Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
78 osób interesuje się tą książką
10. rocznica gorączki złotego pociągu
Z Wrocławia w kierunku Wałbrzycha wyrusza pociąg III Rzeszy. Nikt nie wie, jaki ładunek znajduje się w jego wagonach. Złoto? Platyna? Tajne dokumenty? Niebezpieczne chemikalia? A może dzieła sztuki zrabowane przez nazistów podczas II wojny światowej? Transport znika jednak w tajemniczych okolicznościach i nigdy nie dociera do stacji docelowej. Związana z nim historia obrasta coraz bardziej fantastycznymi legendami…
W 2015 roku dwóch poszukiwaczy skarbów wskazuje potencjalne miejsce ukrycia pancernego składu. Na dobre rozpoczyna się „gorączka złotego pociągu”. Do Wałbrzycha zjeżdżają wszyscy: przedstawiciele mediów, zawodowi eksploratorzy, przypadkowi turyści… Każdy chce dokonać wielkiego odkrycia, lecz do dziś sprawa ta owiana jest aurą nieprzeniknionej tajemnicy.
Właśnie mija dziesięć lat, odkąd niemal cała Polska wzięła udział w szaleńczych poszukiwaniach wojennych kosztowności. Temat ten wciąż rozpala wyobraźnię całego narodu. I nadal pozostaje nierozstrzygnięty.
Joanna Lamparska w swoim reportażu tropi i weryfikuje mity, które na przestrzeni lat narastały wokół tych wydarzeń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Złoty pociąg. Krótka historia szaleństwa
Copyright © Joanna Lamparska, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Agnieszka Ucińska
Korekta: erte
ISBN 978-91-8076-603-6
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Ta książka jest kroniką skarbowych wypadków, do których doszło w Polsce w 2015 roku.
TAJNY INFORMATOR
Termin stworzony na potrzeby tej książki. To postać zlepiona z prawdziwych osób, które nie chciały się ujawnić; twierdzą, że mają wyjątkowe informacje o ukrytych skarbach oraz podziemiach, i uważają, że są zagrożone z powodu swojej wiedzy. Tajni Informatorzy często cierpią na gorączkę złota, a ich wiedza pochodzi niekiedy nie z tego świata.
1
WIOSENNA LEGENDA
Czy to jest prawdziwe, nie wiem, piszę tylko, co się opowiada.
Herodot
Ponura kolumna uciekinierów opuszczała Wrocław, znacząc drogę tysiącami trupów. Zima 1945 roku była wyjątkowo ciężka. W niskiej temperaturze ludzie zamarzali niemal w marszu, ich ciała zostawały na środku drogi. Inni nie zwracali na nie uwagi. Front zbliżał się w zawrotnym tempie. Nadchodzili Sowieci. Niemcy w popłochu pakowali swoje skarby, każdy zabierał ze sobą najcenniejsze rzeczy. Ale i duże instytucje musiały zabezpieczyć ważniejsze przedmioty, archiwa, dokumenty. Oddziały SS wywoziły w nieznanym kierunku jakieś skrzynie, Günther Grundmann, konserwator zabytków prowincji dolnośląskiej, ekspediował poza miasto ostatnie zabytki.
Dnia 12 kwietnia Hitler rozkazał bronić Wrocławia do końca. Mniej więcej w tym samym czasie z miasta odjechał specjalny opancerzony pociąg. Nie wiadomo, co wiózł, być może jakieś depozyty, może dokumenty, broń, gazy bojowe albo wrocławskie złoto. Celem podróży był Wałbrzych, ale skład nigdy nie pojawił się w tej miejscowości. Przejechał przez Świebodzice i przepadł przed kolejną, oddaloną zaledwie o osiem kilometrów, stacją Wałbrzych-Szczawienko. Z całym ładunkiem rozpłynął się w powietrzu gdzieś pomiędzy dwoma punktami oznaczonymi jako 61. i 65. Kilometr trasy Wrocław–Wałbrzych.
Jest poszukiwany do dziś.
2
JAK UKRYĆ POCIĄG?
– Pani wie, dlaczego nie mogą znaleźć tego Złotego Pociągu? Bo go czymś przykryli, żeby nie widziały go urządzenia.
– Skąd pani to wie?
– Bo jak kiedyś przemycali z Rosji złoto, to widziałam, jak owijali je w kalkę, i potem żaden wykrywacz ich nie znalazł. Ja z córką też przemycałam, ale ja – proszę pani – miałam kalkę. Owinęłam w nią pierścionki i u wszystkich w pociągu znaleźli złoto, tylko nie u mojej córki. Pod kalką złota nie czuć.
Fragment rozmowy podczas spotkania z czytelnikami
25 sierpnia 2015
Tajny Informator znowu nadaje. W świecie szpiegów amatorów oznacza to, że przekazuje informację SMS-em.
„W Warszawie odbyła się tajna narada dotycząca składu zakopanego koło Wałbrzycha. Pociąg jest pancerny i chodzi tu o bezpieczeństwo narodowe. Jest podejrzenie, że skład może być obiektem, który Niemcy ukryli, aby nie dostał się w ręce Sowietów. To nie znaczy, że niczego tam nie ma. Jest opcja, że może to być osprzęt z fabryki z Wrocławia, gdzie naziści pracowali nad latającym spodkiem Haunebu z napędem antygrawitacyjnym. Równie dobrze może tam być kilkaset ton złota albo gazy bojowe z Brzegu Dolnego. Nie do publikacji. Tajne”.
Rozumiem, że tajne. W końcu informator jest tajny. Narada była tajna. Od pewnego czasu wszystko jest tajne łamane przez poufne. Mija dokładnie tydzień od momentu, kiedy jak grom z jasnego nieba pojawiła się wiadomość, że w trzewiach Wałbrzycha – niczym mityczny potwór – drzemie pociąg z czasów II wojny światowej. Świat oszalał.
Zaczęło się 18 sierpnia 2015. Leniwy poranek nie obiecywał niczego ponad nieznośny upał, a jednak niemal o świcie odezwał się pierwszy telefon. Dzwoniła Sylwia Jurgiel z Polskiego Radia Wrocław.
– Dwóch gości z Wałbrzycha właśnie zgłosiło, że wiedzą, gdzie jest zakopany niemiecki pociąg pełen złota. Skomentujesz?
– Sylwia, wiesz, ilu Złotych Pociągów szuka się na Dolnym Śląsku? To jakaś wakacyjna bzdura – roześmiałam się.
– OK, powtórzę w redakcji. Może rzeczywiście damy sobie z tym spokój.
Po pięciu minutach reporterka odezwała się ponownie.
– Radio Eska już to robi, Zetka też. To my też musimy. Skomentujesz?
O „zaginionym pociągu” słyszałam od dziecka. Ileż to osób było już na jego tropie? Sama nawet brałam udział w jego poszukiwaniach. Ale to przecież legenda. Niemal każdy w niego wierzy, choć nikt go nigdy nie widział. Jest jak potwór z Loch Ness, Wałbrzych bez tego składu to jak Bursztynowa Komnata bez bursztynu, co jednak nie znaczy, że można go sobie tak po prostu „zgłosić”. „Zaginiony pociąg” należy przecież do wszystkich, chyba że… Chyba że… ktoś rzeczywiście w końcu go odnalazł. Tylko jak ten cholerny farciarz to zrobił? I, przede wszystkim, kiedy?
Sylwia zaczęła tłumaczyć. Wałbrzyski portal daminfo.pl dotarł do złożonego pięć dni wcześniej w Starostwie Powiatowym w Wałbrzychu zawiadomienia o „znalezieniu (…) pociągu pancernego z czasów II wojny światowej”. Od razu powiało sensacją, tym bardziej że znalazcy domagali się nagrody. To nie była już fantastyczna pogłoska o jakimś tam skarbie, tu wszystko było czarno na białym. Pismo w imieniu dwóch anonimowych znalazców złożył radca prawny Jarosław Chmielewski, były senator Prawa i Sprawiedliwości.
Prawnik podawał intrygujące szczegóły: „Pociąg ten zawiera prawdopodobnie dodatkowe urządzenia w postaci dział samobieżnych, ustawionych na platformach. Pociąg mieści w sobie także przedmioty wartościowe, cenne materiały przemysłowe oraz kruszce szlachetne”.
Takie informacje mogą pochodzić jedynie od naocznego świadka bądź z dobrej dokumentacji. Nie powiem, poczułam ukłucie zazdrości. Poczuł je każdy, kto kiedykolwiek interesował się tajemnicami przeszłości. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie marzył o znalezieniu skarbu. I to jeszcze takiego.
– Mogę ci jedynie przekazać legendę o pociągu zaginionym koło Wałbrzycha, bo w zgłoszeniu chodzi pewnie o ten skład – powiedziałam Sylwii. Opowiedziałam więc o pociągu, który w kwietniu 1945 roku miał zapaść się pod ziemię gdzieś koło Wałbrzycha. Podobno – w takich historiach wszystko jest możliwe – został ukryty w tunelu, do którego wejście Niemcy potem zamaskowali. W wagonach znajdowało się m.in. ponad 300 ton złota. Skąd to wiem? To przecież jeden z dolnośląskich mitów, wszyscy wiedzą, że było tam 300 ton złota i że pociąg opuścił Wrocław w 1945 roku. Tak samo, jak wszyscy sugerują, że pociąg został ukryty na wysokości 61. kilometra trasy kolejowej z Wrocławia do Wałbrzycha. To okolice wielkiego folwarku, który kiedyś należał do pobliskiego zamku Książ.
W mediach i w środowisku poszukiwaczy zawrzało. Tyle bogactwa zakopanego pod ziemią! Trzysta ton złota! Gazetowe nagłówki krzyczały od pierwszego dnia: Podziemny skarbiec w Polsce!, Nazistowskie sztaby czekają na odkrywców, Złoto dla wytrwałych!
Najwięcej szczegółów podawała „Gazeta Wyborcza”, posiłkując się znanymi każdemu poszukiwaczowi skarbów opowieściami: „Według różnych źródeł w wagonach Złotego Pociągu znajdowały się złoto Wrocławia, Bursztynowa Komnata, część depozytów Centralnego Banku Rzeszy, dzieła sztuki zrabowane w Polsce i Rosji, ewentualnie tajne archiwa III Rzeszy. Chociaż brzmi to nieprawdopodobnie, to pierwsza z opcji jest całkiem możliwa.
