Czarni - Paweł Reszka - ebook + książka

Czarni ebook

Paweł Reszka

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Paweł Reszka, autor bestsellerowego cyklu o lekarzach „Mali Bogowie” tym razem wszedł w środowisko księży, żeby zobaczyć od środka, co tak naprawdę sprawia, że kapłani popadają w największe patologie i prowadzą niemoralne życie. W ramach reporterskiego eksperymentu założył sutannę, żeby poczuć, jaką reakcję wywołuje koloratka w czasach, gdy Kościół coraz częściej jest synonimem grzechu.

Każda plebania wieczorem wygląda smutno. Każdy zamyka się w swoim pokoju. Cicho, bo każdy ze słuchawkami na uszach siedzi w internecie. Raczej nie czyta rozważań sławnych teologów – tego jest dość i za dnia. Wieczorem jest czas na głupie filmy, pornografię albo alkohol. Na tym polega życie księdza, że wieczorem nie masz gdzie iść. Chyba, że masz kochankę, ale wtedy jest jeszcze gorzej. Prowadzisz podwójne życie, codziennie myślisz, żeby zrzucić sutannę.

Rozmawiałem z wikarymi, proboszczami, zakonnikami. Księżmi naukowcami z wielkich miast i prostymi prowincjonalnymi klechami. O pieniądzach, grzechu, seksie. A najczęściej o codzienności. Chciałem zobaczyć w nich nie wysłanników Pana Boga, a zwykłych ludzi – którzy mają takie same pragnienia jak i my. Słuchałem opowieści o ich miłościach, tęsknotach i czasami niewybaczalnych grzechach. Spotykałem też ludzi w księżach zakochanych i przez nich skrzywdzonych. W końcu w ramach reporterskiego eksperymentu sam założyłem sutannę. Chciałem popatrzeć na świat oczami duchownego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 319

Oceny
4,2 (655 ocen)
309
211
112
19
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sylkwi85

Nie oderwiesz się od lektury

Nic nie jest czarno-białe. Warto przeczytać aby obrać swój punkt widzenia. Ksiądz też człowiek o czym zwyczajnie zapominamy.
10
talkingroot

Dobrze spędzony czas

Zajmująca lektura. Spojrzenie "od środka" na feudalną, hierarchiczną instytucję, którą tworzą niedojrzali ludzie. Mam wrażenie, że brak tu głosów księży twardogłowych lub homoseksualnych, ale tacy być może nie chcieli rozmawiać z autorem. Z książki wyłania się obraz pustego, zakłamanego, dręczącego świata. Ale sami się na to pisali....
00
kasia6550

Dobrze spędzony czas

Niby wiesz o tym wszystkim lub sobie wyobrażasz ale fakty ciagle zaskakują
00
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Pawła Reszkę biorę w ciemno
00
josephrutkow

Nie oderwiesz się od lektury

dziękuję
00

Popularność




Copyright © Paweł Reszka, Czerwone i Czarne

Projekt okładki FRYCZ I WICHA

Korekta Agnieszka Gzylewska

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne Sp. k. ul. Walecznych 39/5 03-916 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-66219-14-4

Warszawa 2019

* * *

Mariusz, ksiądz, duże miasto wojewódzkie

Bardzo bym chciał umieścić w biurze parafialnym kamerę. Chciałbym pokazać ci film z nimi wszystkimi. Parafianami, interesantami.

– Dzień dobry, ja miałem być tym chrzestnym, potrzebuję ten świstek, że jestem wierzący i praktykujący.

– Aha, ale ja pana przez ten rok jeszcze nie widziałem w kościele.

– No to co?

– To jak ja mam podpisać, że pan jest wierzący i praktykujący?

– Wy, czarni, to pedofile jesteście, nie?

I ja to olewam! Daję, podpisuję, zaświadczam. Zarobię przynajmniej co łaska, bo jak nie podpiszę, to mogę zarobić najwyżej po ryju. To nie jest metafora. Interesanci, parafianie potrafią być agresywni. W zasadzie z roku na rok są bardziej agresywni. A nawet jak nie dostanę, to człowiek wybiegnie i po godzinie czy dwóch będą wracały do mnie plotki, jakim gnojem jestem. Albo na mnie napisze do kurii. To po co mi to? W imię czego?

Mam żal. Do siebie też, ale bardziej do swoich poprzedników, że religia stała się pusta. Że Bóg to tylko kwiatki, żłóbki, groby, procesje. Sztafaż, bez żadnej głębi. No idę w tej procesji Bożego Ciała. I patrzę, jak oni wszyscy łamią te brzózki biedne. Łapię kogoś za rękę i pytam:

– I po co pan to łamie?

– Ano łamię!

– Ale po co? Po co!

– A nie wiem, tak się robiło. Zawsze.

Łamie, bo tata łamał, dziadek łamał, sąsiad łamał. A po co łamie? On nie wie. A gdzie tu jest Bóg? Też nie wie.

* * *

Andrzej, proboszcz, północno-zachodnia Polska

Kościół to jest świetne miejsce do zaspokajania swoich potrzeb. Tych wyższych i tych niższych. Cały problem w tym, że niskie potrzeby łatwo zaczynają dominować nad wysokimi. Skoro możesz, skoro masz dostęp, skoro to nie grzech, zaspokajasz najpierw zwykłe potrzeby: pieniądze, dobry samochód, wygoda. Z czasem, niezauważenie, zapominasz o tych wyższych potrzebach. Patrzę często na swoich kumpli. Wszyscy byliśmy na tym samym roku w seminarium, mieliśmy ideały, gadaliśmy o nich przez całe noce. Kim są dziś? To ludzie nawykli do komfortu. Tego materialnego: to mam, to noszę, tym jeżdżę, tak pachnę. Ale też komfortu socjalnego. Oni wiedzą, że jak idą ulicą, to ludzie ich poznają. Kłaniają się im: „Szczęść Boże!”, „Niech będzie pochwalony!”. To nie jest już zwykłe pozdrowienie. To jest hołd. A oni lubią odbierać hołdy. Styl idealisty zamienili na styl mandaryński. Widać wyraźnie, że czerpią radość z tego. Włącza się oczywisty mechanizm kościelny. Na linii duchowni – świeccy pojawia się naturalny aspekt dominacyjny. Najważniejsza jest dominacja nad owieczkami. I my to sobie racjonalnie wytłumaczymy: „Uderz pasterza, owce się rozproszą”. W związku z tym jestem trochę nietykalny. Nie dla mojego dobra! Dla dobra wspólnoty! To mi daje inną pozycję, to mnie zwalnia z wielu rzeczy. Rodzi poczucie niezastąpioności. Bo jak nie ma księdza, sakramentu nie będzie! Logiczne? Tak. I dalej możesz już sobie wszystko wytłumaczyć. Mogę sobie pozwolić na więcej, bo jestem niezastąpiony. Oskubię ich trochę, bo muszę mieć dobrą furę, bo mi się należy, bo się poświęcam. Nie mogę mieć rodziny, jestem sam, więc pewne przywileje mi się należą.

* * *

Ksiądz Jacek, niewielkie miasto, zachodnia Polska

– Wiesz, kiedyś spowiadałem pedofila…

– Duchownego?

– Duchowny na łożu śmierci.

– Żałował?

– On niczego nie żałował. Mówił, że chce się z tego wyspowiadać, ale bardziej opowiadał, niż się spowiadał. Brak wrażliwości, to był chyba psychopata. Mówię mu: „Ci chłopcy cierpieli”. On: „Ja się nimi opiekowałem, ja im robiłem dobrze, dawałem im czekoladę”. No kurwa, czekoladę?! Jego „spowiedź” to był ciąg smutnych historii. Ale tak to opowiadał, jakby nie chodziło o dzieci, tylko o jakieś zabawkowe żołnierzyki: „Tak, robiłem takie rzeczy, no tak, ale to pokazuje, co tym dzieciom uczyniono wcześniej. Dziecko nie ma świadomości...”. Nakrzywdził tych chłopaków! Pewnie kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset. Bo on całe życie pracował z dziećmi.

– I co, leży, umiera i nie dotarło nic do niego?

– Nic, kurwa, nic.

– Rozgrzeszyłeś go?

– Wyspowiadał się, to go rozgrzeszyłem. Ale to tak, jakby nie dzieci gwałcił, tylko cukierki ukradł w sklepie, i to jeszcze tak dla jaj. Nie miał poczucia, że coś złego uczynił.

– To dlaczego go rozgrzeszyłeś?! Trzeba było wstać i powiedzieć: „Wypierdalaj, dziadu”!

– Umierał! Powiedziałem: „Już idź do Boga, na sąd, tam cię z tego rozliczą”. I umarł.

Prolog

Ojciec Marek bronił się przed domem księdza emeryta. Kiedy bratanek powiedział mu, że to chyba najwyższa pora, krzyczał: – Nie oddawajcie mnie do tych zboczeńców!

Ale teraz jest spokojny. Chyba się przekonał, że „dom” to nic strasznego. Być może pomogła mu postępująca demencja. Większość księży ma tak samo. Przez całe życie zrzucają się na dom emeryta (w każdej diecezji jest przynajmniej jeden). Potem odważnie bronią się, żeby tam nie zamieszkać. W końcu z cichą rezygnacją ustępują.

Dom to ostatni etap. Stąd wyjeżdża się tylko na cmentarz. Jesteśmy w poczekalni. Tu nic, poza czekaniem, się nie zdarza. Czystość i cisza wypełniają każdy centymetr trzypiętrowego budynku.

Msze, obiady, modlitwy – są w przerwach. Przez resztę dnia rzędy zamkniętych drzwi. Na każdych tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Za drzwiami starzy mężczyźni zastygli przed telewizorami. W lecie można (jeśli ktoś ma siłę) wyjść do ogrodu, pooddychać powietrzem pachnącym pobliską rzeką.

Przez płot przedszkole. Siwy, zgarbiony ksiądz (były dziekan) od lat w ciepłe dnie od rana stoi nieruchomo. Wpatruje się w dokazujące dzieci, wzbudzając popłoch wychowawczyń.

Sprzątają i piorą siostry. Kąpią sanitariusze, mężczyźni, żeby uniknąć zgorszenia.

Zdjęcia diecezjalnych kościołów na ścianach. Natrętnie przypominają to, co było. („Tu zaczynałem jako młody wikariusz. Tu zmieniałem dach kościoła. O! To moja ostatnia parafia, zanim…”.)

Na korytarzach ksiądz Marek mija się z kolegami z seminarium. W przytułku króluje jego rocznik i sąsiednie. Prosta konsekwencja wynikająca z kalendarza – razem zaczynali tę podróż, razem ją skończą. Przynajmniej ci, co dotrwali w sutannach.

Nie mają już o czym rozmawiać. Witają się krótkim „cześć” albo mijają bez słów. Balkoniki i wózki powoli rozjeżdżają się do siebie. Chyba się już nie lubią. („Niektórzy z nich to bardzo źli ludzie” – szepnie ks. Marek, gdy się spotkamy.)

Ale jeszcze do spotkania nie doszło. Mam czekać na telefon od jego bratanka. Przyjdzie taki moment, że będę mógł go odwiedzić w pokoju. Wtedy on opowie mi całą swoją historię i będę mógł ją zamieścić w książce. Opowie także o Marii, która była jego kobietą przez okrągłych czterdzieści lat. O tym, jak się poznali się, gdy był młodym wikarym. Jak zostali wyklęci przez rodzinę. Jak ksiądz biskup wysłał Marka aż za ocean, żeby mu wywietrzało. I potem jak odbierał od niego przyrzecznie, że nigdy, przenigdy z Marią nie będą mieli dzieci.

Brak dzieci był ceną, że hierarchowie przymkną oczy na romans. Pozwolą, by Maria – naturalnie zachowując wszelkie pozory – jeździła za nim z parafii na parafię. Oboje nauczyli się życia w krainie pozorów. I czas zrobił swoje. Bliska rodzina jakoś przywykła. Mogli bywać na imieninach. A bratankowie i siostrzenice (onieśmielali ich czułością i pięknymi prezentami) dostali pozwolenie, by mówić do Marii ciociu.

Za oszczędności kupili mieszkanie w dużym mieście. Liczyli, że gdy Marek osiągnie wiek emerytalny, zaczną od nowa. Kościół o nich zapomni. Zaszyją się w bloku. Dożyją w spokoju. Ksiądz Marek się cieszył. Nie musiał jak koledzy bać się samotności.

Gdy Maria umarła (nowotwór trzustki zabił ją w trzy miesiące), chciał odprawić mszę żałobną. Tłumaczył to sobie miłością. Otoczenie tłumaczyło to alzheimerem. Na taką obrazę boską nie mogło być zgody. Zmusili go do milczenia.

Bratanek księdza Marka: – To bardzo ciekawa historia. Bo zdaje się, że on właśnie przestał wierzyć w Boga. Chce to wszystko opowiedzieć. Tylko poczuje się lepiej. Musisz czekać na telefon.

Czekałem.

* * *

Przy okazji jeździłem po Polsce. Spotkałem się z innymi duchownymi. Byli dewoci, libertyni. Zajmujący stanowiska i prości wiejscy księża. Młodzi wikariusze i proboszczowie, którzy liczą dni, zanim ich biskup nie odwoła z ostatniej parafii. Widywałem księży diecezjalnych i zakonników. Konserwatystów i tych, co zrzucili sutannę. Spotykałem się z ich kobietami. A także z ofiarami – dorosłymi – skrzywdzonymi jako dzieci przez księży. Zamieściłem tylko nieliczne takie relacje – w książce mieli mówić duchowni. Szukałem perspektywy od wewnątrz.

Była dla mnie ciekawa w czasach, gdy ksiądz coraz rzadziej kojarzy się z Bogiem, a coraz częściej ze złem: pedofilią, rozwiązłością, chciwością, zakłamaniem.

Czasami miałem wrażenie, że nie spotykam się z pasterzami i przewodnikami. Widzę wojowników zamkniętych w wieży obronnej. Bojących się, że każdy, kto na zewnątrz, chce ich zranić.

Rozmawialiśmy o codzienności, tęsknotach, pieniądzach. Opowiadali o miłościach i niewybaczalnych grzechach. Chcieliśmy sprawić, by chociaż na chwilę ściany plebanii stały się przezroczyste.

Niektórzy ofiarowali mi swoje listy. Te, które dostawali od wiernych, i te, które otrzymywali od innych duchownych. Jeden z księży – staruszek, emeryt – podarował mi pamiętnik swojego nieżyjącego od lat przyjaciela. To wstrząsająca relacja pisana przez młodego człowieka, któremu „wmówiono” powołanie, najpierw do zakonu, potem do seminarium. Cytuję kilka fragmentów – bez nazwiska – jako przejmującą przestrogę.

W ramach reporterskiego eksperymentu – sam też założyłem sutannę. Oczywiście nie mógłbym na tej podstawie napisać tekstu „Byłem księdzem”. Ksiądz to eucharystia, spowiedź, rozgrzeszenie, kazania, namaszczenia, kierownictwo duchowe. Ja mogłem tylko przez kilka chwil obejrzeć świat z perspektywy duchownego. Czasem odpowiadałem na uśmiechy wiernych i powitania „Szczęść Boże”. Częściej twarze były wykrzywione, ostentacyjnie mówiono do mnie „proszę pana” albo odwracano wzrok. W sutannie bardzo łatwo poczuć samotność.

Wiadomo, że ksiądz musi czytać brewiarz. Moim była obłożona w czarne okładki zapomniana książka Georges’a Bernanos Pamiętnik wiejskiego proboszcza: „Macie bzika na punkcie zniszczenia diabła, a drugi wasz bzik, to żeby was kochali – dla was samych, rozumie się. Prawdziwy kapłan nigdy nie jest kochany, zapamiętaj to sobie. Kościół kpi sobie z tego, czy jesteście kochani. Muszą was najpierw szanować, słuchać. Kościół potrzebuje porządku. Róbcie porządek przez cały dzień. Róbcie porządek, myśląc o tym, że nieporządek przemoże go zaraz nazajutrz; gdyż taka jest właśnie kolej rzeczy, niestety, że noc obraca wniwecz waszą dzienną pracę – bo noc należy do diabła”.

„Pamiętnik” pisany był na początku XX wieku, ale często miałem wrażenie, że jest współczesną fotografią Kościoła.

Imiona bohaterów mojej książki, okoliczności rozmowy i szczegóły mogące ich zidentyfikować pozmieniałem.

Część I  

Dzienniczek podrabianego księdza

Kiedy pierwszy raz zakładasz sutannę, czujesz się tak, jakbyś do miasta, między ludzi wyszedł w damskich ciuchach. Sutanna do kostek. Przeszkadza. Trzeba nauczyć się w niej chodzić. Krok nie za długi, ruchy dostojne.

I lepiej trzymać się środka trotuaru. Broń Boże jakieś skróty przez wydeptane na trawniku ścieżki. Sutanna zbiera wszystkie śmieci. Wznosi dookoła kurz. Jej dół pokrywa się pyłem. Albo chodzisz z godnością, albo po pięciu minutach wyglądasz jak kapłan z duszpasterstwa budowlańców. Cały czas patrzysz na buty – czy nogawki nie wychodzą za bardzo spod sukni. Wychodzą za bardzo. Wypadałoby podciągnąć spodnie albo podwinąć nogawki – ale nie można. Ten strój sprawia, że na ciebie patrzą. Nie da się stanąć z boku, zniknąć w tłumie.

Dziewczyna na rowerze. Zatrzymuje się na światłach. Fajna. Wysportowana. Uśmiecha się. Też się uśmiecham, zapominając, że ona uśmiecha się nie do mnie – ale do mojego stroju. Do tego kogoś, kogo interesy reprezentuję na Ziemi. Nie powinienem pewnie tak na nią patrzeć – ale ona chyba nie ma nic przeciwko temu.

– Szczęść Boże!

– Daj Boże!

– Piękna pogoda, proszę księdza!

– Piękna! Idealna na rower.

– No tak. – Znów się uśmiecha, światło się zmienia. – To pojadę!

– Z Panem Bogiem!

Nagle zaczynasz rozumieć konwencję. Nie jesteś sobą, ale przede wszystkim ambasadorem „tego z góry”. Potwierdzi to każda najprostsza czynność.

Facet męczy się z parkomatem.

– Niech pan nie wrzuca!

– Jak to?

– No, sobota!

– I co?

– Pan patrzy na napis: „Parkowanie płatne od poniedziałku do piątku, od 8 do 18”. Dziś sobota, dziś jest za darmochę.

– A, faktycznie! Dzięki!

Człowiek podnosi głowę. Dostrzega, z kim ma sprawę:

– O kurczę! Przepraszam, Bóg zapłać!

– Z Bogiem, Bogiem!

Przystaję przed Krzyżem Papieskim na placu Piłsudskiego. Wypada przystanąć, zadumać się. Nieruchomieję na chwilę. Widzę, że turyści, którzy przyszli obejrzeć Grób Nieznanego Żołnierza, robią mi zdjęcia. Idę pod pomnik Smoleński – w sumie widzę te schody z bliska pierwszy raz w życiu, jakoś wcześniej nie było okazji. Przyglądam się dziełu.

– …I co z tego, że to brzydkie. Czarnym się podoba…

Jakieś słowa dobiegają zza pleców. Ale to nie jest prowokacyjne. Raczej powiedziane niechcący zbyt głośno.

To jest tak, jakbyś był w szklanej bańce. Idziesz przez tłum turystów, a ludzie robią ci miejsce, uciekają ze wzrokiem. Nawet ci wierzący, którzy chcą ci okazać sympatię, nie wołają: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Raczej kłaniają ci się pokornie i witają bezgłośnie. Nie chcą być nietaktowni, szanują twoją prywatność.

Gdy siadam na ławce w parku Saskim, też jestem jak trędowaty. Nikt się nie dosiada. Wszyscy się gapią z ukosa na klechę, ale zachowują nabożny dystans.

– Paweł, Paweł! Poczekaj! – na placu Teatralnym dogania mnie dziewczyna.

To wyreżyserowane spotkanie. Ona to „moja siostra, która mieszka w Warszawie”. Będziemy spacerować. Oglądać ciekawe miejsca, zabytki.

Ona jest młoda, ładna, ubrana w elegancką, ale dość krótką sukienkę. Idziemy, rozmawiamy. Trudno nie zauważyć dwuznacznych uśmiechów. Długowłosy chłopak, którego mijamy koło wejścia do Teatru Wielkiego, puszcza do mnie oko. Przesłanie jest proste: „Fajnie to sobie ksiądz zorganizował”. Idziemy razem do samochodu zaparkowanego opodal. Jakaś kobieta podrywa się z ławki. Idzie kilkadziesiąt metrów za nami. Chce zobaczyć, czy rzeczywiście wsiądziemy razem do jednego auta.

Zaczynam rozumieć, jak to jest być na cenzurowanym.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.