Złoty pociąg. Krótka historia szaleństwa - Joanna Lamparska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Złoty pociąg. Krótka historia szaleństwa ebook i audiobook

Joanna Lamparska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

78 osób interesuje się tą książką

Opis

10. rocznica gorączki złotego pociągu

 

Z Wrocławia w kierunku Wałbrzycha wyrusza pociąg III Rzeszy. Nikt nie wie, jaki ładunek znajduje się w jego wagonach. Złoto? Platyna? Tajne dokumenty? Niebezpieczne chemikalia? A może dzieła sztuki zrabowane przez nazistów podczas II wojny światowej? Transport znika jednak w tajemniczych okolicznościach i nigdy nie dociera do stacji docelowej. Związana z nim historia obrasta coraz bardziej fantastycznymi legendami…

W 2015 roku dwóch poszukiwaczy skarbów wskazuje potencjalne miejsce ukrycia pancernego składu. Na dobre rozpoczyna się „gorączka złotego pociągu”. Do Wałbrzycha zjeżdżają wszyscy: przedstawiciele mediów, zawodowi eksploratorzy, przypadkowi turyści… Każdy chce dokonać wielkiego odkrycia, lecz do dziś sprawa ta owiana jest aurą nieprzeniknionej tajemnicy.

Właśnie mija dziesięć lat, odkąd niemal cała Polska wzięła udział w szaleńczych poszukiwaniach wojennych kosztowności. Temat ten wciąż rozpala wyobraźnię całego narodu. I nadal pozostaje nierozstrzygnięty.

Joanna Lamparska w swoim reportażu tropi i weryfikuje mity, które na przestrzeni lat narastały wokół tych wydarzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 29 min

Lektor: Karolina Kalina
Oceny
4,5 (11 ocen)
8
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karusia1986

Dobrze spędzony czas

po pierwsze: jak to? to już 10 lat? po drugie: bardzo ciekawa pozycją, ciekawie było poznC szczegóły tamtych wydarzeń, barwne postaci i historyczne ciekawostki. po trzecie: jako mieszkanka Dolnego Śląska wychowana na sowiogorskich legendach wierzę, że ten pociag gdzieś jest;)
00
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę warto przeczytać A tak w ogóle ciekawe czy ten pociąg naprawdę istnieje
00



Ty­tuł: Złoty po­ciąg. Krótka hi­sto­ria sza­leń­stwa

Co­py­ri­ght © Jo­anna Lam­par­ska, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Agnieszka Uciń­ska

Ko­rekta: erte

ISBN 978-91-8076-603-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Ta książka jest kro­niką skar­bo­wych wy­pad­ków, do któ­rych do­szło w Pol­sce w 2015 roku.

TAJNY IN­FOR­MA­TOR

Ter­min stwo­rzony na po­trzeby tej książki. To po­stać zle­piona z praw­dzi­wych osób, które nie chciały się ujaw­nić; twier­dzą, że mają wy­jąt­kowe in­for­ma­cje o ukry­tych skar­bach oraz pod­zie­miach, i uwa­żają, że są za­gro­żone z po­wodu swo­jej wie­dzy. Tajni In­for­ma­to­rzy czę­sto cier­pią na go­rączkę złota, a ich wie­dza po­cho­dzi nie­kiedy nie z tego świata.

1

WIO­SENNA LE­GENDA

Czy to jest praw­dziwe, nie wiem, pi­szę tylko, co się opo­wiada.

He­ro­dot

Po­nura ko­lumna ucie­ki­nie­rów opusz­czała Wro­cław, zna­cząc drogę ty­sią­cami tru­pów. Zima 1945 roku była wy­jąt­kowo ciężka. W ni­skiej tem­pe­ra­tu­rze lu­dzie za­ma­rzali nie­mal w mar­szu, ich ciała zo­sta­wały na środku drogi. Inni nie zwra­cali na nie uwagi. Front zbli­żał się w za­wrot­nym tem­pie. Nad­cho­dzili So­wieci. Niemcy w po­pło­chu pa­ko­wali swoje skarby, każdy za­bie­rał ze sobą naj­cen­niej­sze rze­czy. Ale i duże in­sty­tu­cje mu­siały za­bez­pie­czyć waż­niej­sze przed­mioty, ar­chiwa, do­ku­menty. Od­działy SS wy­wo­ziły w nie­zna­nym kie­runku ja­kieś skrzy­nie, Gün­ther Grund­mann, kon­ser­wa­tor za­byt­ków pro­win­cji dol­no­ślą­skiej, eks­pe­dio­wał poza mia­sto ostat­nie za­bytki.

Dnia 12 kwiet­nia Hi­tler roz­ka­zał bro­nić Wro­cła­wia do końca. Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie z mia­sta od­je­chał spe­cjalny opan­ce­rzony po­ciąg. Nie wia­domo, co wiózł, być może ja­kieś de­po­zyty, może do­ku­menty, broń, gazy bo­jowe albo wro­cław­skie złoto. Ce­lem po­dróży był Wał­brzych, ale skład ni­gdy nie po­ja­wił się w tej miej­sco­wo­ści. Prze­je­chał przez Świe­bo­dzice i prze­padł przed ko­lejną, od­da­loną za­le­d­wie o osiem ki­lo­me­trów, sta­cją Wał­brzych-Szcza­wienko. Z ca­łym ła­dun­kiem roz­pły­nął się w po­wie­trzu gdzieś po­mię­dzy dwoma punk­tami ozna­czo­nymi jako 61. i 65. Ki­lo­metr trasy Wro­cław–Wał­brzych.

Jest po­szu­ki­wany do dziś.

2

JAK UKRYĆ PO­CIĄG?

– Pani wie, dla­czego nie mogą zna­leźć tego Zło­tego Po­ciągu? Bo go czymś przy­kryli, żeby nie wi­działy go urzą­dze­nia.

– Skąd pani to wie?

– Bo jak kie­dyś prze­my­cali z Ro­sji złoto, to wi­dzia­łam, jak owi­jali je w kalkę, i po­tem ża­den wy­kry­wacz ich nie zna­lazł. Ja z córką też prze­my­ca­łam, ale ja – pro­szę pani – mia­łam kalkę. Owi­nę­łam w nią pier­ścionki i u wszyst­kich w po­ciągu zna­leźli złoto, tylko nie u mo­jej córki. Pod kalką złota nie czuć.

Frag­ment roz­mowy pod­czas spo­tka­nia z czy­tel­ni­kami

25 sierp­nia 2015

Tajny In­for­ma­tor znowu na­daje. W świe­cie szpie­gów ama­to­rów ozna­cza to, że prze­ka­zuje in­for­ma­cję SMS-em.

„W War­sza­wie od­była się tajna na­rada do­ty­cząca składu za­ko­pa­nego koło Wał­brzy­cha. Po­ciąg jest pan­cerny i cho­dzi tu o bez­pie­czeń­stwo na­ro­dowe. Jest po­dej­rze­nie, że skład może być obiek­tem, który Niemcy ukryli, aby nie do­stał się w ręce So­wie­tów. To nie zna­czy, że ni­czego tam nie ma. Jest opcja, że może to być osprzęt z fa­bryki z Wro­cła­wia, gdzie na­zi­ści pra­co­wali nad la­ta­ją­cym spodkiem Hau­nebu z na­pę­dem an­ty­gra­wi­ta­cyj­nym. Rów­nie do­brze może tam być kil­ka­set ton złota albo gazy bo­jowe z Brzegu Dol­nego. Nie do pu­bli­ka­cji. Tajne”.

Ro­zu­miem, że tajne. W końcu in­for­ma­tor jest tajny. Na­rada była tajna. Od pew­nego czasu wszystko jest tajne ła­mane przez po­ufne. Mija do­kład­nie ty­dzień od mo­mentu, kiedy jak grom z ja­snego nieba po­ja­wiła się wia­do­mość, że w trze­wiach Wał­brzy­cha – ni­czym mi­tyczny po­twór – drze­mie po­ciąg z cza­sów II wojny świa­to­wej. Świat osza­lał.

Za­częło się 18 sierp­nia 2015. Le­niwy po­ra­nek nie obie­cy­wał ni­czego po­nad nie­zno­śny upał, a jed­nak nie­mal o świ­cie ode­zwał się pierw­szy te­le­fon. Dzwo­niła Syl­wia Jur­giel z Pol­skiego Ra­dia Wro­cław.

– Dwóch go­ści z Wał­brzy­cha wła­śnie zgło­siło, że wie­dzą, gdzie jest za­ko­pany nie­miecki po­ciąg pe­łen złota. Sko­men­tu­jesz?

– Syl­wia, wiesz, ilu Zło­tych Po­cią­gów szuka się na Dol­nym Ślą­sku? To ja­kaś wa­ka­cyjna bzdura – ro­ze­śmia­łam się.

– OK, po­wtó­rzę w re­dak­cji. Może rze­czy­wi­ście damy so­bie z tym spo­kój.

Po pię­ciu mi­nu­tach re­por­terka ode­zwała się po­now­nie.

– Ra­dio Eska już to robi, Ze­tka też. To my też mu­simy. Sko­men­tu­jesz?

O „za­gi­nio­nym po­ciągu” sły­sza­łam od dziecka. Ileż to osób było już na jego tro­pie? Sama na­wet bra­łam udział w jego po­szu­ki­wa­niach. Ale to prze­cież le­genda. Nie­mal każdy w niego wie­rzy, choć nikt go ni­gdy nie wi­dział. Jest jak po­twór z Loch Ness, Wał­brzych bez tego składu to jak Bursz­ty­nowa Kom­nata bez bursz­tynu, co jed­nak nie zna­czy, że można go so­bie tak po pro­stu „zgło­sić”. „Za­gi­niony po­ciąg” na­leży prze­cież do wszyst­kich, chyba że… Chyba że… ktoś rze­czy­wi­ście w końcu go od­na­lazł. Tylko jak ten cho­lerny far­ciarz to zro­bił? I, przede wszyst­kim, kiedy?

Syl­wia za­częła tłu­ma­czyć. Wał­brzy­ski por­tal da­minfo.pl do­tarł do zło­żo­nego pięć dni wcze­śniej w Sta­ro­stwie Po­wia­to­wym w Wał­brzy­chu za­wia­do­mie­nia o „zna­le­zie­niu (…) po­ciągu pan­cer­nego z cza­sów II wojny świa­to­wej”. Od razu po­wiało sen­sa­cją, tym bar­dziej że zna­lazcy do­ma­gali się na­grody. To nie była już fan­ta­styczna po­gło­ska o ja­kimś tam skar­bie, tu wszystko było czarno na bia­łym. Pi­smo w imie­niu dwóch ano­ni­mo­wych zna­laz­ców zło­żył radca prawny Ja­ro­sław Chmie­lew­ski, były se­na­tor Prawa i Spra­wie­dli­wo­ści.

Praw­nik po­da­wał in­try­gu­jące szcze­góły: „Po­ciąg ten za­wiera praw­do­po­dob­nie do­dat­kowe urzą­dze­nia w po­staci dział sa­mo­bież­nych, usta­wio­nych na plat­for­mach. Po­ciąg mie­ści w so­bie także przed­mioty war­to­ściowe, cenne ma­te­riały prze­my­słowe oraz kruszce szla­chetne”.

Ta­kie in­for­ma­cje mogą po­cho­dzić je­dy­nie od na­ocz­nego świadka bądź z do­brej do­ku­men­ta­cji. Nie po­wiem, po­czu­łam ukłu­cie za­zdro­ści. Po­czuł je każdy, kto kie­dy­kol­wiek in­te­re­so­wał się ta­jem­ni­cami prze­szło­ści. Niech pierw­szy rzuci ka­mie­niem ten, kto ni­gdy nie ma­rzył o zna­le­zie­niu skarbu. I to jesz­cze ta­kiego.

– Mogę ci je­dy­nie prze­ka­zać le­gendę o po­ciągu za­gi­nio­nym koło Wał­brzy­cha, bo w zgło­sze­niu cho­dzi pew­nie o ten skład – po­wie­dzia­łam Syl­wii. Opo­wie­dzia­łam więc o po­ciągu, który w kwiet­niu 1945 roku miał za­paść się pod zie­mię gdzieś koło Wał­brzy­cha. Po­dobno – w ta­kich hi­sto­riach wszystko jest moż­liwe – zo­stał ukryty w tu­nelu, do któ­rego wej­ście Niemcy po­tem za­ma­sko­wali. W wa­go­nach znaj­do­wało się m.in. po­nad 300 ton złota. Skąd to wiem? To prze­cież je­den z dol­no­ślą­skich mi­tów, wszy­scy wie­dzą, że było tam 300 ton złota i że po­ciąg opu­ścił Wro­cław w 1945 roku. Tak samo, jak wszy­scy su­ge­rują, że po­ciąg zo­stał ukryty na wy­so­ko­ści 61. ki­lo­me­tra trasy ko­le­jo­wej z Wro­cła­wia do Wał­brzy­cha. To oko­lice wiel­kiego fol­warku, który kie­dyś na­le­żał do po­bli­skiego zamku Książ.

W me­diach i w śro­do­wi­sku po­szu­ki­wa­czy za­wrzało. Tyle bo­gac­twa za­ko­pa­nego pod zie­mią! Trzy­sta ton złota! Ga­ze­towe na­główki krzy­czały od pierw­szego dnia: Pod­ziemny skar­biec w Pol­sce!, Na­zi­stow­skie sztaby cze­kają na od­kryw­ców, Złoto dla wy­trwa­łych!

Naj­wię­cej szcze­gó­łów po­da­wała „Ga­zeta Wy­bor­cza”, po­sił­ku­jąc się zna­nymi każ­demu po­szu­ki­wa­czowi skar­bów opo­wie­ściami: „We­dług róż­nych źró­deł w wa­go­nach Zło­tego Po­ciągu znaj­do­wały się złoto Wro­cła­wia, Bursz­ty­nowa Kom­nata, część de­po­zy­tów Cen­tral­nego Banku Rze­szy, dzieła sztuki zra­bo­wane w Pol­sce i Ro­sji, ewen­tu­al­nie tajne ar­chiwa III Rze­szy. Cho­ciaż brzmi to nie­praw­do­po­dob­nie, to pierw­sza z opcji jest cał­kiem moż­liwa.

Złoto Wro­cła­wia to skrzy­nie z de­po­zy­tami miej­skich ban­ków. W 1944 roku mi­ni­ster­stwo fi­nan­sów III Rze­szy wy­dało za­rzą­dze­nie, aby cała lud­ność Dol­nego Ślą­ska »za­bez­pie­czyła« swoje oszczęd­no­ści. (…) Na li­ście od­no­to­wano 56 me­ta­lo­wych skrzyń o wa­dze od 50 do 200 ki­lo­gra­mów, z wie­kami uszczel­nia­nymi gumą. I wiele mniej­szych, drew­nia­nych. Było ich tak dużo, że stały rów­nież na ko­ry­ta­rzach wyż­szych pię­ter. (…) Niemcy za­pa­ko­wali skarb do po­ciągu. Ich składy po­sia­dały działa prze­ciw­lot­ni­cze, a zbom­bar­do­wane tory ła­two można było na­pra­wić. W każ­dym wa­go­nie mo­głoby się zmie­ścić na­wet 20 ton kosz­tow­no­ści”1.

W ciągu kilku dni dzien­ni­ka­rze wy­peł­nili po brzegi wa­gony wał­brzy­skiego po­ciągu wszel­kimi moż­li­wymi do wy­obra­że­nia skar­bami. De­po­zyty z końca II wojny świa­to­wej! Sztabki ozna­czone swa­styką! Może sama Bursz­ty­nowa Kom­nata!

– Zna­lazcy mu­szą COŚ wie­dzieć – tłu­ma­czyły me­dia – skoro ich radca prawny wnio­skuje o przy­zna­nie dzie­się­ciu pro­cent war­to­ści ewen­tu­al­nego zna­le­zi­ska.

W eks­pre­sowo krót­kim cza­sie, nie­mal z mi­nuty na mi­nutę, za­gi­niony po­ciąg stał się Zło­tym Po­cią­giem. I tak mu zo­stało do końca tej sprawy. Za­gra­niczna prasa po­szła na­wet o krok da­lej: to „nazi gold train” – skład ze zło­tem na­zi­stów. Le­genda stała się me­dial­nym fak­tem.

Kim są od­krywcy? Dla­czego nie chcą się ujaw­nić? Na tym eta­pie rów­nież na­zwi­sko Ja­ro­sława Chmie­lew­skiego, ich radcy praw­nego, nie­wiele pod­po­wia­dało. Były se­na­tor Prawa i Spra­wie­dli­wo­ści, czło­wiek z sze­ro­kimi ko­nek­sjami, ni­gdy do­tąd nie po­ja­wiał się na „skar­bo­wej gieł­dzie”. On wła­śnie za po­śred­nic­twem por­talu onet.pl po­in­for­mo­wał, że jego klienci to dwaj męż­czyźni – Po­lak i Nie­miec.

„To nie są osoby młode, ja­kieś przy­pad­kowe, ani ty­powi »łowcy skar­bów«. Są bar­dzo kom­pe­tentni, wy­kształ­ceni. Za­rę­czam, że to są po­ważni lu­dzie. Pra­cują w Pol­sce, płacą tu po­datki. Dys­po­nują dużą wie­dzą hi­sto­ryczną, fa­chową (...). Mogę po­wie­dzieć, że moi klienci są bar­dzo scep­tyczni, że to jest wła­śnie ten słynny po­ciąg, na któ­rym zo­stało zde­po­no­wane złoto, inne cenne przed­mioty. Z całą jed­nak pew­no­ścią in­for­ma­cja o od­na­le­zie­niu pan­cer­nego składu mie­rzą­cego około 120–150 me­trów jest wia­ry­godna, to wy­nika z da­nych tech­nicz­nych. (…) To może być pu­sty skład, po­ciąg pan­cerny ma­jący po pro­stu war­tość hi­sto­ryczną”2.

Za­raz, o co tu cho­dzi? W pi­śmie radca prawny in­for­muje o cen­nych krusz­cach, te­raz mówi, że po­ciąg może być pu­sty. Skąd wie, że skład ma po­nad 100 me­trów dłu­go­ści? I w końcu – do dia­bła! – jak można ukryć po­ciąg, który ma 150 me­trów dłu­go­ści?! Scho­wać go tak, jak dzieci cho­wają za­bawki? Prze­cież po­ciąg to nie igła w stogu siana, to wielka ma­szyna, która zaj­muje mnó­stwo miej­sca.

Po ty­go­dniu od wy­bu­chu tej po­cią­go­wej bomby Tajny In­for­ma­tor nie ustaje w prze­ka­zy­wa­niu in­for­ma­cji. W pod­nie­ce­niu szep­cze w słu­chawkę:

– Ci dwaj go­ście, co to zgło­sili, mają prze­chla­pane. In­te­re­suje się nimi wy­wiad i kontr­wy­wiad. Ten po­ciąg to ty­ka­jąca bomba. Ich praw­nik nie ma le­piej. Musi się strzec.

Od rana do wie­czora ury­wają się te­le­fony. Zna­jomi, przy­ja­ciele, ko­le­dzy, któ­rych nie wi­dzia­łam od pod­sta­wówki. Głów­nie ci, któ­rzy ni­gdy, prze­nigdy nie uwie­rzy­liby, że gdzieś pod zie­mią może znaj­do­wać się wy­peł­niony zło­tem po­ciąg.

Dzwoni ko­le­żanka z Opola.

– Mój tato wi­dział cię w te­le­wi­zji. Gra­tu­la­cje! Na­le­żało ci się!

– Ale co? – py­tam nieco oszo­ło­miona.

– No jak to, co?! Po­dobno zna­la­złaś Złoty Po­ciąg!

Po­woli, nie­po­strze­że­nie nad­cho­dzi pol­ska go­rączka złota. Tro­chę nie­sforna, tro­chę nie­bez­pieczna, a na pewno zu­peł­nie nie­prze­wi­dy­walna. Czas na atak i za­in­fe­ko­wa­nie ofiar wy­brała do­sko­nale. Na świe­cie nic się nie dzieje, do­piero za chwilę wy­buch­nie kry­zys zwią­zany z uchodź­cami. Do tego nad­cho­dzą wy­bory par­la­men­tarne. Przy bla­sku złota naj­ła­twiej można się ogrzać.

1 – J. Dzi­kow­ska, Złoty po­ciąg spod Wał­brzy­cha. Co w nim jest?, wy­bor­cza.pl, Wro­cław 23.08.2015.

2 – Kim są „łowcy skar­bów”, któ­rzy wpa­dli na trop za­gi­nio­nego po­ciągu na Dol­nym Ślą­sku? Czy szy­kuje się sen­sa­cja na mię­dzy­na­ro­dową skalę?, onet.pl, 18.08.2015, wy­wiad udzie­lony Mag­da­le­nie Za­gale.

3

SKĄD SIĘ BIORĄ ZŁOTE PO­CIĄGI

Otto Sko­rzeny, Hans Kloss i Her­mann Brun­ner ra­zem so­bie ten po­ciąg za­ko­pali.

Fo­rum onet.pl

Wie­kowe miesz­ka­nie w po­bliżu Ko­mendy Miej­skiej Po­li­cji w Wał­brzy­chu mie­ści się na par­te­rze sza­rej ka­mie­nicy. Cztery po­koje z kuch­nią i wą­ską ła­zienką. W środku wszystko przy­pró­szył kurz czasu. Te­le­fon w ciem­nym ko­ry­ta­rzu pa­mięta jesz­cze lata 80. W naj­więk­szym po­koju wisi por­tret Pił­sud­skiego i zdję­cia Jana Pawła II. Na błysz­czą­cych re­ga­łach stoją fo­to­gra­fie go­spo­da­rzy od­bie­ra­ją­cych od pre­zy­denta Wał­brzy­cha me­dale z oka­zji pięć­dzie­się­cio­le­cia po­ży­cia mał­żeń­skiego. Pani w nie­bie­skiej sukni i ze sta­ran­nie ucze­sa­nymi si­wymi wło­sami to Le­oka­dia Sło­wi­kow­ska. Ele­gancki dżen­tel­men obok to pan Ta­de­usz, jej mąż. Pa­cjent Zero. To on jako je­den z pierw­szych do­stał skar­bo­wej go­rączki i za­czął nią za­ra­żać oto­cze­nie. Bez jego za­pału i de­ter­mi­na­cji nie by­łoby te­raz Zło­tego Po­ciągu, ta­jem­ni­czych zna­laz­ców, a pani Le­oka­dia nie mia­łaby komu po­ka­zy­wać kó­łek na czole, gdy jej mąż opo­wiada o ko­lej­nej ta­jem­nicy. Te kółka to taki ro­dzaj de­spe­ra­cji, oka­zy­wa­nej na ogół przez ko­biety, któ­rym przy­pa­dło wieść ży­cie u boku pa­sjo­nata.

Jo­wialny star­szy pan, nie­mal za­wsze w ma­łym ka­pe­lu­siku, mimo kło­po­tów ze zdro­wiem bez prze­rwy jest w ru­chu. Mówi szybko, cha­otycz­nie, cią­gle wstaje i siada. Na­gle roz­sy­puje przede mną sterty do­ku­men­tów. Od chwili gdy wy­bu­chła afera ze Zło­tym Po­cią­giem, drzwi jego domu pra­wie się nie za­my­kają. To prze­cież Ta­dziu – jak mó­wią do niego przy­ja­ciele – pierw­szy wpadł na trop po­ciągu.

– Nie mia­łem dziś do­brej nocy, pani Asiu – oświad­cza, krzą­ta­jąc się po po­koju. – Ka­szankę zja­dłem wczo­raj i ja­koś tak źle się czuję. Ogo­li­łem się dla pani. Wie pani, ten za­wia­dowca to mi po­wie­dział, że te po­ciągi, co je­chały do Wał­brzy­cha, a po­tem zni­kały, to on, pro­szę pani…

Pan Ta­dziu z szyb­ko­ścią ka­ra­binu ma­szy­no­wego za­raz za­cznie opo­wia­dać o ta­jem­nicy, którą tropi od lat. Tak na­prawdę setki dzien­ni­ka­rzy na­pi­sało już o niej setki ar­ty­ku­łów. Każdy jest taki sam, a jed­no­cze­śnie inny. Róż­nią się szcze­góły – tak jakby re­por­te­rzy ule­piali wła­sne hi­sto­rie z tej, którą przed­sta­wia pan Sło­wi­kow­ski. Nie dzi­wię się, Dzia­dek Ta­dziu – jak mówi o nim pani Le­oka­dia, krę­cąc dło­nią kółko (tym ra­zem gdzieś koło ucha) – opo­wiada głów­nie to, co chce. Cza­sem nie słu­cha na­wet py­tań. Dla­tego pro­szę go, żeby opo­wie­dział mi całe ży­cie, ka­wa­łek po ka­wałku, w od­po­wied­niej ko­lej­no­ści, to po­może mi upo­rząd­ko­wać fakty.

Pan Ta­dziu jest za­sko­czony. Ma mó­wić nie tylko o po­ciągu? Na­gle wszystko się zmie­nia. Chaos za­stę­puje spo­kój, ury­wane wątki, z któ­rych mój roz­mówca jest znany, za­czy­nają się skle­jać w opo­wieść. Lata, któ­rych nie mogę pa­mię­tać, prze­su­wają się jak ob­razy w sta­rym ki­nie. Chory star­szy pan wkłada ze­psute dru­ciane oku­lary.

– Wi­dzi pani, urwały mi się. Nie ma kiedy pójść na­pra­wić, tyle się dzieje, tyle się dzieje...

Dziad­ko­wie Ta­de­usza Sło­wi­kow­skiego zgi­nęli pod­czas I wojny świa­to­wej, prze­żył ją na­to­miast brat babci ze strony mamy, ar­cy­bi­skup Alek­san­der Ka­kow­ski. Znany z od­wagi i kon­ser­wa­tyw­nych po­glą­dów du­chowny, syn po­wstańca stycz­nio­wego, za­sły­nął tym, że jako je­den z za­le­d­wie trzech dy­plo­ma­tów nie opu­ścił za­gro­żo­nej sto­licy przed bi­twą war­szaw­ską w 1920 roku.

W 1931 roku oj­ciec Ta­de­usza Sło­wi­kow­skiego wy­je­chał do Fran­cji do pracy w ko­palni. Po czte­rech mie­sią­cach ścią­gnął do sie­bie żonę w ciąży i star­sze dzieci. Tam przy­szedł na świat Ta­de­usz.

We Fran­cji Sło­wi­kow­scy zo­stali po­nad sześć lat. Byli dużą ro­dziną – Ste­fa­nia Sło­wi­kow­ska uro­dziła dwie córki i czte­rech sy­nów. Po po­wro­cie z Fran­cji oj­ciec ku­pił „broszkę”, czyli do­rożkę, i dzięki niej utrzy­my­wał bli­skich. Za­miesz­kali w Mła­wie. W 1939 roku oj­ciec po­szedł na front, po­tem tra­fił do obozu je­niec­kiego, ale udało mu się szczę­śli­wie wró­cić do ro­dziny.

1 stycz­nia 1943 nie było go w domu. Kiedy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi, w miesz­ka­niu znaj­do­wała się tylko mama Ta­de­usza i jego naj­star­szy brat. To na­tar­czywe pu­ka­nie nie zo­sta­wiało miej­sca na wąt­pli­wo­ści. Ste­fa­nia Sło­wi­kow­ska otwo­rzyła, w progu stali funk­cjo­na­riu­sze ge­stapo. Po pię­ciu mie­sią­cach z obozu w Oświę­ci­miu przy­szło za­wia­do­mie­nie, że zmarła tam na serce. Ro­dzi­nie ka­zali za­pła­cić 5 ma­rek za prze­sła­nie pro­chów.

– Pew­nie szu­kali ojca, ale że go nie było w domu, to prze­żył. Z tego sa­mego po­wodu i ja oca­la­łem. – Twarz pana Ta­dzia nie zdra­dza żad­nych emo­cji. – Resztę wojny spę­dzi­li­śmy z bra­tem w Pru­sach, ja u Alek­san­dra Ba­ra­basa, nie­miec­kiego ofi­cera z cza­sów I wojny świa­to­wej, brat w in­nym go­spo­dar­stwie. Ba­ra­bas nie cier­piał Hi­tlera, był jesz­cze na ty z Hin­den­bur­giem, a po­tem był do­wódcą straży przy jego mau­zo­leum koło Olsz­tyna3. Chciał, żeby straż­nicy mieli mun­dury z I wojny świa­to­wej, ale Hi­tler ka­zał im dać swa­styki. Ten mój ofi­cer to był do­bry czło­wiek, mimo że Nie­miec. Wi­dzi pani, to czło­wiek i to czło­wiek, ni­gdy nie wia­domo, co się zda­rzy. Ale ja przez mamę Niem­ców nie­na­wi­dzi­łem.

Jesz­cze ni­gdy nie roz­ma­wia­łam z pa­nem Ta­de­uszem w ten spo­sób. W jego domu pa­nuje taka ci­sza. Cza­sem sły­chać tylko me­lo­dyjny dźwięk ze­gara, który przy­po­mina o rów­nej go­dzi­nie. W tej ci­szy sta­rego miesz­ka­nia jesz­cze moc­niej brzmi hi­sto­ria, którą te­raz opo­wiada.

– Po woj­nie po­sze­dłem ter­mi­no­wać do rzeź­nika w Olsz­tynku i wtedy do­wie­dzia­łem się, że matka… po­ja­wiła się w Mła­wie. Ale jak to moż­liwe? Prze­żyła i nie od­wie­dziła nas – swo­ich dzieci? Tego zu­peł­nie nie mo­głem zro­zu­mieć. Po­je­cha­łem do Oświę­ci­mia. Tam w biu­rze spo­tka­łem pa­nią, która z mamą sie­działa w jed­nym ba­raku. Po­wie­działa, że mama uro­dziła dziecko w czerwcu 1943 roku. To dziecko za­brali, a mama po­szła do pieca. Ale ta pani miała ko­le­żankę, która też pa­mię­tała moją mamę z obozu. Ona z ko­lei mi po­wie­działa, że Ste­fa­nię z jej ma­lusz­kiem za­brali i zaj­mo­wała się tymi dziećmi, co Men­gele ro­bił na nich eks­pe­ry­menty.

Jaka prze­ra­ża­jąca hi­sto­ria stoi za tą opo­wie­ścią? Wy­obra­żam so­bie cię­żarną Ste­fa­nię Sło­wi­kow­ską wśród okro­pieństw obozu kon­cen­tra­cyj­nego. I tę nie­pew­ność jej ro­dziny. Nie­pew­ność tym strasz­niej­szą, że do­ty­czącą nie tylko jej ostat­nich dni, ale i dziecka, któ­remu dała ży­cie w Au­schwitz. Pan Ta­de­usz nie zmie­nia się jed­nak na twa­rzy. Po pro­stu opo­wiada.

– Kiedy po­go­dzi­łem się już ze śmier­cią mamy, oka­zało się, że w Niem­czech mieszka… Ste­fa­nia Sło­wi­kow­ska! Zna­la­złem jej ad­res i pod ko­niec lat 90. po­je­cha­łem tam z krew­nym. Pod­cho­dzimy pod wy­soką bramę, jest tam taki ładny dom, wy­cho­dzi ja­kaś pani. Nie po­znaję jej. Py­tam o Ste­fa­nię Sło­wi­kow­ską. A ta pani mówi, że Ste­fa­nia zmarła trzy lata temu i nie ży­czyła so­bie, żeby mieć grób. Wy­obraża so­bie pani? Trzy lata się spóź­ni­łem. Nie mo­głem tylko zro­zu­mieć jed­nego: czemu mama nie chciała nas zo­ba­czyć? „Ile lat miała Ste­fa­nia, jak zmarła?” – za­py­ta­łem tę pa­nią. „Osiem­dzie­siąt trzy” – od­po­wie­działa. Ka­mień spadł mi z serca, moja mama uro­dziła się w 1902 roku, by­łaby te­raz znacz­nie star­sza. Może ja­kaś es­es­manka pod­szyła się pod jej toż­sa­mość? Do dziś tego nie wiem…

W 1948 roku Ta­de­usz Sło­wi­kow­ski przy­je­chał do Wał­brzy­cha. Jego star­szy brat pra­co­wał już tu w ko­palni. I o ile tuż po I woj­nie świa­to­wej Po­lacy emi­gro­wali do ko­palni we Fran­cji, o tyle te­raz na tzw. Zie­miach Od­zy­ska­nych bra­ko­wało gór­ni­ków. W tej sy­tu­acji do­sko­na­łymi kan­dy­da­tami oka­zali się... Po­lacy z Fran­cji. Nie dość, że byli wy­kwa­li­fi­ko­wa­nymi spe­cja­li­stami, to jesz­cze wielu z nich na­le­żało do le­wi­co­wych or­ga­ni­za­cji, co pol­skim wła­dzom było na rękę. I tak w po­wie­cie wał­brzy­skim osia­dło około 20 ty­sięcy re­emi­gran­tów z Fran­cji.

„Fran­cuzi – jak ich prze­zy­wano – byli jed­nym z ele­men­tów ko­lo­ro­wej mo­zaiki kul­tu­ro­wej; na­dal miesz­kali tu Niemcy, krę­cili się so­wieccy żoł­nie­rze i przy­jeż­dżali re­pa­trianci ze Wschodu. Na uli­cach sły­chać było ro­syj­ski, nie­miecki, różne od­cie­nie pol­skiego i fran­cu­skiego. Wszy­scy pa­trzyli na sie­bie wil­kiem, ale naj­bar­dziej nie lu­biano wła­śnie Fran­cu­zów. Za­zdrosz­czono im sta­no­wisk, które za­wdzię­czali przy­na­leż­no­ści do par­tii, zna­jo­mo­ściom albo za­rad­no­ści, i fran­cu­skich eme­ry­tur. Śmie­szyły ich wy­fio­ko­wane ubra­nia, de­ner­wo­wała ła­mana pol­sz­czy­zna i fran­cu­skie pa­pla­nie. Ci, któ­rzy we Fran­cji byli wy­rob­ni­kami, w oj­czyź­nie, na tle przy­by­łych ze Wschodu, po­czuli się lepsi – ele­ganccy, świa­towi” – pi­sze Agnieszka Krze­miń­ska4. Ale Sło­wi­kow­ski, mimo wy­fio­ko­wa­nych ubrań, chciał do Fran­cji. Źle się czuł w rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej nowa wła­dza za­częła li­kwi­do­wać pry­watne ini­cja­tywy. Nie po­do­bały mu się spół­dziel­nie. Miał sie­dem­na­ście lat, za sobą ter­mi­no­wa­nie u rzeź­nika, a te­raz nie było pracy. Fran­cuzi, któ­rych po­znał, opo­wia­dali mu o pięk­nym kraju, w któ­rym prze­cież się uro­dził.

Trzy razy pró­bo­wał ucie­kać. Za pierw­szym ra­zem zła­pali go jesz­cze w Cze­chach – do­stał za to trzy mie­siące wię­zie­nia; za dru­gim za­trzy­mano go w Gó­rach Ha­rzu. Za trze­cim, kiedy po­wie­dział, że ma bli­skich – brata i ojca – zo­stał osa­dzony w za­kła­dzie po­praw­czym w Stu­dzieńcu koło Ży­rar­dowa. W tej in­sty­tu­cji sie­działy „chło­paki z po­wsta­nia”, tam po­znał m.in. młod­szego od sie­bie Jacka Ku­ro­nia.

– Ja­cek gębę miał taką py­zatą. On nie miał zni­kąd po­mocy i pod­kra­dał chło­pa­kom z szafki je­dze­nie, więc ka­zali mi go wziąć pod opiekę. Ja po­ma­ga­łem w kuchni i jak od­sze­dłem z po­praw­czaka, to on do­stał moje miej­sce – opo­wiada pan Ta­dziu.

Te trzy ucieczki za­częły jego po­szu­ki­waw­czą pa­sję. Za dru­gim ra­zem, zła­pany w Niem­czech po nie­uda­nej „wy­cieczce” do Fran­cji, cze­kał na trans­port do Pol­ski w Dreź­nie. Tam po­znał star­szego męż­czy­znę z Gór­nego Ślą­ska, który w cza­sie wojny pra­co­wał w Wał­brzy­chu.

– Tam dużo mo­ich kam­ra­tów zgi­nęło – po­wie­dział Sło­wi­kow­skiemu.

– Prze­cież w Wał­brzy­chu nie było żad­nej wojny – zdzi­wił się pan Ta­dziu. Ale tam­ten za­czął tłu­ma­czyć:

– Wi­dzisz, nie mam ręki. Z tego po­wodu by­łem w cza­sie wojny w szpi­talu, ale nie pu­ścili mnie po­tem do domu, tylko wy­słali do Wał­brzy­cha, do obozu, i by­łem tam do­wódcą warty. Jak przy­jeż­dżali es­es­mani, to brali więź­niów i war­tow­ni­ków, i oni nie wra­cali. Więź­niów to nie ża­łuję, ale ko­le­gów żoł­nie­rzy, in­wa­li­dów – to tak. Nie­miec Niemca wy­kań­czał.

Sło­wi­kow­ski do dziś za­sta­na­wia się, co to było za miej­sce i po co SS za­bie­rało stam­tąd lu­dzi. Tamta roz­mowa roz­bu­dziła w nim cie­ka­wość świata, w któ­rym te­raz przy­szło mu żyć. To nie była pol­ska Mława, tylko Wał­brzych – jesz­cze przed chwilą nie­miecki. Z jed­nej strony wciąż za­miesz­kany przez wroga, z dru­giej – po­cią­ga­jący nie­znaną hi­sto­rią. Po hi­tle­row­skich cza­sach nad mia­stem zo­stało m.in. po­tężne mau­zo­leum na­zy­wane ostat­nią świą­ty­nią Hi­tlera. Mau­zo­leum, wznie­sione w la­tach 1936–1938 z ini­cja­tywy Lu­do­wego Związku Opieki nad Nie­miec­kimi Gro­bami Wo­jen­nymi (Volks­bund Deut­sche Kriegs­gräber­für­sorge) jako mo­nu­men­talny po­mnik „dumy, chwały i siły”, miało upa­mięt­niać śmierć 23 pio­nie­rów ru­chu na­ro­do­wo­so­cja­li­stycz­nego na Ślą­sku oraz po­nad 170 ty­sięcy miesz­kań­ców Ślą­ska po­le­głych na fron­tach I wojny świa­to­wej. Z da­leka przy­po­mi­nało bu­dowle sta­ro­żyt­nego Su­meru i Me­zo­po­ta­mii. Za­raz po woj­nie wciąż pu­szyło się rzeź­bami lwów i ko­lo­ro­wymi mo­zai­kami na dzie­dzińcu. Do dziś jego ru­iny wzbu­dzają mie­szankę od­razy i fa­scy­na­cji.

Kiedy w 1955 roku Sło­wi­kow­ski za­trud­nił się w ko­palni „Tho­rez”, za­czął pra­co­wać ze star­szymi Niem­cami. Ko­mu­ni­ści zo­sta­wili ich na Dol­nym Ślą­sku, bo po­trze­bo­wali ich fa­cho­wej wie­dzy.

– Co mnie pani pyta o ich imiona, my­śmy wszyst­kich Fritz na­zy­wali, a na Ru­skich mó­wi­li­śmy Iwan – śmieje się Sło­wi­kow­ski. – Kie­dyś we­zwał mnie szty­gar i mówi: „Pój­dziesz na nocną zmianę, bo znasz nie­miecki”. Na noc­nych zmia­nach tylko Niemcy pra­co­wali. I ja mia­łem nockę z ta­kim pa­nem po sześć­dzie­siątce. Opo­wia­dał mi, jak jego sy­no­wie na woj­nie zgi­nęli i jak kie­dyś było w Wał­brzy­chu bied­nie. Do­piero jak Hi­tler do­szedł do wła­dzy, to gór­ni­kom za­czął domki bu­do­wać. Raz wra­ca­li­śmy z szychty i przy wej­ściu do klatki, która wo­ziła nas na po­wierzch­nię, sie­działo kilku ta­kich pi­jacz­ków i je­den z nich kop­nął tego mo­jego Niemca w ko­lano. To ja wsze­dłem za ba­rierkę i pod­bi­łem temu pi­jacz­kowi oko. – Na drugi dzień dy­rek­tor wzywa mnie. Ba­łem się, że bę­dzie chryja. „Sło­wi­kow­ski, po­wiedz szcze­rze, jak to było” – mówi. A ja na to: „Pa­nie dy­rek­to­rze, z tym Niem­cem się do­brze pra­cuje, to sta­ną­łem w obro­nie”. I wie pani co? Do­sta­łem za to 500 zło­tych pre­mii, a wtedy za­ra­bia­łem dwa sie­dem­set. Niemcy za­częli mi ufać, opo­wia­dali różne rze­czy. Jak w 1972 roku po­sze­dłem na rentę, to już dużo od nich wie­dzia­łem o tym, co się tu działo w cza­sie wojny. I wtedy za­czą­łem szu­kać tego po­ciągu.

I tu za­czyna się mój kło­pot. Bo opo­wieść o Zło­tym Po­ciągu nie­mal każ­dego dnia wy­gląda nieco ina­czej. Mu­szę to ja­koś ogar­nąć, ze­brać w ca­łość.

Po­mię­dzy Wał­brzy­chem a Świe­bo­dzi­cami bie­gną tory ko­le­jowe. W cza­sie II wojny świa­to­wej dróż­nicy ob­słu­gu­jący li­nię na tym od­cinku zo­stali prze­sie­dleni, a ich miej­sce za­jęli woj­skowi in­wa­li­dzi. Wy­brano ich, po­nie­waż nie po­cho­dzili z tych oko­lic i po woj­nie za­mie­rzali wró­cić do do­mów. Te­ren do­okoła zo­stał za­gro­dzony, cy­wi­lom zaś za­bro­niono zbli­żać się do to­rów.

Je­den z Niem­ców z ko­palni, z któ­rymi roz­ma­wiał pan Ta­dziu, był w cza­sie wojny po­moc­ni­kiem ma­szy­ni­sty. Po­mię­dzy Świe­bo­dzi­cami a Wał­brzy­chem-Szcza­wienko po­ciąg po­ko­nuje róż­nicę po­zio­mów 107 me­trów, czę­ściowo ja­dąc wą­wo­zem. To wła­śnie tam, gdzieś po­mię­dzy 61. a 65. ki­lo­me­trem trasy z Wro­cła­wia do Wał­brzy­cha, młody ko­le­jarz za­uwa­żył mur od­dzie­la­jący tory od zbo­cza wą­wozu.

Pew­nego dnia po­sta­no­wił wejść na lo­ko­mo­tywę i zo­ba­czył z góry, że za ogro­dze­niem znaj­duje się coś w ro­dzaju bramy, w któ­rej stoją dwa wa­gony – je­den obok dru­giego – tak, jakby przez tę „bramę” w zbo­cze wcho­dziły dwa tory. Jed­nak po woj­nie nikt nie wi­dział w tym miej­scu żad­nych zmian w te­re­nie.

Zda­niem pana Ta­de­usza musi to ozna­czać, że być może po­moc­nik ma­szy­ni­sty wi­dział w zbo­czu wjazd do tu­nelu. W nim miał zo­stać ukryty po­ciąg.

– No ale jaki po­ciąg? Po co? – py­tam Sło­wi­kow­skiego.

– A ja nie wiem, niech pani mi to po­wie.

I znowu po­ja­wia się to samo py­ta­nie. Po co ukry­wać po­ciąg? Od­po­wiedź wy­daje się pro­sta. Chyba po to, żeby znik­nął jego ła­du­nek. Tylko jak od­na­leźć to miej­sce na dłu­go­ści czte­rech ki­lo­me­trów... Szcze­gól­nie po­dej­rzane wy­dają się jed­nak dwa punkty: 61. i 65. ki­lo­metr.

W 1945 roku z Po­zna­nia do Wro­cła­wia przy­je­chał nie­jaki Schulz. Pan Ta­dziu nie pa­mięta już dziś jego imie­nia. Od­na­lazł go w la­tach 70. dzięki ar­ty­ku­łowi w ga­ze­cie po­świę­co­nemu wał­brzy­skim ko­le­ja­rzom. Schulz był naj­star­szy z nich i Sło­wi­kow­ski słusz­nie przy­pusz­czał, że może coś pa­mięta z pierw­szych po­wo­jen­nych lat. Oka­zało się, że po­zna­niak do­stał pracę jako dróż­nik przy 61. Ki­lo­me­trze trasy z Wro­cła­wia do Wał­brzy­cha. Za­miesz­kał u star­szego Niemca, który wcze­śniej był tu za­wia­dowcą sta­cji. To on opo­wie­dział Schul­zowi, że nie­które po­ciągi wy­jeż­dżały ze Świe­bo­dzic, ale nie do­jeż­dżały do Wał­brzy­cha. Nikt ich po­tem nie wi­dział. Nie wia­domo jed­nak, jak czę­sto się to zda­rzało.

Je­dyni świad­ko­wie, któ­rzy być może wi­dzieli ta­jem­ni­czy wjazd, miesz­kali przy wia­duk­cie koło 65. ki­lo­me­tra. Była to nie­miecka ro­dzina z ma­łymi dziećmi. W nocy z 4 na 5 maja 1945 żoł­nie­rze 31. Ochot­ni­czej Dy­wi­zji Gre­na­die­rów SS „Böh­men und Mäh­ren” za­ło­żyli ła­dunki wy­bu­chowe pod wia­duk­tem ko­le­jo­wym. Do domu miesz­ka­ją­cej obok ro­dziny wrzu­cili od­bez­pie­czone gra­naty.

– Wie pani, dla­czego ich za­mor­do­wali? – pyta pan Ta­dziu. – Oni tak mieli po­sta­wiony dom, że z gór­nego okna mo­gli wi­dzieć wjazd do tego tu­nelu, gdzie scho­wali po­ciąg.

– Ale kiedy ten tu­nel zdą­żyli zbu­do­wać, tak po ci­chu?

– Oni wcale go nie bu­do­wali, wy­ko­rzy­sty­wali wcze­śniej­szy tu­nel, któ­rym po­ciągi miały do­jeż­dżać do wzno­szo­nej przed wojną strefy prze­my­sło­wej. Tam go ukryli.

3 – Cho­dzi o Tan­nen­berg-Denk­mal.

4 – A. Krze­miń­ska, Bule re­emi­granta, „Po­li­tyka” (31/2767) z 31.07.2010.

4

W PO­GONI ZA PO­CIĄ­GIEM

Pie­nią­dze i złoto lu­bią ci­szę.

Szwaj­car­skie po­wie­dze­nie

28 sierp­nia 2015

To miał być do­bry dzień, ale coś nie wy­szło. Kiedy rano Piotr Żu­chow­ski, ów­cze­sny Ge­ne­ralny Kon­ser­wa­tor Za­byt­ków, se­kre­tarz stanu w Mi­ni­ster­stwie Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego, przy­go­to­wy­wał się do kon­fe­ren­cji pra­so­wej, nie mógł przy­pusz­czać, że to, co dzi­siaj po­wie, roz­pęta na ca­łym świe­cie praw­dziwe sza­leń­stwo. Nikt też nie zda­wał so­bie jesz­cze sprawy, że pan wi­ce­mi­ni­ster jest już chyba za­in­fe­ko­wany.

Piotr Żu­chow­ski to młod­szy o dwa­dzie­ścia lat ko­lega par­tyjny Sta­ni­sława Że­li­chow­skiego, li­dera Pol­skiego Stron­nic­twa Lu­do­wego, nie­gdyś mi­ni­stra śro­do­wi­ska. Ze Sta­ni­sła­wem Że­li­chow­skim spo­tkamy się w ko­lej­nym roz­dziale, na ra­zie wspo­mnę tylko, że i ten pań­stwowy urzęd­nik rów­nież szu­kał kie­dyś skar­bów. Jako re­gio­nalny szef PSL sta­wiał na Żu­chow­skiego i wspie­rał jego ka­rierę.

Za­czyna się dzie­siąty dzień zło­tej epi­de­mii. Jej główne ob­jawy to: nie­ustę­pu­jące na­pię­cie, dzi­waczne do­my­sły i – w moim wy­padku – cią­gle te same te­le­fony. Te­le­fony su­ge­rują, że po­sia­dam wie­dzę wyż­szą, zu­peł­nie jak Tajny In­for­ma­tor.

„Słu­chaj, po­wiedz no, jest ten po­ciąg, czy nie?”

„A co wła­ści­wie w nim jest?”

„Dla­czego nie przy­zna­łaś się, że zna­la­złaś ja­kiś po­ciąg?”

Są oczy­wi­ście i dow­cip­ni­sie. Ko­lega z Cen­tral­nego Biura Śled­czego: „Służby spe­cjal­nie pro­szą o po­zo­sta­wie­nie po­ciągu w spo­koju. Stop. Zo­stał już zna­le­ziony w 1980 roku. Stop. Ca­łuję. Stop”.

Nie ma stop. Dzien­ni­ka­rze dzwo­nią od rana do wie­czora. Pod na­szym do­mem po­ja­wiają się ekipy z ca­łego świata. Nie li­cząc się z kosz­tami, re­dak­cje wy­sy­łają na Dolny Śląsk naj­lep­szych pra­cow­ni­ków. Nie ża­łują na mię­dzy­kon­ty­nen­talne loty, tłu­ma­czy, wy­na­jem sa­mo­cho­dów i do­dat­ko­wego sprzętu.

Po­goda jest śliczna, więc roz­ma­wiamy w na­szym ogro­dzie mię­dzy brzo­skwi­nią a orze­chem, bo gę­sta zie­lona kur­tyna sta­nowi do­bre tło dla wy­wia­dów. Nikt nie ma wąt­pli­wo­ści. Pod Wał­brzy­chem znaj­duje się ukryty po­ciąg. To już na­wet nie jest zwy­kły po­ciąg. To po­ciąg na miarę na­szych moż­li­wo­ści. Pan­cerny i prze­klęty po­ciąg ze zło­tem na­zi­stów. Zu­peł­nie jak na fil­mach o In­dia­nie Jo­ne­sie.

– Wi­dzi pani, jak raz ktoś po­wie­dział „złoty po­ciąg”, to już nie można było tego od­krę­cić – tłu­ma­czy mi Ar­ka­diusz Gru­dzień, asy­stent pre­zy­denta Wał­brzy­cha i jego rzecz­nik pra­sowy. On rów­nież pra­cuje dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Wszystko to­czy się zgod­nie z cy­ta­tem z Ka­zika Sta­szew­skiego: „Ten po­ciąg nie po­je­dzie, je­śli Ty w nim nie bę­dziesz”.

Do tego jesz­cze ci dwaj zna­lazcy ukry­wa­jący się za ple­cami praw­nika. Kim są?

– Pani to wie, prawda? – bar­dziej stwier­dzają, niż py­tają ko­lejni dzien­ni­ka­rze. Nie wiem, ale i tak nikt mi nie uwie­rzy. W skar­bach „ro­bię” już kil­ka­na­ście lat, jak mo­gła­bym nie wie­dzieć? W su­mie wku­rza mnie ta nie­wie­dza. Czyżby na eks­plo­ra­cyj­nym rynku po­ja­wił się ktoś nowy? Ktoś, kogo nie znamy? Uśmie­cham się więc ta­jem­ni­czo, co wszy­scy in­ter­pre­tują w ten sam spo­sób. To oczy­wi­ste, że wie, ale wia­domo, że nie po­wie…

Pra­wie nikt nie pyta o fakty. Wciąż nie ma żad­nego do­wodu na to, że le­gen­darny po­ciąg rze­czy­wi­ście ist­nieje. Tym­cza­sem wiele się dzieje. Za­le­d­wie kilka dni po tym, jak re­pre­zen­tu­jący zna­laz­ców Ja­ro­sław Chmie­lew­ski zgło­sił zna­le­zi­sko w Sta­ro­stwie Po­wia­to­wym w Wał­brzy­chu, pi­smo zo­stało wy­co­fane. Dla­czego? Chmie­lew­ski oświad­czył, że pi­smo błęd­nie za­adre­so­wano.

Dziwna sy­tu­acja. Ktoś wal­czy o dzie­sięć pro­cent war­to­ści Zło­tego Po­ciągu, ale nie wie, do kogo skie­ro­wać pi­smo? Łyżkę dzieg­ciu na­tych­miast wrzuca Piotr Le­wan­dow­ski, pre­zes Fun­da­cji The­sau­rus i praw­nik spe­cja­li­zu­jący się w kwe­stiach eks­plo­ra­cyj­nych. Śro­do­wi­sko po­szu­ki­wa­czy szepce, że Le­wan­dow­ski szuka dziury w ca­łym, czę­sto mie­sza­jąc szyki róż­nym in­sty­tu­cjom i lu­dziom, któ­rzy chęt­nie by się utrzy­my­wali np. z nie­le­gal­nych po­szu­ki­wań. I tym ra­zem Le­wan­dow­ski idzie na ostro.

– Ciężko jest mi zro­zu­mieć tych praw­ni­ków. Przede wszyst­kim mam wąt­pli­wo­ści co do ich pro­fe­sjo­na­li­zmu i etyki za­wo­do­wej. Sy­tu­acja ze zgło­sze­niem do­mnie­ma­nego od­kry­cia do Sta­ro­stwa Po­wia­to­wego w Wał­brzy­chu, a po­tem jego wy­co­fy­wa­nie i po­nowne zgło­sze­nie do urzędu mia­sta nie świad­czy do­brze o rad­cach. A już tłu­ma­cze­nia pani me­ce­nas Mał­go­rzaty So­snow­skiej, współ­pra­cow­nicy pana Chmie­lew­skiego, że to ich klienci się po­my­lili, bu­dzą za­że­no­wa­nie. Po to klienci ich wy­na­jęli, aby nie było ta­kich po­my­łek. Za to im płacą, by uni­kać ta­kich sy­tu­acji. Dla­tego są wła­śnie praw­ni­kami, pro­fe­sjo­nal­nymi peł­no­moc­ni­kami. Nie ro­zu­miem, jak praw­nicy mogą do­pusz­czać do tego, aby ich klienci byli na­ra­żeni na ry­zyko prawne. A tak się wła­śnie dzieje, gdy brak jest we­ry­fi­ka­cji zna­le­zi­ska. Jak na ra­zie nie ma do­wo­dów na jego ist­nie­nie, a już się je zgła­sza...

No wła­śnie. Cią­gle po­ru­szamy się w sfe­rze do­my­słów. Ale te­raz, pięt­na­stego dnia od zło­że­nia za­wia­do­mie­nia przez od­kryw­ców, wi­ce­mi­ni­ster Piotr Żu­chow­ski przy­go­to­wuje się do spo­tka­nia z dzien­ni­ka­rzami. Wczo­raj, za­po­wia­da­jąc kon­fe­ren­cję pra­sową, za­ape­lo­wał, aby „za­prze­stać wszel­kich jego [po­ciągu] po­szu­ki­wań, do chwili za­koń­cze­nia ofi­cjal­nej urzę­do­wej pro­ce­dury, pro­wa­dzą­cej do za­bez­pie­cze­nia zna­le­zi­ska. W ukry­tym po­ciągu – co do któ­rego ist­nie­nia je­stem prze­ko­nany – znaj­do­wać się mogą nie­bez­pieczne ma­te­riały z cza­sów II wojny świa­to­wej. Ist­nieje ogromne praw­do­po­do­bień­stwo, że po­ciąg jest za­mi­no­wany”.

Na­wet je­śli ktoś nie wie­rzy w skarby, po ta­kim dra­ma­tycz­nym oświad­cze­niu musi za­cząć się wa­hać.

Dzień jest piękny, sło­neczny. Po­ja­wiają się wszy­scy – ekipy te­le­wi­zyjne, prasa, po­szu­ki­wa­cze skar­bów, au­to­rzy ksią­żek oraz ga­pie. To dość nie­co­dzienna kon­fe­ren­cja, nie w mi­ni­ster­stwie, ale na jego dzie­dzińcu. Mi­kro­fon stoi na tra­wie, zu­peł­nie jak przed Bia­łym Do­mem. Pra­cow­nicy re­sortu mó­wią, że jesz­cze nie wi­dzieli tu­taj tylu ka­mer. Naj­waż­niej­sze te­maty nie gro­ma­dziły ta­kich tłu­mów. Na wielu twa­rzach wi­dać iro­nię, wielu śmieje się z po­ciągu od sa­mego po­czątku. Ale te­raz sy­tu­acja zmie­nia się dia­me­tral­nie. Kon­fe­ren­cję na te­mat zna­le­zi­ska zwo­łuje prze­cież przed­sta­wi­ciel pol­skiego rządu. Sprawa jest po­ważna. Ten sam mi­ni­ster, który w 2011 roku pi­sał do Pio­tra Le­wan­dow­skiego, że „or­gany pań­stwa nie mogą brać udziału w po­szu­ki­wa­niu skar­bów, po­nie­waż będą się ośmie­szać, a jed­no­cze­śnie bę­dzie to mar­no­tra­wie­nie pu­blicz­nych pie­nię­dzy”, te­raz za­mie­rza za­brać głos w spra­wie skarbu! Nie­do­wiarki mogą za­raz do­stać prztyczka w nos.

Na­pię­cie sięga ze­nitu.

Na wy­stą­pie­nie Ge­ne­ral­nego Kon­ser­wa­tora Za­byt­ków cze­kają m.in. Ro­bert Ku­del­ski, współ­au­tor ksią­żek o gra­bieży dzieł sztuki w cza­sie II wojny świa­to­wej, Lech Zwi­rełło, czło­wiek or­kie­stra od lat ar­chi­wi­zu­jący in­for­ma­cje o za­gi­nio­nych do­brach kul­tury, i Piotr Le­wan­dow­ski. Trzej pa­no­wie – jakże różni od sie­bie – na te­mat po­ciągu mają jed­nak po­dobne zda­nie. Ku­del­ski i Le­wan­dow­ski są prze­ko­nani na 200 pro­cent, że nie ist­nieje. Zwi­rełło, który od po­nad dwóch de­kad szuka śla­dów za­gi­nio­nych za­byt­ków i de­po­zy­tów, uważa, że – co prawda – coś mo­gło zo­stać w Wał­brzy­chu ukryte, ale ra­czej w in­nym miej­scu. Zresztą do tego wątku jesz­cze wró­cimy. Na ra­zie wi­ce­mi­ni­ster Żu­chow­ski, ele­gancki jak zwy­kle, pod­cho­dzi do mi­kro­fonu. Wy­gła­sza kilka okrą­głych zdań i oświad­cza:

– W prze­szło­ści były zgła­szane po­dobne zna­le­zi­ska, ale za­wsze działo się to po­przez zgło­sze­nie ustne, ewen­tu­al­nie spo­tka­nie z pra­cow­ni­kiem De­par­ta­mentu Ochrony Za­byt­ków. Dzi­siaj mamy sy­tu­ację taką, że upraw­niona do tego kan­ce­la­ria prawna zgła­sza ofi­cjal­nie zna­le­zie­nie owego po­ciągu. Do­tych­czas naj­więk­szymi przed­mio­tami, które były wska­zy­wane jako zna­le­zione, były po­zo­sta­wione w trak­cie wojny czołgi czy działa. Tu­taj mó­wimy o po­ciągu, który ma mieć dłu­gość po­nad 100 me­trów, więc mó­wimy o zna­le­zi­sku wy­jąt­ko­wym. Wy­jąt­kowa jest też ta­jem­nica, w jaki spo­sób ten po­ciąg jest za­bez­pie­czony.

A więc jest! Jed­nak jest! Złoty Po­ciąg ist­nieje! Kto ma być le­piej po­in­for­mo­wany niż Ge­ne­ralny Kon­ser­wa­tor Za­byt­ków?

Piotr Żu­chow­ski tłu­ma­czy:

– Rzecz, która wy­wo­łuje naj­wię­cej emo­cji, to ta­jem­ni­cza za­war­tość tego po­ciągu. Po­ciągi pan­cerne z cza­sów II wojny i te, które funk­cjo­no­wały w cza­sie dzia­łań wo­jen­nych, szcze­gól­nie te w ob­sza­rze obec­nego Dol­nego Ślą­ska, były tak na­prawdę wiel­kimi fur­go­nami na to­rach, prze­wo­żą­cymi cenne rze­czy. Po­jaz­dami, w któ­rych prze­wo­ziło się coś nie­zwy­kle cen­nego. Sama in­for­ma­cja, że jest to po­ciąg pan­cerny, jest wska­zówką, że w tym po­ciągu mogą znaj­do­wać się bar­dzo istotne i ważne rze­czy. Nie­za­leż­nie od emo­cji, py­tań, nie­za­leż­nie od ca­łej tem­pe­ra­tury zwią­za­nej z po­szu­ki­wa­niami i tym, co chcie­li­by­śmy jak naj­szyb­ciej wie­dzieć, to jest sprawa, która wy­maga szcze­gól­nie pie­czo­ło­wi­cie prze­strze­ga­nej pro­ce­dury. Sprawa zo­stała zgło­szona do mi­ni­stra kul­tury i dzie­dzic­twa na­ro­do­wego ze względu na to, że mają się tam znaj­do­wać za­bytki (…). Do­piero, kiedy do­trzemy do tego po­ciągu, bę­dziemy mo­gli stwier­dzić, jaka jest jego za­war­tość. Ten po­ciąg może za­wie­rać za­równo kosz­tow­no­ści, które zo­stały wska­zane przez zna­laz­ców, ale rów­nie do­brze może za­wie­rać nie­bez­pieczne ma­te­riały z cza­sów II wojny. Mogą to być rów­nież ar­chiwa, o któ­rych ist­nie­niu wie­dzie­li­śmy, a ni­gdy nie zo­stały od­na­le­zione (…).

Z tyłu tłumu ktoś ci­cho pry­cha.

– Prze­cież to nie­moż­liwe! Skąd mi­ni­ster wie to wszystko?

Ge­ne­ralny Kon­ser­wa­tor Za­byt­ków z pew­no­ścią nie sły­szy tego prych­nię­cia, ale nie­mal w tej sa­mej chwili od­po­wiada na te wąt­pli­wo­ści. Wy­ja­śnia, że przed ofi­cjal­nym zgło­sze­niem w jego ga­bi­ne­cie dwu­krot­nie po­ja­wiły się osoby, „które ucho­dziły jako upeł­no­moc­nione w tym za­kre­sie”. Mówi, że wi­dział do­brej ja­ko­ści zdję­cie geo­ra­da­rowe po­ka­zu­jące, jak wy­gląda po­ciąg.

Te ostat­nie słowa są jak grom z ja­snego nieba. Piotr Le­wan­dow­ski i Ro­bert Ku­del­ski wy­mie­niają po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Zdję­cie geo­ra­da­rowe? Czy to zna­czy, że ktoś ro­bił w tam­tym miej­scu ba­da­nia? Do­wód rze­czy­wi­ście ist­nieje? Ku­del­ski przy­znaje, że choć w po­ciąg nie wie­rzył od po­czątku, to i on na kon­fe­ren­cję przy­szedł pe­łen wąt­pli­wo­ści.

– Z jed­nej strony lo­gika prze­czyła ist­nie­niu ta­kiego trans­portu. Z dru­giej strony uzna­łem, że skoro wy­po­wiada się tak wy­soki rangą urzęd­nik pań­stwowy – w do­datku ktoś od­po­wie­dzialny za ochronę dóbr kul­tury, a więc i za to, co za­gi­nione – to może jed­nak wie o czymś, co prze­czy mo­jej zna­jo­mo­ści te­matu i ma­te­ria­łom ar­chi­wal­nym. Więc po­sze­dłem na tę kon­fe­ren­cję i ocze­ki­wa­łem z na­pię­ciem na słowa se­kre­ta­rza stanu.

Piotr Żu­chow­ski, wy­soko po­sta­wiony urzęd­nik pań­stwowy, wy­daje się wie­dzieć wię­cej niż my wszy­scy. Mówi spo­koj­nie, bez emo­cji. To tylko utwier­dza słu­cha­ją­cych w prze­ko­na­niu, że jest coś na rze­czy.

– Moja wie­dza jest taka, że tam jesz­cze nikt nie do­tarł po woj­nie i in­for­ma­cja o tym, gdzie ten po­ciąg się znaj­duje, była in­for­ma­cją prze­ka­zaną ust­nie przez osobę, która brała udział w scho­wa­niu tego po­ciągu, i ta osoba na łożu śmierci prze­ka­zała taką in­for­ma­cję ze szki­cem, gdzie to ewen­tu­al­nie jest. Taka jest na­sza wie­dza i brzmi to bar­dzo praw­do­po­dob­nie. (…) Je­żeli ist­nieje bar­dzo duże praw­do­po­do­bień­stwo, a w moim przy­padku jest to prze­ko­na­nie w po­nad 99 pro­cen­tach, że ist­nieje taki po­ciąg i że ten po­ciąg jest za­bez­pie­czony, ma­jąc na uwa­dze nie­bez­pie­czeń­stwo zwią­zane z tym, że bę­dzie on po­szu­ki­wany przez pewne osoby na wła­sną rękę, wy­da­łem taki, a nie inny apel. Po­nie­waż jest dzi­siaj go­rączka, by ten po­ciąg zna­leźć. (…) My­ślę, że in­for­ma­cja ustna prze­ka­zana przez osoby, które skry­wały po­ciąg, jest taka, że po­ciąg jest tak za­bez­pie­czony, że tylko spe­cja­li­ści, sa­pe­rzy czy inne służby mogą wejść tam z pewną dozą bez­pie­czeń­stwa. (…) Ja wi­dzia­łem plat­formy i wi­dzia­łem działa, jest to jed­no­znacz­nie po­ciąg pan­cerny.

Ups… Umie­ra­jący es­es­man – no bo kto mógł prze­żyć ukry­wa­nie ta­kiego po­ciągu? – na łożu śmierci prze­ka­zuje bez­cenną in­for­ma­cję. Zu­peł­nie jak na fil­mie. Sta­rzec leży w luk­su­so­wym przy­ciem­nio­nym wnę­trzu. Drżącą ręką wska­zuje jedną z osób sto­ją­cych wo­kół łoża. Ktoś z ro­dziny – a może praw­nik albo le­karz – po­chyla się nad ko­na­ją­cym i wraz z jego ostat­nim od­de­chem przej­muje wielką ta­jem­nicę. No tak, taki ob­ra­zek musi za­dzia­łać na wy­obraź­nię. To trzeba bę­dzie zgłę­bić. Ale prze­cież Piotr Żu­chow­ski wspo­mina także o zdję­ciu geo­ra­da­ro­wym, które wska­zało mnó­stwo szcze­gó­łów. Tyle że nikt ni­gdy nie sły­szał o ta­kim cu­dow­nym urzą­dze­niu, na ob­ra­zie z któ­rego wi­dać lufy! La­ikowi skan geo­ra­da­rowy przy­po­mina dzieło im­pre­sjo­ni­sty z mi­ni­ma­li­stycz­nymi za­pę­dami. To ob­raz zło­żony z warstw, które do­piero in­ter­pre­tuje pro­fe­sjo­na­li­sta. Ale tak na zdrowy ro­zum przed­sta­wi­ciele rządu mają prze­cież wcze­śniej przy­go­to­wane wy­stą­pie­nia na tak ważne kon­fe­ren­cje. Se­kre­tarz stanu w Mi­ni­ster­stwie Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego z pew­no­ścią wie, co mówi.

– Słowa o pew­no­ści „na 99 pro­cent” i o tym, że kon­ser­wa­tor wi­dział zdję­cia z geo­ra­daru, na któ­rych było wi­dać skład, wa­gony i działa, które sam po­li­czył, upew­niły mnie, że lo­gika i wie­dza wyjdą z tej po­tyczki górą – kon­klu­duje Ku­del­ski.

Ostrzej pa­trzy na sprawę To­masz Bo­nek, au­tor ksią­żek hi­sto­rycz­nych, w któ­rych ob­naża dzia­ła­nia wła­dzy i mu­ze­al­ni­ków w kwe­stiach za­byt­ków.

– Tego po­ciągu nie ma – mówi po pro­stu.

W In­ter­ne­cie Ge­ne­ralny Kon­ser­wa­tor Za­byt­ków otrzy­muje ksywkę: ge­ne­ralny po­szu­ki­wacz Zło­tego Po­ciągu.

Jesz­cze tego sa­mego dnia wie­czo­rem me­dia na ca­łym świe­cie prze­ka­zują in­for­ma­cję: „Pol­ski rząd po­twier­dza. Zo­stał zna­le­ziony po­ciąg ze zło­tem na­zi­stów”.

5

PO­CIĄG DO ZŁOTA

Mar­sze wy­zwo­leń­cze za­wsze się łą­czyły z gwał­tow­nym sko­kiem do­bro­bytu władz woj­sko­wych, par­tyj­nych, a przede wszyst­kim – służb bez­pie­czeń­stwa.

Mark So­ło­nin, 22 czerwca 1941

Złoto na­zi­stów. O tak, złoto po­bu­dza wy­obraź­nię każ­dego czy­tel­nika. Błysz­czące sztaby le­żące w set­kach skrzyń od­na­le­zio­nych przez Ame­ry­ka­nów pod ko­niec II wojny świa­to­wej w au­striac­kiej ko­palni Mer­kers – ten ob­ra­zek znają nie­mal wszy­scy, któ­rzy kie­dy­kol­wiek in­te­re­so­wali się hi­sto­rią II wojny świa­to­wej. Ale to tylko epi­zod, de­tal z wiel­kiego ob­razu gra­bieży i nie­szczęść. Ile na­prawdę wiemy o „zło­cie na­zi­stów”?

W kwiet­niu 1938 roku III Rze­sza miała do dys­po­zy­cji re­zerwy ban­kowe w wy­so­ko­ści 120 mi­lio­nów do­la­rów w zło­cie. We wstę­pie książki Ro­berta Ku­del­skiego Za­gi­niony kon­wój SS znaj­duję ważną in­for­ma­cję: „W ciągu sze­ściu lat trwa­nia wojny Niemcy zgro­ma­dzili wię­cej ton złota, niż wy­nio­sło dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nie wy­do­by­cie i prze­two­rze­nie tego kruszcu przez naj­więk­szych po­ten­ta­tów świa­to­wych – kraje Afryki Po­łu­dnio­wej (około 480 ton w la­tach 1976–2000)”.

Nie mogę się po­ha­mo­wać i spraw­dzam dzi­siej­szy kurs złota. Mnożę przez 480 ton i wy­cho­dzi pra­wie 26 mi­liar­dów do­la­rów! Nie po­tra­fię so­bie na­wet wy­obra­zić ta­kiej sumy. Tym­cza­sem, gdyby te 480 ton było jed­nym wiel­kim blo­kiem złota – po­wiedzmy sze­ścia­nem – każdy jego bok miałby 2,9 me­tra dłu­go­ści. Ot i cała mar­ność świata. Taki nie­wielki blok, przez który zgi­nęły mi­liony lu­dzi na świe­cie…

Opo­wie­ści o hi­tle­row­skim zło­cie to w ogóle cie­kawa sprawa. Na więk­szo­ści fil­mów fa­bu­lar­nych żoł­nie­rze trans­por­tu­jący złoto w szta­bach z ła­two­ścią pod­no­szą ogromne skrzy­nie i rów­nie ła­two prze­no­szą je z albo do skarbca. Tym­cza­sem tona czy­stego złota to kostka, któ­rej kra­wę­dzie mają 37 cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Nie da się pod­nieść ta­kiego cię­żaru w dwie osoby. Złoto prze­ta­piano w sztabki. Ki­lo­gra­mowa sztabka ma za­le­d­wie 10 cen­ty­me­trów dłu­go­ści, 4 cen­ty­me­try sze­ro­ko­ści i 12 mi­li­me­trów gru­bo­ści. Skrzy­nie, w któ­rych je trans­por­to­wano, mu­siały więc być od­po­wied­nio małe.

Niemcy byli uza­leż­nieni od złota. Po­trze­bo­wali go, aby się zbroić, od niego za­le­żały losy wojny. Przej­mo­wa­nie de­po­zy­tów ban­ko­wych, okra­da­nie więź­niów w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych, któ­rym wy­ry­wano na­wet złote ko­rony zę­bowe, na­kła­da­nie kon­try­bu­cji, ogo­ło­ca­nie mu­zeów i ko­ścio­łów, w końcu za­gar­nię­cie ma­jątku lud­no­ści ży­dow­skiej – ame­ry­kań­scy i an­giel­scy agenci wy­wiadu usta­lili, że od końca 1940 roku do za­koń­cze­nia wojny Niemcy prze­słali do Szwaj­ca­rii pra­wie 400 ton złota! Do wiel­kiego pod­su­mo­wa­nia strat trzeba jesz­cze do­dać zbiory mu­ze­alne, ko­ścielne, pry­watne, ty­siące za­byt­ków, ob­ra­zów, ksią­żek, rzeźb, in­stru­men­tów.

Na­zi­stow­scy „ko­lek­cjo­ne­rzy” za­bie­rali, co tylko chcieli. W 2009 roku Nancy Yeide, ame­ry­kań­ski hi­sto­ryk sztuki, była pra­cow­niczka Na­ro­do­wej Ga­le­rii Sztuki w Wa­szyng­to­nie, ska­ta­lo­go­wała zbiory Her­manna Göringa, mar­szałka Rze­szy i do­wódcy Luft­waffe. Oka­zuje się, że sam Göring zgro­ma­dził około 1800–1900 ob­ra­zów, o wiele wię­cej, niż do­tąd przy­pusz­czano. W Ca­rin­hall, ocie­ka­ją­cej luk­su­sem re­zy­den­cji w la­sach na wschód od Ber­lina, za­mie­rzał utwo­rzyć mu­zeum uświet­nia­jące osią­gnię­cia Ty­siąc­let­niej Rze­szy, ale był to rów­no­cze­śnie do­bry pre­tekst do zło­dziej­stwa na wła­sny koszt.

Mar­sza­łek nie za­wsze miał do­bre wy­czu­cie tren­dów w sztuce. Po­nad sto ob­ra­zów sta­rych mi­strzów wy­mie­nił na jed­nego fał­szy­wego Ver­me­era, na­ma­lo­wa­nego jesz­cze w la­tach 30. przez słyn­nego fał­sze­rza van Me­ege­rena. Czę­sto rów­nież po­zby­wał się ode­bra­nych ży­dow­skim ko­lek­cjo­ne­rom ob­ra­zów mo­der­ni­stów – dzieł „sztuki zde­ge­ne­ro­wa­nej”. I tak za Pia­ni­stę i sza­chi­stę Ma­tisse’a do­stał an­tyczny akt.

Ale ta wielka gra­bież za­częła się jesz­cze przed wojną. Już w nocy przed przy­łą­cze­niem Au­strii z 12 na 13 kwiet­nia 1938 Niemcy za­mknęli gra­nice, aby naj­bo­gatsi Ży­dzi nie mo­gli opu­ścić kraju. Ma­jątki tych, któ­rym udało się uciec wcze­śniej, m.in. ba­rona Al­fonsa Ro­th­schilda, zo­stały skon­fi­sko­wane. Po­zo­stali mu­sieli w za­mian za wizę od­dać wszystko, co mieli, do Biura Emi­gra­cji Ży­dow­skiej. Jego kie­row­ni­kiem był Adolf Eich­mann, póź­niej­szy główny ko­or­dy­na­tor planu „osta­tecz­nego roz­wią­za­nia”. Ktoś na­iw­nie mógłby po­my­śleć, że ofiary wojny zo­stały ogra­bione już na sa­mym po­czątku kon­fliktu. Nie, gra­bież trwała przez cały czas. Jej ostat­nim akor­dem był prze­jazd „wę­gier­skiego zło­tego po­ciągu”. Po­ciąg z Wał­brzy­cha nie jest bo­wiem je­dyny.

Pod sam ko­niec wojny, do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie, w któ­rym miał za­gi­nąć wał­brzy­ski skład, z Bu­da­pesztu wy­je­chały wa­gony pełne złota i in­nych skar­bów. Fa­szy­stow­ski rząd Fe­renca Szála­siego zmu­sił bo­wiem 800 ty­sięcy Ży­dów do od­da­nia swo­ich kosz­tow­no­ści ad­mi­ni­stra­cji pań­stwa. Wła­ści­ciele prze­ka­zy­wali cenne rze­czy w ozna­ko­wa­nych tor­bach i wor­kach; każdy otrzy­my­wał kwit. W dru­gim eta­pie ak­cji po­zba­wione ma­jątku ofiary wy­je­chały do nie­miec­kich obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, głów­nie do Au­schwitz. Za­gra­bione rze­czy zo­stały po­sor­to­wane tak, że od tej pory nikt nie mógł wska­zać ich wła­ści­cieli. Tuż przed wej­ściem Ar­mii Czer­wo­nej, w kwiet­niu 1945 roku, kosz­tow­no­ści zo­stały za­ła­do­wane do 44 wa­go­nów to­wa­ro­wych. Po­ciąg za­czął ucieczkę przed Ro­sja­nami. Ru­szył w kie­runku Ber­lina. I je­żeli ja­ki­kol­wiek po­ciąg można na­zwać zło­tym, to ten taki na­prawdę był.

Li­sta przed­mio­tów, które po­dró­żo­wały do Nie­miec, przy­po­mina se­zam. Złoto i złota bi­żu­te­ria, ka­mie­nie szla­chetne – w tym perły i dia­menty – ze­garki, ob­razy, per­skie dy­wany, srebrne za­stawy, fu­tra, apa­raty fo­to­gra­ficzne, ko­lek­cje znacz­ków, por­ce­lany i mo­net. Sta­ran­nie spa­ko­wane krysz­tały. W 1945 roku do­bra te zo­stały wy­ce­nione na 350 mi­lio­nów do­la­rów. Wia­domo, że ja­dący przez Wę­gry i Au­strię po­ciąg za­trzy­my­wał się co ja­kiś czas, a jego ła­du­nek przej­mo­wały cię­ża­rówki. Skład do­tarł do tu­nelu tau­ryj­skiego w po­bliżu Böck­stein w Au­strii. 11 maja 1945, trzy dni po bez­wa­run­ko­wej ka­pi­tu­la­cji Nie­miec, od­kryli go żoł­nie­rze ame­ry­kań­skich sił oku­pa­cyj­nych.

W – na­zwijmy to – świe­cie ide­al­nym jan­kesi po­winni byli za­bez­pie­czyć de­po­zyty. I rze­czy­wi­ście, naj­pierw prze­to­czyli po­ciąg do We­rfen, a na­stęp­nie do Sal­zburga od­le­głego od We­rfen o 60 ki­lo­me­trów. Ale tam, czu­jąc się bar­dzo pew­nie, nie byli w sta­nie prze­zwy­cię­żyć po­kusy. We­dług do­stęp­nych ra­por­tów w ręce woj­sko­wych władz Sta­nów Zjed­no­czo­nych do­stało się m.in.:

10 skrzyń ze zło­tem (każda ze skrzyń wa­żyła około 45 ki­lo­gra­mów),

1 skrzy­nia ze zło­tymi mo­ne­tami o wa­dze około 100 ki­lo­gra­mów,

18 skrzyń ze złotą bi­żu­te­rią – śred­nia waga każ­dej to 35 ki­lo­gra­mów,

32 skrzy­nie za­wie­ra­jące złote ze­garki o wa­dze 30–60 ki­lo­gra­mów każda.

Tyle skar­bów! Tyle pięk­nych rze­czy!

Ja­mes Ro­ri­mer, ofi­cer ame­ry­kań­skiej for­ma­cji woj­sko­wej zaj­mu­ją­cej się ochroną i od­zy­ski­wa­niem dzieł sztuki (Mo­nu­ments, Fine Arts and Ar­chi­ves Pro­gram), który był w Au­strii w 1945 roku, kiedy od­działy ame­ry­kań­skie za­jęły Złoty Po­ciąg w We­rfen, wspo­mi­nał: „We­rfen, było miej­scem kon­cen­tra­cji wojsk nie­miec­kich i sprzętu po­moc­ni­czego, wśród któ­rego znaj­do­wały się lżej­sza broń i wiele uszko­dzo­nych po­jaz­dów woj­sko­wych oraz cię­ża­ró­wek. Na to­rach znaj­do­wały się 52 wa­gony kryte, z któ­rych 20 za­wie­rało po­mniej­sze łupy z te­ry­to­rium Wę­gier. Aby za­bez­pie­czyć je przed Ro­sja­nami, któ­rzy zbli­żali się już dość szybko od wschodu, 42 wę­gier­skich straż­ni­ków pod do­wódz­twem nie­miec­kich żoł­nie­rzy z od­dzia­łów SS kon­wo­jo­wało prze­ra­ża­jącą mie­sza­ninę zło­tych ob­rą­czek (w skrzy­niach, któ­rych nie było w sta­nie pod­nieść 2 męż­czyzn), me­bli, pie­nię­dzy, ze­gar­ków, dia­men­tów, odzieży, wę­gla, ka­mie­nia bu­dow­la­nego, pu­stych ka­ni­strów, eks­po­na­tów po­cho­dzą­cych z Mu­zeum w Győr. Ar­pad Toldy, który nad­zo­ro­wał do­stawę z Wę­gier, zdo­łał uciec wraz z in­wen­ta­rzem za­war­to­ści po­ciągu za­nim ten wpadł w ręce Ame­ry­ka­nów. Nie za­zdro­ści­li­śmy ma­jo­rowi Lau­gh­li­nowi, ofi­ce­rowi wy­ko­naw­czemu z 15. Pułku 3. Dy­wi­zji XV Kor­pusu, który wraz z ofi­ce­rem nad­zoru mie­nia mu­siał po­dej­mo­wać de­cy­zję, co zro­bić z tak wiel­kim ła­dun­kiem pro­ble­mów. Re­ko­men­do­wa­łem, aby wy­sy­łać wszel­kie ma­te­riały o war­to­ści ar­ty­stycz­nej do cen­trów zbior­czych dzieł sztuki w Sal­zburgu i Mo­na­chium”5.

Wy­star­czy spoj­rzeć na ar­chi­walne zdję­cia – skrzy­nie pełne ob­rą­czek, dzieła sztuki, kunsz­tow­nie wy­ko­nane przed­mioty co­dzien­nego użytku. Mark Clark, ame­ry­kań­ski ge­ne­rał i Wy­soki Ko­mi­sarz w ame­ry­kań­skiej stre­fie oku­pa­cyj­nej w Au­strii, któ­rego próż­ność – jak pi­sał Alan Whic­ker, bry­tyj­ski dzien­ni­karz, który w cza­sie II wojny świa­to­wej to­wa­rzy­szył alianc­kiej ar­mii – „była nad­zwy­czajna; mo­głaby po­bie­rać od niego na­uki nie­jedna pri­ma­donna Hol­ly­wo­odu”, pod­jął de­cy­zję o tym, żeby do­brami z wa­go­nów wy­po­sa­żyć re­zy­den­cje zaj­mo­wane przez jego lu­dzi. Złoty Po­ciąg zo­stał te­raz splą­dro­wany przez po­grom­ców na­zi­stów, któ­rzy po pro­stu ob­ra­bo­wali Ży­dów po raz drugi. Je­den z ge­ne­ra­łów za­żą­dał np. do służ­bo­wej willi m.in. około dwu­stu wy­ro­bów ze sre­bra i tyle samo sztuk wy­kwint­nej por­ce­lany.

Wę­gier­ska Rada Ży­dów i nowe wła­dze wę­gier­skie usi­ło­wały jak naj­szyb­ciej od­zy­skać skarby. Bez­sku­tecz­nie. Ame­ry­kań­ski rząd kon­se­kwent­nie od­ma­wiał ich wy­da­nia. Więk­szość wa­lo­rów ze „zło­tego składu” sprze­dano bądź zli­cy­to­wano w 1946 roku. Zysk (we­dług „New York Ti­mes” wy­niósł po­nad 150 mi­lio­nów do­la­rów) – na pod­sta­wie po­ro­zu­mień mię­dzy­na­ro­do­wych – zo­stał prze­ka­zany Mię­dzy­na­ro­do­wej Or­ga­ni­za­cji na Rzecz Uchodź­ców.

A te­raz nie­spo­dzianka: ame­ry­kań­ski rząd aż do 1998 roku utrzy­my­wał w ta­jem­nicy więk­szość in­for­ma­cji o wę­gier­skim skła­dzie. Do­piero pre­zy­dent Bill Clin­ton po­wo­łał pre­zy­dencką ko­mi­sję do­rad­czą do spraw ma­jątku ofiar Ho­lo­kau­stu. Co prawda w 2005 roku ame­ry­kań­ski rząd przy­znał róż­nym or­ga­ni­za­cjom ży­dow­skim od­szko­do­wa­nie, pie­nią­dze zaś są wy­pła­cane do dzi­siaj, ale do­bra ze Zło­tego Po­ciągu zo­stały tak roz­pro­szone, że ich re­sty­tu­cja jest już dzi­siaj nie do prze­pro­wa­dze­nia.

Czy to w ogóle moż­liwe, żeby gdzieś, ukryty pod zie­mią, wciąż cze­kał taki wła­śnie po­ciąg? Skąd wzię­łoby się to złoto? I czy jest w Wał­brzy­chu?

5 – J.J. Ro­ri­mer, Su­rvi­val. The Sa­lvage and Pro­tec­tion of Art in War, Nowy Jork, Aber­lard Press, 1950, s. 155–156.

6

PO­CIĄG WIDMO

Stoi we mgle lo­ko­mo­tywa

mało wi­doczna, pot z niej spływa

Czy jest praw­dziwa, po­szu­ki­wana

w jej śro­deczku zło­tem wy­pchana.

Frag­ment wier­sza Bo­le­sława Brzu­cha­cza z Wał­brzy­cha o Zło­tym Po­ciągu

We wro­cław­skim od­dziale In­sty­tutu Pa­mięci Na­ro­do­wej za­ma­wiam teczkę naj­czę­ściej chyba oglą­daną przez wszyst­kich po­szu­ki­wa­czy i dzien­ni­ka­rzy. Prze­glą­dam na­zwi­ska osób, które czy­tały te do­ku­menty; znam pra­wie wszyst­kich. Z kar­teczki, na którą na­leży się wpi­sać przed sko­rzy­sta­niem z ar­chi­wów, można wiele wy­czy­tać (o ile, oczy­wi­ście, wszy­scy ko­rzy­sta­jący z te­czek się tam wpi­sują). W ostat­nim cza­sie zaj­rzała tu tylko jedna osoba – To­masz Bo­nek, au­tor świet­nej książki o wo­jen­nych ta­jem­ni­cach klasz­toru w Lu­biążu i póź­niej­szych huc­pach zwią­za­nych z po­szu­ki­wa­niami, ja­kie zle­cili tam ge­ne­ra­ło­wie Kisz­czak i Ja­ru­zel­ski.

Na sto­liku przede mną leży je­den z naj­grub­szych ze­sta­wów do­ku­men­tów, ja­kie znaj­dują się w IPN-ie. Teczka, pełna nieco wy­mię­tych kar­tek, ma pro­sty ty­tuł: Sprawa ewi­den­cyjno-ob­ser­wa­cyjna nr 1491. Ja­koś ła­two za­pa­mię­tuję ten nu­mer. Gdyby po­trak­to­wać go jak datę, to rok póź­niej Ko­lumb od­krył Ame­rykę. Nie li­czę aż na taki suk­ces, ale ko­lejne kartki opa­trzone klau­zulą „Ści­śle tajne” niosą na­dzieję na coś cie­ka­wego.

