy.

– Może zostawię was samych – mówi Loïc.

Wstaje, zabiera talerz i ostrożnie odchodzi, jakby nagły ruch mógł sprawić, że jedno z nas rzuci się drugiemu do gardła.

– No cóż – mówię cicho, gdy znika z zasięgu wzroku. – Tacy już jesteśmy.

– Albo ty taka jesteś – mówi Roy. – Dałabyś już spokój z tym objeżdżaniem mnie.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

Komodo to czterdziesta druga książka

Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Edouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Edouard Louis

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli