Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
W MOSKWIE NIE SŁYCHAĆ PŁACZU
Ta książka nie jest reportażem, chociaż wszystko, co w niej opisałem, zdarzyło się naprawdę. Dzieje się przy kawiarnianym stoliku w Moskwie i na wojnach, które Rosja toczy przez ostatnie lata. Opisywałem je jako dziennikarz. Oglądałem z bliska. Na wojnach giną ludzie, a równie często ginie przyjaźń Stolik z widokiem na Kreml to też historia grupy przyjaciół, którzy przestali nimi być. Ktoś z nich zapytał, dlaczego właściwie piszę książkę o Rosji. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Może po prostu chciałem się pożegnać.
PAWEŁ RESZKA
Paweł Reszka – dziennikarz, korespondent wojenny (m.in. w Gruzji i Ukrainie), autor bestselerowych książek. Współpracował z „Rzeczpospolitą” jako korespondent w Moskwie, był szefem działu śledczego w „Dzienniku”. Pisał dla „Tygodnika Powszechnego” i „Newsweeka Polska”. Od 2019 r. jest dziennikarzem tygodnika „Polityka”. Jego najgłośniejsze książki to m.in. Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy, Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy, Czarni. Dwukrotny laureat prestiżowej Nagrody Radia ZET im. Andrzeja Woyciechowskiego (2010 i 2022 r.). Otrzymał również Nagrodę Specjalną Radia ZET „Dziennikarz Dekady” (2019 r.). Był wielokrotnie wyróżniany i nagradzany w konkursie Grand Press.
Siedzieliśmy z M. przed telewizorem. Herbata. Fotele. W wiadomościach ktoś mówi, że zaczęły się rozmowy Rosja – Japonia. I że może ich wynikiem będzie podpisanie traktatu pokojowego.
– Może oddacie im jedną z Wysp Kurylskich i podpiszecie pokój?
– Jak to „oddacie wyspę”? – Jakąś pustą wyspę, bezludną w zamian za pokój. M. popatrzyła na mnie jak na wariata. Oświadczyła, że na pewno w ziemię wyspy, którą chcę podarować Japończykom, wsiąkała krew jej przodków.
– Nawet nie wiesz, gdzie to jest! – Gówno! Żadnej wyspy nie oddamy.
U M. czułość do mnie przestawała obowiązywać, gdy tylko rozmowa zaczynała schodzić w rejon geopolityki.
Pomyślałem, że to, co się stało, unieważnia całą przeszłość. Dla mnie Rosja popełniła samobójstwo. Myślę, że teraz i ona jest szczelnie zamknięta w jakimś czarnym worku. Gdyby nie była martwa, musiałaby przynajmniej zapłakać. Myślę o Rosji i nie widzę ani stołu, ani naszej ulicy, tylko czarny worek. Nic więcej.
fragment książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
M. milczała. Nie było słychać nawet oddechu.
– Halo, jesteś jeszcze?
– Tak.
Znów cisza. Jak ołowiana kurtyna po ostatnim akcie niezbyt udanego przedstawienia. Rachityczne brawa. Widzowie podnoszą się z miejsc. To już koniec! Wszyscy do domów!
ROZDZIAŁ I
M.
M. zadzwoniła jako jedyna z setek moich rosyjskich znajomych, z dziesiątek przyjaciół.
– To wszystko prawda? – zapytała.
– Tak.
Rozmowa się nie kleiła. M. zwyczajnie zadzwoniła nie w porę. Buty zostały na słomiance. W mieszkaniu unosił się niedobry zapach przywleczony z Buczy. Nietrudno nastąpić tam na ciało. Na ulicach, chodnikach, w przydrożnych rowach. Martwi. Wszędzie.
Taki zapach trudno znieść. I nie można się go pozbyć. Wystarczy poczuć raz. Potem, za każdym kolejnym razem, przez głowę przewija się ten sam film. Są w nim masowe groby. Pochówki tymczasowe. Kostnice zapełnione po dach. Ciała dziwnie wygięte od mrozu. Wzdęte od słońca. Szarpane przez psy. Albo leżące cicho na poboczu – utrudzeni wędrowcy. I wisielec. Cieniutka, prawie niewidoczna linka zadzierzgnięta na szyi. Czarny garnitur. Nogi prawie dotykały ziemi. Przygarbiony. Wyglądał groteskowo, jakby giął się w ukłonie, prosząc przechodnia na własny pogrzeb.
Kiedy M. zadzwoniła, wszyscy oni maszerowali mi właśnie przez głowę. Od tych najstarszych do tych najnowszych, dzisiejszych.