Teczka do­ty­czy Her­berta Klo­sego, czło­wieka, który jako pierw­szy opo­wie­dział o „zło­cie Wro­cła­wia”. To do­kład­nie ta sprawa, o któ­rej pi­sała „Ga­zeta Wy­bor­cza” w pierw­szych dniach zło­tej go­rączki.

Klose to bo­ha­ter zbio­ro­wej wy­obraźni. Czło­wiek, który po­wi­nien wie­dzieć wszystko. Pod ko­niec wojny wi­dy­wany w mun­du­rze SS, zrzu­cił go wraz z ka­pi­tu­la­cją Nie­miec, prze­brał się w cy­wilne ubra­nie i, uda­jąc Po­laka, zo­stał na Dol­nym Ślą­sku. Pro­wa­dził prak­tykę we­te­ry­na­ryjną, lecz i tak więk­szość czasu zaj­mo­wały mu po­dej­rzane za­da­nia. Jego teczka pęka od „do­nie­sień oby­wa­tel­skich”, ubec­kich spra­woz­dań, prze­słu­chań. Pierw­sze do­ku­menty po­cho­dzą z 1950 roku. Wia­domo, że na­le­żał do Hi­tler­ju­gend, od 1938 roku był w SA, a póź­niej w Ver­wal­tung­spo­li­zei (po­li­cji ad­mi­ni­stra­cyj­nej). Her­bert Klose ze­znał, że 15 li­sto­pada 1944 zo­stał skie­ro­wany przez szefa po­li­cji do grupy, któ­rej za­da­niem było zna­le­zie­nie od­po­wied­nich miejsc do ukry­cia de­po­zy­tów. Miał tam po­je­chać „wraz z pię­cioma końmi”, po­zo­stali uczest­nicy udali się na re­ko­ne­sans tak­sów­kami. To pierw­sza in­for­ma­cja, która po­winna zwró­cić uwagę, bo ozna­cza, że ak­cja miała ści­śle tajny wy­miar. W in­nym wy­padku jej uczest­nicy po­je­cha­liby wo­zami służ­bo­wymi.

Po­szu­ki­wa­czy naj­bar­dziej jed­nak in­te­re­sują te frag­menty opo­wie­ści, które do­ty­czą miejsc ukry­cia. Klose ze­znaje, że po­je­chał oglą­dać po­ten­cjalne schowki, „po­nie­waż bę­dzie ścią­gane złoto od lud­no­ści cy­wil­nej oraz skle­pów ju­bi­ler­skich, które rów­nież trzeba ukryć. Złoto to fak­tycz­nie było ścią­gane tak, że za­bie­rano złoto i da­wano po­kwi­to­wa­nia. (…) Złoto było zło­żone w pre­zy­dium po­li­cji. Skrzy­nie były że­la­zne i her­me­tycz­nie za­my­kane gu­mami. Rów­nież skrzy­nie były za­ma­sko­wane w ten spo­sób, aby nikt się nie zo­rien­to­wał, co się w nich znaj­duje, to były nu­me­ro­wane i było mó­wione, że znaj­dują się tam ważne akta, które zo­staną ewa­ku­owane do Dre­zna. (…) Wszyst­kich skrzyń że­la­znych, her­me­tycz­nie za­my­ka­nych było 56. Były wy­ko­nane przez jedną firmę, tzn. jed­nego mo­delu, lecz róż­nej wiel­ko­ści. Waga każ­dej skrzyni wy­no­siła 50–200 kg, z tym że sama skrzynka była bar­dzo ciężka”.

Z każ­dym dniem w pre­zy­dium po­li­cji przy­by­wało skrzyń, z cza­sem miały też różne roz­miary. Klose ze­znał, że w nie­któ­rych znaj­do­wały się ważne do­ku­menty, m.in. akta po­li­cji, a także pa­piery war­to­ściowe. Bar­dzo cie­kawa jest in­for­ma­cja, że koło po­miesz­czeń, w któ­rych skła­do­wano te wszyst­kie rze­czy, prze­trzy­my­wano także więź­niów. W ten spo­sób na­wet sami straż­nicy byli prze­ko­nani, że pil­nują lu­dzi, a nie złota czy ar­chi­wów.

Upa­dek z ko­nia spra­wił, że Klose wziął udział tylko w re­ko­ne­san­sie i nie wie­dział, gdzie do­kład­nie ukryte zo­stały te wszyst­kie rze­czy. Opo­wia­dał na­to­miast, że nie­które po­je­dyn­cze skrzy­nie wsa­dzano do spe­cjal­nie wy­wier­co­nych w ska­łach skry­tek, które na­stęp­nie zo­stały za­wa­lone. Te „skarby Klo­sego” do dzi­siaj nie zo­stały zna­le­zione. Przy­naj­mniej ofi­cjal­nie nic o tym nie wia­domo. Do hi­sto­rii eks­plo­ra­cji prze­szły na­to­miast pod na­zwą „złoto Wro­cła­wia”.

Ale czy „złoto Wro­cła­wia” rze­czy­wi­ście ist­niało? Ba­da­cze cią­gle się o to spie­rają. Dolny Śląsk ma wiele le­gend o zło­cie. Tu­taj każdy dom, każda ce­gła pie­lę­gnuje swoją hi­sto­rię o skrytce, ta­jem­nicy, skar­bie. Na Dol­nym Ślą­sku nie­mal każdy od czasu do czasu za­pada na go­rączkę złota. Na ogół nie jest nie­bez­pieczna, wprost prze­ciw­nie, spra­wia, że chory czę­ściej wy­cho­dzi na po­wie­trze, ma­sze­ruje po le­sie, roz­ma­wia ze star­szymi są­sia­dami, o któ­rych wcze­śniej nie pa­mię­tał. I choć go­rączka ata­kuje cza­sami, to od 1945 roku trwa nie­prze­rwa­nie stan pod­go­rącz­kowy.

Do 1944 roku Dolny Śląsk uzna­wano za naj­bez­piecz­niej­szy re­jon III Rze­szy. Nie do­cie­rały tu alianc­kie na­loty bom­bowe, które w uprze­my­sło­wio­nych re­jo­nach Nie­miec były co­dzien­no­ścią już od dwóch lat. W 1943 roku za­pa­dła więc de­cy­zja, żeby wła­śnie na te te­reny ewa­ku­ować część fa­bryk i za­kła­dów prze­my­sło­wych. Klu­czową dla nie­miec­kiej ma­chiny wo­jen­nej pro­duk­cję – fa­bryki ło­żysk kul­ko­wych, sa­mo­lo­tów my­śliw­skich i ra­kiet, a także ośrodki pro­wa­dzące ba­da­nia nad no­wymi ro­dza­jami broni – lo­ko­wano w po­wsta­ją­cych wła­śnie pod­zie­miach. Niemcy nie przy­pusz­czali na­wet, że ich świat może się cał­ko­wi­cie za­wa­lić, prze­wi­dy­wali na­to­miast przej­ściowe pro­blemy. Gün­ther Grund­mann, do 1945 roku kon­ser­wa­tor za­byt­ków pro­win­cji dol­no­ślą­skiej, roz­po­czął więc za­bez­pie­cza­nie za­byt­ków ru­cho­mych przed na­lo­tami i nie­uchron­nie zbli­ża­jącą się Ar­mią Czer­woną.

Nie­miecki urzęd­nik zda­wał so­bie sprawę, że musi oca­lić przede wszyst­kim zbiory pań­stwowe, czyli ko­lek­cje mu­zeów i ar­chiwa, ale także dzieła sztuki po­cho­dzące z ko­ścio­łów i in­nych obiek­tów sa­kral­nych. Do­dat­kowo za­jął się pry­wat­nymi ko­lek­cjami. Do 21 czerwca 1944 Grund­mann zdą­żył zor­ga­ni­zo­wać trans­porty do osiem­dzie­się­ciu miejsc, głów­nie dol­no­ślą­skich zam­ków i pa­ła­ców. I choć dzia­łał jak urzęd­nik – me­to­dycz­nie i zgod­nie z pro­ce­du­rami – to trzeba przy­znać, że ta cała ak­cja może wzbu­dzać emo­cje. Od wy­wie­zio­nego wtedy bo­gac­twa aż kręci się w gło­wie. Wy­star­czy wy­mie­nić War­mą­to­wice koło Le­gnicy, gdzie po­wę­dro­wało kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy mo­net z ko­lek­cji nu­mi­zma­tycz­nej Miej­skich Zbio­rów Sztuki we Wro­cła­wiu. W Cie­pli­cach miały spo­cząć przed­mioty ze skarbca ka­te­dry na Wa­welu, z Wi­la­nowa, Ła­zie­nek, Mu­zeum Na­ro­do­wego w Kra­ko­wie. Swoje zbiory pa­ko­wały rów­nież uczel­nie, in­sty­tuty ba­daw­cze i ar­chiwa, a na­stęp­nie eks­pe­dio­wały w znacz­nie bez­piecz­niej­sze miej­sca. W ten spo­sób np. w wieży zamku w Bo­bo­li­cach zna­la­zło się czte­ry­sta eg­zo­tycz­nych – au­stra­lij­skich i afry­kań­skich – cza­szek z ko­lek­cji Her­manna Kla­at­scha, zmar­łego w 1916 roku wy­bit­nego an­tro­po­loga i au­tora m.in. Mu­mii z Au­stra­lii. Osoby, które za­bez­pie­czały bądź ukry­wały „skarby”, czę­sto ich ta­jem­nicę zo­sta­wiały tylko dla sie­bie bądź dla kręgu za­ufa­nych osób.

Bez­pie­czeń­stwo oka­zało się ilu­zją. La­tem 1944 roku Ar­mia Czer­wona, osią­gnąw­szy li­nię Wi­sły i re­jon Prus Wschod­nich, sta­nęła u przed­wo­jen­nych gra­nic III Rze­szy. To, czego naj­bar­dziej oba­wiali się Niemcy, stało się fak­tem. Pierw­szy so­wiecki na­lot na Wro­cław zo­stał prze­pro­wa­dzony 7 paź­dzier­nika 1944. Czas gwał­tow­nie przy­spie­szył. Nad­cho­dziła era cha­osu.

Ze strzę­pów do­ku­men­tów i re­la­cji wia­domo, że np. w 1944 roku jedna z grup SS wy­wio­zła z Wro­cła­wia 75 ob­ra­zów, które tra­fiły do Ber­lina. Świad­ko­wie wspo­mi­nają o trans­por­tach, o któ­rych mil­czy Grund­mann. Nie­mal każde su­dec­kie mia­steczko ma swoją hi­sto­rię o nie­miec­kim kon­woju, który po­ja­wił się w nocy. Ta­kiej hi­sto­rii za­wsze to­wa­rzy­szy opo­wieść o tym, że miesz­kań­com nie wolno było wy­cho­dzić na ulicę, a na­wet pod­glą­dać przez okno. Ob­ła­do­wane skrzy­niami cię­ża­rówki je­chały w nie­wia­do­mym kie­runku, roz­le­gał się wy­buch, a po kilku go­dzi­nach pu­ste już sa­mo­chody wra­cały tą samą drogą. Ta­jem­ni­czy ła­du­nek zo­stał ukryty. Skarby zni­kły z po­wierzchni ziemi.

Je­żeli do­kład­nie wczy­tać się w te wszyst­kie opo­wie­ści, nie­mal za­wsze de­po­zyty, złoto, za­bytki czy inne „skarby” wy­jeż­dżają na cię­ża­rów­kach. Czy to moż­liwe, żeby cenne przed­mioty opu­ściły Wro­cław w po­ciągu? Do tego w kwiet­niu 1945 roku, kiedy pier­ścień ob­lę­że­nia mia­sta był już za­mknięty?

We wro­cław­skim IPN-ie pra­cuje dr Bar­tosz Kruk. Jest spe­cja­li­stą od dol­no­ślą­skiej ko­lei, dok­to­ry­zo­wał się z niej i być może bę­dzie w sta­nie od­po­wie­dzieć na pro­ste py­ta­nie: czy w kwiet­niu 1945 roku sto­licę Dol­nego Ślą­ska mógł opu­ścić po­ciąg wy­peł­niony ta­jem­ni­czym ła­dun­kiem? Wro­cław zo­stał za­mie­niony w twier­dzę, Hi­tler roz­ka­zał bro­nić dol­no­ślą­skiej sto­licy za wszelką cenę, a już w stycz­niu roz­po­częła się wielka ucieczka cy­wili z mia­sta.

– Po­ciągi były cenne. Składy nie mo­gły przy­jąć se­tek ty­sięcy ucie­ki­nie­rów, a Ar­mia Czer­wona stop­niowo prze­ła­my­wała nie­miecką obronę. Dla­tego wiele po­cią­gów nie do­cie­rało do miejsc prze­zna­cze­nia znaj­du­ją­cych się głów­nie w Ba­wa­rii. Po 22 stycz­nia 1945 z Wro­cła­wia wy­je­chać można było już tylko dwiema li­niami ko­le­jo­wymi: z Dworca Świe­bodz­kiego przez Ja­wo­rzynę Ślą­ską, Szcza­wienko, Je­le­nią Górę do Zgo­rzelca oraz z Dworca Głów­nego przez So­bótkę do Świd­nicy – opo­wiada Bar­tosz Kruk.

A więc jed­nak! Gdyby po­ciąg wy­je­chał z Wro­cła­wia w stycz­niu, mógłby prze­do­stać się w kie­runku Wał­brzy­cha. Ale póź­niej? Ra­czej już nie. W sa­mym węźle wro­cław­skim znisz­czo­nych zo­stało wtedy 300 ki­lo­me­trów to­rów i około 500 roz­jaz­dów.

Pro­blem po­lega jed­nak na tym, że skoro – jak tłu­ma­czył Ta­de­uszowi Sło­wi­kow­skiemu ko­le­jarz Schulz – zni­kało wię­cej po­cią­gów, skąd po­mysł, że ten, aku­rat ten kon­kretny, wy­je­chał wła­śnie w kwiet­niu? I skąd wiemy, że to wła­śnie on wiózł coś nie­zwy­kle waż­nego? To wszystko ja­koś nie trzyma się kupy, zu­peł­nie jakby z za­sły­sza­nych gdzieś opo­wie­ści po­wstała jedna, niby do­sko­nała, ale ła­twa do oba­le­nia. W Mu­zeum Prze­my­słu i Ko­lej­nic­twa w Ja­wo­rzy­nie Ślą­skiej, 20 ki­lo­me­trów od 65. ki­lo­me­tra, stoi wa­gon praw­dzi­wego po­ciągu pan­cer­nego praw­do­po­dob­nie z po­czątku XX wieku. Jego ściany od środka zo­stały wzmoc­nione grubą war­stwą be­tonu. To nie pu­dełko za­pa­łek. A prze­cież pan­cerne składy z cza­sów II wojny świa­to­wej były o wiele więk­sze. Za­sta­na­wiam się tak nor­mal­nie, po bab­sku – jak scho­wać po­ciąg, który ma po­nad 100 me­trów dłu­go­ści, je­śli jego wa­gony by­łyby tak po­tężne?

