Ostatni dzień na Ziemi - David Vann - ebook + książka

Ostatni dzień na Ziemi ebook

David Vann

3,6

Opis

W walentynki 2008 roku na Northern Illinois University Steve Kazmierczak zabił i ranił kilkadziesiąt osób, po czym popełnił samobójstwo. A przecież był bardzo dobrym studentem, nagrodzonym przez dziekana. Jak to się mogło stać?

David Vann, autor czterech wydanych po polsku i mających swoich wiernych czytelników powieści, Legenda o samobójstwie, Brud, Halibut na Księżycu i Komodo, otrzymał pełen dostęp do obejmujących półtora tysiąca stron akt policyjnych, e-maili, wyników badań, intymnych zwierzeń i historii rodziny zamachowca z NIU, by przeprowadzić dziennikarskie śledztwo dla pisma „Esquire”. Dzięki temu udało mu się dotrzeć do informacji o człowieku, który, jak się wydawało, przez pięć lat studiów prowadził niemal zupełnie anonimowe życie, ponieważ nie zapisał się w pamięci kolegów czy wykładowców niczym szczególnym. Okazało się jednak, że to, które wiódł wcześniej, było wypełnione skrupulatnym przygotowywaniem się do dokonania zamachu terrorystycznego. Tak powstał jeden z najlepiej udokumentowanych portretów masowych zabójców, jaki do tej pory opublikowano w formie książkowej.

 Ostatni dzień na Ziemi to nie tylko historia zamachowca z NIU, to również opowieść o broni obecnej w rodzinie autora od jego wczesnego dzieciństwa. O przerażającej i prawdziwej Ameryce, w której dostęp do broni palnej wciąż pozostaje zaskakująco łatwy. Książka – laureatka AWP Nonfiction Award – to niełatwa, ale wciągająca lektura, napisana z typową dla Vanna swadą i fabularnym zacięciem, będąca jednocześnie przykładem najwyższej klasy literatury niefikcjonalnej.

 Misternie skonstruowana relacja z osuwania się w mordercze szaleństwo.

„Kirkus Reviews”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (57 ocen)
16
14
17
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Unwantedxhost

Dobrze spędzony czas

Nie bardzo wiem, jak ocenić ten tekst. Jest dobry, to prawda, ale reportażem tego nie nazwiemy, jest tutaj bardzo dużo z autora, jego wspomnień i próby utożsamienia się ze Stevenem, mordercą masowym i samobójcą. Dla Vanna to eksperyment literacki i trochę to widać, ale jednocześnie ten tekst cechuje jakaś surowość, którą sprawia, że uderza on mocniej. Autor nie skupia się tylko na Stevenie, daje głos jego bliskim, przyjaciołom, którzy razem z nim próbują stworzyć obraz…, ale właśnie kogo? Osoby z zaburzeniami psychicznymi, masowego mordercy, samobójcy, uzależnionego? Jest wiele elementów, które nie tylko sam Vann próbuje zrozumieć i zinterpretować (czasem są to daleko idące wnioski i generalizacje), ale zostawia to też nam, czytelnikom.
10
ElwiraPe

Całkiem niezła

Steven Kazmierczak w walentynki 2008 roku wszedł do auli uniwersytetu Northern Illinois, by otworzyć ogień, zabić kilku studentów, ranić wielu i skierować lufę ostatecznie w swoją stronę. Z wierzchu przez większość czasu wydawał się być przykładnym studentem. Powiedziałabym, że to książka po części non-fiction a po części memuar, co jest typowe dla pisania Vanna. Po raz kolejny jest go tutaj sporo. Jednocześnie szuka korzeni, przyczyn, śledzi wydarzenia, które wyrywają z przyszłego sprawcy wrażliwość na krzywdę ludzką. W pewnym momencie autor przyznaje, że jego celem jest napisanie o Stevenie Kazmierczaku jako samobójcy a nie jako mordercy. Zatem od początku obiera dość empatyczne podejście do sprawcy strzelaniny, w której ostatecznie zginęło 5 osób. Vann otrzymał dostęp do licznych stron akt, ale wiele pozostawia też własnej interpretacji i osądom. Jak to bywa z własnymi osądami, to niestety niektóre są zwykłymi teoriami autora, które nie są podparte wiarygodnymi źródłami. Przykła...
00

Popularność




Książka ta należy do kreatywnej literatury faktu. Opiera się na materiałach źródłowych, w tym aktach policyjnych i innych dokumentach, a także na wielu godzinach wywiadów. Autor podjął starania, by zrekonstruować dialogi, sceny, opisy i motywacje tak wiernie, jak to było możliwe. Niektóre nazwiska i cechy charakterystyczne zostały zmienione, by chronić prywatność zainteresowanych osób.

Tłumaczka i wydawczyni serdecznie dziękują Wojciechowi Cajgnerowi za konsultacje dotyczące militariów.

Tytuł oryginału Last Day on Earth. A Portrait of the NIU School Shooter

Przekład Dobromiła Jankowska

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek

Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski

LAST DAY ON EARTH. A PORTRAIT OF THE NIU SCHOOL SHOOTER

Copyright © 2011 by David Vann

Copyright © for the Polish translation by Dobromiła Jankowska, 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2024

Zdjęcie autora na okładce Copyright © Susanne Schleyer/autorenarchiv.de

Skład i łamanie Dariusz Ziach

ISBN 978-83-965277-3-8 (EPUB); 978-83-965277-3-8 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza

Warszawa 2024

Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza

ul. Meksykańska 8 m. 151

03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Nic, co ludzkie, nie jest mi obce.

TERENCJUSZ

Próbowałem wyjrzeć za pulpit, by mu się przyjrzeć, ale gdy tylko to zrobiłem, dostrzegł mnie. Odwrócił się i wystrzelił, wielokrotnie nacisnął spust glocka. Po prostu do mnie strzelał. Dostałem w głowę. Jakbym oberwał kijem baseballowym. Kiedy upadałem twarzą w dół, pomyślałem tylko: Strzelił do mnie i umarłem. Uderzyłem o posadzkę z zamkniętymi oczami i dudnieniem w uszach, myśląc, że to właśnie jest odgłos mojej śmierci, przechodzenia w ciemność.

BRIAN KARPES

(przeżył strzelaninę na Northern Illinois University

NIU, 14 lutego 2008 roku)

Po samobójstwie ojca odziedziczyłem całą jego broń. Miałem trzynaście lat. Późną nocą sięgnąłem za wiszące w szafie w holu okrycia matki, by dotknąć lufy należącego do ojca karabinu kaliber.300 magnum. Był zimny, ciężki, pachniał olejem do konserwacji. Zaniosłem go przez kuchnię i spiżarnię do garażu, gdzie włączyłem światło i wpatrywałem się w wyposażoną w lunetę broń na niedźwiedzie grizzly, kupioną na Alasce. Świat został opróżniony, ale ta broń wciąż była obecna, zachowała niezaprzeczalną siłę. Ojciec strzelał z niej do jeleni. Dźwięczała jak artyleria, potrafiła oderwać cały bark zwierzęciu znajdującemu się setki metrów dalej. Odciągnąłem rygiel, wycelowałem w kartonowe opakowanie po drugiej stronie garażu. Pudełko z elektryczną kolejką, jeden mały wystający fragment torów wypełnił celownik. Wstrzymałem oddech, jak uczył ojciec, ostrożnie, powoli nacisnąłem, usłyszałem metaliczne kliknięcie.

Śrubokrętem oddzieliłem kolbę od lufy. Obie części wsadziłem za kurtkę z tyłu, pod pasek. Wystawały mi lekko zza kołnierza, lecz w większości pozostawały schowane. Wyprowadziłem rower, starego schwinna varsity z dziesięcioma przerzutkami, przez tylne drzwi i przez bramkę w płocie.

O trzeciej nad ranem w okolicy panowała cisza. Początek kwietnia 1980, jeszcze zimno, w powietrzu wisiała lekka mgła. Na niskim biegu, sapiąc, wjechałem na strome wzgórze. W kurtce ojca było mi gorąco, spociłem się, zanim dotarłem na szczyt. Zjechałem drugą stroną, marznąc w uszy. Duże domy, przystrzyżone trawniki, ale kilkanaście potłuczonych ulicznych latarni. Ktoś je rozwalił, na chodniku leżało jeszcze parę odłamków szkła.

Dotarłem na kolejne wzgórze. Zjechałem na bok, na pustą działkę – tylko wysokie trawy i kilka dębów. Za jednym z nich schowałem rower i ruszyłem pieszo, dalej od domów, aż dotarłem na niewielką polanę, skąd miałem dobry widok. Przede mną leżała większa część Hidden Valley w Santa Rosa w Kalifornii.

Karabin złożyłem szybko, z kieszeni wyjąłem trzy naboje. Tyle prochu upakowanego w mosiądz. Magnum oznacza zbyt wiele ładunku, pocisk wyrzucany z dużo większą prędkością. Wcisnąłem całą amunicję do magazynku, odciągnąłem rygiel, zablokowałem. Oparty o wzgórze, usiadłem z szeroko rozstawionymi stopami, łokcie oparłem na kolanach, tworząc stabilną podpórkę.

Przez celownik tropiłem domy. Wędrowałem wzdłuż okien sypialni, przytrzymywałem nitki celownika na frontowych drzwiach, tylnych światłach samochodów na podjazdach. W końcu skoncentrowałem się na latarni, zaokrąglonej, gładkiej i jasnej, powiększonej w obrazie. Widziałem żarówkę w środku. Nigdy bliżej niż sto metrów, najczęściej dwa albo trzy razy dalej, zwykle też nie naciskałem spustu. Wystarczyło, że sobie to wyobrażałem. A czasami nie wystarczyło. Czasami pragnąłem więcej. W takie noce czułem pulsującą w skroniach krew – ten puls ojciec nazywał myśliwską gorączką. Kiedy polowaliśmy na jelenie, przestawałem oddychać, serce twardniało mi jak zaciśnięta pięść. Próbowałem ustabilizować lufę, powoli naciskałem i bałem się wstrząsu, który miał nastąpić.

Gdy strzelałem, odrzut bywał tak mocny, że powalał mnie na plecy. Używałem winchestera.30-30, odkąd skończyłem dziewięć lat, przyzwyczaiłem się do sztucerów, ale magnum.300 okazało się niesamowite. Miałem szczęście, jeśli trafiałem w cel i utrzymywałem pion. Nie było nic piękniejszego niż niebiesko-biała eksplozja ulicznej latarni obserwowana przez celownik. Ten odgłos – pyknięcie brzmiące niemal jak ryk, potem cisza i deszcz szkła – rozlegał się dopiero, gdy wszystkie fragmenty i odłamki odleciały, albo lśniąc, obracały się w powietrzu niczym mgiełka.

Psy zaczynały szczekać, włączały się światła. A jeśli ktokolwiek w moim polu widzenia rozsunął zasłony, by wyjrzeć, odciągałem rygiel, by wprowadzić do komory kolejny nabój i wycelować. W krzyżu celowniczym twarz mężczyzny oświetlona lampką przy łóżku, broń odbezpieczona, palec z boku, tuż nad spustem. Robiłem to z ojcem. Kiedy zauważył kłusowników – myśliwych nielegalnie wchodzących na naszą ziemię – kazał mi ich obserwować przez celownik.

To nie były najmroczniejsze chwile tamtego roku. Wyobrażałem sobie różne rzeczy, nawet to, że strzelam w szkole do kolegów. Prowadziłem podwójne życie. Wzorowy uczeń, miałem wygłosić mowę na zakończenie roku szkolnego. Aktywny w samorządzie szkolnym, zespole muzycznym, drużynach sportowych. Nikt by się nie domyślił.

Dlatego kiedy przeczytałem o Stevie Kazmierczaku, który zdobył nagrodę dziekana, a później w walentynki 2008 roku na Northern Illinois University zabił pięcioro studentów, ranił osiemnaścioro i popełnił samobójstwo, zacząłem się zastanawiać. Wzorowy student. Koledzy i wykładowcy nie mogli zrozumieć, jak do tego doszło. Nie znali takiego Steve’a. Nigdy wcześniej nie interesowali mnie wielokrotni zabójcy i nie potrafiłem sobie wyobrazić, że o jednym z nich czytam książkę, a tym bardziej że ją piszę – zastanawiałem się jednak, czy Steve pomógłby mi pokazać, dlaczego czasami wygrywa w nas to, co najgorsze. Dlaczego ostatecznie ja nikogo nie skrzywdziłem? Jak udało mi się uciec przed przeznaczeniem, dlaczego jemu się nie powiodło?

Gdy zbierałem informacje o Stevie dla „Esquire” i zdobyłem dostęp do pełnego, liczącego tysiąc pięćset stron raportu policyjnego, którego inni nie mogli przeczytać – dziennikarze z „New York Times”, „Chicago Tribune”, „Washington Post” ani CNN – odkryłem historię kogoś, komu niemal udało się uciec przed przeznaczeniem, kto niemal uniknął zostania wielokrotnym zabójcą, kogoś, kto starał się jakoś pozbierać po swoim parszywym dzieciństwie i chorobach psychicznych, kogoś szukającego American Dream, w którym nie chodzi tylko o pieniądze, lecz o stworzenie nowego siebie. Jego życie okazało się dużo potworniejsze niż moje, a jego sukcesy były większym triumfem, ale dzięki niemu w końcu zrozumiałem najbardziej przerażające chwile własnego życia oraz to, co w Ameryce uważam za najstraszniejsze.

Steve dorastał, oglądając horrory wraz ze swoją matką: otyłą, ogromną, leżącą obok na kanapie. Środek dnia, zaciągnięte zasłony. Ciemno. Matka jest nadopiekuńcza, nie chce, by Steve wychodził na dwór. Nie pozwala mu zbyt często bawić się z innymi dziećmi. Zdaniem ojca chrzestnego Steve’a kobieta jest nie w pełni rozumu, ale cóż może zrobić? Rodzinne waśnie.

Horrory i Biblia, one ożywiają ten salon, są dziedzictwem Steve’a. Pasują do siebie, plagi, męki Hioba. Sadystyczne gierki Boga uczącego swoją trzódkę, by doceniała wartość i znaczenie życia. Ciało bez konsekwencji. W nocy matka nie może spać. Bezsenność i lęki. Ojciec w rodzinnej historii depresji, dziadek alkoholik. Podtrzymują więc tradycję rodzinną, gapiąc się w telewizor.

Steve to przeciętny uczeń. Jest nadpobudliwy i nie chce poprawiać swoich prac, dlatego tak wiele w nich błędów. Na zebraniu możemy porozmawiać o tym, jak pomóc Steve’owi wykorzystać jego potencjał – pisze nauczycielka trzeciej klasy, pani Moser. Kilka lat później w testach Iowa plasuje się w pięćdziesiątym ósmym percentylu swojej grupy rówieśniczej. Na razie szuka kryjówek, próbuje znaleźć coś takiego jak salon z horrorami, w końcu okazują się nim sale ćwiczeń orkiestry szkoły Grove Junior High. Gra na saksofonie tenorowym, ma przyjaciela, Adama Holzera, chudego kujona z nerwowym uśmiechem i w okrągłych, o wiele za dużych okularach. Długie proste włosy wiszące z tyłu, z przedziałkiem na środku. Steve też nie należy do przystojniaków. Twarz na dole zbyt szczupła, ust ani podbródka prawie nie ma, a skupiony na jakimś zadaniu zupełnie odlatuje. Wnętrzem nadgarstka podpiera czoło, dłoń wisi luźno. Otwarte usta, w szparze między dolnymi przednimi zębami zawsze tkwi resztka jedzenia. Przez tę rękę dzieciaki przezywają go ciotą. On i Adam załatwiają sobie zwolnienia, kiedy tylko się da, szczególnie z wuefu, albo kiedy mają się odbyć jakieś przedstawienia czy koncerty. Jedna z sal jest niewielka i nie ma okien. Tutaj mogą rozmawiać, jeść słodycze, dekować się.

Po szkole idą do Steve’a, na Penrith 758 w Elk Grove Village w stanie Illinois. Niewielki parterowy dom wśród wielu takich samych, trzy małe sypialnie. Gdyby nie salon wystający na kilka metrów, budynek byłby idealnym prostokątem, przypomina przyczepę mieszkalną. Matka jest sekretarką, ojciec listonoszem. Wrócą późno.

Osiedle, cztery podobne domy przy ulicy, ten Steve’a przylega tyłem do głównej, czteropasmowej drogi. Między niewielkim trawnikiem z tyłu i samochodami jest tylko siatkowy płot.

Steve od razu idzie po wiatrówkę, wychodzi do szopy, idealna kryjówka. Ładuje, napina sprężynę, wsuwa małą kulkę, zamyka rygiel.

Słyszy jednak gdzieś blisko dyszenie psa. Ich mops ma problemy z oddychaniem. Podnosi go obiema rękami za tylne nogi i rzuca nim mocno o ścianę.

Teraz może się skupić. Samochody jadą szybko i ma je na widoku tylko przez chwilę. A śrut jest wolny. Musi więc wycelować broń w prawo i w momencie, kiedy samochód nadjeżdża z lewej, naciska spust. Broń spluwa, słychać dźwięk uwalnianego powietrza. Razem z Adamem czekają przez chwilę, skoncentrowani, z nadzieją, na odgłos śrutu uderzającego o metal.

Słysząc go, piszczą z zadowolenia, radością tak skompresowaną, jak powietrze w wiatrówce. Czekają i widzą, że kierowcy próbują zawrócić, odnaleźć strzelca. Niełatwo to zrobić na ruchliwej ulicy. Kilka razy kierowcy krążą po dzielnicy, znajdują nawet właściwy dom. Dzwonek albo głośne pukanie, ale drzwi są zamknięte, światła zgaszone. Radość tak pełna, że z trudem udaje im się usiedzieć cicho.

Jeszcze lepszy od wiatrówki jest jednak Pete Rachowsky. Dzieciak z klasy Steve’a, który w plecaku nosi materiały do produkcji bomb. Plastikowa butelka, żel udrażniający rury, folia aluminiowa. Proste. Nauczył już kilku chłopaków, jak robić bomby. Steve i jeden z jego nielicznych kolegów, Joe Russo, postanawiają skorzystać z tej wiedzy. Może to sposób na scementowanie przyjaźni z Joem. Steve jest nadopiekuńczy wobec znajomych, dobrze wie, że niewielu przy nim wytrwa.

Piątego lutego 1994 roku wychodzą po kolacji. Sobotni wieczór, ósma klasa. Spotykają się na rogu, idą kilka przecznic dalej do supermarketu Jewel. Steve ma w plecaku dwulitrową plastikową butelkę. Kupują żel do rur i folię aluminiową, boją się, że ktoś ich przyłapie. Steve często przychodzi tu z Adamem podjadać cukierki z wielkich pojemników. Jest przyzwyczajony do nerwów. Jakby co, powie, że matka prosiła go o te zakupy, ale kasjerka nawet nie pyta.

Ruszają po Arlington Heights, ruchliwej ulicy za domem Steve’a. Skręcają w lewo w Cosman i przechodzą wzdłuż domów stojących przodem do rezerwatu. Na rogu mijają stodołę i domek obsługi rezerwatu, nie zatrzymują się. To droga do domu Joego, więc mogą powiedzieć, że po prostu tam idą. Tutaj budynki wychodzą na trzydzieści metrów trawnika, dalej są już drzewa. Łatwo zniknąć i ruch jest niewielki.

Znajdują ciemny dom, w środku nikogo nie ma, pusty podjazd. Cosman 235, piętrowy, ganek kryty dachem. Zakradają się na palcach, przykucają przy wejściu. Steve wyjmuje butelkę, wpychają do niej folię. Dużo folii, Steve martwi się, że za dużo, ale i tak wlewają żel, zakręcają i biegną ulicą, by schować się między drzewami.

Przez jakiś czas nic się nie dzieje. Zastanawiają się, czy coś zrobili źle. Rozważają szybki powrót biegiem, żeby sprawdzić. Potem bomba wybucha, głośniej, niż mogli się spodziewać. Wspaniale. Wracają przez las, nakręceni adrenaliną i radością, ze śmiechem.

Pięć dni później, 10 lutego, matka Pete’a, MaryAnn Rachowsky, znajduje w plecaku syna dwulitrowe butelki, żel do rur i folię aluminiową. Zawiadamia o tym policję, gliny zatrzymują chłopaka na przesłuchanie, a on w końcu wydaje Steve’a i Joego.

Dwudziestego drugiego detektywi dzwonią do rodziców Steve’a. Ci zgadzają się przywieźć syna na przesłuchanie. Rozmawialiśmy z rodzicami Stevena, którzy przyznali, że Steven bardzo się denerwował i bał po wizycie na posterunku, i zrozumiał, że popełnił błąd – czytamy w raporcie policyjnym z 24 lutego. Zobowiązali się go ukarać i chcieli, żebyśmy porozmawiali ze Stevenem i przestraszyli go tak, by w przyszłości nie konstruował już bomb.

Steve się kaja. Zeznaje policji, że piętnastu uczniów potrafi produkować takie bomby. Podaje nazwiska. Przysięga, że nigdy więcej czegoś podobnego nie zrobi. Czy w tym czasie już zdążył siebie znienawidzić? Czy jego przeprosiny są nieszczere, tak jak będą w późniejszych latach? Policjanci to nie psychiatrzy, nie potrafią oczywiście przewidzieć przyszłości. Widzą tylko przestraszonego, żałującego swoich wygłupów dzieciaka, zwykłe wykroczenie, bez zniszczenia mienia, bez uszkodzeń ciała. Spisują go, zamykają sprawę, wysyłają do domu, by rodzice mogli sami ukarać syna.

Mój wpis do kartoteki młodocianego przestępcy pochodzi z roku 1980. Tylko jeden kontakt z policją w Santa Rosa, i to nie z powodu magnum. Chodziło o wiatrówkę w upalny letni dzień, przy płocie na naszym podwórku z tyłu domu. Czteroipółmetrowy spadek terenu do ogrodu sąsiadów, bo byliśmy na wzgórzu. Wzdłuż płotu sosny, cień, schowałem się. Matka w pracy.

Zwykle strzelałem do ptaków, ale tego dnia pies sąsiadów zaczął na mnie szczekać. Czarny labrador, takiego miał ojciec. Zanim wrócił na Alaskę, spędzałem weekendy na jego ranczu w Lakeport w Kalifornii. Tamten pies witał się ze mną w każdy piątkowy wieczór, powalając mnie na ziemię. Widziałem biały diament sierści na jego piersi, a później padałem.

Nie wiem, dlaczego postanowiłem strzelić do psa sąsiadów. Żeby zrozumieć to, co zrobił Steve, mam tylko pojedyncze fakty, szczegóły kilku scen, a z własnego życia zostało mi właściwie tyle samo. Nie pamiętam dokładnie, co czułem albo co myślałem dwadzieścia osiem lat temu. „Ja” nie jest wartością stałą, a umysł zmienia się z roku na rok i nie umie odtworzyć, jak działał wcześniej. Wydaje nam się, że pamiętamy, ale to fikcja zbudowana na nielicznych zapisanych i przechowywanych faktach.

Piękny pies, gęsta czarna sierść, szczekał i merdał ogonem. Stał na tylnym ganku, który właściwie był tylko betonową płytą przed szklanymi przesuwnymi drzwiami do salonu. Sąsiedzi mieli duży ogród, a w nim wiele drzew, dlatego pies znajdował się przynajmniej piętnaście metrów ode mnie, może więcej, pamiętam, jak myślałem, że śrut jest zbyt wolny, by wyrządzić jakąkolwiek krzywdę, szczególnie z takiej odległości. Poczuje tylko pacnięcie.

Wycelowałem jakieś pół metra nad psim grzbietem, zakładając margines na spadek śrutu, i pociągnąłem za spust. Lekkie kaszlnięcie powietrza, mosiężne kulki lecące łukiem i spadające jeszcze niżej, niż przewidziałem, uderzające o beton pod psim brzuchem i odskakujące w przesuwne szklane drzwi. Potem cisza. Pies nie szczekał. Nie oddychałem, pozostałem nieruchomy. Widziałem, że śrut utknął w szybie, ale to przecież niemożliwe, więc pewnie sobie to wyobraziłem.

Szkło poruszało się falami. Duże zmarszczki na całej długości, płynna forma, nigdy czegoś takiego nie widziałem, nie wiedziałem, że jest możliwe, po czym wybuchło. Całe przesuwne drzwi rozpadły się na tysiące kawałeczków.

Huk był tak ogromny, że powinienem wziąć nogi za pas, ale tylko przyglądałem się najpiękniejszej i najbardziej niesamowitej rzeczy w moim życiu.

Po chwili z roztrzaskanych drzwi wyłonili się synowie sąsiadów, a ja schyliłem głowę. Wrzeszczeli coś, a po kilku chwilach usłyszałem, jak odpalają swojego volkswagena i pędzą ulicą, by podjechać z drugiej strony.

Wpadłem do domu z wiatrówką, prosto do szafy w holu, wepchnąłem broń za okrycia matki i wyjąłem stary karabin, ten zepsuty. Pobiegłem na dwór do szopy i właśnie otwierałem drzwi, kiedy dostrzegłem spoglądającego na mnie z okna sypialni sąsiada, Neda. Był rok czy dwa lata młodszy ode mnie, dzieciak, i tak jakby się przyjaźniliśmy. Raz postrzeliłem go z takiej samej broni, naprawdę całkowicie przypadkowo, kiedy oddalał się ode mnie, biegnąc po chodniku. Po prostu wycelowałem wysoko w powietrze, Ned był daleko, szybko zasuwał, ale nabój jakimś sposobem poleciał łukiem i trafił go w plecy. Największy fuks mojego życia, teraz zaś – najmniej fortunny obrót spraw.

Położyłem palec na ustach, nakazując Nedowi milczenie, a następnie uciekłem do szopy, by odłożyć zepsutą broń, i pobiegłem z powrotem do domu.

Podjechał van, sąsiedzi zaczęli walić we frontowe drzwi. Czy otworzyłem i z nimi rozmawiałem? Pamiętam, jak wrzeszczeli, i pamiętam, jak wyglądali, dwóch starszych chłopaków z liceum, ćpuny z długimi włosami, pamiętam też, że się bałem, ale być może wyglądałem tylko przez wizjer.

Kiedy matka wróciła do domu, uwierzyła, że jestem niewinny. Chciała oczyścić moje dobre imię. Pojechaliśmy więc do sąsiadów, usiedliśmy w ich salonie obok brakujących, roztrzaskanych drzwi, a ona tłumaczyła im, jak bardzo przestraszyli mnie ich synowie. Była szkolną pedagożką, miała coś jakby autorytet. Oni jednak wiedzieli, że strzelałem do psa, co wkurzyło ich nawet bardziej niż rozbita szyba.

Później matka zabrała mnie do domu Neda. Pamiętam, jak siedzieliśmy z jego rodzicami. Ned już zdążył mnie wsypać, że ukryłem broń, jego ojciec powiedział coś w stylu: „wiemy, że David to dobry chłopiec”, za to jego matka wydęła usta i dała do zrozumienia: „dobrze wiem, że to nieprawda”. Moja spojrzała na mnie wtedy pytająco, jakby zobaczyła potwora.

Później odwiedziliśmy innych sąsiadów. Mówili, że widzieli mnie na dachu z wiatrówką, że mają już tego dosyć, że zestrzeliłem wszystkie gołębie z drutów telefonicznych. Lubili gołębie, a teraz już tu nie przylatują.

Matka zadzwoniła na policję. Wciąż utrzymywałem, że jestem niewinny, a ona chciała znać prawdę. Ja uważałem, że to kiepski pomysł denuncjować własnego syna, ona jednak dbała tylko o prawdę i sprawiedliwość, więzy krwi się nie liczyły.

Upiekło mi się jednak. Policjantka, która przyjechała, okazała się córką pani Green, naszej sąsiadki z poprzedniego adresu, starszej pani, która była dla mnie i dla siostry jak babcia.

We troje staliśmy przy płocie, dokładnie tam, skąd wcześniej mierzyłem do psa.

„Czy możecie odtworzyć trajektorię strzału, zrobić jakieś badanie balistyczne?” – zapytała moja matka.

Wyglądało, jakby była gotowa sama za nie zapłacić.

„Strzał musiał paść z góry” – powiedziałem.

Poszliśmy do szopy obejrzeć wiatrówkę.

„Jest zepsuta – zauważyłem. – Nawet nie działa. Chciałem ją ukryć, bo się bałem, ale potem Ned mnie zobaczył, więc tylko ją odłożyłem”.

Córka Greenów sprawdziła broń, potwierdziła, że jest zepsuta. O drugiej strzelbie matka nie miała pojęcia. Ale zrelacjonowała policjantce moje wyczyny ze śrutem i to, czego dowiedziała się od sąsiadów.

Córka Greenów przez chwilę się zastanawiała, następnie powiedziała, że dobry ze mnie dzieciak, mam przyzwoite stopnie, nie powinienem strzelać, ale nigdy nie dowiemy się, jak rozwalono te szklane drzwi. Nie można bowiem obliczyć trajektorii lotu śrutu. Dodała, że wierzy w moją niewinność, i na tym koniec.

Tak więc nic się nie stało, a ja strzelałem dalej. Za pośrednictwem pisma „Survivalist Magazine” zamówiłem konwerter, który pozwolił mi strzelać z karabinu.300 magnum nabojami pistoletowymi kaliber.32. Były dużo cichsze, a huk ich wystrzału można było pomylić nawet z wystrzałami petard. Przy strzelaniu z długiej lufy okazały się bardzo celne i trafiałem do latarni z naszego podwórka.

Konwerter zamówiłem za wiedzą i z błogosławieństwem matki. To był czas, gdy wszyscy bali się nuklearnego holokaustu, puszczano Nazajutrz i Ostatni brzeg, a ona chciała zachomikować trochę jedzenia i wody. Prowadziliśmy długie, afektowane rozmowy o tym, że po armagedonie mógłbym polować i utrzymywać rodzinę, a konwerter był częścią tego planu, dzięki niemu miałem strzelać do małej zwierzyny z karabinu, który domyślnymi nabojami.300 magnum zmiatałby również złoczyńców. Te rozmowy bardzo zbliżyły nas do milicji Michigan, paramilitarnych formacji, które podziwiał Steve, niebezpiecznie zbliżyły nas do jego libertarianizmu, poglądów o wyższości jednostki czy małego klanu nad większą grupą lub społeczeństwem, szczególnie rządem federalnym. Szaleństwo, ale w tamtym czasie całkiem powszechne.

Próbowałem również, jak Steve, konstruować bomby. Napełniłem benzyną małą butelkę po soku jabłkowym, wsadziłem w nią szmatę, późno w nocy ustawiłem na pobliskiej ulicy i podpaliłem, a następnie oddaliłem się biegiem. Nic się nie wydarzyło. Nie wiedziałem, jak działa koktajl Mołotowa, nie miałem pojęcia, że trzeba nim rzucić i musi się rozbić, że technicznie rzecz biorąc, to wcale nie bomba. Nie mogłem się z nikim skonsultować, bo dość wcześnie zdałem sobie sprawę, że jeśli chcesz popełnić przestępstwo, musisz to zrobić sam. Nikomu nie można ufać.

[...]

Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku

na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –

do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,

która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.

Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki

z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.

W latach 2018, 2019 i 2020 w Pauzie ukazywały się

powieści i opowiadania, natomiast w 2021 roku,

czwartym roku istnienia wydawnictwa, do oferty dołączyły

książki z gatunku nonfiction autorów, którzy są już znani

czytelnikom Pauzy. Pierwszą w nowej serii była książka

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag,

drugą Coś nie tak. Kobiecość i wstręt Eimear McBride.

Ostatni dzień na Ziemi to trzecia książka w serii, zarazem

siedemdziesiąta książka Wydawnictwa Pauza.

Wcześniej ukazały się:

2018

Legenda o samobójstwie – David Vann

Pierwszy bandzior – Miranda July

Nasz chłopak – Daniel Magariel

Historia przemocy – Édouard Louis

Tirza – Arnon Grunberg

2019

Pasujesz tu najlepiej – Miranda July

O zmierzchu – Therese Bohman

Piękna młoda żona – Tommy Wieringa

Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug

Floryda – Lauren Groff

Przyjaciel – Sigrid Nunez

Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall

Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh

Brud – David Vann

Koniec z Eddym – Édouard Louis

2020

Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz

Linia – Elise Karlsson

Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry

Ta druga – Therese Bohman

Dorośli – Marie Aubert

Turbulencje – David Szalay

Nikolski – Nicolas Dickner

Fauna Północy – Andrea Lundgren

Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård

Pełnia miłości – Sigrid Nunez

Przejście – Pajtim Statovci

Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros

Dziennik upadku – Michel Laub

2021

Halibut na Księżycu – David Vann

Zabierz mnie do domu – Marie Aubert

Utonęła – Therese Bohman

Koniec dnia – Bill Clegg

Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez

Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh

Ostatnie stadium – Nina Lykke

Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell

Wyznanie – Domenico Starnone

Za otrzymane łaski – Valeria Parrella

Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg

Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis

Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli

2022

Komodo – David Vann

Londyn – David Szalay

Wyspa kobiet – Lauren Groff

Wizyta – Katharina Volckmer

Ostatni wywiad – Eshkol Nevo

Strega – Johanne Lykke Holm

Intymności – Lucy Caldwell

Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride

Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride

Dla Rouenny – Sigrid Nunez

Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis

2023

Odmawiam myślenia – Lotta Elstad

Elmet – Fiona Mozley

Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz

Urugwajka – Pedro Mairal

Andromeda – Therese Bohman

2023

Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li

Wcale nie jestem taka – Marie Aubert

Fatum i furia – Lauren Groff

Nędza – Andrzej Tichý

Długa odpowiedź – Anna Hogeland

W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel

Zmiana – Édouard Louis

Dostatek – Jakob Guanzon

Lapvona – Ottessa Moshfegh

Ptaki – Samanta Schweblin

2024

Słabsi – Sigrid Nunez

Eileen – Ottessa Moshfegh