Szli zwartymi oddziałami, chronologicznie i geograficznie według wojen, na których zostali zabici. W ostatniej grupie, tej z dziś, na czele dwóch nieszczęśników zabitych przy wjeździe od strony Irpienia. Zginęli na opuszczonym ruskim posterunku, blokpoście. Młodszy miał roztrzaskaną czaszkę. Powykręcane ręce. Leżał w krzakach. Wyglądało, że przed śmiercią został przesłuchany. Starszy zwyczajny. Siwy, w czarnym palcie. Przecięty serią obok swojego chińskiego motoroweru. Ciekawe, czym naraził się rosyjskiemu wojsku. Nie chciał, samobójca, zatrzymać się do kontroli? Upił się? Nie zadziałały hamulce? Może żołnierze zwyczajnie się nudzili w zimny wczesnowiosenny poranek? Dla hecy chcieli się przewieźć na motorku? Ale się nie przewieźli. Kula przebiła zbiornik. Motorek upadł na bok. Zostawiając tęczową smugę paliwa, sunął jeszcze kilkanaście metrów samotnie po asfalcie. Potem zastygł jak jego właściciel.
Za siwym obywatelem w czarnym palcie pchającym motorek z przedziurawionym bakiem szły pensjonariuszki domu starców przy ulicy Michałowskiego 59 b. Półnagie. Tylko w pampersach i zupełnie sine od zimna. Dom opieki przy Michałowskiego miał dobrą opinię. Pobyt odpłatny. Personel fachowy. Pokoje jedno- i dwuosobowe. Duży ogród. W holu kominek i wielki zegar z wahadłem. Wystrój przypominał starą angielską rezydencję.
Pusto. Pacjenci już wywiezieni. Obok zegara karteczka dla rodziny, że „ciało pensjonariuszki takiej a takiej leży w sali numer 4”.
Rosjanie zajęli Buczę 27 lutego. Nie godzili się na ewakuację starców. I w domu opieki, mieszczącym się w okazałej kilkupiętrowej willi, źle się działo. Kończył się opał. Brakowało jedzenia i lekarstw. Przerzedzał się personel. Dla zmęczonych życiem, chorych na demencję pacjentów wojna, która nagle ogarnęła miasteczko, była abstrakcyjna. Trudna do pojęcia. No bo jak to możliwe, żeby zaatakowała ich Rosja? Przez dekady byli obywatelami ZSRR. Wychowanymi w kulcie braterstwa między jego narodami. Od najmłodszych lat uczyli się o bestialstwach niemieckich nazistów, którym kres położyła armia radziecka. Co roku 9 maja świętowali Dzień Zwycięstwa.
W podobnym domu na chersońszczyźnie staruszkowie odmawiali schodzenia do schronu, gdy rozpoczynał się nalot.
– Jak? Rosjanie rzucają na nas bomby? – mówili pielęgniarkom, pukając się w czoło. – Przecież to bez sensu!
Za nic nie chcieli do piwnicy. Kurczowo trzymali się foteli. Nie mieli zamiaru wychodzić z łóżek. Personel nie mógł sobie z nimi poradzić. W końcu ktoś wpadł na pomysł. Ogłoszono, że na ojczyznę znów napadli Niemcy. Wtedy wszystko ułożyło się w logiczną całość. Seniorzy stali się karni, zeszli do piwnicy bez szemrania.
Buczański dom opieki stał w zapomnianej bocznej uliczce. Starcy przykryci kocami, kołdrami. Dni jeszcze krótkie, zimowe. Wojna składała się z dźwięków. Kanonada od Irpienia. Strzelanina i działka przeciwlotnicze z lotniska w Gostomelu. Gąsienice czołgów po sąsiedzku. Wyłamywane drzwi. Strzały. Skowyt gwałconych. Popołudniami willa pogrążała się w ciemności. Pensjonariusze drżeli z zimna i samotnego strachu. Rankiem, gdy robiło się jasno, personel szedł na obchód. Z pokojów wynoszono zwłoki. Układano je na zewnątrz, przy basenie. Owinięte w kapy. Pewnie te, na których je wynoszono. Dla jednej staruszki nie wystarczyło i tego. Nikt nie zamknął jej oczu. Leżała na gazonie. Sczerniała. Zapomniana.
Grupa z Buczy była naprawdę duża. Za pensjonariuszkami domu opieki szli rozstrzelani z ulicy Sadowej, Jaremczuka, Jabłonskiej. Niektórzy martwi mieli związane ręce. Inni – jak Oleh z Wokzalnej – osmaloną skroń, bo zabijano ich z bliska, przyłożywszy lufę do głowy. Na końcu dreptali ci zakopani w zbiorowej mogile za cerkwią Świętego Andrzeja Pierwozwannowo. Głowy przysypane piaskiem, wielu zawiniętych w czarne worki, z których wystają ręce i nogi. Idą dziesiątkami – pierwsza, druga, trzecia i następne.
Tymczasem za oknem kijowskiego mieszkania pociemniało. Miasto bezludne. Uciekło przed ruskimi czołgami. Ulice przecięte barykadą jak nożem. Zaminowane arterie najeżone zaporami przeciwpancernymi. Kto mógł, chwytał za broń. Na początku rozdawali ją z ciężarówek.
– Jak? A podjechała ciężarówka, ludzie ustawili się w kolejce i sobie brali – mówił Igor, nauczyciel akademicki.
Na ulicach Kijowa w ciągu doby w ręce chętnych trafiło 29 700 kałasznikowów.
Artyści, rzemieślnicy, budowlańcy, muzycy, dziennikarze. Z wyfasowanym rynsztunkiem szli na wyznaczone pozycje. Większość nie umiała walczyć. Z posterunku słali do znajomych pożegnalne SMS-y: „Jeśli Ruscy pójdą po naszej ulicy, to najpewniej zginę jeszcze tej nocy. Trzymajcie się i dobranoc”.
Kijów – zabiegany, wesoły, nonszalancki – pogrążył się w posępnym szaleństwie. Stał się podejrzliwy i napięty. Bał się szturmu, zdrady, przenikających podobno dywersantów.
Nocą, po godzinie policyjnej słychać było strzały. Kto? Do kogo? Słusznie czy przez pomyłkę? Nie wiadomo. Czasem tylko na nabrzeżnej alei nad Dnieprem poranek prześlizgiwał się po leżącym na ziemi martwym człowieku. Rozrzucone, sztywne ramiona. Oszronione włosy. „Dlaczego ja?”
– Słyszysz?
– Aha. Co to?
– Syreny. Alarm przeciwlotniczy. Wasi bombardują.
– Nie powinieneś zejść do piwnicy?
Piwnice potworne. Klaustrofobiczne. Wszyscy się ich bali. W „mojej” klatce nikt już nie mieszkał. Ludzie nie lubili tej okolicy. Kwartał sąsiadował z siedzibą główną Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, która stanowiła potencjalny cel. Sąsiad z kamienicy z naprzeciwka miał do bombardowań podejście filozoficzne.
– Jeśli bomba spadnie na dom, to wszystkie dziesięć pięter zwali się panu na głowę. Ktoś będzie pana szukał? Wątpię. Znajdzie? Nie sądzę. Ot, udusi się pan. Umrze z głodu. Więc chyba lepiej już tak. Na powierzchni – mówił i dodawał zawsze na pożegnanie: – Zresztą i tak wszystko chuj!
Mieszczuch i fatalista. Jego skłonność do ponuractwa dobrze wpisywała się w nastrój miasta. Ale miał rację. Naprawdę „lepiej już tak” niż w piwnicy cuchnącej pleśnią.
Nocne naloty były spektaklem. Niebo rozbłyskiwało niezdrowymi barwami. Przez uchylone okno z chłodem wdzierały się dźwięki syren z różnych dzielnic miasta. Pojękiwały. Zawodziły. Rozmawiały ze sobą. Syrena z Padołu – przed wojną eleganckiego, pełnego artystów – płakała z bezsiły i tęsknoty. Za knajpami zamkniętymi na głucho. Śladem czerwonej szminki na kieliszku. Nierozsądnym upijaniem się do białego rana. Niezobowiązującymi miłostkami. Apaszkami z jedwabiu. Słodkim życiem, które przepadło z dnia na dzień. Tak nagle, że nikt na Padole nie dałby głowy, że wszystko nie było tylko pięknym snem.
Syreny peryferii, sypialnianych blokowisk, brzmiały inaczej. Przyzwyczajone do biegu, porannego ścisku w metrze. Pracy od gwizdka do gwizdka. Wjeżdżania z zakupami na dziesiąte piętro, zasypiania przy włączonym telewizorze. Wiedziały, że za chwilę mogą się znaleźć na pierwszej linii frontu. Czekały na czołgi. Gotowały się do walki. W ich wyciu brzmiała nie tęsknota, tylko złość.
Przestałem mówić. Puściłem wodę z prysznica. Chciałem zmyć z siebie Buczę.
– Zamknęłam oczy i zobaczyłam wojnę – powiedziała M.
Siedziała w kawiarni z komórką przy uchu. Tam wszystko było jak zawsze, przerażająco zwyczajne. Stolik przy ścianie vis-à-vis okna. Za oknem auta. Ludzie na bulwarze. Eleganckie ubrania. Perfumy. Kelner Szura miękko niby kot z tacą między stolikami. Pod wieczór zamykały się salony z luksusowymi limuzynami. Otwierały teatry. Ludzie robili zakupy, spacerowali, chodzili do kina. W sumie nic nowego. Miasto zawsze najbardziej interesowało się sobą.
Helena Bułhakowa w pamiętniku pod datą 1 września 1939 roku zapisała: „Dziś otwarcie sezonu w Teatrze Wielkim. Misza poszedł tam na godzinkę. Przyszedł do nas Borys”. 17 września, kiedy ZSRR przyłączył się do wojny po stronie Hitlera, nie napisała ani linijki.
Przyjaciółka M., znana dziennikarka, opublikowała wczoraj naprawdę dobrą recenzję teatralną. Ciotka z Chimek zadzwoniła podzielić się dobrą nowiną: „Kochanie, przyszła wiosna”.
Wiosna! Też jak co roku. Na ulicach przybyło tylko trójkolorowych flag – gotowych do świętowania zwycięstwa. I brzydkich plakatów z literą Z, symbolem inwazji na Ukrainę. M. starała się ich nie zauważać.