– Ale po co ukry­wać go w gó­rach, kiedy Wał­brzych – jako ważny punkt na dro­dze ewa­ku­acji – był do­brze sko­mu­ni­ko­wany z Za­cho­dem i do wio­sny 1945 roku Niemcy mieli wy­star­cza­jąco dużo czasu, żeby wy­wieźć ja­kiś cenny ła­du­nek, np. w kie­runku Czech. Pa­ro­wozy i elek­tro­wozy były za dro­gie, żeby cho­wać je w tu­nelu – pod­po­wiada mi dr Ste­phan Ka­iser, dy­rek­tor Mu­zeum Ziemi Gór­no­ślą­skiej w Ra­tin­gen. – Rów­nież losy wszyst­kich nie­miec­kich po­cią­gów pan­cer­nych z cza­sów II wojny świa­to­wej są do­brze znane.

Nie wiem, czy robi się bar­dziej ta­jem­ni­czo, na pewno ja­koś dziw­nie.

7

SKAR­BOWA RU­LETKA

Jesz­cze skóra na ba­ra­nie, a już rzeź­nik pije za nię.

Przy­sło­wie

31 sierpnia 2015

Dzwoni zna­jomy wójt.

– Ta­kie szczę­ście nas spo­tkało, Złoty Po­ciąg mamy, a ty nie wie­rzysz, że on ist­nieje – mówi z wy­rzu­tem.

– To nie kwe­stia wiary, tylko wie­dzy. Swoją drogą, bar­dzo bym chciała, żeby był – od­po­wia­dam zgod­nie z prawdą. Ro­zum cią­gle wal­czy z na­dzieją. I mnie udziela się ta go­rączka złota.

– Oczy­wi­ście, że jest! Ro­sja­nie i Ży­dzi chcą go nam już za­brać. To musi być. Oni wie­dzą le­piej.

Za­glą­dam do In­ter­netu. Rze­czy­wi­ście, wy­gląda na to, że ktoś za­mie­rza nam to „szczę­ście” sprząt­nąć sprzed nosa.

Wszystko dzieje się we­dług sche­matu obo­wią­zu­ją­cego od kilku dni. Nikt jesz­cze nie wie, z czego zo­stał upie­czony ten tort, ale każdy jest prze­ko­nany, że bę­dzie mu sma­ko­wał. Rosz­cze­nia po­ja­wiają się nie­mal tuż po wy­stą­pie­niu Ge­ne­ral­nego Kon­ser­wa­tora Za­byt­ków Pio­tra Żu­chow­skiego. Są czyny i są kon­se­kwen­cje. Oświad­cze­nie wi­ce­mi­ni­stra, że „po­ciąg na 99 pro­cent ist­nieje”, to pierw­szy prze­łom w zło­tej spra­wie. Tem­pe­ra­tura wciąż ro­śnie, choć wy­da­wać by się mo­gło, że już nic nie jest jej w sta­nie pod­nieść.

„Ro­sja chce po­ło­żyć łapę na ła­dunku »zło­tego po­ciągu«” – grzmi nie­za­leżna.pl. „Ukradną Pol­sce ZŁOTY PO­CIĄG? Ro­sja­nie i Ży­dzi wy­cią­gają ręce po skarb” – alar­muje „Su­per Express”: „Ro­syj­ski praw­nik do­wo­dzi, że ukryte przez na­zi­stów skarby na­leżą się Krem­lowi i in­nym uczest­ni­kom ko­ali­cji an­ty­hi­tle­row­skiej. Szef Świa­to­wego Kon­gresu Ży­dów nie ma wąt­pli­wo­ści, że po­winny tra­fić w ręce jego ziom­ków. Tylko pa­trzeć, jak zgło­szą się Niemcy, bo prze­cież po­ciąg na­le­żał kie­dyś do nich...”.6

Ro­bert Sin­ger, szef Świa­to­wego Kon­gresu Ży­dów, w oświad­cze­niu wy­da­nym w No­wym Jorku pod­kre­śla, że war­to­ściowe przed­mioty, które może kryć ta­jem­ni­czy Złoty Po­ciąg, mogą po­cho­dzić z gra­bieży ży­dow­skiej wła­sno­ści: „W przy­padku, gdyby nie od­na­leźli się żadni spad­ko­biercy, ja­kie­kol­wiek złoto i inne zna­le­zione rze­czy, bę­dące wła­sno­ścią ży­dow­skich ro­dzin lub firm, po­winny tra­fić do pol­skich Ży­dów, któ­rzy prze­trwali, a nie otrzy­mali od Pol­ski od­po­wied­niej re­kom­pen­saty za cier­pie­nie i straty eko­no­miczne, ja­kich do­znali w cza­sie Ho­lo­kau­stu”.

– Mamy wielką na­dzieję, że pol­skie wła­dze po­dejmą wła­ściwe kroki w tym za­kre­sie – mówi Sin­ger.

Na in­ter­ne­to­wej stro­nie The Isra­eli Pro­ject to­czy się za­żarta dys­ku­sja o pra­wach wła­sno­ści do ła­dunku po­ciągu. Mo­de­ra­tor, który roz­po­czął wą­tek, zwraca uwagę, że w 1939 roku we Wro­cła­wiu, z któ­rego miał rze­komo wy­je­chać po­ciąg, miesz­kało około dzie­się­ciu ty­sięcy Ży­dów. He­ather Ga­skell, jedna z naj­bar­dziej ak­tyw­nych uczest­ni­czek in­ter­ne­to­wej roz­mowy, uważa, że skarb ze Zło­tego Po­ciągu po­wi­nien zo­stać prze­ka­zany:

„1) oso­bom, które prze­żyły Ho­lo­kaust, 2) dzie­ciom i po­tom­kom tych, któ­rzy oca­leli, 3) pań­stwu Izrael, żeby lud­ność ży­dow­ska miała więk­szą zdol­ność do obrony wła­snego kraju”.

Do Wał­brzy­cha dzwo­nią z kon­su­latu ge­ne­ral­nego USA w Kra­ko­wie. Z „po­wodu pre­sji ame­ry­kań­skich śro­do­wisk ży­dow­skich” pro­szą o in­for­mo­wa­nie na bie­żąco, jak roz­wi­jają się sprawy. Ale i zza wschod­niej gra­nicy wy­suwa się żą­da­nia rów­nego po­działu łu­pów.

– Bez wąt­pie­nia mie­nie musi zo­stać opi­sane i udo­stęp­nione kra­jom uczest­ni­czą­cym w an­ty­hi­tle­row­skiej ko­ali­cji. Przed­sta­wi­ciele Ro­sji nie­wąt­pli­wie po­winni brać udział w od­kry­wa­niu ła­dunku. Je­żeli to mie­nie zo­stało wy­wie­zione z te­ry­to­rium ZSRR, to dany ła­du­nek zgod­nie z pra­wem mię­dzy­na­ro­do­wym musi zo­stać prze­ka­zany stro­nie ro­syj­skiej – do­daje ro­syj­ski praw­nik Mi­chaił Joffe.

Ale Piotr Żu­chow­ski uspo­kaja.

– Ana­liza na­szych praw­ni­ków jed­no­znacz­nie stwier­dza, że je­śli nie po­ja­wią się osoby, które będą mo­gły udo­wod­nić swoje wła­ści­ciel­stwo po­ciąg i jego za­war­tość bę­dzie wła­sno­ścią skarbu pań­stwa.

Anna Żab­ska, dy­rek­tor Cen­trum Na­uki i Sztuki Stara Ko­pal­nia w Wał­brzy­chu, wy­syła do Mał­go­rzaty Omi­la­now­skiej, ów­cze­snej mi­ni­ster kul­tury i dzie­dzic­twa na­ro­do­wego, oraz do An­drzeja Czer­wiń­skiego, mi­ni­stra skarbu pań­stwa, list za­pew­nia­jący o go­to­wo­ści przy­ję­cia po­ciągu i jego eks­po­zy­cji na te­re­nie Cen­trum.

– Nie uwa­żasz, że te­raz kiedy przed­sta­wi­ciel po­twier­dził, że Złoty Po­ciąg ist­nieje, ta cała sprawa na­brała wagi? – pyta mnie dzien­ni­karka ame­ry­kań­skiej te­le­wi­zji.

Sy­tu­acja rze­czy­wi­ście robi się co­raz po­waż­niej­sza. Przy­naj­mniej tak to wy­gląda z per­spek­tywy świa­to­wych me­diów. Za­raz po kon­fe­ren­cji wi­ce­mi­ni­stra Żu­chow­skiego pre­zy­dent Wał­brzy­cha Ro­man Sze­łe­mej wy­stą­pił do wo­je­wody o zwo­ła­nie sztabu kry­zy­so­wego. Pre­zy­dent po­pro­sił rów­nież wo­je­wodę o za­bez­pie­cze­nie te­renu, gdzie ma znaj­do­wać się po­ciąg, i spraw­dze­nie go pod wzglę­dem sa­per­skim, ra­dia­cyj­nym i che­micz­nym. Oni COŚ mu­szą wie­dzieć, ina­czej nikt nie po­dej­mo­wałby ta­kich ru­chów.

Dla­tego te­raz wszy­scy z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kają na kon­fe­ren­cję pra­sową za­po­wie­dzianą tym ra­zem przez To­ma­sza Smo­la­rza, wo­je­wodę dol­no­ślą­skiego. Już wiemy, że po­ciąg jest, te­raz wo­je­woda po­wie do­kład­nie gdzie. Skoro cały świat chce ukraść nasz skarb, pre­zy­dent z wo­je­wodą z pew­no­ścią będą go bro­nić jak nie­pod­le­gło­ści.

Jest po­nie­dzia­łek 31 sierp­nia 2015. Po­wta­rza się sy­tu­acja z piątku. Tak jak w Mi­ni­ster­stwie Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego, w Dol­no­ślą­skim Urzę­dzie Wo­je­wódz­kim rów­nież sta­wiają się tłumy dzien­ni­ka­rzy. Przy mi­kro­fo­nach wo­je­woda To­masz Smo­larz, pre­zy­dent Wał­brzy­cha Ro­man Sze­łe­mej i wo­je­wódzka kon­ser­wa­tor za­byt­ków Bar­bara No­wak-Obe­linda. Wszy­scy czują, że to wy­jąt­kowo ważna chwila. Hi­sto­ryczny mo­ment.

Za­czyna pan wo­je­woda.

– Na pod­sta­wie do­ku­men­tów, które otrzy­ma­li­śmy, nie można jed­no­znacz­nie stwier­dzić, że po­ciąg w tym miej­scu, gdzie wska­zują po­ten­cjalni zna­lazcy, ist­nieje.

– Nie zo­stały nam prze­ka­zane żadne ma­te­riały fo­to­gra­ficzne ani inne, poza nie­czy­tel­nymi, sta­rymi ma­pami. W związku z po­wyż­szym nie mo­żemy w ża­den spo­sób po­twier­dzić ist­nie­nia ni­czego, co można by­łoby na­zwać Zło­tym Po­cią­giem – do­daje pre­zy­dent Wał­brzy­cha.

Jak to nie ma? Prze­cież jesz­cze w pią­tek był!

Z ta­kimi oświad­cze­niami jest jak ze spro­sto­wa­niami w pra­sie. Tekst, który się pro­stuje, na ogół po­ja­wił się na pierw­szej stro­nie ga­zety, na­to­miast spro­sto­wa­nie – gdzieś ma­łym drucz­kiem na końcu. Wła­ści­wie nikt go nie czyta. Wy­so­kiej tem­pe­ra­tury nie daje się zbić tak od razu, tym bar­dziej że wszy­scy już zdą­żyli przy­zwy­czaić się do my­śli o tym, że Złoty Po­ciąg ist­nieje. Na­wet wo­je­woda nie jest w sta­nie znisz­czyć ma­rzeń – go­spo­darz re­gionu in­for­muje, że woj­sko spraw­dzi „po­dej­rzane miej­sce” za po­mocą geo­ra­daru. Wnio­sek w tej spra­wie wę­druje do Mi­ni­ster­stwa Obrony Na­ro­do­wej.

1 wrze­śnia To­masz Sie­mo­niak, ów­cze­sny mi­ni­ster obrony na­ro­do­wej, wy­raża zgodę na uży­cie sił zbroj­nych w miej­scu, gdzie ma się znaj­do­wać Złoty Po­ciąg. Pol­scy żoł­nie­rze nie idą na wojnę, na ra­zie mają wy­ko­nać je­dy­nie re­ko­ne­sans. Jed­nak na­wet te nie­znaczne ru­chy wojsk ob­ser­wuje z nie­po­ko­jem An­toni Ma­cie­re­wicz, po­seł PiS i obecny szef Mi­ni­ster­stwa Obrony Na­ro­do­wej.

Na swoim pro­filu na Fa­ce­bo­oku pi­sze:

„To­masz Sie­mo­niak po­słał woj­sko do Wał­brzy­cha, by pod­trzy­mać złu­dze­nia i na­dzieje miesz­kań­ców na od­na­le­zie­nie Zło­tego Po­ciągu i na hossę tu­ry­styczną. Mi­ni­ster re­kla­muje Złoty Po­ciąg jako re­kom­pen­satę dla Wał­brzy­cha za znisz­cze­nie ko­palń na po­czątku lat 90. XX wieku, a za­po­mina, że był wów­czas waż­nym dzia­ła­czem UW i KLD, które po­dej­mo­wały te de­cy­zje. Gwoli wy­ja­śnie­nia – To­masz Sie­mo­niak, mi­ni­ster obrony na­ro­do­wej, przy­go­to­wy­wał się do startu w wy­bo­rach par­la­men­tar­nych z li­sty Plat­formy Oby­wa­tel­skiej. Jest »je­dynką« wła­śnie w Wał­brzy­chu. Sie­mo­niak musi wie­dzieć, że Zło­tego Po­ciągu nie ma, musi mieć do­stęp do do­ku­men­tów St. Że­li­chow­skiego, G. Ko­łodki i G. Czem­piń­skiego, któ­rzy zaj­mo­wali się tą sprawą jesz­cze w la­tach 90.”.

Tą wy­po­wie­dzią An­toni Ma­cie­re­wicz wy­wo­łuje du­chy.

6 – Ukradną Pol­sce Złoty Po­ciąg?, „Su­per Express”, 31.08.2015.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki