Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To pierwszy w Polsce dokument o pracy lekarzy w czasach zarazy. Paweł Reszka wszedł do szpitali jednoimiennych. Co zobaczył? Jak mówi jeden z bohaterów książki: Wszystko działało na zasadzie pospolitego ruszenia. Społeczeństwo szyjące maseczki. Kombinezony, które podarował warsztat lakierniczy. Maski gazowe dostarczone przez wojsko. Pomyślałem: Z czym my na tę wojnę idziemy? Ze słowem misja na ustach?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 193
Copyright © Paweł Reszka, Czerwone i Czarne
Projekt okładki Frycz Wicha
Korekta Barbara Zawiejska
Skład Tomasz Erbel
Research Agnieszka Hejne
Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. sp. k. ul. Walecznych 39/5 03-916 Warszawa
Wyłączny dystrybutor Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Zakutany w kombinezon, maskę, przyłbicę. Siedział na metalowym taborecie, otoczony monitorami. Kolorowe linie biegnące po ekranach opowiadały to, co i tak było widać gołym okiem – zalegający na łóżkach staruszkowie o przezroczystej skórze tylko siłą przyzwyczajenia trzymali się życia. Michał niewiele mógł dla nich zrobić.
Po prostu pilnował respiratorów. Czasem strzelał prądem i siłą zawracał zmęczonych uciekinierów, którzy wybierali się na tamten świat. Najczęściej jego robota ograniczała się do reagowania na alarmowy brzęczyk. Kiedy w pompach kończyło się lekarstwo, Michał niespiesznie wstawał i aplikował nową dawkę. Staruszkowie zapadali w narkotyczny sen, zwany przez medyków śpiączką farmakologiczną.
– Tak jest lepiej – mówił mi Michał.
– Czyli jak?
– Żeby umierali we śnie.
Gdy wpuszczał mnie na oddział, ryzykował, że dyrektor szpitala wyrzuci go dyscyplinarnie.
– Trudno, chcę, żebyś to zobaczył.
Czasami rozmawialiśmy wieczorami. Telefon albo sygnał, że chce rozmowy, przekazywany przez wspólnego znajomego oznaczał, że dzieje się coś złego. Ktoś umarł albo brakowało kombinezonów i Michał nie miał jak wejść na „brudną” stronę, dyrekcja wydała jakieś głupie zarządzenie, ktoś się zwolnił z pracy…
Michał siedział wtedy w swoim pustym mieszkaniu. Okna bloku wychodziły na szpital. Rodzina wyprowadziła się zaraz, gdy się zaczęło.
Gdyby ktoś zrobił mu zdjęcie, to taka fotografia miałaby wymiar symbolu. Bo najlepszym słowem do opisania epidemii jest samotność.
Dotyczyła tak samo pacjentów, jak i tych, którzy usiłowali ich ratować.
Jeździłem na oddziały szpitalne, do domów lekarzy, do ratowników medycznych na stacje pogotowia. Wieczorami najczęściej wisiałem na telefonie. Wydawało się, że nie mieli z kim pogadać, dlatego dzwonili. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni opowiadali cząstkę pandemicznej historii. Nie musiałem ich specjalnie namawiać. Wszyscy byli przekonani, że trzeba dokumentować to, co się działo za zamkniętymi drzwiami otoczonych przez policję wielkich szpitali covidowych i w zwykłych powiatowych szpitalikach. Opowiadali, co dzieje się na SOR-ach, w karetkach pogotowia, na intensywnej terapii. To, że nie powtórzył się u nas scenariusz z Włoch czy Hiszpanii, tłumaczyli raczej szczęściem i tym, że władze w miarę szybko wprowadziły zasady izolacji społecznej. Jednak wcale nie uważali, że byliśmy dobrze przygotowani.
– Musisz to opisać. Ludzie pomyślą, że było tak fajnie, jak opowiada minister w telewizji – mówił mi jeden z lekarzy ze szpitala zakaźnego.
– A nie jest fajnie?
– System trzyma się na ofiarności zwykłych ludzi, poświęceniu medyków.
– Państwo?
– Nie ma żadnego państwa. A my się ciągle boimy, że jak już system walnie, to będziemy robili za kozły ofiarne. Oskarżą nas o chciwość, lenistwo, naślą na nas prokuratorów. Jeśli tylko politykom się to opłaci.
Władze nie chciały, by wystąpienia lekarzy zaburzały polukrowany obraz tego, jak Polska radzi sobie z pandemią, pokazywany przez rządowe media. Dlatego ministerstwo wydało lekarzom, konsultantom wojewódzkim zakaz wypowiadania się na temat epidemii koronawirusa SARS-CoV-2. Za przykładem poszli dyrektorzy szpitali i zakazywali rozmów z prasą, tępili też krytyczne wypowiedzi w mediach społecznościowych. Za takie przewiny można było wylecieć z pracy. Tak samo jak za wpuszczanie reportera do szpitala czy na stację pogotowia.
Przykre, że ludzie, którzy często zachowywali się bohatersko, muszą ukrywać się za zmyślonymi imionami.
Oto, co zobaczyłem i co mi opowiedzieli.
Wszystko było dokładnie rozpieprzone. Pacjent, gdy tracił równowagę i przytomność, wywrócił stojak od kroplówki. Upadając wyrwał sobie wenflon. Leżał teraz na małym kawałku podłogi między łóżkiem, ścianą a szafką. Julia ledwie się tam zmieściła. Nie widziała nic dookoła. Tylko głowę pacjenta i pielęgniarkę, która uciskała klatkę piersiową. Krzyczała w kółko: „Adrenalina, adrenalina” i modliła się do Boga, żeby anestezjolog z erki wreszcie przyszedł.
Jak wszedł, od progu wiedział, co jest grane.
– Pani doktor!
Nie usłyszała, bo jak ktoś ma na sobie maskę, przyłbicę i kaptur, to mało słyszy. Anestezjolog powtórzył głośniej:
– Pani doktor, no, nie udało się.
Linia na monitorze bez najmniejszego wygięcia, puste ampułki po adrenalinie, przewrócona kroplówka, trup. Ona na podłodze, w białym kombinezonie, płacze.
To był jej pierwszy covidowy nieboszczyk.
* * *
Opowiedzmy to od początku. Tamten dyżur wraca. Ciągle wydaje się jej, że popełniła błąd.
– Pan pisał taką książkę? O pogotowiu?
– Tak.
– Tam była prawda. Chcę skorzystać z okazji i porozmawiać z panem o tamtym dyżurze.
Jesteśmy w szpitalu. Kartony: kombinezony i maski. Zgrzewki: woda z gazem i bez. Krzesła zdrowe i kalekie, z powyłamywanymi nogami. Siedzimy oddaleni o dwa metry, twarze przepisowo zakryte. Tu jest bezpiecznie. Dopiero po drugiej stronie korytarza zaczyna się strefa „brudna”, zainfekowana.
Łatwo poznać, że Julia jest z covidowego. Nie wyciąga ręki na powitanie. Czeka. Ktoś może się przecież bać albo brzydzić jej dotyku. Wówczas zdecyduje chwila. Całkiem możliwe, że jej dłoń samotnie zawiśnie w powietrzu. Po co doprowadzać do głupiej sytuacji?
Od samego początku, gdy COVID zaatakował, szpital Julii wije się w epidemicznej przebudowie: karton-gips, płyty OSB, wkrętarki i pleksi mają zatrzymać wirusa. Nalepki z taśmy klejącej, napisy robione mazakami na kartkach A4 – wskazać bezpieczną drogę.
Na dole, przed izbą przyjęć tłum – powracający z zagranicy, gorączkujący, kaszlący, wystraszeni, że zostali zainfekowani. Lekarze po dyżurach siedzą w internecie: czytają nowości z Włoch (jak podłączyć dwóch pacjentów do jednego respiratora) albo na Allegro usiłują kupić maski.
– W tej sali spotykaliśmy się, żeby wymyślić, co robić dalej – mówi Justyna.
Jej głos, tłumiony przez maseczkę, będzie brzmiał mechanicznie. Aż dojdzie do „tego” dyżuru.
Zbiegło się wiele czynników, doprowadziły do finału, który znamy. Najpierw to, że wszystko było nowe. Z taką chorobą nie zetknęli się nigdy wcześniej. Leki, reakcje organizmu, metody postępowania – wszystkiego uczyli się w biegu, z dnia na dzień testowali na żywych organizmach. Nie było innego wyjścia. I te wszystkie zabezpieczenia. Zamiast biec na pomoc umierającemu, trzeba najpierw założyć maskę, kombinezon. Okleić taśmą rękawy, nogawki. Wszystko to długo trwa. Ale też nie ma innego wyjścia. I jeszcze jedno. Jak w tym leczyć człowieka? Znaleźć w podwójnych albo potrójnych rękawiczkach żyłę u staruszka? Zrobić wkłucie? Przecież dziadunio ma naczynia kruchutkie, prawie przezroczyste, niewidoczne. I stres, że się nie uda. I strach, że człowiek sam się zarazi. I zmęczenie, bo ile można działać na takich obrotach. To wszystko działo się z Justyną.
Pacjent był wyjątkowo trudny. Już na izbie przyjęć było wiadomo, że niewydolny oddechowo. Dusił się mimo nałożonej maski z tlenem. Saturacja, czyli nasycenie krwi tlenem, na niskim poziomie. Było tak źle, że Justyna chciała dać go od razu na intensywną terapię. Niech anestezjolodzy go tam zaintubują, podłączą do respiratora i gotowe. Ale pacjent bronił się przed erką, bał się intubacji. Intubacja to wprowadzenie plastikowej rurki do przełyku. Zabieg bolesny, odbywa się w znieczuleniu. A erka? Wiadomo, umieralnia.
Julia postanowiła spróbować jeszcze jednej metody. Skoro maseczka nie wystarcza, podłączy pacjenta do high-flow.
Julia: – To nieinwazyjna metoda. Wózeczek, maszyna, rurki. Rurki do tlenu w ścianie. Wąsy do nosa pacjenta. Na masce można dać osiem litrów tlenu na minutę. A tutaj nawet pięćdziesiąt! Więc jest różnica. No i – żeby pan miał świadomość – to jest taki ostatni przystanek. Dalej jest już tylko podłączenie pacjenta do respiratora.
Przygotowywanie aparatury high-flow, podłączenie, obserwacja, czy pacjent się poprawia, czy parametry są lepsze, zajęły kilkadziesiąt minut.
Julia: – Cały czas byłam z nim na sali. Kilkadziesiąt minut to dużo, bo przy zastosowaniu high-flow stężenie wirusa w powietrzu znacznie się zwiększa. Zalecenie jest więc takie, żeby nawet przy najlepszym zabezpieczeniu – gogle, przyłbice, maski, kombinezony – ograniczyć czas przebywania do minimum. Ryzyko zakażenia jest duże. Ale byłam tam, bo pacjent od początku budził mój niepokój. Przekonywałam go do intubacji: „Uważam, że pana stan jest ciężki. Wymaga pobytu na oddziale intensywnej terapii i podłączenia do respiratora”. Był cały czas przytomny. Zgadzał się, potem znów odmawiał. A ja tłumaczyłam: „Proszę pana, może dojść do zatrzymania oddechu, utraty przytomności i wtedy na wszystko może być za późno”.
Wyszła z sali. Przeszła na „czystą” stronę. Żona pacjenta przyniosła rzeczy. W zasadzie nie powinno jej tu być. Miała zakaz wychodzenia z domu, bo była na kwarantannie. Ale wtedy nie obchodziło to Julii. Pomyślała, że to szansa: „Pani porozmawia z mężem przez telefon, namówi go”.
Julia znowu przebrała się w kombinezon, maskę i weszła na salę.
Zobaczyła, że mimo użycia high-flow, saturacja wcale się nie polepszała.
Julia przerywa opowieść i poprawia maseczkę. Zdaję sobie sprawę, że znam tylko jej oczy. Minąłbym ją na ulicy i może nie poznał. Widywaliśmy się tylko w szpitalu i tylko w czasie pandemii. Maseczki zasłaniają twarz, dlatego być może łatwiej mówić o tym, co dręczy? Może musiała wypowiedzieć głośno myśli, które ją zamęczały od tygodni? Siedziała naprzeciwko mnie, ale tak naprawdę – po raz setny, może tysięczny, znowu była „tam”. Ze swoim pacjentem, przy monitorze.
Julia: – No i widzę na monitorze, że parametry się pogarszają. Pomyślałam, że nie ma co czekać. Dzwonię na erkę: „Proszę o pilną konsultację. Pacjent pomimo high-flow moim zdaniem nadal jest niewydolny oddechowo. Chciałabym go zakwalifikować do pobytu na oddziale intensywnej terapii”. Wezwałam zespół reanimacyjny. Czekałam. Przyszli dopiero po dwudziestu minutach.
– Długo!
– Tak, ale oni są w tamtym drugim budynku, muszą wziąć ze sobą cały sprzęt.
– Stamtąd?
– Tak, tak. Respirator, tlen – wszystko musieli przynieść na plecach.
– Jak to?
– No, dosłownie. W zespole był anestezjolog z pielęgniarką. Nieśli dwa plecaki plus butle. Musieli przejść ten kawałek z drugiego budynku. Potem przebrać się w kombinezony, założyć przyłbice, ochraniacze, otejpować się. Z mojej perspektywy trwało to wieczność. A po covidowej stronie czas biegnie inaczej. Nie mamy zegarków, nie mamy komórek, nie ma jak kontrolować uciekających minut. Cały czas rozmawiałam z pacjentem, a on cały czas powtarzał: „Nie”. Połączyłam go z małżonką. Rozmowa nie zmieniła sytuacji. Nie chciał być zaintubowany. Byłam załamana. Wyszłam z sali. Jak się rozbierałam z kombinezonu, zespół reanimacyjny właśnie docierał. Nie zdążyłam ich odwołać. Powiedziałam im, że nie ma zgody pacjenta. Anestezjolog jeszcze się upewnił, jeszcze sam zadzwonił na salę. No i w końcu poszli. I to był koniec mojego dyżuru.
Julia kończyła dyżur o dziewiętnastej trzydzieści. Zbierała się do domu. Z sali zadzwonił telefon. Jej pacjent informował pielęgniarkę, że idzie do toalety. Podeszła do telewizorka, na którym jest podgląd sali.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.