Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Nowa książka autorów bestsellera Mecz to pretekst
Piłka nożna tłumaczy świat. Anita Werner i Michał Kołodziejczyk pokazali to już w swojej pierwszej książce. Tym razem autorzy bestsellerowego reportażu Mecz to pretekst. Futbol, wojna polityka poszli dalej tym tropem, by przekonać się, że piłka nożna może też dawać nadzieję.
Nadzieję na lepsze życie albo na życie w ogóle. Może uchronić przed śmiercią, uratować – albo nauczyć żyć, kiedy umarło wszystko dookoła. Może podnieść po traumie, dać skrzydła, dać siłę, pomóc być zauważonym.
Anita Werner i Michał Kołodziejczyk ruszyli daleko w świat. Przez kilkanaście miesięcy, w czasie podróży do Brazylii, Rwandy, Turcji i Tanzanii, dotarli do ludzi, których historie mrożą krew w żyłach i którzy zdecydowali się im je opowiedzieć, do bólu szczerze.
Neto, z którym spotkali się w brazylijskim Chapecó, jest jednym z trzech piłkarzy, którzy przeżyli katastrofę samolotu drużyny Chapecoense z Brazylii w 2016 roku.
Eric, były bramkarz reprezentacji Rwandy, z którym spotkali się w Kigali, jest Tutsi i przeżył ludobójstwo w 1994 roku, bo jego koledzy z drużyny – choć byli Hutu – zamiast pociąć go maczetą na kawałki, ukrywali go w swoich domach.
Abdallah i Kaburu, zawodnicy Albinism Sports Club, z którymi spotkali się w Dar es Salaam w Tanzanii, mają albinizm i grają w piłkę w kraju, w którym zabijano noworodki z albinizmem i polowano na ludzi dotkniętych tą rzadką chorobą, bo według szamanów fragmenty ich ciał miały gwarantować życiowe powodzenie.
Fani i piłkarze klubu Amedspor, których spotkali w tureckim Diyarbakırze, też mają coś ważnego do przekazania – że są Kurdami i nic tego nie zmieni, nawet kolejna kara tureckiej federacji. Amedspor to dla nich drużyna narodowa, substytut flagi i koszulki Kurdystanu, za noszenie których można w Turcji trafić przed sąd.
To nie jest książka piłkarska. To książka o ludziach. O ich emocjach, o życiowych lekcjach, z których wnioski pomógł wyciągnąć futbol. To książka także o tym, jak łatwo wywołać wojnę, zasiać nienawiść, dać się jej żywić strachem i uprzedzeniami. To książka o tym, że gdy wydaje się, że sensu już nie ma, nagle może pojawić się nadzieja. Bo – jak mówi jeden z jej bohaterów – z każdego zła można wyciągnąć coś dobrego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ludziom, którym brakuje nadziei
Piłka nożna tłumaczy świat. Powtarzaliśmy to wiele razy po premierze naszej pierwszej książki – Mecz to pretekst. Futbol, wojna, polityka. Bo rzeczywiście: można nie kochać futbolu, ale warto wiedzieć, jak wpływa na ludzi, warto zobaczyć, jak daje ludziom głos.
Tym razem przekonaliśmy się, że piłka nożna może dać też nadzieję.
Nadzieję na lepsze życie albo na życie w ogóle. Może uchronić przed śmiercią, uratować albo nauczyć żyć, kiedy umarło wszystko dookoła. Może podnieść po traumie, dać skrzydła, dać siłę, pomóc być zauważonym.
Ruszyliśmy daleko w świat. Przez kilkanaście miesięcy, podczas podróży do Tanzanii, Turcji, Rwandy i Brazylii, dotarliśmy do ludzi, których historie mrożą krew w żyłach i którzy zdecydowali się nam je opowiedzieć, do bólu szczerze. To były trudne, długie rozmowy. Ta szczerość często była podlewana łzami, kłuła naszych bohaterów w serca, bo uruchamiała w nich koszmarne wspomnienia. W tych opowieściach było wszystko, co jest w dreszczowcach: krew, strach, nagłe zwroty akcji, ten zły, który goni, ten dobry, który ucieka. Albo inaczej: zło, które nie chce uciec, i dobro, które pragnie zająć jego miejsce. I była w nich piłka nożna.
Z tych opowieści powstały cztery reportaże.
Nasi bohaterowie zapisali się w historii, a właściwie – to historia wżarła się w ich życie tak bardzo, że naznaczyła piętnem, połknęła, przetrawiła i wypluła. Razem z napięciami i wątpliwościami, w których oprócz futbolu są religia, rasa, polityka, tolerancja, śmierć.
Neto, z którym spotkaliśmy się w Chapecó, jest jednym z trzech piłkarzy, którzy w 2016 roku przeżyli katastrofę samolotu brazylijskiej drużyny Chapecoense. Samolot spadł wtedy do kolumbijskiej dżungli w drodze na finał Copa Sudamericana. Neto przed lotem miał sen, a potem wszystko było jak w tym śnie.
Eric, były bramkarz reprezentacji Rwandy, z którym spotkaliśmy się w Kigali, jest Tutsi i doskonale pamięta, jak piło się wodę z basenu w hotelu Mille Collines. Przez trzy krwawe miesiące w 1994 roku zginęło w Rwandzie prawie milion ludzi. Na ulicach sąsiedzi zabijali sąsiadów, a przyjaciele swoich przyjaciół – tylko dlatego, że jedni byli Hutu, a drudzy Tutsi. Eric przeżył, bo jego koledzy z drużyny, choć byli Hutu, zamiast pociąć go maczetą na kawałki, ukrywali go w swoich domach.
Abdallah i Kaburu, zawodnicy Albinism Sports Club, z którymi rozmawialiśmy w Dar es Salaam, mają dwie ręce i dwie nogi, a to coś, co warto odnotować. Wielu takich jak oni, chorych na albinizm, jest kalekami, bo wierzenia i przesądy wygrały ze zdrowym rozsądkiem. Kawałki ciała ludzi z albinizmem odcięte i przyniesione do szamana miały zapewnić szczęście. Abdallah i Kaburu mają szczęście, że grając w piłkę, mogą wykrzyczeć, że to wszystko brednie i że są takimi samymi ludźmi jak inni.
Fani i piłkarze klubu Amedspor, których spotkaliśmy w tureckim Diyarbakırze, też mają coś ważnego do powiedzenia – że są Kurdami i nic tego nie zmieni, nawet kolejna kara tureckiej federacji. Amedspor to dla nich drużyna narodowa, substytut flagi i koszulki Kurdystanu, za noszenie których można w Turcji trafić przed sąd.
Potrzebowaliśmy sporo czasu, żeby dotrzeć do naszych rozmówców i namówić ich na szczere rozmowy. Ale później zadziałał łańcuch dobrych ludzi – tak trafiliśmy do gabinetów prezydentów klubów piłkarskich, ministrów rządów, dyplomatów czy znanych piłkarzy, którzy na ulicach nie przechodzą niezauważeni.
To nie jest książka piłkarska. To książka o ludziach. O ich emocjach, o życiowych lekcjach, z których wnioski pomógł wyciągać futbol. To książka także o tym, jak łatwo wywołać wojnę, zasiać nienawiść, dać się jej żywić strachem i uprzedzeniami. To książka o tym, że gdy wydaje się, że sensu już nie ma, może nagle pojawić się nadzieja. Bo – jak mówi jeden z naszych bohaterów – z każdego zła można wyciągnąć coś dobrego.
Dzieckiem trzeba się opiekować. Kiedy już je zabijesz, nie wyrzucisz go tak zwyczajnie za drzwi. Szczęście nie może przecież leżeć pod domem. Zakopiesz zwłoki pod ścianą pokoju, ziemię wyrównasz, a całość zasłonisz swoim łóżkiem. Będziesz spał nad dzieckiem i pilnował: po pierwsze, żeby nic mu się nie stało, po drugie – żeby szczęście z domu nie uciekło.
Zabijając dziecko, pomagasz nie tylko jemu, ale też sobie. Dziecku, bo wiadomo, z albinizmem nie ma po co żyć: i tak nic nie osiągnie, a problemów masa. Mijając je na ulicy, ludzie nie będą musieli pluć przez lewe ramię, by chronić przed albinizmem rodzinę. Nie będą też na nie polować, kiedy szaman powie, że przyniesiona mu lewa ręka człowieka z albinizmem zagwarantuje szczęście, na przykład w miłości. A sobie pomagasz przecież dwukrotnie: ludzie nie będą gadać, że coś w rodzinie jest nie tak, a skoro szaman już mówił o tym szczęściu, to lepiej zachować je całe dla siebie.
Severin Edward musi zrobić przerwę w swoim opowiadaniu, bo Robert Lewandowski musi mieć chwilę, by nie wykorzystać rzutu karnego. Telewizor jest dość mały, wisi pod sufitem w części restauracji, która znajduje się pod dachem, ale tych kilka zajętych stolików stoi na zewnątrz. Dochodzi dziewiąta wieczorem, w Dar es Salaam nadal jest gorąco. Pudło Lewandowskiego niespecjalnie kogokolwiek obchodzi, to, że Polska zremisuje w pierwszym meczu mundialu z Meksykiem, później uznanym za najnudniejszy na całym turnieju – też nie. Kiedy tego samego dnia lider tabeli ligi tanzańskiej Young Africans pokonywał na wyjeździe 2:0 zespół Dodoma Jiji, trudno było dostać się nawet do knajp, gdzie pokazywano transmisję.
Severin ma 42 lata. Kiedyś mówili o nim czarny albinos, bo był pierwszą osobą bez albinizmu, która weszła do organizacji zajmującej się prawami tych ludzi. Pochodzi z regionu Kilimandżaro, przez wiele lat działał w TAS – Tanzania Albinism Society – a że działał głośno i skutecznie, stał się znany w całym kraju. Zmieniał nawet słownik suahili. Albinos to złe słowo, bo zwraca uwagę tylko na kolor skóry, a nie na człowieka. „Człowiek z albinizmem” brzmi dumniej.
– To było w 2012 roku. Zdefiniowanie albinizmu w lokalnym kontekście znaczy bardzo dużo, jest ważniejsze niż wszystko inne – tłumaczy. – Wcześniej na ludzi z albinizmem mówiono „zeru zeru”, co oznacza duchy. To bardzo dyskryminujące: duchy znikają, giną niezauważone. Jeden z aktywistów zaproponował też wyrażenie „Walemavu wa ngozi”, ale oznaczało ono ludzi z niepełnosprawnością skóry, a przecież nie chodzi tylko o to. Trzeba było zwrócić też uwagę na słaby wzrok, problemy z nauką, brakiem edukacji. Napisałem ze cztery listy do specjalnego doradcy rządu do spraw języka suahili. Dużo się o to kłóciłem, ale udało się wprowadzić słowo „ualbino”, a ludzie z albinizmem to „Watu wenye ualbino”. Kiedy tak mówisz, zwracasz uwagę, że to przede wszystkim ludzie, ale też wskazujesz na wszystkie ich problemy ze skórą czy z oczami, a także na ich specjalne potrzeby. Teraz to słowo jest w naszych słownikach. Gdy udało mi się wywalczyć tę zmianę, pomyślałem, że mogę zrobić jeszcze więcej.
***
Zanim napiszemy o tym, co to znaczy „jeszcze więcej”, będzie o tym, co to znaczy być „Watu wenye ualbino”. Na stronie organizacji Under the Same Sun, która zajmuje się problemami ludzi z albinizmem na całym świecie, jest to dokładnie wyjaśnione i udokumentowane. Najnowszy raport, z 13 grudnia 2022 roku, mówi o 694 przypadkach ataków, z których 240 zakończyło się śmiercią. W historii Stanów Zjednoczonych odnotowano dwa takie zdarzenia, oba w 1899 roku – obie napadnięte osoby z albinizmem przeżyły. Tak, ta data to nie pomyłka. W Tanzanii odnotowanych ataków było najwięcej, bo aż 206. Po kolei: 78 morderstw, 98 okaleczeń, 26 zbezczeszczonych grobów. Zaatakowano też trzy ośrodki dla osób z albinizmem. Jeden z ostatnich przypadków agresji: 3 listopada 2022 roku w Mwanzie. Jeszcze o nim napiszemy.
Na stronie Under the Same Sun jest też tabela, w której wymienione są najpowszechniejsze przesądy dotyczące ludzi z albinizmem. Albinizm jest przekleństwem rzuconym przez Boga albo przodków, w związku z czym kontakt z takimi osobami może przynosić pecha, chorobę albo śmierć. Ludzie z albinizmem nigdy nie umierają, bo nie są ludźmi, ale duchami, które czasami znikają. To wina matki, że dziecko ma albinizm. Seks z kobietą z albinizmem leczy z AIDS. Eliksir wytworzony z części ciała osoby z albinizmem ma magiczne moce, zapewnia zdrowie, sukces i szczęście.
Mówi Severin:
– To samonakręcająca się spirala. Ci ludzie dawno zostali przez społeczeństwo wykluczeni. Jeśli mieli szczęście przeżyć pierwsze dni po urodzeniu, jeśli sąsiadom nie udało się namówić rodziców takiego dziecka na zabicie go, to później dopadał je rak skóry. Byli prześladowani, wyszydzani, nie mieli żadnej pomocy. Pierwszym i bardzo poważnym problemem jest wypieranie samego faktu posiadania w rodzinie kogoś z albinizmem. Na terenach rolniczych, wiejskich, gdzie ludzie są niewykształceni, mąż często porzuca żonę, która rodzi dziecko z albinizmem i chce je uchronić przed śmiercią. Kobieta zostaje z dzieckiem sama. Opowiada o mężu złe rzeczy, nienawidzi go, ta nienawiść przechodzi na kolejne pokolenia. Pozostaje tylko cierpienie i brak akceptacji.
Severin postanowił coś na to poradzić, jeszcze zanim zabrał się do zmian w słowniku suahili. W Tanzanii mieszka ponad 60 milionów ludzi, istnieje tu ponad sto języków, ale poza suahili jest jeszcze jeden, który rozumieją wszyscy – piłka nożna. Drużyna złożona z chłopaków i mężczyzn z albinizmem najszybciej burzyła mury, wchodziła do świadomości Tanzańczyków z drzwiami i futryną. Severin szybko dostrzegł siłę, zaangażował się w budowanie klubowych struktur. Albino United – bo tak się wtedy nazywali – ruszyli w kraj niczym kiedyś Harlem Globetrotters w Stanach Zjednoczonych, tyle że nie promowali rozrywkowej wersji swojej dyscypliny. Byli „czarodziejami”, bo promowali siebie. Pokazywali, że też potrafią grać w piłkę, a to bardzo ważne, bo przecież jeśli ktoś gra w piłkę, to znaczy, że jest normalny.
Severin na spotkanie z nami ładnie się ubrał, ma na sobie koszulę w różowo-białą kratę. Spóźnił się półtorej godziny, miał przyjść z żoną, ale zatrzymały ją w domu obowiązki. Bardzo dobrze mówi po angielsku, jest po studiach, kiedyś chciał zostać lekarzem, ale życie zmieniło mu plany. Kochał naukę: głównie chemię, fizykę i biologię, uczył się o DNA i inżynierii genetycznej. Napisał nawet książkę na ten temat, ale postanowił wykorzystać swoją wiedzę w praktyce.
– Kiedy dorastałem, w dwóch sąsiednich wioskach mieszkali ludzie z albinizmem, na lekcjach religii mieliśmy taką jedną osobę w klasie. Ludzie pluli, kiedy ją widzieli. Wierzyli, że dzięki temu ochronią się przed duchem. Wiedziałem, że takie podejście jest złe, ale miałem też świadomość, że wynika po prostu z braku wiedzy. W 2009 roku prowadziłem bloga African Chatter i zupełnie przypadkiem spotkałem chłopaków z Albino United. Przewodził im Oskar, facet z albinizmem, z którym później się zaprzyjaźniłem. Opowiedział mi o swoim pomyśle, by za pomocą piłki nożnej edukować ludzi w Tanzanii. Tanzańczycy są przecież kompletnie zwariowani na punkcie futbolu – opowiada.
O problemach ludzi z albinizmem w Tanzanii zrobiło się głośno całkiem niedawno. O atakach zaczęto mówić publicznie dopiero w XXI wieku. Całe zło zrzucono na szamanów, którzy nagle wymyślili sobie, że poszczególne części ciała ludzi z albinizmem przydadzą im się do produkcji talizmanów i specjalnych mikstur na szczęście. Na czarnym rynku dobrze za nie płacono – w różnych naszych rozmowach padały kwoty od kilku do kilkudziesięciu tysięcy dolarów, ale nikt nie miał na to żadnych dowodów.
Szum zrobił się po artykułach w zachodniej prasie, po reportażu w BBC. Temat był atrakcyjny, bo znalazła się kolejna uciemiężona mniejszość. W połączeniu z afrykańskim mistycyzmem, czarami i szamanami mieszanka okazała się egzotycznie przyciągająca, tym bardziej że poza tym regionem świata problem był w ogóle nieznany. W Europie przypadek albinizmu trafia się raz na 17–20 tysięcy urodzeń, we wschodniej Afryce raz na pięć tysięcy. Zdjęcia zamordowanych dzieci, ludzi z odrąbanymi kończynami i rozkopanych grobów trafiły na pierwsze strony gazet.
– Wcześniej też zdarzały się ataki, tyle że wszystko działo się po cichu – tłumaczy spokojnie Severin. – Kiedy rodziło się dziecko z albinizmem, zabijano je tak, żeby nikt się nie dowiedział. Dlatego wszyscy myśleli, że nie ma żadnych ataków i zabójstw. W latach 2002–2006 zauważyliśmy, że zabijanie osób z albinizmem to nie tylko zabijanie niemowląt, ale także brutalne morderstwa powodowane przesądami i wierzeniami. To było coś nowego, nastąpiła niebezpieczna zmiana: teraz te wierzenia potrafimy powiązać także z pieniędzmi i chęcią zysku. Rybacy albo górnicy słyszeli, że jeśli zdobędą części ciała osób z albinizmem, staną się bogaci, a ich biznes się rozwinie. Zaczęła nakręcać się spirala.
***
Z dwoma zawodnikami Albinism Sports Club i z Severinem umawiamy się następnego dnia na 14.00 w restauracji City Square, w samym centrum Dar es Salaam. To jedno z najpopularniejszych miejsc, blisko sieciowych hoteli, banków i centrów handlowych w Kisutu – najstarszej części miasta, położonej tuż nad wodą. Do dworca, skąd odpływają promy na Zanzibar, są trzy minuty na piechotę. Pełno tu młodych przedsiębiorców, którym pomysły na biznes rodzą się zazwyczaj wtedy, gdy zobaczą muzungu. Muzungu to biały, a biały ma zazwyczaj pesa, czyli pieniądze.
Biznesy są różne: miejscowy może być przewodnikiem albo może chociaż sprzedać przewodnik sprzed 20 lat, który zupełnie przypadkiem ma w plecaku. Może sprzedać ci też poduszkę, drabinę, wieszak albo pistolet na wodę. Przed samym wejściem do City Square lokalni artyści oferują również koraliki albo tablice gotowe na każdą okazję. Tłumaczą, że nie robią ich sami, tylko szukają po mieście tych nikomu niepotrzebnych. Najpopularniejsze są oczywiście rejestracje samochodowe, ale tuż przed wejściem do kawiarni można przecież potrzebować także metalowych znaków prowadzących do toalety, informujących o niebezpieczeństwie porażenia prądem, zakazie palenia, punkcie zbiórki podczas ewakuacji albo o tym, że w danym miejscu znajduje się ministerstwo. Ministerstw jest duży wybór.
Żeby muzungu został nie tyle zaakceptowany przez otoczenie, co przynajmniej potraktowany jak ktoś, kto przebywa w Tanzanii na tyle długo, by nie dać się naciągnąć na zakup czegoś, czego nie potrzebuje, musi umieć zagrać w słownego ping-ponga. To specjalny kod, który podlany uśmiechem staje się tutaj cenną walutą. Wymieniane szybko przez rozmówców krótkie, dwusylabowe słowa oddzielają muzungu ziomka od muzungu ofiary. Cześć, hej, jak się masz, dobrze, luz, cool, spoko, dziękuję, bardzo dziękuję, trzymaj się, nara, no i ewentualnie na koniec pytanie o to, czy jesteś za Simbą, czy za Yangą – ale to już niekoniecznie. Na to pytanie nie ma zresztą złej odpowiedzi, Dar es Salaam to nie Glasgow.
Albinism Sports Club to stare Albino United. Nazwa klubu się zmieniła, kiedy „albinosi” uciekli ze słownika suahili, a na ich miejsce pojawili się „ludzie z albinizmem”. Do City Square zamiast na umówioną 14.00 przychodzimy dwie godziny wcześniej, bo – jak wynika z wiadomości wysłanej przez Severina – przed wieczornym treningiem piłkarze będą mieli do załatwienia jeszcze kilka spraw na mieście. Kaburu jest kapitanem drużyny, ma 34 lata, na spotkanie przychodzi w koszulce z maratonu w Mwanzie, spodniach od garnituru i crocsach. Jest w świetnej formie, widać, że dużo trenuje. Dwa lata młodszy i znacznie niższy Abdallah ma na sobie sandały, dżinsy i koszulę w kwiaty. Obaj należeli do ASC od samego początku.
To nie jest przywitanie jak ze starymi kumplami, to nie są bracia łaty, nawet nie próbują skracać dystansu. Nasze ręce ledwo spotykają się w powietrzu. Żar leje się z nieba, ale przy naszym stoliku na początku wieje chłodem. Nie wiemy, jak prowadzić rozmowę, nie wiemy, gdzie patrzeć – ludzie z albinizmem cierpią na oczopląs, nawet kiedy mówią coś ważnego, trudno dawać do zrozumienia, że słucha się uważnie, patrząc im prosto w twarze. Kaburu jest trochę odważniejszy.
– Musicie wiedzieć, że Albinism Sports Club to pierwsza taka drużyna na świecie – mówi. – To samo w sobie oznacza popularność. Wszędzie, gdzie jedziemy grać, ludzie są nie tylko zaskoczeni, ale też bardzo doceniają to, co robimy. Wszędzie dostajemy wsparcie z trybun. Ja zawsze chciałem być piłkarzem. Pochodzę z regionu Ruvuma, z południowo-wschodniej Tanzanii. Skończyłem tam szkołę podstawową, ale marzyłem, by dalej się rozwijać, dlatego przyjechałem do Dar es Salaam i tutaj jako dorosły zacząłem szkołę średnią. Teraz jestem w drugiej klasie. Przeprowadzka nie była łatwa. Miałem pomóc krewnemu w prowadzeniu sklepu, musiałem czasami chodzić kilometr po zgrzewkę wody mineralnej. To była trudna droga, cały czas słyszałem wyzwiska: zeru zeru i inne takie. Taka szkoła życia. Szedłem i powtarzałem sobie w głowie: „Musisz być silny, musisz przeciwstawić się temu wszystkiemu”. Nigdy tego nie zapomnę.
W 2010 roku premierę miał film dokumentalny Albino United w reżyserii Barneya Broomfielda, Marca Hoeferlina i Juana Reiny. Ekipa towarzyszyła drużynie rok wcześniej, w trakcie pierwszego sezonu gry w trzeciej lidze tanzańskiej. Dwanaście lat młodsi Kaburu i Abdallah często wypowiadają się do kamery, ale o wsparciu kibiców niekoniecznie mówią tak jak dziś. Niekoniecznie widać je też na filmie.
Mecz z Melidni Stars – porażka 0:4 na własnym boisku, śmiech na trybunach po każdym kiksie, jeden z widzów krzyczy: „Przecież albinosi nie wiedzą nic o piłce!”. Mecz z Morogoro – porażka 0:1 na własnym boisku, salwy śmiechu, kiedy jeden z zawodników Albino United przecina kopniakiem powietrze, zamiast trafić w piłkę. „On jest ślepy! Nie widzi nawet boiska!” – wrzeszczy rozbawiona grupa.
Te zagrania naprawdę wyglądały komicznie, ale liga była prawdziwa. Żadnego podawania piłki do przeciwnika, żeby cieszył się, że może sobie pograć. Żadnej litości i żadnego rozwijania czerwonego dywanu. To nie były mecze charytatywne ani pokazowe. Być może nawet same porażki miałyby sens, bo ważniejsza od rywalizacji była lekcja tolerancji, ale istniało też ryzyko, że zostanie pośmiewiskiem przyniesie skutek odwrotny do zamierzonego. „Prezydent Barack Obama powiedział: »Yes, we can« (Tak, możemy!), musimy więc pokazać, że możemy. DJ, podkręć muzykę!” – krzyczy w filmie jeden z zawodników Albino United w centrum Dar es Salaam, kiedy drużyna zaprasza kibiców na mecz. Na początku wychodziło jednak coś innego: „No, they can’t”.
– Piłka nożna od początku pozwalała mi zachować sprawność fizyczną, dawała szansę pokazania własnych możliwości. Oczywiście, że chcielibyśmy być lepsi i mierzymy znacznie wyżej, ale ciężko nam bez wsparcia – tłumaczy Kaburu. – Przypomnę wam, że wcześniej nie było żadnej innej platformy, żeby pokazać ludziom, co możemy, a czego nie, na co pozawala nam wzrok, a gdzie mamy ograniczenia. Tak, mamy słaby wzrok, ale nie aż tak, żeby nie widzieć piłki.
– Piłka jest duża! – wcina się ze śmiechem Abdallah. – Dla nas ważna jest tylko pora dnia. Nie możemy grać w południe z powodu silnego słońca, które zagraża naszej skórze. Gramy wieczorem, wtedy też lepiej widzimy.
Na ulicach tanzańskich miast ludzi z albinizmem wcale nie rozpoznaje się po kolorze skóry. Skóry tak naprawdę nie widać. Wyróżnia ich ubranie – mimo upału chodzą w długich spodniach, w koszulach z długim rękawem, w kapeluszach z dużym rondem, kobiety mają do tego często cienkie rękawiczki. To ochrona przed zabójcą groźniejszym nawet od zabobonów: przed rakiem skóry. Ludzie z albinizmem nie przypominają muzungu, nie można ich pomylić z białymi turystami. Wyglądają raczej jak zagubieni naukowcy, bo do kapeluszy w stylu safari brakuje im tylko siatki na motyle.
Jednym z pogodniejszych bohaterów filmu Albino United jest czarnoskóry trener drużyny, John Haule. Wspomina, że decydując się na pracę z Kaburu i resztą, wystawiał się na drwiny. Jego mobilizujące odprawy robią jednak wrażenie, nerwy w trakcie meczów trochę bawią, a radość po tym, jak seria kompromitujących porażek zamieniła się w serię zaskakujących zwycięstw, jest naprawdę szczera. Haule w którymś momencie żartuje nawet, że po sukcesach z zespołem piłkarzy z albinizmem jego pozycja na rynku trenerskim wzrosła na tyle, że będzie mógł przebierać w lepszych ofertach. Ofert jednak nie było, pieniędzy też, bo Haule pracował za darmo, a w końcu zabrakło też Haule’a, bo drużyna uznała, że nie potrzebuje trenera.
Pytani o obecne losy drużyny Kaburu i Abdallah trochę się denerwują. Grają, ale towarzysko. Chcą zgłosić się do rozgrywek czwartej ligi od początku nowego sezonu.
– Mieliśmy ostatnio problem z tym, kto ma być liderem drużyny, i spadliśmy poziom niżej. Nie mamy pieniędzy, czasami nie gramy nawet w trakcie narodowego dnia ludzi z niepełnosprawnością, bo nie mamy za co pojechać na miejsce. Boisko, na którym trenowaliśmy z Johnem, przejęło miasto i postawiło tam wieżowiec. John był wolontariuszem, teraz nie mamy ani jego, ani żadnego opłacanego trenera. Ostatnio musieliśmy zrzucać się na transport dla kogoś, kto się nami opiekował, a zwyczajnie nas na to nie stać. Ale przecież wszyscy wiemy, jak wygląda piłka nożna, wszyscy się nią interesujemy, więc możemy trenować się sami. Dzisiaj mogę to być ja, jutro Abdallah – mówi Kaburu, ale trudno nam w to wierzyć, nie musimy nawet czekać na tłumaczenie Severina.
W filmie z 2010 roku młodzi piłkarze wierzą jeszcze w ideały. W każdym meczu występują w innych koszulkach, ze sponsorami na klacie. Wyglądają na zorganizowany zespół, ale tak naprawdę wszystkie komplety pochodziły od innych drużyn, były stare i zniszczone. Piękna historia opowiedziana przez filmowców – historia o przywracaniu wiary w to, że jak się chce, to można, że przez sport można zmieniać postrzeganie w społeczeństwie – zderzyła się później z kapitalizmem.
– Najgorsze wspomnienia z mojego życia kojarzą mi się z próbami zdobycia pracy. Kiedy reagowałem na jakieś ogłoszenie, po przyjściu na miejsce okazywało się, że chociaż jestem uczciwy i przez telefon wszystko zostało uzgodnione, nie zostanę zatrudniony, bo mam albinizm. To powtarzało się tyle razy, że zdecydowałem się na własny mały biznes, ale tamtych sytuacji nigdy nie zapomnę. W ostatnich latach w kraju zmieniła się sytuacja ekonomiczna, teraz jest naprawdę ciężko. W czasach pokazanych w Albino United mieszkałem z bratem albo krewnymi. Teraz mam własne życie, żonę, dziecko i przy inflacji, jaką mamy, moje życie ledwo posuwa się naprzód. Ale jestem szczęśliwy, bo mam rodzinę, moje dziecko jest teraz w szkole średniej – opowiada Abdallah.
Pytanie o szczęście należy do najtrudniejszych. Wiadomo: dzieciaki, piłka, kumple. Kaburu myśli trochę dłużej. Dochodzi do wniosku, że cieszy się, od kiedy uświadomił sobie, że jest dziełem Boga i że dumni są z niego ludzie, z którymi przebywa na co dzień. Ta potrzeba dumy przyszła po akceptacji samego siebie. Zaprzyjaźnił się ze sobą dopiero, kiedy poznał, kim jest. Mówi, że bez albinizmu nie ma go przecież w ogóle.
Kaburu sprzedaje ryby na targu. Małe – zaznacza. Ryby pochodzą z regionu Mwanzy i stanowią podstawę tutejszej kuchni. Poza graniem w piłkę ma jeszcze jedno marzenie. Tę koszulkę z maratonu, którą ma na sobie, nosi tylko na pamiątkę. Tak naprawdę startował w biegu towarzyszącym głównej imprezie – na pięć kilometrów. Przebiegł ten odcinek w 19 minut, wygrał, a teraz chciałby sprawdzić się na pełnym, królewskim dystansie 42 kilometrów z kawałkiem.
– Marzy mi się taki prawdziwy maraton, który jest wielkim wydarzeniem, gdzieś w świecie. Patrzcie: mam nawet opaskę „Mr. UK Marathon”. Chciałbym go przebiec nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich ludzi z albinizmem – tłumaczy.
Marzenia Abdallaha krążą wokół piłki. A dokładniej – wokół Albinism Sports Club, bo to klub pozwala mu spełniać marzenia. Jeśli drużyna jest silna, on też jest silny. Gdy wygrywają, łatwiej chodzi się do pracy. Abdallah mówił, że ma mały biznes, a kiedy dopytujemy go o szczegóły, opowiada o zatłoczonym placu w dystrykcie Ilala w Dar es Salaam, na którym sprzedaje używane ubrania i buty. Sprzedaż używanych butów to tutaj bardzo popularne zajęcie. Przy wielu przejściach dla pieszych w centrum miasta stoją w równym rządku albo tworzą fantazyjne wzory geometryczne, by zwrócić uwagę przechodniów – po jednym od pary, bo wtedy jest mniejsze ryzyko kradzieży. Ponieważ przechodzenie przez ulicę jest w Dar es Salaam dość ryzykowne, złośliwi mówią, że stoiska z używanymi butami znajdują się przy przejściach, by w razie czego blisko było do nowych modeli.
Po dwóch kawach i trzech słodkich, ciepławych coca-colach Kaburu i Abdallah zaczynają rozmawiać z Severinem w suahili, nie zwracając na nas uwagi. Wszyscy są spokojni, ale ewidentnie dyskutują o czymś ważnym, bo na przemian kiwają głowami ze zrozumieniem albo gorąco sobie zaprzeczają. Fakt, że nasi rozmówcy przesunęli spotkanie o dwie godziny wcześniej, bo „mają sprawy do załatwienia”, w tym momencie jakoś się nie liczy. Nie działa chrząkanie, płacenie rachunku, tylko Severin co kilka minut przeprasza nas po angielsku. Kaburu i Abdallah w końcu bardzo grzecznie się z nami żegnają i wychodzą. Przez blisko półtorej godziny tłumaczyli Severinowi, że chcą pieniędzy za wywiad, a Severin wyjaśniał im, że niczego od nas nie dostaną, nawet drobnych na transport na trening.
– Rozmowa nie była nerwowa, takie próby zdobycia choćby drobnych kwot są tutaj normalne – mówi.
***
Największą trudnością w trakcie pierwszego sezonu Albino United w lidze była podróż do regionu Mwanzy. Mwanza to drugie największe miasto Tanzanii po Dar es Salaam. I o ile to Dodoma jest oficjalną stolicą i siedzibą władz, a Dar es Salaam centrum handlu i największym portem wschodniej Afryki, to właśnie Mwanza i jej okolice są stolicą ataków na ludzi z albinizmem. Wśród tamtejszego plemienia Sukuma panuje największe zaufanie do szamanów, a tamtejsi szamani największym zaufaniem w leczeniu różnych chorób obdarowują części ciała ludzi z albinizmem. Właśnie dlatego na twarzach piłkarzy Albino United, którzy szykowali się do wyjazdu do regionu Mwanzy, malowała się niepewność. Wzajemne poklepywanie po plecach miało niby dodać im odwagi, ale mowa ciała nie raziła pewnością siebie.
– Ten wyjazd będzie niebezpieczny i dobry. Niebezpieczny, bo wiadomo, co się tam dzieje. Dobry, bo ludzie zobaczą, że potraficie grać w piłkę. Módlmy się, żebyśmy wrócili żywi – mówił trener John Haule, zanim drużyna wsiadła do autokaru. Kaburu tłumaczył nam podczas spotkania, że chciał wziąć na siebie odpowiedzialność, chciał być wsparciem dla swoich kolegów, chciał wykrzyczeć swoją grą kibicom: „Hej, nie zabijajcie nas, jesteśmy tacy sami jak wy!”.
Albino United wygrało spotkanie z drużyną miejscowej policji 2:0, na stadionie były tłumy, przerzedzone tylko przez gwałtowną burzę w drugiej połowie. Po meczu publiczność z uznaniem kiwała głowami. „Może i są inni, ale grać w piłkę potrafią lepiej od policjantów” – powtarzano na trybunach, drwiąc z mundurowych.
Do Mwanzy polecieliśmy kilka dni po spotkaniu z Kaburu i Abdallahem. Dwugodzinny lot przeniósł nas z dusznego i spalonego słońcem asfaltowego miasta do miejsca wilgotnego i pełnego zielonej, tropikalnej roślinności. Mgła unosiła się tuż nad ziemią, samolot z Dar es Salaam był jedynym tego ranka, który wylądował na miejscowym lotnisku. Zanim traktor z przyczepą przywiózł plecaki i walizki do malutkiego terminala, którego większa poczekalnia znajdowała się tylko pod wiatą, pasażerowie pozdejmowali folie z pustych wiader. Następnego dnia, już wypełnione rybami i opatrzone karteczkami opisującymi zawartość oraz namiarami na właściciela, trafią do luku bagażowego. Do Mwanzy lata się głównie w dwóch celach: handlowcy i bogaci Tanzańczycy na połów na Jeziorze Wiktorii, turyści – do oddalonego o dwie godziny jazdy samochodem Parku Narodowego Serengeti. Można tam zobaczyć wielką piątkę Afryki: słonia, nosorożca, lwa, bawoła i lamparta, ale nasz 32-letni kierowca Gabriel, który do Serengeti wozi turystów dwa razy dziennie, a sam w parku jeszcze nie był, tłumaczył, że jeśli komuś wystarczy wielka czwórka – bez lwa – to do Serengeti wcale nie musi jeździć, bo zwierzęta te można zobaczyć już pół godziny jazdy za miasto.
Na spotkanie z Anjeliną Chumą i Michaelem Masumbuko umówiliśmy się w hotelu New Mwanza na wieczór. Wymiana wiadomości przez komunikator była jedynym łatwym elementem tego spotkania. Przed wyjazdem z naszego hotelu dokładnie sprawdziliśmy, dokąd mamy jechać, i przez pięć minut tłumaczyliśmy kierowcy tuk-tuka, że chcemy dostać się pod miasto, na północ. Mimo to kierowca pojechał na południe, do samego centrum Mwanzy, kompletnie ignorując nasze krzyki, by po kilku minutach pokazać nam palcem miejsce z neonem „New Mwanza Hotel”. Miał rację. Później zaczęły się problemy z Michaelem. Ostrzegał nas, że spóźni się kilka godzin, bo nagle zachorowała jego matka. Do Anjeliny bardzo szybko dołączył jednak mężczyzna z albinizmem i zaczął opowiadać o swoim życiu. Chyba nieco zmęczony, a może nawet delikatnie zirytowany, po kilku naszych pytaniach o zdrowie matki, myśląc zapewne, że w Polsce mamy dziwne zwyczaje, wyjawił, że chorą matkę to ma Masumbuko, a on nie jest Masumbuko, tylko Baraka i jego matka jest zdrowa.
Baraka Azricome Jeje jest artystą, grafikiem. Mówi, że jest znany w lokalnej społeczności, ale po jego profilu na Instagramie specjalnie tego nie widać. Rysuje pięknie, jednak jego dzieła zbierają po dwa, trzy serduszka. Zarabia pieniądze nie tylko sztuką, bo tak jak malarz może być przecież malarzem pokojowym, tak grafik może też zaprojektować, a później wykonać metalową tablicę z napisem „sklep”. Baraka jest tuż przed trzydziestką, nie ma żony ani dziewczyny, nie ma też dzieci. Jest wielkim fanem piłki nożnej i Roberta Lewandowskiego, pokazuje nam, jak Lewy cieszy się po golach.
– Ciągle szukam zleceń. Przez telefon jest dość łatwo, ludzie chcą dać mi pracę, ale kiedy dochodzi do spotkania, okazuje się, że mało kto we mnie wierzy. Nie chodzi o sztukę, ale zwyczajnie o to, czy ktoś z albinizmem jest godny zaufania, czy może wykonać powierzone mu zadanie. Urodziłem się w regionie Mara, na północny wschód od Mwanzy, przyjechałem tutaj, żeby mieć z czego żyć, wiadomo, że w większym mieście wiara w zabobony jest mniejsza. W domu byłem jednym z pięciorga dzieci, ale tylko ja urodziłem się z albinizmem. U mnie w rodzinie nie było z tym problemu, ale oczywiście niektórzy sąsiedzi albo krewni dawali do zrozumienia, że lepiej byłoby się mnie pozbyć – opowiada zupełnie bez emocji. – Mam na imię Baraka, w języku suahili znaczy to „Błogosławieństwo”. Jeśli pytacie mnie, czy kiedyś pytałem Boga, dlaczego akurat mnie spotkał taki los, to odpowiem, że potrafię to już sobie wytłumaczyć. Stało się tak, bo jestem wyjątkowy. W mojej rodzinie tylko ja mam albinizm, ale też tylko ja mam talent do rysowania. Inne dzieci nie miały żadnych talentów. Taki był plan Boga. Dlatego mój ojciec dał mi na imię „Błogosławieństwo”.
Baraka wie, że jest przykładem dla innych, nie tylko tych z albinizmem. Czuje dumę, kiedy po wykonaniu zadania czyta z oczu zleceniodawców: „Jak to możliwe, on to naprawdę potrafi”. Jeszcze lepiej, gdy widzi: „Wow, to jest wspaniałe!”. Dostaje wtedy skrzydeł i chce robić coraz więcej. Wie, że samo mówienie nie wystarczy, dlatego ma dużo szacunku dla chłopaków z Albino United. Bo przyjechali i wygrali, zamiast tylko gadać, że mogą to zrobić.
Anjelina ma 51 lat, jest sekretarką w oddziale TAS w Mwanzie, ale to praca za darmo. Dla pieniędzy produkuje mydło służące do prania ubrań. W kapeluszu z włożoną pod spód koronkową apaszką, która spływa jej na ramiona, i w kwiecistej sukni do samej ziemi wygląda jak księżniczka. Mówi bardzo cicho, ledwo ją słychać, ale gdy pytamy ją o Boga, wyraźnie się ożywia.
– A wy wierzycie w Boga? Jesteście chrześcijanami? – przerywa i każe Barace tłumaczyć na angielski. – No to musicie wiedzieć, że w wierze w Boga nie ma odpowiedzi na wasze pytanie. Nie możemy oceniać Boga, mówić mu, co ma robić. Nie możemy mu sugerować, że ludzi z albinizmem ma umieszczać w Europie, Azji czy Afryce. Jeśli ludzie z albinizmem są w Afryce, to taki jest plan Boga i nie można tego kwestionować. Wierzę, że Bóg zawsze jest dobry i tak jak was zrobił białymi z Europy, tak mnie uczynił kobietą z albinizmem w Tanzanii. Taka jest jego wola.
Ale gdy porzucamy temat religii, Anjelina ma jednak dużo zmartwień, pytań i wątpliwości. Wszędzie w Tanzanii ludzie z albinizmem mają olbrzymie kłopoty na rynku pracy, ale w regionie Mwanzy trudno im nawet o mieszkanie. Anjelina już kilka razy znajdowała się w sytuacji, że chociaż miała odłożone pieniądze na wynajem na kilka miesięcy w przód, właściciel mieszkania nie zgadzał się na podpisanie umowy. Nawet jeśli był wykształcony, nawet jeśli nie chodził do szamanów, zwyczajnie bał się odpowiedzialności – gdyby Anjelina została zaatakowana w mieszkaniu, jego, najemcę, także mogłyby spotkać nieprzyjemności i mógłby zostać uznany za podejrzanego. A temat niestety znów był aktualny.
Chociaż od kilku lat ataków na ludzi z albinizmem było coraz mniej, tuż przed naszym przylotem do Tanzanii miejscowe media poinformowały o kolejnym. J.M.M. – oficjalne raporty podają tylko inicjały ofiar – miał 49 lat. 3 listopada 2022 roku w wiosce Ngula w regionie Mwanza wyszedł na piwo z kolegą. Wrócił do domu, ale usłyszał, że kolega stoi przed drzwiami i namawia go na jeszcze jedną butelkę. Żona radziła mu, żeby już nie wychodził, że jest ciemno. Nie posłuchał. Po kilku godzinach kobieta usłyszała krzyk męża, a gdy wyszła przed dom, zobaczyła go z ręką uciętą na wysokości łokcia. Wykrwawił się na śmierć. Trzy dni później policja poinformowała, że podejrzanego o atak kolegę, z którym ofiara piła alkohol, widziano z czarną torbą w wiosce Misungwi, 50 kilometrów od Mwanzy. Wezwany patrol potwierdził przypuszczenia – w środku znajdowała się „wydzielająca silny odór gnijąca ręka”.
– Wyszedł po północy, zaatakowali go, kiedy szli drogą. Napastników było więcej niż jeden. Przez pięć lat było już w miarę spokojnie, wydawało się, że najgorsze jest za nami, jednak okazało się, że polowanie na ludzi z albinizmem wciąż trwa. W Mwanzie skończyło się śmiercią, ale nawet w Dar es Salaam zaatakowano w tym roku 18-letniego chłopaka. Udało mu się uciec, miał tylko drobne rany na dłoni – opowiada Baraka.
***
Przed wylotem do Afryki spotkaliśmy się z Filipem Skrońcem, który przez kilka lat badał temat ataków na ludzi z albinizmem w Tanzanii i napisał doskonałą książkę Nie róbcie mu krzywdy. Zasypaliśmy go pytaniami, a jego odpowiedzi zapaliły w naszych głowach migające żółte światło ostrzegawcze.
– Pod koniec książki starałem się wysłać jedną wiadomość: nie ma tematu, nie ma tych morderstw. My to sobie wymyśliliśmy jako Zachód, zanurzony cały czas w orientalistyce. Kochamy te historie o czarownikach i magii. Przez ostatnie pięć lat w Tanzanii był jeden atak, który skończył się śmiercią, teraz mówicie mi o drugim1. Ataki zaczęły się w 2007 roku, czyli wtedy, kiedy zaczął się też globalny kryzys gospodarczy. Wtedy wszystko walnęło i mieliśmy do czynienia z jakimś tego odpryskiem. To, jak później budowały to media, dziennikarze, których spotykałem, pokazywało, że każdy szukał w tym czegoś dla siebie. Wszyscy żyjemy w globalnej wiosce. Czarownicy, u których byłem, mówili mi, że nie mieli takich zamówień przed 2006/2007 rokiem. Ale jeśli ktoś przychodzi, bo przeczytał o czymś takim w gazecie, to któryś z czarowników może wejść w taki układ. To była kwestia pieniędzy – tłumaczy.
Skrońc opowiada o tym, jak pierwszy raz spotkał się z tematem. Albinizmem w Tanzanii zainteresował się dzięki koledze, który stamtąd wrócił i pokazywał mu zdjęcia. Opowiadał o wszystkim bardzo emocjonalnie, płakał, tłumaczył, jak ciężko się tam pracuje. Skrońc ruszył przetartym szlakiem – pierwsza rodzina, do której dotarł, była jedną z tych, które znalazły się na fotografiach kolegi. Wszedł do tego samego domu, usiadł na tej samej kanapie i zrozumiał, że właśnie teraz będzie musiał spytać chłopca, jak czuł się z tym, że tata chciał go sprzedać, zabić, bo jest na niego popyt. Tyle że nic się nie zgadzało: ani imiona, ani powiązania rodzinne, ani cała historia. Skrońcowi posypała się cała wizja tekstu – okazało się, że pierwsi bohaterowie nie widzą żadnego zagrożenia ze strony sąsiadów i innych osób, że ataki gdzieś tam są, ale to temat marginalny. Jednocześnie zaś kontaktował się z nim TAS, ludzie z tej organizacji zapewniali go, że temat jest poważny i chętnie pomogą w realizacji reportażu. Padało też pytanie o to, ile jest w stanie zapłacić.
– Wróciłem wtedy do hotelu, zadzwoniłem do swojej dziewczyny i powiedziałem, że to jakiś żart, że nasz znajomy musiał coś pomieszać – wspomina. – Spotkałem w końcu Josephata Tornera, który był dla mnie jakąś gwarancją rzetelności, ale też wrzucał mnie na sztampowe tematy. Opowiadał, jakie ma ciężkie życie, jak na niego polują, jak go uprowadzono, jak uciekał przez okno. Po jednym wyjeździe zrobiłbym z tego świetny artykuł. To, że pojechałem do Tanzanii drugi raz, a potem trzeci, sprawiło, że moje postrzeganie się zmieniło. Fakt, że dziennikarze rozciągali ten temat przez tyle lat, budził w Tanzanii po prostu chęć zysku, a przecież nigdy nie złapano nikogo za rękę. Słyszałem od Josephata o jakichś grubych rybach, które są gdzieś tam na końcu, i on już prawie je ma, jeszcze chwila i ja też wszystkiego się dowiem. A podczas ostatniego wyjazdu, kiedy już nie pisałem książki, tylko po prostu sobie jeździliśmy, on też już odsłaniał mi ten problem. Mówił: „No wiesz, jeśli chciałem zdobyć pieniądze na pomoc ludziom z albinizmem, to musiałem przyjmować tych dziennikarzy, też musiałem ich oprowadzać”. Czyli też grał w tę grę. To są zasady kapitalistyczne. Gdyby ktoś powiedział dziennikarzowi, że nie ma tematu, że nic takiego się nie stało, to nie byłoby wyjazdu poza miasto, za który trzeba zapłacić na przykład 200 złotych – opowiada Skrońc.
Książka Nie róbcie mu krzywdy jednak powstała, choć to niekoniecznie opowieść o strachu przed atakami. Albinizm w Tanzanii to, według autora, strach przed codziennością: przed wykluczeniem, problemami ze skórą, słońcem, słabym wzrokiem, znalezieniem pracy. Bo to, że dzieci, które słabo widzą i mają problemy z nauką, nie kończą szkoły i spadają najniżej w hierarchii społecznej, to akurat prawda. Tak jak fakt, że przez marną edukację już na starcie są w gorszym położeniu i muszą być wyjątkowo silne, by chociaż dorównać do średniej.
Skrońc tłumaczy:
– Ci ludzie nie są tam wytykani palcami, na ulicach nikt nie zwraca na nich uwagi. Jeszcze do niedawna Tanzańczycy najczęściej nie wiedzieli, czym jest albinizm, nie mieli pojęcia, że to choroba genetyczna. To, że w Tanzanii żyje tyle osób z albinizmem, jest prawdopodobnie skutkiem małej puli genów, bo społeczeństwo Sukuma zawierało małżeństwa między sobą. Nawet dla mnie szokiem było to, że największym zagrożeniem dla ludzi z albinizmem nie są ataki, ale słońce. Kiedy byłem tam w szpitalu onkologicznym, widziałem ludzi w swoim wieku, 30-latków, którzy mieli wielkie zrogowacenia skóry. Brat cioteczny Alego, bohatera mojej okładki, ma już czarne wargi, to nowotworowe zmiany.
***
Niemal wszyscy nasi albinoscy rozmówcy mają widoczne gołym okiem zmiany na skórze – na dłoniach i twarzy, bo resztę ciała zazwyczaj szczelnie zakrywa ubranie. Chronią się przed słońcem, jak mogą, ale czasami mogą niewiele. To, że los skazał ich na afrykański żar, brzmi jak kiepski dowcip. Jeszcze na początku XXI wieku ludzie z albinizmem w Tanzanii rzadko dożywali czterdziestki. Przez ostatnie pięć lat można było trochę zapomnieć o napadach i rytualnych morderstwach, ale nie udało się zatrzymać najgroźniejszego zabójcy – raka skóry.
Severin Edward przez lata prowadził walkę z niewiedzą, rozwieszał ze znajomymi plakaty w autobusach i na przystankach, domagał się pomocy władz. Zwracał uwagę na wysokie opodatkowanie kremów z filtrem UV, co sprawiało, że ludzi z albinizmem zwyczajnie nie było stać na profilaktykę. Plakaty trafiły do premiera i podatki na krem zniesiono, co wcale nie znaczy, że wszyscy mogą sobie na nie pozwolić. Baraka Azricome Jeje wyliczał nam, że aby się dobrze zabezpieczyć, potrzebuje trzech 150-mililitrowych butelek kremu miesięcznie. Każda kosztuje około 50 tysięcy szylingów, czyli 25 złotych. Jego stać, ale to bardzo dużo pieniędzy dla kogoś bez pracy. Koło wykluczenia zamyka się bardzo szybko: nie masz zarobków, nie masz na krem, nie wychodzisz z domu, nie masz kontaktu z innymi, nie szukasz nowego zajęcia.
W sprawie wsparcia ludzi z albinizmem pomogła pierwsza dotknięta tym schorzeniem posłanka – Al-Shaymaa Kwegyir, dzięki której w kraju pojawił się choćby kontener darmowych kremów z Australii. Ale to wszystko były jednorazowe akcje, a nie skoordynowane działania państwa. Zresztą struktury państwowe nie są trwałe, kraj zżera korupcja. Kremy z darów można było później kupować na targu, wprawdzie po niższej cenie niż w sklepie, ale rzecz w tym, że w jakiś sposób trafiły do handlarzy. Nasi rozmówcy pod nazwiskiem nie chcą narzekać na rząd, bo pracują w organizacjach ściśle z nim współpracujących, ale w tym, co mówią, słychać dużo goryczy. Niby władze powtarzają: „Widzimy was, chronimy was, rozdajemy wam kremy chroniące przed słońcem”, jednak bardzo łatwo zweryfikować stan faktyczny. Wystarczy pójść do apteki albo specjalnych punktów, które powinny zajmować się dystrybucją kremów przeciwsłonecznych, by usłyszeć, że ich nie ma.
– Nie jestem lekarzem, ale dużo czytałem o raku skóry w internecie, uczyłem się od mądrzejszych od siebie – opowiada nam Severin Edward. – Pojechałem do szpitala w moim rodzinnym regionie Kilimandżaro i spytałem, czy ich sprzęt onkologiczny można by przewozić z miejsca na miejsce, zrobić taką mobilną klinikę. Usłyszałem, że aparaturę mogą obsługiwać tylko lekarze. Poczułem więc wyzwanie. Pomogłem stworzyć niemedyczną organizację, która używała dziewięciu zestawów na terenie całego kraju. Później ze swoimi mobilnymi klinikami zaczęła działać organizacja Standing Voice, przyczyniłem się do tego.
Z Alexem Magagą, menedżerem ze Standing Voice, bardzo trudno się umówić. Kiedy jesteśmy w Dar es Salaam, działa akurat w Mwanzie, kiedy jedziemy do Mwanzy – właśnie wyjeżdża do Geity. Dobrze to o nim świadczy, bo odpowiada za mobilne kliniki. Skoro rząd nie potrafił systemowo rozwiązać kwestii walki z rakiem, rozwiązania problemu podjęły się organizacje pozarządowe. Kliniki mobilne nie są autobusami, które przemierzają kraj, nie są przenoszonymi z miejsca na miejsce centrami medycznymi. Z Alexem i lekarzami podróżuje przede wszystkim wiedza. Często najcenniejsza w walce o dłuższe życie ludzi z albinizmem.
– Nasz program funkcjonuje już dziewięć lat. Zaczynaliśmy w jednym regionie Tanzanii, teraz jesteśmy obecni już w 17. Do 2026 roku chcemy objąć działaniem wszystkie 26 regionów. Mamy pod opieką blisko 70 tysięcy pacjentów, czyli jakieś 40 procent ludzi z albinizmem – tłumaczy nam Magaga. – Zanim zaczęliśmy ten program, większość ludzi z albinizmem umierała w okolicach czterdziestki. Nasi pacjenci zazwyczaj pochodzą z prostych wiejskich rodzin i muszą pracować na farmie, w polu, w słońcu. Bez dbania o skórę, bez świadomości, że muszą ją chronić. Nie przywiązują do tego wagi. Obecnie nasze mobilne kliniki pojawiają się w 103 lokalizacjach, działamy w szpitalach rządowych, w centrach zdrowia, w szkołach integracyjnych. W każdym z tych miejsc jesteśmy przynajmniej raz na pół roku. Zawsze jedzie jeden lub dwóch lekarzy i tak naprawdę łączymy siły: kontaktujemy ze sobą pracowników administracji rządowej, poznajemy władze regionu, uświadamiamy, dajemy im możliwość działania na ich terenie. W naszej klinice staramy się funkcjonować jak w szpitalu. Po wykryciu zmian skórnych pacjent natychmiast poddawany jest terapii, na przykład krioterapii, czyli wymrażaniu tych zmian. A jeżeli ktoś przychodzi do nas z zaawansowanym rakiem skóry, umieszczamy go w jednej ze szpitalnych placówek specjalizujących się w tym zakresie, gdzie dostanie odpowiednie leczenie. Klinik leczenia raka skóry w Tanzanii jest już osiem.
Standing Voice zapewnia kremy z filtrem, kapelusze, okulary przeciwsłoneczne, a także parasole dla matek z małymi dziećmi. Zapewnia też stypendia edukacyjne, wspiera finansowo edukację osób z albinizmem, szczególnie tych najzdolniejszych. Przede wszystkim jednak uczy. W mobilnych klinikach prowadzone są seminaria, którym przysłuchują się często pacjenci przychodzący do lekarza w zupełnie innych sprawach. Tak buduje się świadomość, wychowuje lokalnych ambasadorów, którzy później pomagają tłumaczyć innym potrzeby ludzi z albinizmem, a przez to ułatwiają im adaptację w społeczeństwie. Ponad 65 procent pacjentów zespołu lekarzy Magagi to bezrobotni, nie dlatego, że nie mają żadnych umiejętności, ale z powodu braku zrozumienia, czym jest albinizm.
– Sytuacja powoli się zmienia. Ludzie z albinizmem przełamują kolejne bariery. Kampania uświadamiająca, którą tak naprawdę zafundowali społeczeństwu piłkarze z Albino United, startując w rozgrywkach ligowych, także zrobiła wiele dobrego. Znam tych chłopaków i wiem, że chcieli po prostu pokazać, że potrafią grać w piłkę, a jednak przy okazji pokazali znacznie więcej. Dzięki nim temat albinizmu pojawił się w świecie sportu, w którym przezwyciężanie własnych słabości i ograniczeń jest podstawą. Skoro wbrew wszystkiemu osoby z albinizmem idą na uniwersytet i go kończą, choć słabo widzą, wyobrażam sobie, że doczekamy się także piłkarza z albinizmem w najwyższej lidze. Widuję ich przecież na co dzień na niższych poziomach rozgrywek. Mówię to ze stuprocentową pewnością: nie ma żadnych medycznych przeciwskazań, by tak się stało – twierdzi Alex.
***
To chyba jednak nie do końca prawda. Kiedy w Dar es Salaam jedziemy zobaczyć trening Albinism Sports Club, słońce powoli robi sobie wolne. Zajęcia zaczną się dopiero wtedy, gdy schowa się za wysokimi budynkami, a skończą już po zmroku. Każdy mecz ligowy z udziałem tej drużyny ustalany był na popołudnie – rywale musieli się na to zgodzić. Nie ma możliwości, by nawet wysmarowani kremem z filtrem piłkarze grali w czasie, gdy słońce pali najmocniej, mimo że w okolicach południa zaczynają się niekiedy nawet mecze Ligi kuu Bara, jak nazywa się tutejsza pierwsza liga.
Chcąc mieć pewność, że nie uczestniczymy w przedstawieniu zorganizowanym specjalnie dla nas, podczas porannego spotkania z Kaburu i Abdallahem nie zapowiadamy swojego przyjścia. Trening miał odbyć się na bocznym boisku przy stadionie Uhuru, dawniej stadionie narodowym. Boisko to jednak za dużo powiedziane – plac wokół Uhuru to na dobrą sprawę plaża, stopy zapadają się w piasku po kostki, nie ma kępki trawy. Bramek też nie ma, bo te z drewna zajęła już inna grupa. Za dużo obiecuje także słowo „trening”, bo to, co zobaczyliśmy, przypominało raczej zajęcia wychowania fizycznego z dowcipów: ktoś rzucił piłkę i zaczęła się gra o to, by trafić do celu znajdującego się między leżącymi na ziemi ubraniami i torbami. Żadnych uwag, żadnej taktyki, żadnych pozycji. Wszyscy biegali za piłką. Tylko niektórzy mieli buty, reszta grała boso. Królowały podrabiane koszulki klubów z Premier League, ale kilku zawodników miało na sobie te ze starych ligowych czasów Albino United z napisem: „United in making our voice heard” (Zjednoczeni, by nasz głos był słyszany).
Nie była to jednak parodia piłki nożnej. Nie trzeba było litować się nad chorymi, prześladowanymi i wyszydzanymi. Po pierwsze, w drużynie ASC gościnnie występowali także czarnoskórzy koledzy, a po drugie, podczas sparingu rywale nie włączyli żadnej taryfy ulgowej. Niech wybrzmi to głośno: zawodnicy z albinizmem, których trening oglądaliśmy, wiedzą, co to futbol. Na rozgrzewce żonglowali piłką, jakby rzeczywiście przyjaźnili się z nią od lat, w trakcie meczu nie bali się zwodów i uderzeń z powietrza. Ani razu nie zauważyliśmy sytuacji, która mogłaby wskazywać na problemy ze wzrokiem. Nikt nie cofał też nogi przy ostrych starciach. To był mecz na wysokich obrotach, z murem zamiast autu po jednej stronie, z wielkim wilczym dołem – głęboką na kilka metrów otwartą studzienką – na środku boiska i śmieciami zalegającymi w jednym z narożników. Kiedy zrobiło się zbyt ciemno, by grać dalej, nikt nie protestował. I tak nikt nie liczył goli.
– Poczekajcie jeszcze chwilę, muszę wam coś pokazać – zaczepił nas Azizi Abdul, pseudonim „Sky Boy”, młody chłopak biegający wcześniej po boisku w koszulce Liverpoolu. Najpierw zrobił salto z pozycji stojącej, później zaczął wbiegać po pniu drzewa, by finalnie obrócić się w powietrzu i wylądować twardo na stopach. Był bardzo dumny ze swoich umiejętności, ale powiedział, że na boisku w ogóle się nie przydają.
– Oni chcą się popisać, chcą znowu poczuć tę odrobinę „sławy” – tłumaczy Severin. – Kiedy zobaczyłem ich pierwszy raz w akcji, chyba w 2010 roku, grali akurat towarzysko z dziennikarzami, na zwykłym boisku. Skoro byli dziennikarze, to były też kamery, telewizja, przyszli kibice. I nagle okazało się, że to nieprawda, że kiedy piłkarz z albinizmem dostanie piłką, ta przyklei się na dobre do jego skóry. To były pierwsze próby obalania bzdur. Zrozumiałem siłę wspólnej gry, bo przecież kiedy wszyscy na boisku w trakcie meczu się dotykają, śmieją, biegają, rozmawiają, wymieniają podania, to rośnie wiedza i zrozumienie. Byłem bardzo szczęśliwy, bo chociaż nie jestem wielkim fanem piłki, widziałem, jak wielką może odegrać rolę.
Po dziennikarzach przyszła pora na polityków. „Niech się uczą” – powiedział wtedy Severin i nie chodziło mu o chłopaków z Albino United i proste kopanie piłki. Chodziło o to, żeby ci, którzy rządzą – albo chcą rządzić Tanzanią – nie wykopywali piłki na aut, jeśli chodzi o albinizm. Ujmując rzecz w najobrzydliwszy sposób – politycy mogli ujrzeć w ludziach z albinizmem sporą grupę wyborczą, w wersji zaś najpiękniejszej – dostrzec w nich ludzi. I mieli o tym opowiadać innym.
Severin zaczął szukać wsparcia w Unii Europejskiej. Razem z drużyną napisał oficjalne pismo, tłumaczył, zapraszał. Do spotkania z delegatami UE doszło naprawdę w wyjątkowej chwili – w 2010 roku ich towarzyski mecz z Albino United odbył się na stadionie Uhuru, wtedy stadionie narodowym, przed starciem Young Africans z Simbą. Mecz tych dwóch drużyn z Dar es Salaam ma w Tanzanii taki sam wymiar, jak w przypadku innych największych meczów derbowych na świecie – Celticu z Rangersami w Szkocji, Arsenalu z Tottenhamem w Anglii albo Lazio z Romą we Włoszech. Mecz Albino United z delegatami UE był piłkarskim świętem i naprawdę nie liczył się wynik. Kiedy Severin opisał wszystko na blogu, pojawiły się tysiące komentarzy. Zadzwonił do TAS, pokazał zainteresowanie kibiców i ruszyła machina budowania tolerancji i zrozumienia napędzana okrągłym trybem w biało-czarne łaty.
– Wtedy był największy boom na Albino United. Wcześniej albinizm traktowano jak trąd – mówił nam Filip Skrońc. – Josephat opowiadał mi, że gdy grał w szkole w piłkę, inni uciekali od niego, bali się „ducha”. Kiedy powstawało Albino United, było to tabu do przełamania. Część drużyn odmawiała gry z nimi. United to była bardzo ładna nazwa, nawiązywała przecież do jedności. Josephat wytłumaczył mi też, dlaczego piłka nożna to jeden z lepszych sportów dla ludzi z albinizmem: gra się w jaskrawych koszulkach o kontrastujących kolorach, więc masz inne plamy, masz dużą bramkę i piłkę, która ma inny kolor niż podłoże. Tak więc zupełnie nie przeszkadzają ci problemy ze wzrokiem.
Piłkarskie teorie Josephata opowiadane przez Skrońca zostały przez drużynę gremialnie wyśmiane.
***
Przez lata ludzie w Tanzanii żyli w kompletnej ignorancji, wiedzę o albinizmie brali z ludowych mądrości, które z medycyną nie minęły się nawet w korytarzu. Przyjaciel Severina był drugą osobą z albinizmem w historii, która dostała się na państwowy uniwersytet. Teraz studiuje sześć, może siedem osób. Udogodnienia w dostępie do wiedzy to drugi – po raku skóry – problem powstrzymujący ludzi z albinizmem przed integracją z resztą społeczeństwa. Ataki i morderstwa w pierwszej dekadzie XXI wieku zmusiły władze do działania. Trzeba było zasypać fosę dzielącą dzieci z albinizmem od zdobycia wykształcenia.
Skrońc pisze w książce Nie róbcie mu krzywdy: „Ośrodki, schroniska, obozy. Różnie je się nazywa, chociaż szczególnie na to ostatnie określenie ludzie są wyczuleni. Jedna z kobiet powiedziała mi, że lepiej używać słowa »centrum«. (…) Na początku do miejsc tego typu trafiały dzieci z obszarów zagrożonych atakiem. Z czasem jednak nakaz przesiedlenia dzieci dostawały rodziny mieszkające w stosunkowo spokojnych regionach. Kolejne doniesienia o atakach powodowały strach, więc dla wielu przewodniczących wiosek wysyłanie dziecka do ośrodka było okazją do pozbycia się ciężaru. Woleli oni nie odpowiadać przed policją, gdyby coś się stało”.
Dla tworzenia kolejnych „szkół z internatem”, a w rzeczywistości zamkniętych ośrodków dla dzieci z albinizmem, do których nowych uczniów niekiedy wręcz wyrywano z rąk rodziców, bardzo ważnym aspektem były dotacje. Stała za tym logika: nie będzie szkół, to nie będzie pieniędzy. Nikt nie liczył się z dobrem dzieci, z wolą rodziców, z tym, że ataków jest coraz mniej. Zamykanie ośrodków – niby otoczonych drutem kolczastym, ale jednak bez specjalnej ochrony – równałoby się z odcięciem dopływu świeżych dolarów i euro. Tanzania coraz uważniej jednak pilnowała, by nie wpuszczać do ośrodków zagranicznych dziennikarzy, by ci nie robili tam zdjęć. Przecież nie mogłoby się stać nic gorszego niż to, że okazałoby się, że problem został stworzony sztucznie, że zamykanie dzieci stanowi tak naprawdę większe zagrożenie dla ich integracji i rozwoju niż sporadyczne ataki, a cały system służy tylko do wyciągania dodatkowej pomocy finansowej. Z czasem jednak kolejne fundacje nagłaśniały problem korupcji, kolejne placówki zamykano, a dzieci z albinizmem z powrotem trafiały do państwowych szkół.
Michael Masumbuko, który w końcu dotarł na spotkanie z nami w hotelu New Mwanza i którego matka ma się już dużo lepiej – jest przewodniczącym TAS w regionie, a poza tym nauczycielem przedmiotów technicznych. W szkole zawodowej uczy mechaniki systemów klimatyzacyjnych i izolacji elektrycznej. Twierdzi, że ma wyjątkową zdolność komunikowania się z ludźmi, dlatego jego studenci i inni nauczyciele nie mają obaw, by się z nim kontaktować. Na początku czuł się trochę samotny, bo miał wrażenie, że nikt nie wierzy, że on, z albinizmem, jest w stanie czegokolwiek nauczyć. Sam wiedział jednak, że nie tylko może uczyć o klimatyzacji, ale zna też problemy, jakie mają uczniowie z albinizmem, więc może pomóc także w edukacji innych nauczycieli.
– Jest kilka wyzwań. Po pierwsze, mamy słaby wzrok, nie widzimy dobrze tablicy. Po drugie, często dochodzi do segregacji wśród samych uczniów. Ci zdrowi nie chcą z nami siadać, stać, współpracować, omijają nas, boją się. Kolejny problem to wierzenia. Niektórzy czarnoskórzy myślą, że jak usiądą obok nas, to urodzi im się dziecko z albinizmem. Więc boją się kontaktu z nami, boją się z nami nawet dyskutować. Inny problem to nauczyciele. Oni po prostu nie wiedzą, z czym musimy się zmagać. Nie wiedzą, że mamy słaby wzrok, że mamy pewne ograniczenia – tłumaczy.
Michael ma 35 lat, ma żonę, dziesięcioletnią córkę bez albinizmu i często się uśmiecha, ale mówi, że uśmiecha się do nas, a nie do wspomnień, a to zasadnicza różnica. Pewności dodaje mu miasto, bo kiedy pojedzie do siebie, znowu nie będzie dobrze spał. Ciągle boi się ataków. Nikomu nie ufa.
– Ciężko o pewność siebie, kiedy nie możesz ufać rodzinie, krewnym, przyjaciołom. Musisz polegać tylko na sobie, bo nie możesz ufać nikomu, ojcu, matce, nikomu. Bo ci wszyscy bardziej i mniej bliscy ludzie ci nie ufają, nie chcą z tobą żyć. Wiecie dlaczego? Bo jeżeli nagle bym zniknął, to przyjdzie policja i zabierze ich do sądu. Więc boją się z nami żyć. Tak właśnie z mojego życia wyparowali przyjaciele i krewni. Kiedy chcesz gdzieś zamieszkać, wynająć dom, to właściciel będzie się ciebie bał. Wiecie dlaczego? Bo gdybym zaginął, przyjdzie policja i postawi go przed sądem. Wielu ludzi się tego boi. Ja też się tego boję. Nie czuję się komfortowo tam, gdzie żyję. Tak właśnie doświadcza nas życie. Nie mamy siły walczyć, stawiać się, żyjemy w ekonomicznej niepewności, pracodawcy boją się nas zatrudniać, bo nie chcą mieć problemów, w razie gdybyśmy zniknęli. Dzieci z albinizmem, które uczyły się w szkołach integracyjnych, gdy zaczęły się ataki, miały problemy z nauką, bo bały się wracać ze szkoły do domu. Bały się, że zostaną zaatakowane. Musieliśmy przenosić je do szkół specjalnych. To nie było dobre, bo chcieliśmy, żeby się integrowały. Nie można ich izolować w szkołach. Później nie umieją odpowiednio zachowywać się z innymi ludźmi w pracy, bo skazano je na pobyt w szkole specjalnej – mówi ze łzami w oczach.
Michael jest jedyną spotkaną przez nas osobą z albinizmem, której w trakcie opowiadania emocje wychodzą na wierzch. W 1997 roku został zaatakowany w drodze ze szkoły, udało mu się uciec, ale – jak twierdzi – został zniszczony psychicznie. Nie tylko zmienił szkołę, ale też wyprowadził się ze swojej wioski, opuścił rodzinę, żył z sąsiadami, bo bliscy przestali się nim interesować. Mówi, że przeszłość dała mu siłę na teraz, ale odmawia opowiedzenia szczegółowo o tym, z czym musiał się mierzyć.
Łzy przerywają rozmowę na kilka minut. Dostajemy kolejną kawę z mlekiem. To znaczy gotujące się mleko w czajniczku, do którego wsypuje się rozpuszczalną kawę jednej z globalnych marek. W Tanzanii kawa z ekspresu to towar luksusowy, można ją dostać tylko w najlepszych hotelach. Podobnie jest ze świeżymi sokami. Te, przerobione, przyjeżdżają w kartonach z Kenii. Najpierw kenijskie przedsiębiorstwa kupują owoce w Tanzanii za bezcen, a później z olbrzymim przebiciem sprzedają Tanzańczykom soki zrobione z tych owoców.
Z Michaelem i Baraką umawiamy się na następny poranek, by pojechać do szkoły za miasto. W Buhongwa Secondary School uczą się ponad dwa tysiące dzieci, te z albinizmem nie mają żadnej wydzielonej klasy, mają integrować się z rówieśnikami od samego początku nauki. Taki model przyświeca teraz większości organizacji pozarządowych, opierają się tylko te, które z zamkniętych ośrodków czerpały największe dochody z subwencji.
Podróż do szkoły oddalonej od centrum o 17 kilometrów ma zająć około godziny. W Tanzanii nawet główne drogi międzymiastowe na większości odcinków mają ograniczenie do 50 kilometrów na godzinę, do tego na jezdni leżą spowalniacze, takie jak w Europie na drogach osiedlowych. W Tanzanii może brakować pieniędzy, edukacji, mogą być problemy z elektrycznością albo wodą, ale jedno można byłoby eksportować na tony – wszyscy mają tu czas. Oddając Michaelowi i Barace załatwienie taksówki do Buhongwy i z powrotem, straciliśmy cenną tego dnia godzinę. Kiedy dołączamy do negocjacji, dość szybko udaje nam się przekonać wszystkich, że dokładając 10 złotych do 30, które wcześniej zaproponowali nasi przewodnicy, przestaniemy stać przy samochodzie i patrzeć sobie w oczy. Kierowca nie tylko nas zawiezie, ale też poczeka półtorej godziny, żeby zabrać nas z powrotem.
Główna trasa wylotowa na południe kraju to na terenach podmiejskich Mwanzy jeden wielki bazar i centrum przeładunkowe. Jadąc zgodnie z przepisami, można sobie przypomnieć o konieczności kupienia do domu nowych donic, kanapy, łóżka do sypialni albo mięsa od rzeźnika. W samej Buhongwie od przystanku autobusowego do szkoły jest 500 metrów, ale nie ma już asfaltu, wznoszący się kurz zasłania widok. Ostatni odcinek zajmuje nam dziesięć minut, które kierowca przypłaca obtarciem zderzaka i koniecznością nasłuchiwania, czy na kolejnej dziurze jak lej po bombie wahacz urwał się całkowicie, czy tylko skrzeczy jak zawsze. Muzungu w szkole to rzadki widok, dzieciaki podbiegają do samochodu, bardzo grzecznie zapraszają na cztery krzesła ustawione pod znajdującym się na środku wielkiego placu drzewem.
Sale są puste, trwa przerwa. Szkoła zajmuje kilka prostokątnych budynków, okna mają kraty, ale są bez szyb. Jest czysto, każdy uczeń ma oddzielne krzesło i małe biurko. Na spotkanie z nami wychodzi Golder Majule, nauczycielka suahili – od razu widać, że to ona jest tutaj od zadawania pytań. Kiedy siadamy w pokoju nauczycielskim przy stosach dzienników i segregatorów, ignoruje zagadnienia, które przygotowaliśmy na początek. To spotkanie ma z góry ustalony przebieg. Żadnej polityki, żadnych pytań o wybory, lokalne władze i finansowanie.
– To integracyjna szkoła średnia, więc mamy uczniów z problemami widzenia, słyszenia, ograniczeniami fizycznymi, ze specjalnymi potrzebami, także uczniów z albinizmem. Jest ich kilkunastu, mają od 12 do 20 lat. Są tutaj też dzieci całkowicie zdrowe. Poza typowymi przedmiotami uczymy również, jak żyć ze sobą w społeczności. Trzeba wszystkich łączyć w tym samym miejscu, w tej samej klasie, żeby dzielili się tymi samymi książkami. To świetny pomysł – opowiada.
Golder mówi głośno, jak chyba każdy nauczyciel. Ma na sobie zielono-czarny sweter, białą spódnicę do połowy łydki, nosi kolczyki z perłą, ale jeśli trzeba byłoby opisać ją jednym słowem, na pewno byłby to „uśmiech”. Uśmiech na pół twarzy, od ucha do ucha, szybko zarażający biegające obok i wypytujące o gości dzieciaki.
– Wcześniej w Tanzanii mieliśmy szkoły specjalne, wyłącznie dla dzieci z albinizmem albo wyłącznie dla dzieci ze specjalnymi potrzebami. Teraz mamy to już na szczęście za sobą. Oczywiście, kiedy dzieci z albinizmem przychodzą tu pierwszy raz, są bardzo nieśmiałe. Rozmawiając, nie patrzą na ciebie, mają spuszczoną głowę. Musimy je nauczyć także pewności siebie, ale to dość szybki proces. Wchodzenie w interakcję z innymi uczniami buduje ich przekonanie o własnej wartości. Kiedy wszyscy uczniowie siedzą razem w klasie, nie zobaczycie między nimi żadnej różnicy. Biała skóra dzieci z albinizmem z czasem staje się dla innych zupełnie nieistotna. Angażujemy naszych uczniów z albinizmem w różne aktywności razem z innymi uczniami. Integrujemy ich nie tylko w klasach, ale też na przykład podczas zajęć sportowych. Przesądy wobec ludzi z albinizmem rzeczywiście były kiedyś w Tanzanii problemem, ale teraz wśród młodych już tak nie jest – opowiada Golder.
Legendą w Buhongwie jest Nora Niki Mbrema, która skończyła szkołę w zeszłym roku. Trafiła tutaj jako 15-latka, przeszła przez trzy poziomy nauczania, a teraz, po zdaniu odpowiednich egzaminów, uczy się dalej, by ukończyć Poziom A. Nora ma albinizm, ale nigdy nie miała problemów z pewnością siebie. Kiedy zobaczyła, że stworzono jej bezpieczne warunki do rozwoju, pokazała, jaka jest przebojowa, została nawet przewodniczącą szkoły. Znana jest także Diedina, ale ona najlepsza była w sporcie, zwłaszcza w lekkiej atletyce. Integracja przez sport to nie tylko zawody, ale też taniec, tradycyjna muzyka, bębny. Używa się wszystkiego, co łączy, co pokazuje, że nie trzeba tworzyć nowych więzi, bo wystarczy się zorientować, że ma się wspólne korzenie.
– Jako nauczycielka już przy pierwszym kontakcie z dziećmi z albinizmem widzę, że niektóre z nich potrzebują wsparcia w czytaniu. Nie widzą dobrze liter, muszą mieć okulary. A ich nie mają. I to jest na początku największe wyzwanie. Prosimy, żeby tacy uczniowie usiedli w pierwszym rzędzie ławek, blisko tablicy. Poza tym pozwalamy im się przemieszczać po klasie. Mogą po prostu wstać z miejsca i podejść bliżej, jeżeli czegoś nie widzą. W sierpniu dostaliśmy od rządu podręczniki z powiększonym drukiem i to nam bardzo pomogło. Apelowaliśmy wcześniej o pomoc i najwyraźniej rząd nas usłyszał – tłumaczy Golder.
Pytana o inną pomoc poza podręcznikami – albo milczy, albo zmienia temat, albo wspomina o mobilnych klinikach Standing Voice. To fundacje pomagają w dostawie kremów, kapeluszy czy okularów. Golder nie krytykuje polityków, Michael i Baraka też nagle zauważają, że słońce dziś wyjątkowo praży albo że ruch na ulicy jest większy z miasta niż do niego. Anonimowo, w restauracji, sklepie czy barze, łatwiej się dowiedzieć, kogo obwinia się o to, że po pięciu latach spokoju znowu doszło do ataku na osobę z albinizmem. Prezydent John Magufuli zmarł w 2021 roku w wieku 61 lat, oficjalnie na zawał serca, nieoficjalnie na COVID, którego istnienie negował, nie chcąc odstraszać turystów od Zanzibaru. Miał jednak wielką charyzmę, potrafił powiedzieć, że nie życzy sobie, aby w jego kraju atakowano ludzi z albinizmem, i kropka. Teraz jest inaczej, obecna prezydent Samia Suluhu o problemach ludzi z albinizmem wydaje się zapominać.
***
– Jeśli chcecie zrozumieć ten kraj, to musicie wszędzie doszukiwać się polityki. Tu wszystko jest z nią powiązane. W Dar es Salaam nie widzę problemu ludzi z albinizmem, żyjemy w przekonaniu, że rząd zrobił wszystko, żeby wyrównać szanse, ale wiem, że w regionie Mwanzy jest inaczej – tłumaczy nam Nasreddine Nabi, w czasie naszej rozmowy od półtora roku trener Young Africans, jednej z dwóch największych drużyn w kraju. Ma podwójne obywatelstwo: tunezyjskie i belgijskie. – Nie podchodźcie jednak do problemu po europejsku. To nie żaden rasizm albo coś, co znacie. To ma podłoże religijne, dlatego w wielkich miastach zjawiska praktycznie nie ma, a na wsi jest bardzo widoczne – zaznacza.
Z Nasreddine’em spotykamy się po meczu Yangi (jak mówi się tutaj na Young Africans) z Mbeya City. Gospodarze wygrali 2:0 i trener ma dobry humor, bo drużyna pozostała na pierwszym miejscu w tabeli. Mecz odbywał się zaraz po zwycięstwie Polaków z Arabią Saudyjską na mundialu w Katarze, więc jest to rozmowa trojga szczęśliwych ludzi.
– W trakcie meczu Yangi trwało spotkanie Francji z Turcją. Naprawdę mam problem, żeby powstrzymać piłkarzy przed sprawdzaniem wyników w przerwie. Prowadzenie drużyny klubowej podczas mundialu to trudne zadanie, ciężko o koncentrację. Chociaż z drugiej strony każdego dnia na treningach widzę, że piłkarze próbują powtarzać akcje z mistrzostw. Nikt spoza kraju nie interesuje się naszą ligą, ale tutaj to religia. Zobaczcie, w Tanzanii mieszka ponad 60 milionów ludzi, to potęga, a wszyscy faceci są całkowicie zwariowani na punkcie piłki. Tanzanii na mundialu jednak nie ma i myślę, że długo nie będzie – tłumaczy nam Nabi i dodaje te same słowa klucze, które padają pod każdą długością i szerokością geograficzną, gdzie szuka się lekarstwa na rozczarowujące wyniki reprezentacji: – Tanzania jest na 130. miejscu w rankingu FIFA i zupełnie nie odzwierciedla to możliwości tego kraju. Brakuje jednak spojrzenia z dystansu, głębszej refleksji, analizy i wprowadzenia odpowiedniej strategii.
Nabiego reprezentacja tak naprawdę nie interesuje. Z europejskiego punktu widzenia los rzucił go na peryferie prawdziwej piłki, z afrykańskiego – w samo centrum. Yanga we wschodniej części kontynentu to prawdziwa potęga, nikt oczywiście nie policzył jej kibiców, ale szacuje się ich na kilkadziesiąt milionów. Derby Dar es Salaam, z Simbą – od znanej z gigantycznego targu dzielnicy, w której znajdują się siedziby obu klubów, zwane Kariakoo – w klasyfikacji najgorętszych w Afryce znalazły się na piątym miejscu, tylko trochę ustępując meczom w Kairze czy Casablance. Jeśli w Tanzanii na ulicach miast można rozróżnić jakieś plemiona, to dwa są najważniejsze: te w żółto-zielonych barwach Yangi i biało-czerwonych Simby. Żaden klub nie ma „swoich dzielnic”, ba, nie ma nawet „swoich rodzin”. Yanga i Simba podzieliły morze sympatii – i to bez żadnej wojny – niemal po równo, chociaż Simba w całym kraju jest podobno popularniejsza. Na 63 rozegrane do tej pory sezony aż 50 tytułów mistrzowskich zdobyli giganci z Dar es Salaam: Yanga ma ich 28, Simba – 22. W XXI wieku tylko raz ligę wygrała inna drużyna – Azam FC okazał się najlepszy w 2014 roku.
Young Africans powstali w 1935 roku jako New Young. Piłka nożna oczywiście była ważna, ale jak ktoś powie, że była tylko pretekstem, też będzie miał rację. Do pierwszej wojny światowej Tanganika była kolonią niemiecką, po niej przeszła w ręce brytyjskie, a rosnący w siłę ruch nacjonalistyczny, który dążył do niepodległości kraju, szukał kolejnych platform komunikacji. Futbol był idealny, bo w krajowych rozgrywkach występowały nawet drużyny społeczności sudańskiej, a nie było żadnych miejscowych. Jeśli jednak komunikować nowe idee, to najlepiej pokazując dobry przykład, tymczasem New Young w pierwszym roku po powstaniu grało dramatycznie źle. W kolejnym jeszcze gorzej.
To wtedy niezadowolona z wyników grupa postanowiła odejść z klubu i założyć nowy, lepszy. Do rozłamu doprowadziła arabska część piłkarzy i działaczy, ale traktowanie wyznania jako głównego powodu rozłamu nie ma najmniejszego sensu. Chociaż ten fakt był oczywiście jak wystawienie piłki do pustej bramki dla kolonialistów, którzy bali się rosnącej siły afrykańskiej piłki. Kolonialne władze zmusiły liwaliego – tak określano Araba, który pełnił funkcję urzędnika administracyjnego i gubernatora – by doprowadził do skłócenia społeczności powstałej wokół afrykańskiego klubu. Liwali przekonał grupę, która odeszła od New Young, by dołączyła do Arab Sports i stworzyła nowy zespół. Początkowo nazwano go Queens, na cześć brytyjskiej królowej, ale będące przecież drużyną męską Królowe, by nie zostać obiektem drwin, bardzo szybko zmieniły się w Orły (Eagles), a później w Dar Sunderland, bo w Anglii Sunderland był wtedy najlepszy. Dopiero w 1971 roku klub zmienił nazwę na Lwa (Simba), by ostatecznie odciąć się od brytyjskich korzeni. O arabskich korzeniach rozłamu nikt już nie pamięta, a rywalizacja Yangi i Simby nie ma żadnego innego podłoża niż sportowe.
Tanganika, która w 1961 uzyskała niepodległość, a trzy lata później utworzyła federację z Zanzibarem, zmieniając nazwę na Tanzania, potrzebowała silnej piłki do budowania jedności. Klubowi działacze pomagali ojcu niepodległości, Juliusowi Nyerere, w budowie nowego państwa. Według wielu źródeł to w budynkach klubowych Young Africans wypracowano postanowienia Deklaracji z Aruszy, która w 1969 roku stała się podstawą oficjalnej polityki rządzącej partii TANU i przekształcała kraj w państwo socjalistyczne. Poza utrzymaniem niepodległości i zagwarantowaniem wolności równych obywateli w Deklaracji założono wykorzenienie wszelkiej dyskryminacji i wyzysku przez upaństwowienie ziemi i środków produkcji. Tanzania miała należeć do wszystkich, wszyscy mieli pracować dla dobra wspólnej własności, a później kolektywnie dzielić dochody.
***
Mecz Young Africans z Mbeya City odbywał się na Stadionie Narodowym imienia Benjamina Mkapy, który jest domem dla obu największych drużyn kraju. Na obiekcie mogącym pomieścić 60 tysięcy ludzi było może kilka tysięcy kibiców. Trybuny wypełniają się tylko na derbach, nawet reprezentacja nie przyciąga takich tłumów. Stadion imienia Mkapy, trzeciego prezydenta Tanzanii, wybudowany został w 2007 roku przez Chińczyków, którzy wyłożyli również na niego większość pieniędzy i teraz czerpią zyski z organizowanych tam zawodów i koncertów. Obok nowego obiektu stoi popadający w ruinę stadion Uhuru, z trybunami w kształcie podkowy. To na nim, w dniu naszego wyjazdu z Tanzanii, spotykamy się z Danielem Mwakasungulą, prezydentem klubu Kinondoni Municipal Council FC, który rozgrywa właśnie ligowy mecz z Tanzania Prisons.
Daniel ma 31 lat, płynnie mówi po angielsku i jest przedstawicielem nowego pokolenia w miejscowej piłce. Kinondoni to dwumilionowa dzielnica Dar es Salaam, na meczu jest jednak zaledwie kilkaset osób. KMC nie ma szans w konkurencji z Yangą lub Simbą, ale chciałby być klubem lokalnej miłości, drugim wyborem, dodatkiem do któregoś z gigantów.