Złoto Wrocławia to skrzynie z depozytami miejskich banków. W 1944 roku ministerstwo finansów III Rzeszy wydało zarządzenie, aby cała ludność Dolnego Śląska »zabezpieczyła« swoje oszczędności. (…) Na liście odnotowano 56 metalowych skrzyń o wadze od 50 do 200 kilogramów, z wiekami uszczelnianymi gumą. I wiele mniejszych, drewnianych. Było ich tak dużo, że stały również na korytarzach wyższych pięter. (…) Niemcy zapakowali skarb do pociągu. Ich składy posiadały działa przeciwlotnicze, a zbombardowane tory łatwo można było naprawić. W każdym wagonie mogłoby się zmieścić nawet 20 ton kosztowności”1.
W ciągu kilku dni dziennikarze wypełnili po brzegi wagony wałbrzyskiego pociągu wszelkimi możliwymi do wyobrażenia skarbami. Depozyty z końca II wojny światowej! Sztabki oznaczone swastyką! Może sama Bursztynowa Komnata!
– Znalazcy muszą COŚ wiedzieć – tłumaczyły media – skoro ich radca prawny wnioskuje o przyznanie dziesięciu procent wartości ewentualnego znaleziska.
W ekspresowo krótkim czasie, niemal z minuty na minutę, zaginiony pociąg stał się Złotym Pociągiem. I tak mu zostało do końca tej sprawy. Zagraniczna prasa poszła nawet o krok dalej: to „nazi gold train” – skład ze złotem nazistów. Legenda stała się medialnym faktem.
Kim są odkrywcy? Dlaczego nie chcą się ujawnić? Na tym etapie również nazwisko Jarosława Chmielewskiego, ich radcy prawnego, niewiele podpowiadało. Były senator Prawa i Sprawiedliwości, człowiek z szerokimi koneksjami, nigdy dotąd nie pojawiał się na „skarbowej giełdzie”. On właśnie za pośrednictwem portalu onet.pl poinformował, że jego klienci to dwaj mężczyźni – Polak i Niemiec.
„To nie są osoby młode, jakieś przypadkowe, ani typowi »łowcy skarbów«. Są bardzo kompetentni, wykształceni. Zaręczam, że to są poważni ludzie. Pracują w Polsce, płacą tu podatki. Dysponują dużą wiedzą historyczną, fachową (...). Mogę powiedzieć, że moi klienci są bardzo sceptyczni, że to jest właśnie ten słynny pociąg, na którym zostało zdeponowane złoto, inne cenne przedmioty. Z całą jednak pewnością informacja o odnalezieniu pancernego składu mierzącego około 120–150 metrów jest wiarygodna, to wynika z danych technicznych. (…) To może być pusty skład, pociąg pancerny mający po prostu wartość historyczną”2.
Zaraz, o co tu chodzi? W piśmie radca prawny informuje o cennych kruszcach, teraz mówi, że pociąg może być pusty. Skąd wie, że skład ma ponad 100 metrów długości? I w końcu – do diabła! – jak można ukryć pociąg, który ma 150 metrów długości?! Schować go tak, jak dzieci chowają zabawki? Przecież pociąg to nie igła w stogu siana, to wielka maszyna, która zajmuje mnóstwo miejsca.
Po tygodniu od wybuchu tej pociągowej bomby Tajny Informator nie ustaje w przekazywaniu informacji. W podnieceniu szepcze w słuchawkę:
– Ci dwaj goście, co to zgłosili, mają przechlapane. Interesuje się nimi wywiad i kontrwywiad. Ten pociąg to tykająca bomba. Ich prawnik nie ma lepiej. Musi się strzec.
Od rana do wieczora urywają się telefony. Znajomi, przyjaciele, koledzy, których nie widziałam od podstawówki. Głównie ci, którzy nigdy, przenigdy nie uwierzyliby, że gdzieś pod ziemią może znajdować się wypełniony złotem pociąg.
Dzwoni koleżanka z Opola.
– Mój tato widział cię w telewizji. Gratulacje! Należało ci się!
– Ale co? – pytam nieco oszołomiona.
– No jak to, co?! Podobno znalazłaś Złoty Pociąg!
Powoli, niepostrzeżenie nadchodzi polska gorączka złota. Trochę niesforna, trochę niebezpieczna, a na pewno zupełnie nieprzewidywalna. Czas na atak i zainfekowanie ofiar wybrała doskonale. Na świecie nic się nie dzieje, dopiero za chwilę wybuchnie kryzys związany z uchodźcami. Do tego nadchodzą wybory parlamentarne. Przy blasku złota najłatwiej można się ogrzać.
1 – J. Dzikowska, Złoty pociąg spod Wałbrzycha. Co w nim jest?, wyborcza.pl, Wrocław 23.08.2015.
2 – Kim są „łowcy skarbów”, którzy wpadli na trop zaginionego pociągu na Dolnym Śląsku? Czy szykuje się sensacja na międzynarodową skalę?, onet.pl, 18.08.2015, wywiad udzielony Magdalenie Zagale.
3
SKĄD SIĘ BIORĄ ZŁOTE POCIĄGI
Otto Skorzeny, Hans Kloss i Hermann Brunner razem sobie ten pociąg zakopali.
Forum onet.pl
Wiekowe mieszkanie w pobliżu Komendy Miejskiej Policji w Wałbrzychu mieści się na parterze szarej kamienicy. Cztery pokoje z kuchnią i wąską łazienką. W środku wszystko przyprószył kurz czasu. Telefon w ciemnym korytarzu pamięta jeszcze lata 80. W największym pokoju wisi portret Piłsudskiego i zdjęcia Jana Pawła II. Na błyszczących regałach stoją fotografie gospodarzy odbierających od prezydenta Wałbrzycha medale z okazji pięćdziesięciolecia pożycia małżeńskiego. Pani w niebieskiej sukni i ze starannie uczesanymi siwymi włosami to Leokadia Słowikowska. Elegancki dżentelmen obok to pan Tadeusz, jej mąż. Pacjent Zero. To on jako jeden z pierwszych dostał skarbowej gorączki i zaczął nią zarażać otoczenie. Bez jego zapału i determinacji nie byłoby teraz Złotego Pociągu, tajemniczych znalazców, a pani Leokadia nie miałaby komu pokazywać kółek na czole, gdy jej mąż opowiada o kolejnej tajemnicy. Te kółka to taki rodzaj desperacji, okazywanej na ogół przez kobiety, którym przypadło wieść życie u boku pasjonata.
Jowialny starszy pan, niemal zawsze w małym kapelusiku, mimo kłopotów ze zdrowiem bez przerwy jest w ruchu. Mówi szybko, chaotycznie, ciągle wstaje i siada. Nagle rozsypuje przede mną sterty dokumentów. Od chwili gdy wybuchła afera ze Złotym Pociągiem, drzwi jego domu prawie się nie zamykają. To przecież Tadziu – jak mówią do niego przyjaciele – pierwszy wpadł na trop pociągu.
– Nie miałem dziś dobrej nocy, pani Asiu – oświadcza, krzątając się po pokoju. – Kaszankę zjadłem wczoraj i jakoś tak źle się czuję. Ogoliłem się dla pani. Wie pani, ten zawiadowca to mi powiedział, że te pociągi, co jechały do Wałbrzycha, a potem znikały, to on, proszę pani…
Pan Tadziu z szybkością karabinu maszynowego zaraz zacznie opowiadać o tajemnicy, którą tropi od lat. Tak naprawdę setki dziennikarzy napisało już o niej setki artykułów. Każdy jest taki sam, a jednocześnie inny. Różnią się szczegóły – tak jakby reporterzy ulepiali własne historie z tej, którą przedstawia pan Słowikowski. Nie dziwię się, Dziadek Tadziu – jak mówi o nim pani Leokadia, kręcąc dłonią kółko (tym razem gdzieś koło ucha) – opowiada głównie to, co chce. Czasem nie słucha nawet pytań. Dlatego proszę go, żeby opowiedział mi całe życie, kawałek po kawałku, w odpowiedniej kolejności, to pomoże mi uporządkować fakty.
Pan Tadziu jest zaskoczony. Ma mówić nie tylko o pociągu? Nagle wszystko się zmienia. Chaos zastępuje spokój, urywane wątki, z których mój rozmówca jest znany, zaczynają się sklejać w opowieść. Lata, których nie mogę pamiętać, przesuwają się jak obrazy w starym kinie. Chory starszy pan wkłada zepsute druciane okulary.
– Widzi pani, urwały mi się. Nie ma kiedy pójść naprawić, tyle się dzieje, tyle się dzieje...
Dziadkowie Tadeusza Słowikowskiego zginęli podczas I wojny światowej, przeżył ją natomiast brat babci ze strony mamy, arcybiskup Aleksander Kakowski. Znany z odwagi i konserwatywnych poglądów duchowny, syn powstańca styczniowego, zasłynął tym, że jako jeden z zaledwie trzech dyplomatów nie opuścił zagrożonej stolicy przed bitwą warszawską w 1920 roku.
W 1931 roku ojciec Tadeusza Słowikowskiego wyjechał do Francji do pracy w kopalni. Po czterech miesiącach ściągnął do siebie żonę w ciąży i starsze dzieci. Tam przyszedł na świat Tadeusz.
We Francji Słowikowscy zostali ponad sześć lat. Byli dużą rodziną – Stefania Słowikowska urodziła dwie córki i czterech synów. Po powrocie z Francji ojciec kupił „broszkę”, czyli dorożkę, i dzięki niej utrzymywał bliskich. Zamieszkali w Mławie. W 1939 roku ojciec poszedł na front, potem trafił do obozu jenieckiego, ale udało mu się szczęśliwie wrócić do rodziny.
1 stycznia 1943 nie było go w domu. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, w mieszkaniu znajdowała się tylko mama Tadeusza i jego najstarszy brat. To natarczywe pukanie nie zostawiało miejsca na wątpliwości. Stefania Słowikowska otworzyła, w progu stali funkcjonariusze gestapo. Po pięciu miesiącach z obozu w Oświęcimiu przyszło zawiadomienie, że zmarła tam na serce. Rodzinie kazali zapłacić 5 marek za przesłanie prochów.
– Pewnie szukali ojca, ale że go nie było w domu, to przeżył. Z tego samego powodu i ja ocalałem. – Twarz pana Tadzia nie zdradza żadnych emocji. – Resztę wojny spędziliśmy z bratem w Prusach, ja u Aleksandra Barabasa, niemieckiego oficera z czasów I wojny światowej, brat w innym gospodarstwie. Barabas nie cierpiał Hitlera, był jeszcze na ty z Hindenburgiem, a potem był dowódcą straży przy jego mauzoleum koło Olsztyna3. Chciał, żeby strażnicy mieli mundury z I wojny światowej, ale Hitler kazał im dać swastyki. Ten mój oficer to był dobry człowiek, mimo że Niemiec. Widzi pani, to człowiek i to człowiek, nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Ale ja przez mamę Niemców nienawidziłem.
Jeszcze nigdy nie rozmawiałam z panem Tadeuszem w ten sposób. W jego domu panuje taka cisza. Czasem słychać tylko melodyjny dźwięk zegara, który przypomina o równej godzinie. W tej ciszy starego mieszkania jeszcze mocniej brzmi historia, którą teraz opowiada.
– Po wojnie poszedłem terminować do rzeźnika w Olsztynku i wtedy dowiedziałem się, że matka… pojawiła się w Mławie. Ale jak to możliwe? Przeżyła i nie odwiedziła nas – swoich dzieci? Tego zupełnie nie mogłem zrozumieć. Pojechałem do Oświęcimia. Tam w biurze spotkałem panią, która z mamą siedziała w jednym baraku. Powiedziała, że mama urodziła dziecko w czerwcu 1943 roku. To dziecko zabrali, a mama poszła do pieca. Ale ta pani miała koleżankę, która też pamiętała moją mamę z obozu. Ona z kolei mi powiedziała, że Stefanię z jej maluszkiem zabrali i zajmowała się tymi dziećmi, co Mengele robił na nich eksperymenty.
Jaka przerażająca historia stoi za tą opowieścią? Wyobrażam sobie ciężarną Stefanię Słowikowską wśród okropieństw obozu koncentracyjnego. I tę niepewność jej rodziny. Niepewność tym straszniejszą, że dotyczącą nie tylko jej ostatnich dni, ale i dziecka, któremu dała życie w Auschwitz. Pan Tadeusz nie zmienia się jednak na twarzy. Po prostu opowiada.
– Kiedy pogodziłem się już ze śmiercią mamy, okazało się, że w Niemczech mieszka… Stefania Słowikowska! Znalazłem jej adres i pod koniec lat 90. pojechałem tam z krewnym. Podchodzimy pod wysoką bramę, jest tam taki ładny dom, wychodzi jakaś pani. Nie poznaję jej. Pytam o Stefanię Słowikowską. A ta pani mówi, że Stefania zmarła trzy lata temu i nie życzyła sobie, żeby mieć grób. Wyobraża sobie pani? Trzy lata się spóźniłem. Nie mogłem tylko zrozumieć jednego: czemu mama nie chciała nas zobaczyć? „Ile lat miała Stefania, jak zmarła?” – zapytałem tę panią. „Osiemdziesiąt trzy” – odpowiedziała. Kamień spadł mi z serca, moja mama urodziła się w 1902 roku, byłaby teraz znacznie starsza. Może jakaś esesmanka podszyła się pod jej tożsamość? Do dziś tego nie wiem…
W 1948 roku Tadeusz Słowikowski przyjechał do Wałbrzycha. Jego starszy brat pracował już tu w kopalni. I o ile tuż po I wojnie światowej Polacy emigrowali do kopalni we Francji, o tyle teraz na tzw. Ziemiach Odzyskanych brakowało górników. W tej sytuacji doskonałymi kandydatami okazali się... Polacy z Francji. Nie dość, że byli wykwalifikowanymi specjalistami, to jeszcze wielu z nich należało do lewicowych organizacji, co polskim władzom było na rękę. I tak w powiecie wałbrzyskim osiadło około 20 tysięcy reemigrantów z Francji.
„Francuzi – jak ich przezywano – byli jednym z elementów kolorowej mozaiki kulturowej; nadal mieszkali tu Niemcy, kręcili się sowieccy żołnierze i przyjeżdżali repatrianci ze Wschodu. Na ulicach słychać było rosyjski, niemiecki, różne odcienie polskiego i francuskiego. Wszyscy patrzyli na siebie wilkiem, ale najbardziej nie lubiano właśnie Francuzów. Zazdroszczono im stanowisk, które zawdzięczali przynależności do partii, znajomościom albo zaradności, i francuskich emerytur. Śmieszyły ich wyfiokowane ubrania, denerwowała łamana polszczyzna i francuskie paplanie. Ci, którzy we Francji byli wyrobnikami, w ojczyźnie, na tle przybyłych ze Wschodu, poczuli się lepsi – eleganccy, światowi” – pisze Agnieszka Krzemińska4. Ale Słowikowski, mimo wyfiokowanych ubrań, chciał do Francji. Źle się czuł w rzeczywistości, w której nowa władza zaczęła likwidować prywatne inicjatywy. Nie podobały mu się spółdzielnie. Miał siedemnaście lat, za sobą terminowanie u rzeźnika, a teraz nie było pracy. Francuzi, których poznał, opowiadali mu o pięknym kraju, w którym przecież się urodził.
Trzy razy próbował uciekać. Za pierwszym razem złapali go jeszcze w Czechach – dostał za to trzy miesiące więzienia; za drugim zatrzymano go w Górach Harzu. Za trzecim, kiedy powiedział, że ma bliskich – brata i ojca – został osadzony w zakładzie poprawczym w Studzieńcu koło Żyrardowa. W tej instytucji siedziały „chłopaki z powstania”, tam poznał m.in. młodszego od siebie Jacka Kuronia.
– Jacek gębę miał taką pyzatą. On nie miał znikąd pomocy i podkradał chłopakom z szafki jedzenie, więc kazali mi go wziąć pod opiekę. Ja pomagałem w kuchni i jak odszedłem z poprawczaka, to on dostał moje miejsce – opowiada pan Tadziu.
Te trzy ucieczki zaczęły jego poszukiwawczą pasję. Za drugim razem, złapany w Niemczech po nieudanej „wycieczce” do Francji, czekał na transport do Polski w Dreźnie. Tam poznał starszego mężczyznę z Górnego Śląska, który w czasie wojny pracował w Wałbrzychu.
– Tam dużo moich kamratów zginęło – powiedział Słowikowskiemu.
– Przecież w Wałbrzychu nie było żadnej wojny – zdziwił się pan Tadziu. Ale tamten zaczął tłumaczyć:
– Widzisz, nie mam ręki. Z tego powodu byłem w czasie wojny w szpitalu, ale nie puścili mnie potem do domu, tylko wysłali do Wałbrzycha, do obozu, i byłem tam dowódcą warty. Jak przyjeżdżali esesmani, to brali więźniów i wartowników, i oni nie wracali. Więźniów to nie żałuję, ale kolegów żołnierzy, inwalidów – to tak. Niemiec Niemca wykańczał.
Słowikowski do dziś zastanawia się, co to było za miejsce i po co SS zabierało stamtąd ludzi. Tamta rozmowa rozbudziła w nim ciekawość świata, w którym teraz przyszło mu żyć. To nie była polska Mława, tylko Wałbrzych – jeszcze przed chwilą niemiecki. Z jednej strony wciąż zamieszkany przez wroga, z drugiej – pociągający nieznaną historią. Po hitlerowskich czasach nad miastem zostało m.in. potężne mauzoleum nazywane ostatnią świątynią Hitlera. Mauzoleum, wzniesione w latach 1936–1938 z inicjatywy Ludowego Związku Opieki nad Niemieckimi Grobami Wojennymi (Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge) jako monumentalny pomnik „dumy, chwały i siły”, miało upamiętniać śmierć 23 pionierów ruchu narodowosocjalistycznego na Śląsku oraz ponad 170 tysięcy mieszkańców Śląska poległych na frontach I wojny światowej. Z daleka przypominało budowle starożytnego Sumeru i Mezopotamii. Zaraz po wojnie wciąż puszyło się rzeźbami lwów i kolorowymi mozaikami na dziedzińcu. Do dziś jego ruiny wzbudzają mieszankę odrazy i fascynacji.
Kiedy w 1955 roku Słowikowski zatrudnił się w kopalni „Thorez”, zaczął pracować ze starszymi Niemcami. Komuniści zostawili ich na Dolnym Śląsku, bo potrzebowali ich fachowej wiedzy.
– Co mnie pani pyta o ich imiona, myśmy wszystkich Fritz nazywali, a na Ruskich mówiliśmy Iwan – śmieje się Słowikowski. – Kiedyś wezwał mnie sztygar i mówi: „Pójdziesz na nocną zmianę, bo znasz niemiecki”. Na nocnych zmianach tylko Niemcy pracowali. I ja miałem nockę z takim panem po sześćdziesiątce. Opowiadał mi, jak jego synowie na wojnie zginęli i jak kiedyś było w Wałbrzychu biednie. Dopiero jak Hitler doszedł do władzy, to górnikom zaczął domki budować. Raz wracaliśmy z szychty i przy wejściu do klatki, która woziła nas na powierzchnię, siedziało kilku takich pijaczków i jeden z nich kopnął tego mojego Niemca w kolano. To ja wszedłem za barierkę i podbiłem temu pijaczkowi oko. – Na drugi dzień dyrektor wzywa mnie. Bałem się, że będzie chryja. „Słowikowski, powiedz szczerze, jak to było” – mówi. A ja na to: „Panie dyrektorze, z tym Niemcem się dobrze pracuje, to stanąłem w obronie”. I wie pani co? Dostałem za to 500 złotych premii, a wtedy zarabiałem dwa siedemset. Niemcy zaczęli mi ufać, opowiadali różne rzeczy. Jak w 1972 roku poszedłem na rentę, to już dużo od nich wiedziałem o tym, co się tu działo w czasie wojny. I wtedy zacząłem szukać tego pociągu.
I tu zaczyna się mój kłopot. Bo opowieść o Złotym Pociągu niemal każdego dnia wygląda nieco inaczej. Muszę to jakoś ogarnąć, zebrać w całość.
Pomiędzy Wałbrzychem a Świebodzicami biegną tory kolejowe. W czasie II wojny światowej dróżnicy obsługujący linię na tym odcinku zostali przesiedleni, a ich miejsce zajęli wojskowi inwalidzi. Wybrano ich, ponieważ nie pochodzili z tych okolic i po wojnie zamierzali wrócić do domów. Teren dookoła został zagrodzony, cywilom zaś zabroniono zbliżać się do torów.
Jeden z Niemców z kopalni, z którymi rozmawiał pan Tadziu, był w czasie wojny pomocnikiem maszynisty. Pomiędzy Świebodzicami a Wałbrzychem-Szczawienko pociąg pokonuje różnicę poziomów 107 metrów, częściowo jadąc wąwozem. To właśnie tam, gdzieś pomiędzy 61. a 65. kilometrem trasy z Wrocławia do Wałbrzycha, młody kolejarz zauważył mur oddzielający tory od zbocza wąwozu.
Pewnego dnia postanowił wejść na lokomotywę i zobaczył z góry, że za ogrodzeniem znajduje się coś w rodzaju bramy, w której stoją dwa wagony – jeden obok drugiego – tak, jakby przez tę „bramę” w zbocze wchodziły dwa tory. Jednak po wojnie nikt nie widział w tym miejscu żadnych zmian w terenie.
Zdaniem pana Tadeusza musi to oznaczać, że być może pomocnik maszynisty widział w zboczu wjazd do tunelu. W nim miał zostać ukryty pociąg.
– No ale jaki pociąg? Po co? – pytam Słowikowskiego.
– A ja nie wiem, niech pani mi to powie.
I znowu pojawia się to samo pytanie. Po co ukrywać pociąg? Odpowiedź wydaje się prosta. Chyba po to, żeby zniknął jego ładunek. Tylko jak odnaleźć to miejsce na długości czterech kilometrów... Szczególnie podejrzane wydają się jednak dwa punkty: 61. i 65. kilometr.
W 1945 roku z Poznania do Wrocławia przyjechał niejaki Schulz. Pan Tadziu nie pamięta już dziś jego imienia. Odnalazł go w latach 70. dzięki artykułowi w gazecie poświęconemu wałbrzyskim kolejarzom. Schulz był najstarszy z nich i Słowikowski słusznie przypuszczał, że może coś pamięta z pierwszych powojennych lat. Okazało się, że poznaniak dostał pracę jako dróżnik przy 61. Kilometrze trasy z Wrocławia do Wałbrzycha. Zamieszkał u starszego Niemca, który wcześniej był tu zawiadowcą stacji. To on opowiedział Schulzowi, że niektóre pociągi wyjeżdżały ze Świebodzic, ale nie dojeżdżały do Wałbrzycha. Nikt ich potem nie widział. Nie wiadomo jednak, jak często się to zdarzało.
Jedyni świadkowie, którzy być może widzieli tajemniczy wjazd, mieszkali przy wiadukcie koło 65. kilometra. Była to niemiecka rodzina z małymi dziećmi. W nocy z 4 na 5 maja 1945 żołnierze 31. Ochotniczej Dywizji Grenadierów SS „Böhmen und Mähren” założyli ładunki wybuchowe pod wiaduktem kolejowym. Do domu mieszkającej obok rodziny wrzucili odbezpieczone granaty.
– Wie pani, dlaczego ich zamordowali? – pyta pan Tadziu. – Oni tak mieli postawiony dom, że z górnego okna mogli widzieć wjazd do tego tunelu, gdzie schowali pociąg.
– Ale kiedy ten tunel zdążyli zbudować, tak po cichu?
– Oni wcale go nie budowali, wykorzystywali wcześniejszy tunel, którym pociągi miały dojeżdżać do wznoszonej przed wojną strefy przemysłowej. Tam go ukryli.
3 – Chodzi o Tannenberg-Denkmal.
4 – A. Krzemińska, Bule reemigranta, „Polityka” (31/2767) z 31.07.2010.
4
W POGONI ZA POCIĄGIEM
Pieniądze i złoto lubią ciszę.
Szwajcarskie powiedzenie
28 sierpnia 2015
To miał być dobry dzień, ale coś nie wyszło. Kiedy rano Piotr Żuchowski, ówczesny Generalny Konserwator Zabytków, sekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, przygotowywał się do konferencji prasowej, nie mógł przypuszczać, że to, co dzisiaj powie, rozpęta na całym świecie prawdziwe szaleństwo. Nikt też nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że pan wiceminister jest już chyba zainfekowany.
Piotr Żuchowski to młodszy o dwadzieścia lat kolega partyjny Stanisława Żelichowskiego, lidera Polskiego Stronnictwa Ludowego, niegdyś ministra środowiska. Ze Stanisławem Żelichowskim spotkamy się w kolejnym rozdziale, na razie wspomnę tylko, że i ten państwowy urzędnik również szukał kiedyś skarbów. Jako regionalny szef PSL stawiał na Żuchowskiego i wspierał jego karierę.
Zaczyna się dziesiąty dzień złotej epidemii. Jej główne objawy to: nieustępujące napięcie, dziwaczne domysły i – w moim wypadku – ciągle te same telefony. Telefony sugerują, że posiadam wiedzę wyższą, zupełnie jak Tajny Informator.
„Słuchaj, powiedz no, jest ten pociąg, czy nie?”
„A co właściwie w nim jest?”
„Dlaczego nie przyznałaś się, że znalazłaś jakiś pociąg?”
Są oczywiście i dowcipnisie. Kolega z Centralnego Biura Śledczego: „Służby specjalnie proszą o pozostawienie pociągu w spokoju. Stop. Został już znaleziony w 1980 roku. Stop. Całuję. Stop”.
Nie ma stop. Dziennikarze dzwonią od rana do wieczora. Pod naszym domem pojawiają się ekipy z całego świata. Nie licząc się z kosztami, redakcje wysyłają na Dolny Śląsk najlepszych pracowników. Nie żałują na międzykontynentalne loty, tłumaczy, wynajem samochodów i dodatkowego sprzętu.
Pogoda jest śliczna, więc rozmawiamy w naszym ogrodzie między brzoskwinią a orzechem, bo gęsta zielona kurtyna stanowi dobre tło dla wywiadów. Nikt nie ma wątpliwości. Pod Wałbrzychem znajduje się ukryty pociąg. To już nawet nie jest zwykły pociąg. To pociąg na miarę naszych możliwości. Pancerny i przeklęty pociąg ze złotem nazistów. Zupełnie jak na filmach o Indianie Jonesie.
– Widzi pani, jak raz ktoś powiedział „złoty pociąg”, to już nie można było tego odkręcić – tłumaczy mi Arkadiusz Grudzień, asystent prezydenta Wałbrzycha i jego rzecznik prasowy. On również pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszystko toczy się zgodnie z cytatem z Kazika Staszewskiego: „Ten pociąg nie pojedzie, jeśli Ty w nim nie będziesz”.
Do tego jeszcze ci dwaj znalazcy ukrywający się za plecami prawnika. Kim są?
– Pani to wie, prawda? – bardziej stwierdzają, niż pytają kolejni dziennikarze. Nie wiem, ale i tak nikt mi nie uwierzy. W skarbach „robię” już kilkanaście lat, jak mogłabym nie wiedzieć? W sumie wkurza mnie ta niewiedza. Czyżby na eksploracyjnym rynku pojawił się ktoś nowy? Ktoś, kogo nie znamy? Uśmiecham się więc tajemniczo, co wszyscy interpretują w ten sam sposób. To oczywiste, że wie, ale wiadomo, że nie powie…
Prawie nikt nie pyta o fakty. Wciąż nie ma żadnego dowodu na to, że legendarny pociąg rzeczywiście istnieje. Tymczasem wiele się dzieje. Zaledwie kilka dni po tym, jak reprezentujący znalazców Jarosław Chmielewski zgłosił znalezisko w Starostwie Powiatowym w Wałbrzychu, pismo zostało wycofane. Dlaczego? Chmielewski oświadczył, że pismo błędnie zaadresowano.
Dziwna sytuacja. Ktoś walczy o dziesięć procent wartości Złotego Pociągu, ale nie wie, do kogo skierować pismo? Łyżkę dziegciu natychmiast wrzuca Piotr Lewandowski, prezes Fundacji Thesaurus i prawnik specjalizujący się w kwestiach eksploracyjnych. Środowisko poszukiwaczy szepce, że Lewandowski szuka dziury w całym, często mieszając szyki różnym instytucjom i ludziom, którzy chętnie by się utrzymywali np. z nielegalnych poszukiwań. I tym razem Lewandowski idzie na ostro.
– Ciężko jest mi zrozumieć tych prawników. Przede wszystkim mam wątpliwości co do ich profesjonalizmu i etyki zawodowej. Sytuacja ze zgłoszeniem domniemanego odkrycia do Starostwa Powiatowego w Wałbrzychu, a potem jego wycofywanie i ponowne zgłoszenie do urzędu miasta nie świadczy dobrze o radcach. A już tłumaczenia pani mecenas Małgorzaty Sosnowskiej, współpracownicy pana Chmielewskiego, że to ich klienci się pomylili, budzą zażenowanie. Po to klienci ich wynajęli, aby nie było takich pomyłek. Za to im płacą, by unikać takich sytuacji. Dlatego są właśnie prawnikami, profesjonalnymi pełnomocnikami. Nie rozumiem, jak prawnicy mogą dopuszczać do tego, aby ich klienci byli narażeni na ryzyko prawne. A tak się właśnie dzieje, gdy brak jest weryfikacji znaleziska. Jak na razie nie ma dowodów na jego istnienie, a już się je zgłasza...
No właśnie. Ciągle poruszamy się w sferze domysłów. Ale teraz, piętnastego dnia od złożenia zawiadomienia przez odkrywców, wiceminister Piotr Żuchowski przygotowuje się do spotkania z dziennikarzami. Wczoraj, zapowiadając konferencję prasową, zaapelował, aby „zaprzestać wszelkich jego [pociągu] poszukiwań, do chwili zakończenia oficjalnej urzędowej procedury, prowadzącej do zabezpieczenia znaleziska. W ukrytym pociągu – co do którego istnienia jestem przekonany – znajdować się mogą niebezpieczne materiały z czasów II wojny światowej. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że pociąg jest zaminowany”.
Nawet jeśli ktoś nie wierzy w skarby, po takim dramatycznym oświadczeniu musi zacząć się wahać.
Dzień jest piękny, słoneczny. Pojawiają się wszyscy – ekipy telewizyjne, prasa, poszukiwacze skarbów, autorzy książek oraz gapie. To dość niecodzienna konferencja, nie w ministerstwie, ale na jego dziedzińcu. Mikrofon stoi na trawie, zupełnie jak przed Białym Domem. Pracownicy resortu mówią, że jeszcze nie widzieli tutaj tylu kamer. Najważniejsze tematy nie gromadziły takich tłumów. Na wielu twarzach widać ironię, wielu śmieje się z pociągu od samego początku. Ale teraz sytuacja zmienia się diametralnie. Konferencję na temat znaleziska zwołuje przecież przedstawiciel polskiego rządu. Sprawa jest poważna. Ten sam minister, który w 2011 roku pisał do Piotra Lewandowskiego, że „organy państwa nie mogą brać udziału w poszukiwaniu skarbów, ponieważ będą się ośmieszać, a jednocześnie będzie to marnotrawienie publicznych pieniędzy”, teraz zamierza zabrać głos w sprawie skarbu! Niedowiarki mogą zaraz dostać prztyczka w nos.
Napięcie sięga zenitu.
Na wystąpienie Generalnego Konserwatora Zabytków czekają m.in. Robert Kudelski, współautor książek o grabieży dzieł sztuki w czasie II wojny światowej, Lech Zwirełło, człowiek orkiestra od lat archiwizujący informacje o zaginionych dobrach kultury, i Piotr Lewandowski. Trzej panowie – jakże różni od siebie – na temat pociągu mają jednak podobne zdanie. Kudelski i Lewandowski są przekonani na 200 procent, że nie istnieje. Zwirełło, który od ponad dwóch dekad szuka śladów zaginionych zabytków i depozytów, uważa, że – co prawda – coś mogło zostać w Wałbrzychu ukryte, ale raczej w innym miejscu. Zresztą do tego wątku jeszcze wrócimy. Na razie wiceminister Żuchowski, elegancki jak zwykle, podchodzi do mikrofonu. Wygłasza kilka okrągłych zdań i oświadcza:
– W przeszłości były zgłaszane podobne znaleziska, ale zawsze działo się to poprzez zgłoszenie ustne, ewentualnie spotkanie z pracownikiem Departamentu Ochrony Zabytków. Dzisiaj mamy sytuację taką, że uprawniona do tego kancelaria prawna zgłasza oficjalnie znalezienie owego pociągu. Dotychczas największymi przedmiotami, które były wskazywane jako znalezione, były pozostawione w trakcie wojny czołgi czy działa. Tutaj mówimy o pociągu, który ma mieć długość ponad 100 metrów, więc mówimy o znalezisku wyjątkowym. Wyjątkowa jest też tajemnica, w jaki sposób ten pociąg jest zabezpieczony.
A więc jest! Jednak jest! Złoty Pociąg istnieje! Kto ma być lepiej poinformowany niż Generalny Konserwator Zabytków?
Piotr Żuchowski tłumaczy:
– Rzecz, która wywołuje najwięcej emocji, to tajemnicza zawartość tego pociągu. Pociągi pancerne z czasów II wojny i te, które funkcjonowały w czasie działań wojennych, szczególnie te w obszarze obecnego Dolnego Śląska, były tak naprawdę wielkimi furgonami na torach, przewożącymi cenne rzeczy. Pojazdami, w których przewoziło się coś niezwykle cennego. Sama informacja, że jest to pociąg pancerny, jest wskazówką, że w tym pociągu mogą znajdować się bardzo istotne i ważne rzeczy. Niezależnie od emocji, pytań, niezależnie od całej temperatury związanej z poszukiwaniami i tym, co chcielibyśmy jak najszybciej wiedzieć, to jest sprawa, która wymaga szczególnie pieczołowicie przestrzeganej procedury. Sprawa została zgłoszona do ministra kultury i dziedzictwa narodowego ze względu na to, że mają się tam znajdować zabytki (…). Dopiero, kiedy dotrzemy do tego pociągu, będziemy mogli stwierdzić, jaka jest jego zawartość. Ten pociąg może zawierać zarówno kosztowności, które zostały wskazane przez znalazców, ale równie dobrze może zawierać niebezpieczne materiały z czasów II wojny. Mogą to być również archiwa, o których istnieniu wiedzieliśmy, a nigdy nie zostały odnalezione (…).
Z tyłu tłumu ktoś cicho prycha.
– Przecież to niemożliwe! Skąd minister wie to wszystko?
Generalny Konserwator Zabytków z pewnością nie słyszy tego prychnięcia, ale niemal w tej samej chwili odpowiada na te wątpliwości. Wyjaśnia, że przed oficjalnym zgłoszeniem w jego gabinecie dwukrotnie pojawiły się osoby, „które uchodziły jako upełnomocnione w tym zakresie”. Mówi, że widział dobrej jakości zdjęcie georadarowe pokazujące, jak wygląda pociąg.
Te ostatnie słowa są jak grom z jasnego nieba. Piotr Lewandowski i Robert Kudelski wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Zdjęcie georadarowe? Czy to znaczy, że ktoś robił w tamtym miejscu badania? Dowód rzeczywiście istnieje? Kudelski przyznaje, że choć w pociąg nie wierzył od początku, to i on na konferencję przyszedł pełen wątpliwości.
– Z jednej strony logika przeczyła istnieniu takiego transportu. Z drugiej strony uznałem, że skoro wypowiada się tak wysoki rangą urzędnik państwowy – w dodatku ktoś odpowiedzialny za ochronę dóbr kultury, a więc i za to, co zaginione – to może jednak wie o czymś, co przeczy mojej znajomości tematu i materiałom archiwalnym. Więc poszedłem na tę konferencję i oczekiwałem z napięciem na słowa sekretarza stanu.
Piotr Żuchowski, wysoko postawiony urzędnik państwowy, wydaje się wiedzieć więcej niż my wszyscy. Mówi spokojnie, bez emocji. To tylko utwierdza słuchających w przekonaniu, że jest coś na rzeczy.
– Moja wiedza jest taka, że tam jeszcze nikt nie dotarł po wojnie i informacja o tym, gdzie ten pociąg się znajduje, była informacją przekazaną ustnie przez osobę, która brała udział w schowaniu tego pociągu, i ta osoba na łożu śmierci przekazała taką informację ze szkicem, gdzie to ewentualnie jest. Taka jest nasza wiedza i brzmi to bardzo prawdopodobnie. (…) Jeżeli istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, a w moim przypadku jest to przekonanie w ponad 99 procentach, że istnieje taki pociąg i że ten pociąg jest zabezpieczony, mając na uwadze niebezpieczeństwo związane z tym, że będzie on poszukiwany przez pewne osoby na własną rękę, wydałem taki, a nie inny apel. Ponieważ jest dzisiaj gorączka, by ten pociąg znaleźć. (…) Myślę, że informacja ustna przekazana przez osoby, które skrywały pociąg, jest taka, że pociąg jest tak zabezpieczony, że tylko specjaliści, saperzy czy inne służby mogą wejść tam z pewną dozą bezpieczeństwa. (…) Ja widziałem platformy i widziałem działa, jest to jednoznacznie pociąg pancerny.
Ups… Umierający esesman – no bo kto mógł przeżyć ukrywanie takiego pociągu? – na łożu śmierci przekazuje bezcenną informację. Zupełnie jak na filmie. Starzec leży w luksusowym przyciemnionym wnętrzu. Drżącą ręką wskazuje jedną z osób stojących wokół łoża. Ktoś z rodziny – a może prawnik albo lekarz – pochyla się nad konającym i wraz z jego ostatnim oddechem przejmuje wielką tajemnicę. No tak, taki obrazek musi zadziałać na wyobraźnię. To trzeba będzie zgłębić. Ale przecież Piotr Żuchowski wspomina także o zdjęciu georadarowym, które wskazało mnóstwo szczegółów. Tyle że nikt nigdy nie słyszał o takim cudownym urządzeniu, na obrazie z którego widać lufy! Laikowi skan georadarowy przypomina dzieło impresjonisty z minimalistycznymi zapędami. To obraz złożony z warstw, które dopiero interpretuje profesjonalista. Ale tak na zdrowy rozum przedstawiciele rządu mają przecież wcześniej przygotowane wystąpienia na tak ważne konferencje. Sekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego z pewnością wie, co mówi.
– Słowa o pewności „na 99 procent” i o tym, że konserwator widział zdjęcia z georadaru, na których było widać skład, wagony i działa, które sam policzył, upewniły mnie, że logika i wiedza wyjdą z tej potyczki górą – konkluduje Kudelski.
Ostrzej patrzy na sprawę Tomasz Bonek, autor książek historycznych, w których obnaża działania władzy i muzealników w kwestiach zabytków.
– Tego pociągu nie ma – mówi po prostu.
W Internecie Generalny Konserwator Zabytków otrzymuje ksywkę: generalny poszukiwacz Złotego Pociągu.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem media na całym świecie przekazują informację: „Polski rząd potwierdza. Został znaleziony pociąg ze złotem nazistów”.
5
POCIĄG DO ZŁOTA
Marsze wyzwoleńcze zawsze się łączyły z gwałtownym skokiem dobrobytu władz wojskowych, partyjnych, a przede wszystkim – służb bezpieczeństwa.
Mark Sołonin, 22 czerwca 1941
Złoto nazistów. O tak, złoto pobudza wyobraźnię każdego czytelnika. Błyszczące sztaby leżące w setkach skrzyń odnalezionych przez Amerykanów pod koniec II wojny światowej w austriackiej kopalni Merkers – ten obrazek znają niemal wszyscy, którzy kiedykolwiek interesowali się historią II wojny światowej. Ale to tylko epizod, detal z wielkiego obrazu grabieży i nieszczęść. Ile naprawdę wiemy o „złocie nazistów”?
W kwietniu 1938 roku III Rzesza miała do dyspozycji rezerwy bankowe w wysokości 120 milionów dolarów w złocie. We wstępie książki Roberta Kudelskiego Zaginiony konwój SS znajduję ważną informację: „W ciągu sześciu lat trwania wojny Niemcy zgromadzili więcej ton złota, niż wyniosło dwudziestoczteroletnie wydobycie i przetworzenie tego kruszcu przez największych potentatów światowych – kraje Afryki Południowej (około 480 ton w latach 1976–2000)”.
Nie mogę się pohamować i sprawdzam dzisiejszy kurs złota. Mnożę przez 480 ton i wychodzi prawie 26 miliardów dolarów! Nie potrafię sobie nawet wyobrazić takiej sumy. Tymczasem, gdyby te 480 ton było jednym wielkim blokiem złota – powiedzmy sześcianem – każdy jego bok miałby 2,9 metra długości. Ot i cała marność świata. Taki niewielki blok, przez który zginęły miliony ludzi na świecie…
Opowieści o hitlerowskim złocie to w ogóle ciekawa sprawa. Na większości filmów fabularnych żołnierze transportujący złoto w sztabach z łatwością podnoszą ogromne skrzynie i równie łatwo przenoszą je z albo do skarbca. Tymczasem tona czystego złota to kostka, której krawędzie mają 37 centymetrów długości. Nie da się podnieść takiego ciężaru w dwie osoby. Złoto przetapiano w sztabki. Kilogramowa sztabka ma zaledwie 10 centymetrów długości, 4 centymetry szerokości i 12 milimetrów grubości. Skrzynie, w których je transportowano, musiały więc być odpowiednio małe.
Niemcy byli uzależnieni od złota. Potrzebowali go, aby się zbroić, od niego zależały losy wojny. Przejmowanie depozytów bankowych, okradanie więźniów w obozach koncentracyjnych, którym wyrywano nawet złote korony zębowe, nakładanie kontrybucji, ogołocanie muzeów i kościołów, w końcu zagarnięcie majątku ludności żydowskiej – amerykańscy i angielscy agenci wywiadu ustalili, że od końca 1940 roku do zakończenia wojny Niemcy przesłali do Szwajcarii prawie 400 ton złota! Do wielkiego podsumowania strat trzeba jeszcze dodać zbiory muzealne, kościelne, prywatne, tysiące zabytków, obrazów, książek, rzeźb, instrumentów.
Nazistowscy „kolekcjonerzy” zabierali, co tylko chcieli. W 2009 roku Nancy Yeide, amerykański historyk sztuki, była pracowniczka Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie, skatalogowała zbiory Hermanna Göringa, marszałka Rzeszy i dowódcy Luftwaffe. Okazuje się, że sam Göring zgromadził około 1800–1900 obrazów, o wiele więcej, niż dotąd przypuszczano. W Carinhall, ociekającej luksusem rezydencji w lasach na wschód od Berlina, zamierzał utworzyć muzeum uświetniające osiągnięcia Tysiącletniej Rzeszy, ale był to równocześnie dobry pretekst do złodziejstwa na własny koszt.
Marszałek nie zawsze miał dobre wyczucie trendów w sztuce. Ponad sto obrazów starych mistrzów wymienił na jednego fałszywego Vermeera, namalowanego jeszcze w latach 30. przez słynnego fałszerza van Meegerena. Często również pozbywał się odebranych żydowskim kolekcjonerom obrazów modernistów – dzieł „sztuki zdegenerowanej”. I tak za Pianistę i szachistę Matisse’a dostał antyczny akt.
Ale ta wielka grabież zaczęła się jeszcze przed wojną. Już w nocy przed przyłączeniem Austrii z 12 na 13 kwietnia 1938 Niemcy zamknęli granice, aby najbogatsi Żydzi nie mogli opuścić kraju. Majątki tych, którym udało się uciec wcześniej, m.in. barona Alfonsa Rothschilda, zostały skonfiskowane. Pozostali musieli w zamian za wizę oddać wszystko, co mieli, do Biura Emigracji Żydowskiej. Jego kierownikiem był Adolf Eichmann, późniejszy główny koordynator planu „ostatecznego rozwiązania”. Ktoś naiwnie mógłby pomyśleć, że ofiary wojny zostały ograbione już na samym początku konfliktu. Nie, grabież trwała przez cały czas. Jej ostatnim akordem był przejazd „węgierskiego złotego pociągu”. Pociąg z Wałbrzycha nie jest bowiem jedyny.
Pod sam koniec wojny, dokładnie w tym samym czasie, w którym miał zaginąć wałbrzyski skład, z Budapesztu wyjechały wagony pełne złota i innych skarbów. Faszystowski rząd Ferenca Szálasiego zmusił bowiem 800 tysięcy Żydów do oddania swoich kosztowności administracji państwa. Właściciele przekazywali cenne rzeczy w oznakowanych torbach i workach; każdy otrzymywał kwit. W drugim etapie akcji pozbawione majątku ofiary wyjechały do niemieckich obozów koncentracyjnych, głównie do Auschwitz. Zagrabione rzeczy zostały posortowane tak, że od tej pory nikt nie mógł wskazać ich właścicieli. Tuż przed wejściem Armii Czerwonej, w kwietniu 1945 roku, kosztowności zostały załadowane do 44 wagonów towarowych. Pociąg zaczął ucieczkę przed Rosjanami. Ruszył w kierunku Berlina. I jeżeli jakikolwiek pociąg można nazwać złotym, to ten taki naprawdę był.
Lista przedmiotów, które podróżowały do Niemiec, przypomina sezam. Złoto i złota biżuteria, kamienie szlachetne – w tym perły i diamenty – zegarki, obrazy, perskie dywany, srebrne zastawy, futra, aparaty fotograficzne, kolekcje znaczków, porcelany i monet. Starannie spakowane kryształy. W 1945 roku dobra te zostały wycenione na 350 milionów dolarów. Wiadomo, że jadący przez Węgry i Austrię pociąg zatrzymywał się co jakiś czas, a jego ładunek przejmowały ciężarówki. Skład dotarł do tunelu tauryjskiego w pobliżu Böckstein w Austrii. 11 maja 1945, trzy dni po bezwarunkowej kapitulacji Niemiec, odkryli go żołnierze amerykańskich sił okupacyjnych.
W – nazwijmy to – świecie idealnym jankesi powinni byli zabezpieczyć depozyty. I rzeczywiście, najpierw przetoczyli pociąg do Werfen, a następnie do Salzburga odległego od Werfen o 60 kilometrów. Ale tam, czując się bardzo pewnie, nie byli w stanie przezwyciężyć pokusy. Według dostępnych raportów w ręce wojskowych władz Stanów Zjednoczonych dostało się m.in.:
10 skrzyń ze złotem (każda ze skrzyń ważyła około 45 kilogramów),
1 skrzynia ze złotymi monetami o wadze około 100 kilogramów,
18 skrzyń ze złotą biżuterią – średnia waga każdej to 35 kilogramów,
32 skrzynie zawierające złote zegarki o wadze 30–60 kilogramów każda.
Tyle skarbów! Tyle pięknych rzeczy!
James Rorimer, oficer amerykańskiej formacji wojskowej zajmującej się ochroną i odzyskiwaniem dzieł sztuki (Monuments, Fine Arts and Archives Program), który był w Austrii w 1945 roku, kiedy oddziały amerykańskie zajęły Złoty Pociąg w Werfen, wspominał: „Werfen, było miejscem koncentracji wojsk niemieckich i sprzętu pomocniczego, wśród którego znajdowały się lżejsza broń i wiele uszkodzonych pojazdów wojskowych oraz ciężarówek. Na torach znajdowały się 52 wagony kryte, z których 20 zawierało pomniejsze łupy z terytorium Węgier. Aby zabezpieczyć je przed Rosjanami, którzy zbliżali się już dość szybko od wschodu, 42 węgierskich strażników pod dowództwem niemieckich żołnierzy z oddziałów SS konwojowało przerażającą mieszaninę złotych obrączek (w skrzyniach, których nie było w stanie podnieść 2 mężczyzn), mebli, pieniędzy, zegarków, diamentów, odzieży, węgla, kamienia budowlanego, pustych kanistrów, eksponatów pochodzących z Muzeum w Győr. Arpad Toldy, który nadzorował dostawę z Węgier, zdołał uciec wraz z inwentarzem zawartości pociągu zanim ten wpadł w ręce Amerykanów. Nie zazdrościliśmy majorowi Laughlinowi, oficerowi wykonawczemu z 15. Pułku 3. Dywizji XV Korpusu, który wraz z oficerem nadzoru mienia musiał podejmować decyzję, co zrobić z tak wielkim ładunkiem problemów. Rekomendowałem, aby wysyłać wszelkie materiały o wartości artystycznej do centrów zbiorczych dzieł sztuki w Salzburgu i Monachium”5.
Wystarczy spojrzeć na archiwalne zdjęcia – skrzynie pełne obrączek, dzieła sztuki, kunsztownie wykonane przedmioty codziennego użytku. Mark Clark, amerykański generał i Wysoki Komisarz w amerykańskiej strefie okupacyjnej w Austrii, którego próżność – jak pisał Alan Whicker, brytyjski dziennikarz, który w czasie II wojny światowej towarzyszył alianckiej armii – „była nadzwyczajna; mogłaby pobierać od niego nauki niejedna primadonna Hollywoodu”, podjął decyzję o tym, żeby dobrami z wagonów wyposażyć rezydencje zajmowane przez jego ludzi. Złoty Pociąg został teraz splądrowany przez pogromców nazistów, którzy po prostu obrabowali Żydów po raz drugi. Jeden z generałów zażądał np. do służbowej willi m.in. około dwustu wyrobów ze srebra i tyle samo sztuk wykwintnej porcelany.
Węgierska Rada Żydów i nowe władze węgierskie usiłowały jak najszybciej odzyskać skarby. Bezskutecznie. Amerykański rząd konsekwentnie odmawiał ich wydania. Większość walorów ze „złotego składu” sprzedano bądź zlicytowano w 1946 roku. Zysk (według „New York Times” wyniósł ponad 150 milionów dolarów) – na podstawie porozumień międzynarodowych – został przekazany Międzynarodowej Organizacji na Rzecz Uchodźców.
A teraz niespodzianka: amerykański rząd aż do 1998 roku utrzymywał w tajemnicy większość informacji o węgierskim składzie. Dopiero prezydent Bill Clinton powołał prezydencką komisję doradczą do spraw majątku ofiar Holokaustu. Co prawda w 2005 roku amerykański rząd przyznał różnym organizacjom żydowskim odszkodowanie, pieniądze zaś są wypłacane do dzisiaj, ale dobra ze Złotego Pociągu zostały tak rozproszone, że ich restytucja jest już dzisiaj nie do przeprowadzenia.
Czy to w ogóle możliwe, żeby gdzieś, ukryty pod ziemią, wciąż czekał taki właśnie pociąg? Skąd wzięłoby się to złoto? I czy jest w Wałbrzychu?
5 – J.J. Rorimer, Survival. The Salvage and Protection of Art in War, Nowy Jork, Aberlard Press, 1950, s. 155–156.
6
POCIĄG WIDMO
Stoi we mgle lokomotywa
mało widoczna, pot z niej spływa
Czy jest prawdziwa, poszukiwana
w jej środeczku złotem wypchana.
Fragment wiersza Bolesława Brzuchacza z Wałbrzycha o Złotym Pociągu
We wrocławskim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej zamawiam teczkę najczęściej chyba oglądaną przez wszystkich poszukiwaczy i dziennikarzy. Przeglądam nazwiska osób, które czytały te dokumenty; znam prawie wszystkich. Z karteczki, na którą należy się wpisać przed skorzystaniem z archiwów, można wiele wyczytać (o ile, oczywiście, wszyscy korzystający z teczek się tam wpisują). W ostatnim czasie zajrzała tu tylko jedna osoba – Tomasz Bonek, autor świetnej książki o wojennych tajemnicach klasztoru w Lubiążu i późniejszych hucpach związanych z poszukiwaniami, jakie zlecili tam generałowie Kiszczak i Jaruzelski.
Na stoliku przede mną leży jeden z najgrubszych zestawów dokumentów, jakie znajdują się w IPN-ie. Teczka, pełna nieco wymiętych kartek, ma prosty tytuł: Sprawa ewidencyjno-obserwacyjna nr 1491. Jakoś łatwo zapamiętuję ten numer. Gdyby potraktować go jak datę, to rok później Kolumb odkrył Amerykę. Nie liczę aż na taki sukces, ale kolejne kartki opatrzone klauzulą „Ściśle tajne” niosą nadzieję na coś ciekawego.
Teczka dotyczy Herberta Klosego, człowieka, który jako pierwszy opowiedział o „złocie Wrocławia”. To dokładnie ta sprawa, o której pisała „Gazeta Wyborcza” w pierwszych dniach złotej gorączki.
Klose to bohater zbiorowej wyobraźni. Człowiek, który powinien wiedzieć wszystko. Pod koniec wojny widywany w mundurze SS, zrzucił go wraz z kapitulacją Niemiec, przebrał się w cywilne ubranie i, udając Polaka, został na Dolnym Śląsku. Prowadził praktykę weterynaryjną, lecz i tak większość czasu zajmowały mu podejrzane zadania. Jego teczka pęka od „doniesień obywatelskich”, ubeckich sprawozdań, przesłuchań. Pierwsze dokumenty pochodzą z 1950 roku. Wiadomo, że należał do Hitlerjugend, od 1938 roku był w SA, a później w Verwaltungspolizei (policji administracyjnej). Herbert Klose zeznał, że 15 listopada 1944 został skierowany przez szefa policji do grupy, której zadaniem było znalezienie odpowiednich miejsc do ukrycia depozytów. Miał tam pojechać „wraz z pięcioma końmi”, pozostali uczestnicy udali się na rekonesans taksówkami. To pierwsza informacja, która powinna zwrócić uwagę, bo oznacza, że akcja miała ściśle tajny wymiar. W innym wypadku jej uczestnicy pojechaliby wozami służbowymi.
Poszukiwaczy najbardziej jednak interesują te fragmenty opowieści, które dotyczą miejsc ukrycia. Klose zeznaje, że pojechał oglądać potencjalne schowki, „ponieważ będzie ściągane złoto od ludności cywilnej oraz sklepów jubilerskich, które również trzeba ukryć. Złoto to faktycznie było ściągane tak, że zabierano złoto i dawano pokwitowania. (…) Złoto było złożone w prezydium policji. Skrzynie były żelazne i hermetycznie zamykane gumami. Również skrzynie były zamaskowane w ten sposób, aby nikt się nie zorientował, co się w nich znajduje, to były numerowane i było mówione, że znajdują się tam ważne akta, które zostaną ewakuowane do Drezna. (…) Wszystkich skrzyń żelaznych, hermetycznie zamykanych było 56. Były wykonane przez jedną firmę, tzn. jednego modelu, lecz różnej wielkości. Waga każdej skrzyni wynosiła 50–200 kg, z tym że sama skrzynka była bardzo ciężka”.
Z każdym dniem w prezydium policji przybywało skrzyń, z czasem miały też różne rozmiary. Klose zeznał, że w niektórych znajdowały się ważne dokumenty, m.in. akta policji, a także papiery wartościowe. Bardzo ciekawa jest informacja, że koło pomieszczeń, w których składowano te wszystkie rzeczy, przetrzymywano także więźniów. W ten sposób nawet sami strażnicy byli przekonani, że pilnują ludzi, a nie złota czy archiwów.
Upadek z konia sprawił, że Klose wziął udział tylko w rekonesansie i nie wiedział, gdzie dokładnie ukryte zostały te wszystkie rzeczy. Opowiadał natomiast, że niektóre pojedyncze skrzynie wsadzano do specjalnie wywierconych w skałach skrytek, które następnie zostały zawalone. Te „skarby Klosego” do dzisiaj nie zostały znalezione. Przynajmniej oficjalnie nic o tym nie wiadomo. Do historii eksploracji przeszły natomiast pod nazwą „złoto Wrocławia”.
Ale czy „złoto Wrocławia” rzeczywiście istniało? Badacze ciągle się o to spierają. Dolny Śląsk ma wiele legend o złocie. Tutaj każdy dom, każda cegła pielęgnuje swoją historię o skrytce, tajemnicy, skarbie. Na Dolnym Śląsku niemal każdy od czasu do czasu zapada na gorączkę złota. Na ogół nie jest niebezpieczna, wprost przeciwnie, sprawia, że chory częściej wychodzi na powietrze, maszeruje po lesie, rozmawia ze starszymi sąsiadami, o których wcześniej nie pamiętał. I choć gorączka atakuje czasami, to od 1945 roku trwa nieprzerwanie stan podgorączkowy.
Do 1944 roku Dolny Śląsk uznawano za najbezpieczniejszy rejon III Rzeszy. Nie docierały tu alianckie naloty bombowe, które w uprzemysłowionych rejonach Niemiec były codziennością już od dwóch lat. W 1943 roku zapadła więc decyzja, żeby właśnie na te tereny ewakuować część fabryk i zakładów przemysłowych. Kluczową dla niemieckiej machiny wojennej produkcję – fabryki łożysk kulkowych, samolotów myśliwskich i rakiet, a także ośrodki prowadzące badania nad nowymi rodzajami broni – lokowano w powstających właśnie podziemiach. Niemcy nie przypuszczali nawet, że ich świat może się całkowicie zawalić, przewidywali natomiast przejściowe problemy. Günther Grundmann, do 1945 roku konserwator zabytków prowincji dolnośląskiej, rozpoczął więc zabezpieczanie zabytków ruchomych przed nalotami i nieuchronnie zbliżającą się Armią Czerwoną.
Niemiecki urzędnik zdawał sobie sprawę, że musi ocalić przede wszystkim zbiory państwowe, czyli kolekcje muzeów i archiwa, ale także dzieła sztuki pochodzące z kościołów i innych obiektów sakralnych. Dodatkowo zajął się prywatnymi kolekcjami. Do 21 czerwca 1944 Grundmann zdążył zorganizować transporty do osiemdziesięciu miejsc, głównie dolnośląskich zamków i pałaców. I choć działał jak urzędnik – metodycznie i zgodnie z procedurami – to trzeba przyznać, że ta cała akcja może wzbudzać emocje. Od wywiezionego wtedy bogactwa aż kręci się w głowie. Wystarczy wymienić Warmątowice koło Legnicy, gdzie powędrowało kilkadziesiąt tysięcy monet z kolekcji numizmatycznej Miejskich Zbiorów Sztuki we Wrocławiu. W Cieplicach miały spocząć przedmioty ze skarbca katedry na Wawelu, z Wilanowa, Łazienek, Muzeum Narodowego w Krakowie. Swoje zbiory pakowały również uczelnie, instytuty badawcze i archiwa, a następnie ekspediowały w znacznie bezpieczniejsze miejsca. W ten sposób np. w wieży zamku w Bobolicach znalazło się czterysta egzotycznych – australijskich i afrykańskich – czaszek z kolekcji Hermanna Klaatscha, zmarłego w 1916 roku wybitnego antropologa i autora m.in. Mumii z Australii. Osoby, które zabezpieczały bądź ukrywały „skarby”, często ich tajemnicę zostawiały tylko dla siebie bądź dla kręgu zaufanych osób.
Bezpieczeństwo okazało się iluzją. Latem 1944 roku Armia Czerwona, osiągnąwszy linię Wisły i rejon Prus Wschodnich, stanęła u przedwojennych granic III Rzeszy. To, czego najbardziej obawiali się Niemcy, stało się faktem. Pierwszy sowiecki nalot na Wrocław został przeprowadzony 7 października 1944. Czas gwałtownie przyspieszył. Nadchodziła era chaosu.
Ze strzępów dokumentów i relacji wiadomo, że np. w 1944 roku jedna z grup SS wywiozła z Wrocławia 75 obrazów, które trafiły do Berlina. Świadkowie wspominają o transportach, o których milczy Grundmann. Niemal każde sudeckie miasteczko ma swoją historię o niemieckim konwoju, który pojawił się w nocy. Takiej historii zawsze towarzyszy opowieść o tym, że mieszkańcom nie wolno było wychodzić na ulicę, a nawet podglądać przez okno. Obładowane skrzyniami ciężarówki jechały w niewiadomym kierunku, rozlegał się wybuch, a po kilku godzinach puste już samochody wracały tą samą drogą. Tajemniczy ładunek został ukryty. Skarby znikły z powierzchni ziemi.
Jeżeli dokładnie wczytać się w te wszystkie opowieści, niemal zawsze depozyty, złoto, zabytki czy inne „skarby” wyjeżdżają na ciężarówkach. Czy to możliwe, żeby cenne przedmioty opuściły Wrocław w pociągu? Do tego w kwietniu 1945 roku, kiedy pierścień oblężenia miasta był już zamknięty?
We wrocławskim IPN-ie pracuje dr Bartosz Kruk. Jest specjalistą od dolnośląskiej kolei, doktoryzował się z niej i być może będzie w stanie odpowiedzieć na proste pytanie: czy w kwietniu 1945 roku stolicę Dolnego Śląska mógł opuścić pociąg wypełniony tajemniczym ładunkiem? Wrocław został zamieniony w twierdzę, Hitler rozkazał bronić dolnośląskiej stolicy za wszelką cenę, a już w styczniu rozpoczęła się wielka ucieczka cywili z miasta.
– Pociągi były cenne. Składy nie mogły przyjąć setek tysięcy uciekinierów, a Armia Czerwona stopniowo przełamywała niemiecką obronę. Dlatego wiele pociągów nie docierało do miejsc przeznaczenia znajdujących się głównie w Bawarii. Po 22 stycznia 1945 z Wrocławia wyjechać można było już tylko dwiema liniami kolejowymi: z Dworca Świebodzkiego przez Jaworzynę Śląską, Szczawienko, Jelenią Górę do Zgorzelca oraz z Dworca Głównego przez Sobótkę do Świdnicy – opowiada Bartosz Kruk.
A więc jednak! Gdyby pociąg wyjechał z Wrocławia w styczniu, mógłby przedostać się w kierunku Wałbrzycha. Ale później? Raczej już nie. W samym węźle wrocławskim zniszczonych zostało wtedy 300 kilometrów torów i około 500 rozjazdów.
Problem polega jednak na tym, że skoro – jak tłumaczył Tadeuszowi Słowikowskiemu kolejarz Schulz – znikało więcej pociągów, skąd pomysł, że ten, akurat ten konkretny, wyjechał właśnie w kwietniu? I skąd wiemy, że to właśnie on wiózł coś niezwykle ważnego? To wszystko jakoś nie trzyma się kupy, zupełnie jakby z zasłyszanych gdzieś opowieści powstała jedna, niby doskonała, ale łatwa do obalenia. W Muzeum Przemysłu i Kolejnictwa w Jaworzynie Śląskiej, 20 kilometrów od 65. kilometra, stoi wagon prawdziwego pociągu pancernego prawdopodobnie z początku XX wieku. Jego ściany od środka zostały wzmocnione grubą warstwą betonu. To nie pudełko zapałek. A przecież pancerne składy z czasów II wojny światowej były o wiele większe. Zastanawiam się tak normalnie, po babsku – jak schować pociąg, który ma ponad 100 metrów długości, jeśli jego wagony byłyby tak potężne?
– Ale po co ukrywać go w górach, kiedy Wałbrzych – jako ważny punkt na drodze ewakuacji – był dobrze skomunikowany z Zachodem i do wiosny 1945 roku Niemcy mieli wystarczająco dużo czasu, żeby wywieźć jakiś cenny ładunek, np. w kierunku Czech. Parowozy i elektrowozy były za drogie, żeby chować je w tunelu – podpowiada mi dr Stephan Kaiser, dyrektor Muzeum Ziemi Górnośląskiej w Ratingen. – Również losy wszystkich niemieckich pociągów pancernych z czasów II wojny światowej są dobrze znane.
Nie wiem, czy robi się bardziej tajemniczo, na pewno jakoś dziwnie.
7
SKARBOWA RULETKA
Jeszcze skóra na baranie, a już rzeźnik pije za nię.
Przysłowie
31 sierpnia 2015
Dzwoni znajomy wójt.
– Takie szczęście nas spotkało, Złoty Pociąg mamy, a ty nie wierzysz, że on istnieje – mówi z wyrzutem.
– To nie kwestia wiary, tylko wiedzy. Swoją drogą, bardzo bym chciała, żeby był – odpowiadam zgodnie z prawdą. Rozum ciągle walczy z nadzieją. I mnie udziela się ta gorączka złota.
– Oczywiście, że jest! Rosjanie i Żydzi chcą go nam już zabrać. To musi być. Oni wiedzą lepiej.
Zaglądam do Internetu. Rzeczywiście, wygląda na to, że ktoś zamierza nam to „szczęście” sprzątnąć sprzed nosa.
Wszystko dzieje się według schematu obowiązującego od kilku dni. Nikt jeszcze nie wie, z czego został upieczony ten tort, ale każdy jest przekonany, że będzie mu smakował. Roszczenia pojawiają się niemal tuż po wystąpieniu Generalnego Konserwatora Zabytków Piotra Żuchowskiego. Są czyny i są konsekwencje. Oświadczenie wiceministra, że „pociąg na 99 procent istnieje”, to pierwszy przełom w złotej sprawie. Temperatura wciąż rośnie, choć wydawać by się mogło, że już nic nie jest jej w stanie podnieść.
„Rosja chce położyć łapę na ładunku »złotego pociągu«” – grzmi niezależna.pl. „Ukradną Polsce ZŁOTY POCIĄG? Rosjanie i Żydzi wyciągają ręce po skarb” – alarmuje „Super Express”: „Rosyjski prawnik dowodzi, że ukryte przez nazistów skarby należą się Kremlowi i innym uczestnikom koalicji antyhitlerowskiej. Szef Światowego Kongresu Żydów nie ma wątpliwości, że powinny trafić w ręce jego ziomków. Tylko patrzeć, jak zgłoszą się Niemcy, bo przecież pociąg należał kiedyś do nich...”.6
Robert Singer, szef Światowego Kongresu Żydów, w oświadczeniu wydanym w Nowym Jorku podkreśla, że wartościowe przedmioty, które może kryć tajemniczy Złoty Pociąg, mogą pochodzić z grabieży żydowskiej własności: „W przypadku, gdyby nie odnaleźli się żadni spadkobiercy, jakiekolwiek złoto i inne znalezione rzeczy, będące własnością żydowskich rodzin lub firm, powinny trafić do polskich Żydów, którzy przetrwali, a nie otrzymali od Polski odpowiedniej rekompensaty za cierpienie i straty ekonomiczne, jakich doznali w czasie Holokaustu”.
– Mamy wielką nadzieję, że polskie władze podejmą właściwe kroki w tym zakresie – mówi Singer.
Na internetowej stronie The Israeli Project toczy się zażarta dyskusja o prawach własności do ładunku pociągu. Moderator, który rozpoczął wątek, zwraca uwagę, że w 1939 roku we Wrocławiu, z którego miał rzekomo wyjechać pociąg, mieszkało około dziesięciu tysięcy Żydów. Heather Gaskell, jedna z najbardziej aktywnych uczestniczek internetowej rozmowy, uważa, że skarb ze Złotego Pociągu powinien zostać przekazany:
„1) osobom, które przeżyły Holokaust, 2) dzieciom i potomkom tych, którzy ocaleli, 3) państwu Izrael, żeby ludność żydowska miała większą zdolność do obrony własnego kraju”.
Do Wałbrzycha dzwonią z konsulatu generalnego USA w Krakowie. Z „powodu presji amerykańskich środowisk żydowskich” proszą o informowanie na bieżąco, jak rozwijają się sprawy. Ale i zza wschodniej granicy wysuwa się żądania równego podziału łupów.
– Bez wątpienia mienie musi zostać opisane i udostępnione krajom uczestniczącym w antyhitlerowskiej koalicji. Przedstawiciele Rosji niewątpliwie powinni brać udział w odkrywaniu ładunku. Jeżeli to mienie zostało wywiezione z terytorium ZSRR, to dany ładunek zgodnie z prawem międzynarodowym musi zostać przekazany stronie rosyjskiej – dodaje rosyjski prawnik Michaił Joffe.
Ale Piotr Żuchowski uspokaja.
– Analiza naszych prawników jednoznacznie stwierdza, że jeśli nie pojawią się osoby, które będą mogły udowodnić swoje właścicielstwo pociąg i jego zawartość będzie własnością skarbu państwa.
Anna Żabska, dyrektor Centrum Nauki i Sztuki Stara Kopalnia w Wałbrzychu, wysyła do Małgorzaty Omilanowskiej, ówczesnej minister kultury i dziedzictwa narodowego, oraz do Andrzeja Czerwińskiego, ministra skarbu państwa, list zapewniający o gotowości przyjęcia pociągu i jego ekspozycji na terenie Centrum.
– Nie uważasz, że teraz kiedy przedstawiciel potwierdził, że Złoty Pociąg istnieje, ta cała sprawa nabrała wagi? – pyta mnie dziennikarka amerykańskiej telewizji.
Sytuacja rzeczywiście robi się coraz poważniejsza. Przynajmniej tak to wygląda z perspektywy światowych mediów. Zaraz po konferencji wiceministra Żuchowskiego prezydent Wałbrzycha Roman Szełemej wystąpił do wojewody o zwołanie sztabu kryzysowego. Prezydent poprosił również wojewodę o zabezpieczenie terenu, gdzie ma znajdować się pociąg, i sprawdzenie go pod względem saperskim, radiacyjnym i chemicznym. Oni COŚ muszą wiedzieć, inaczej nikt nie podejmowałby takich ruchów.
Dlatego teraz wszyscy z niecierpliwością czekają na konferencję prasową zapowiedzianą tym razem przez Tomasza Smolarza, wojewodę dolnośląskiego. Już wiemy, że pociąg jest, teraz wojewoda powie dokładnie gdzie. Skoro cały świat chce ukraść nasz skarb, prezydent z wojewodą z pewnością będą go bronić jak niepodległości.
Jest poniedziałek 31 sierpnia 2015. Powtarza się sytuacja z piątku. Tak jak w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w Dolnośląskim Urzędzie Wojewódzkim również stawiają się tłumy dziennikarzy. Przy mikrofonach wojewoda Tomasz Smolarz, prezydent Wałbrzycha Roman Szełemej i wojewódzka konserwator zabytków Barbara Nowak-Obelinda. Wszyscy czują, że to wyjątkowo ważna chwila. Historyczny moment.
Zaczyna pan wojewoda.
– Na podstawie dokumentów, które otrzymaliśmy, nie można jednoznacznie stwierdzić, że pociąg w tym miejscu, gdzie wskazują potencjalni znalazcy, istnieje.
– Nie zostały nam przekazane żadne materiały fotograficzne ani inne, poza nieczytelnymi, starymi mapami. W związku z powyższym nie możemy w żaden sposób potwierdzić istnienia niczego, co można byłoby nazwać Złotym Pociągiem – dodaje prezydent Wałbrzycha.
Jak to nie ma? Przecież jeszcze w piątek był!
Z takimi oświadczeniami jest jak ze sprostowaniami w prasie. Tekst, który się prostuje, na ogół pojawił się na pierwszej stronie gazety, natomiast sprostowanie – gdzieś małym druczkiem na końcu. Właściwie nikt go nie czyta. Wysokiej temperatury nie daje się zbić tak od razu, tym bardziej że wszyscy już zdążyli przyzwyczaić się do myśli o tym, że Złoty Pociąg istnieje. Nawet wojewoda nie jest w stanie zniszczyć marzeń – gospodarz regionu informuje, że wojsko sprawdzi „podejrzane miejsce” za pomocą georadaru. Wniosek w tej sprawie wędruje do Ministerstwa Obrony Narodowej.
1 września Tomasz Siemoniak, ówczesny minister obrony narodowej, wyraża zgodę na użycie sił zbrojnych w miejscu, gdzie ma się znajdować Złoty Pociąg. Polscy żołnierze nie idą na wojnę, na razie mają wykonać jedynie rekonesans. Jednak nawet te nieznaczne ruchy wojsk obserwuje z niepokojem Antoni Macierewicz, poseł PiS i obecny szef Ministerstwa Obrony Narodowej.
Na swoim profilu na Facebooku pisze:
„Tomasz Siemoniak posłał wojsko do Wałbrzycha, by podtrzymać złudzenia i nadzieje mieszkańców na odnalezienie Złotego Pociągu i na hossę turystyczną. Minister reklamuje Złoty Pociąg jako rekompensatę dla Wałbrzycha za zniszczenie kopalń na początku lat 90. XX wieku, a zapomina, że był wówczas ważnym działaczem UW i KLD, które podejmowały te decyzje. Gwoli wyjaśnienia – Tomasz Siemoniak, minister obrony narodowej, przygotowywał się do startu w wyborach parlamentarnych z listy Platformy Obywatelskiej. Jest »jedynką« właśnie w Wałbrzychu. Siemoniak musi wiedzieć, że Złotego Pociągu nie ma, musi mieć dostęp do dokumentów St. Żelichowskiego, G. Kołodki i G. Czempińskiego, którzy zajmowali się tą sprawą jeszcze w latach 90.”.
Tą wypowiedzią Antoni Macierewicz wywołuje duchy.
6 – Ukradną Polsce Złoty Pociąg?, „Super Express”, 31.08.2015.