Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
248 osób interesuje się tą książką
Randkowanie w późnym kapitalizmie to sport ekstremalny. W kulturze zdominowanej przez wszystko, wszędzie, naraz trudno jest znaleźć miłość. Za to szybko można doświadczyć rozczarowania.
Agata Romaniuk wchodzi do labiryntu, po którym poruszają się randkujący. Wyjaśnia tajemnicę zdjęć z rybą, tropi pana Stockowskiego i prezentuje zasadę espresso, która być może uratuje niejedną i niejednego. Przygląda się mężczyznom chodzącym na randki z matką i kobietom bez głowy. I cóż to jest za podróż – autorka opisuje historie cudze i własne, korzysta z dorobku biologii ewolucyjnej i ekonomii behawioralnej, sięga też do literatury, sztuki i popkultury: pani Bovary, Wokulski, Carrie Bradshaw i Bridget Jones podpowiadają jej, jak uniknąć najgorszej randki świata. I jak doprowadzić do tej udanej.
Ta zabawna i miejscami gorzka książka powstała dla tych, którzy szukają miłości – lub wcale nie. Dla tych w związkach to też szansa na podpatrzenie świata randek z bezpiecznej odległości. Oni pewnie odetchną z ulgą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 128
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agata Romaniuk, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka inicjująca: Monika Długa
Redaktor prowadzący: Adrian Stachowski
Marketing i promocja: Agata Gać
Redakcja: Adrian Stachowski
Korekta: Anna Zientek, Damian Pawłowski
Łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Andrzej Jakubczyk
Ilustracje: Malina Sosnowska
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Fragmenty książki ukazały się na łamach „Wysokich Obcasów” oraz „Pisma”.
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN: 978-83-68263-33-6
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel. 61 853-99-10
www.wydawnictwopoznanskie.pl
Kotożyrafie Uli
Synku, na którą idziemy?
Przed randką
Spotykam je wszędzie. Czasem to zwykły stołek w nadmorskiej tawernie, czasem dizajnerskie krzesło w modnej restauracji albo fotel w kawiarni za rogiem. Puste siedzenie naprzeciwko przy dwuosobowym stoliku. Miejsce, którego nikt nie zajmie, bo przyszłam sama.
Od sześciu lat piję kawę w pojedynkę przy takich dwuosobowych stolikach, choć żyję w świecie zaprojektowanym dla par, który lubi układy podwójne. Kiedy chcesz pojechać na narty, musisz dopłacić za to, że drugie miejsce w autokarze pozostanie puste. Łóżka w hotelach są dwuosobowe i w związku z tym toniemy samotni w zbędnych poduszkach i pierzynach. Filiżanki do espresso sprzedają po dwie. Gdy ruszamy w podróż, pytają: „z kim?”. Wszyscy z uporem dochodzą, czy już kogoś masz. A szczególnie twoja matka, choć ojciec z niemym smutkiem bezgłośnie też pyta o to samo. W tym czasie Donald Trump publicznie gardzi bezdzietnymi kociarami, a wcześniej w Polsce Paweł Skrzydlewski, urzędnik ministerstwa edukacji, zapowiadając priorytety polityki oświatowej, głosi konieczność „ugruntowania dziewcząt do cnót niewieścich”, niezbędnych, żeby można było stworzyć „zdrową rodzinę, opartą na monogamicznym, miłosnym, nierozerwalnym związku mężczyzny i kobiety”. Słowa polityka wkurzyły mnie, podobnie jak wiele innych kobiet, do granic możliwości, ale jednak nie tak bardzo jak fakt, że koncepcja relacji romantycznej jako kluczowego elementu mojego własnego szczęścia siedzi we mnie głębiej, niżbym chciała. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że ja, taka niezależna, taka feministka, płaczę na parkingu przed domem kultury, bo są walentynki, kicz nad kicze, a ja spędziłam właśnie wieczór, czytając seniorom reportaże o miłości? Dlaczego jest mi tak smutno w deszczowy wieczór na tym parkingu w Bytomiu? I dlaczego uparcie chodzę na randki, choć jedna jest mniej udana od drugiej, a razem układają się w ciąg najgorszych randek świata? Jest tak, bo wbrew sobie samej dawno zinternalizowałam ten cholerny dogmat, że gwarancją szczęścia jest romantyczna podwójność. Że to ona jest idealnym stanem układu materii, do którego za wszelką cenę należy dążyć. Potężne piece kultury dymią i sapią, żebyśmy nigdy w to nie zwątpili. A jej z kolei kibicują mechanizmy ewolucyjne, które napędzają myśli o przedłużaniu gatunku i zdrowym, licznym potomstwie. Łączcie się w pary, ssaki czytające poezję, innego szczęścia nie ma i nie będzie.
Wiedząc to od kilku lat, niczym starsza i gorzej ubrana nadwiślańska Carrie Bradshaw, bohaterka serialu Seks w wielkim mieście, z poświęceniem prowadzę obserwacje terenowe dotyczące randek. Chodzę na nie i podglądam innych. Analizuję teksty kultury, tej wysokiej i tej pop. Czytam książki antropologów i psychologów, ale także obserwuję na Instagramie randkowych coachów (cieszcie się, że wy nie musicie). Jest trochę strasznie, trochę śmiesznie, bywa też wzruszająco. Pełna plejada uczuć, postaw, osób. Szczególnie tych ostatnich, bo od paru miesięcy toczę rozmowy z randkującymi kobietami i mężczyznami. Śledzę na bieżąco ich zmagania. Najmłodsi z moich bohaterów mają dwadzieścia kilka lat, najstarsi są po pięćdziesiątce. Wydawałoby się, że ćwierć wieku to przepaść w kontekście doświadczeń i oczekiwań randkowych, ale okazuje się, że tak nie jest. Zmieniają się nieco sztafaż i didaskalia – czy facet ma mieć modną brodę, kobieta tatuaż, czy dzieci lub wnuki są OK – ale istota pozostaje niezmienna. Wszyscy liczą po cichu, nawet jeśli kryją się za sarkazmem i autoironią, na miłość romantyczną, podczas gdy ponowoczesne tropy kulturowe i wzorce zachowań zazwyczaj mogą im – nam – zaoferować jedynie relację współbieżną, a nie wielką miłość. Według socjologa Anthony’ego Giddensa relacja współbieżna to efekt czystej relacji celu i korzyści i jako taka nie jest obciążona jakąkolwiek funkcją czy zobowiązaniem wobec drugiej osoby. Czytaj: prawdziwym zainteresowaniem. W tym sensie taka relacja będzie istniała, póki zaspokaja „ja”. A jak pisał Zygmunt Bauman, w ponowoczesności większość z nas to albo cyniczni gracze, albo turyści, którzy płacą i wymagają – i tak też postępujemy na spotkaniu z kobietą lub mężczyzną. Nie obdarowujemy, tylko wymagamy. A taka randka ma dużą szansę stać się najgorszą randką świata.
Coś się we współczesnym randkowaniu rozjechało. Bo miało być tak: kawa, kolacja, spacer. Umówił się z nią na dziewiątą i przyszedł na czas. Może nie, że zaraz kwiaty, że śpiewa pod oknem, bez śniadania u Tiffany’ego, bez sceny w deszczu na moście, ale jednak mówi do rzeczy, słucha, odzywa się zaraz „po”, dziękując za spotkanie. Miało być tak: jest miła, uważna, chce się spotkać po raz wtóry, nie zgrywa księżniczki. Kolejna randka to już może kino, może pocałunek, noc we dwoje. Normalnie. Jak kiedyś, jak w komediach romantycznych. Tak byśmy chcieli.
Tak miało być, ale nie jest.
Zamiast tego: stukanie tygodniami w klawiaturę, uniki, przeciąganie, spotkajmy się, owszem, ale jeszcze nie teraz. Księżniczka czeka łaskawie, a ty graj rolę petenta. Albo fatshaming („lubisz słodycze trochę za bardzo, co?”), foch, że nie jesteś otwarty/a na ONS (czyli jednorazowy numerek), dick pics (serio, nie cieszysz się z nieproszonych zdjęć penisa?) albo ghosting (wczoraj pisała, że miło się rozmawia, a dziś zlikwidowała profil) lub jeszcze bardziej przerażająca jego wersja, czyli zombieing, kiedy po miesiącach milczenia przychodzi nagle wiadomość: „no hej”.
I to wszystko, zanim w ogóle dojdzie do pierwszego spotkania, które i tak prawdopodobnie będzie najgorszą randką świata, bo randkowanie w późnym kapitalizmie, stojącym solidnie na czterech łapach patriarchatu, wciąż, mimo kilku wybitych zębów, szczerzącego się krzywym uśmiechem, to sport wyczynowy, wyłącznie dla odważnych.
A jednak nadal randkujemy i nie tracimy nadziei. W Polsce według szacunków żyje 7,5 miliona singli, co oznacza, że co piąty z nas jest sam. Niekoniecznie samotny, ale bez pary. To prawie jedna czwarta społeczeństwa, mniej niż na przykład w Norwegii czy Szwecji, gdzie single stanowią ponad 40 procent populacji, ale wciąż sporo, a co najważniejsze – osób żyjących w pojedynkę jest dużo więcej niż jeszcze dekadę czy dwie temu. Staliśmy się pojedynczy w przyspieszonym tempie z różnych powodów: później wstępujemy w związki małżeńskie, później – co wymaga bycia w parze chociaż przez chwilę – mamy dzieci, częściej się rozwodzimy, ale też dłużej żyjemy. To ostatnie dotyczy przede wszystkim kobiet – mamy w Polsce milionową armię samotnych starszych pań.
Gros randkujących nie stanowią jednak starsze kobiety, a osoby obojga płci w wieku do trzydziestki i po czterdziestce. Randkujemy najintensywniej, szukając „miłości życia” i partnera czy partnerki, z którymi będziemy chcieli prowadzić życie seksualne i/albo mieć dziecko. A potem szukamy znowu, gdy się okazuje, że ta „miłość życia” na całe życie nie starczyła, a my przecież wciąż mamy serca i ciała, jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy… I nie chcemy być sami. To nie jest oczywiście nic nowego, żadna rewolucyjna obserwacja i nieznana wcześniej potrzeba.
Wcale niekoniecznie żyjemy w czasie „epidemii samotności”, o której mówią media. Szeroko pisze o tym zagadnieniu w wydanej niedawno książce Oswoić samotność. Od poczucia pustki do akceptacji i bliskości psycholog i terapeuta Mirosław Brejwo. Jeśli mierzyć osamotnienie opracowaną na Uniwersytecie Berkeley skalą UCLA, na którą składa się dwadzieścia pytań – między innymi o to, czy mamy kogoś bliskiego, kto nas wysłucha w trudnej chwili – w ciągu ostatniego ćwierć wieku niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o odczuwanie izolacji. Różnica polega na tym, że dawniej więcej osób pozostawało w związkach, a teraz mniej. Tak, nie byli sami, ale byli samotni – bo przecież samotnym można być także we dwoje. Tylko że wówczas się nie randkuje. I stąd też ta zmiana na rynku randek. Pojawiło się więcej osób wolnych, które nie chcą być same. Do tego doszły zmiany obyczajowe. Randkować wolno rozwódkom, samotnym ojcom, dziadkom i babciom. Ale czeka ich sporo rozczarowań, zdziwień, nieporozumień.
Zanim wejdziemy w ten świat z nimi, oddam głos Baśce, bohaterce monodramu Zbigniewa Rokity pod tytułem KochamCię, proszę pana:
Nie ma randki, na której bym jeszcze nie była. Na maturze było kiedyś takie zadanie z gwiazdką: co by się stało, gdyby wszyscy mężczyźni, z którymi była Basia, podskoczyli w tej samej chwili. Odpowiedź brzmiała: wywołaliby wstrząs tak silny, że Ziemia wypadłaby ze swojej orbity, uderzyłaby w Marsa, Mars uderzyłby w Jowisza, wszystkie planety zderzałyby się jak pijane kule bilardowe, a Wszechświat by się skończył i zgasł.
O Boże, byłam już na każdej randce. Byłam ze ślepym urologiem, kosmonautą, który nie pracuje w zawodzie, producentem broni masowego rażenia, szwagrem Grażyny Torbickiej, dowódcą krucjaty różańcowej, dyrektorem szkoły tysiąclatki i spowiednikiem mojej matki.
Ale szukam wytrwale. Byłam już z właścicielem albańskich kurortów, ze szklarzem antysemitą, ze skoczkiem ze skoczni mamuciej, który miał lęk wysokości, z Tadeuszem Mazowieckim, ze świętym tureckim, z przywódcą mocarstwa atomowego, z panem królestwa niebieskiego. Byłam nawet z mężczyzną, który klaskał jedną ręką i chwalił się, że zabił w sobie lęk.
Poznałam już wszystkich mężczyzn i dlatego wiem, że kategorii mężczyzn jest bimbalion.
Nie mam talentu Rokity, ale dla równowagi na monolog Baśki odpowiem wyznaniem Jurka:
Jestem Jurek magik, jestem Jurek czaruś. Mam serce z kalosza i gliny. Byłem już na wszystkich randkach świata. Poznałem powiatowe Ofelie, Julie z magistratu, gminne Afrodyty i Alicje z krainy bez czarów. Byłem z kobietą gumą, która miała brata z wyrokiem i białego pudla bez oka. Byłem z Magdą, jej wyrosła paszcza z zębami, jak powiedziałem, że ten Paganini to jednak piękny. Z instagramerką, która prowadzi profil swojego chomika. Rudy drań się szczerzy, lajki lecą, dla Jurka okruchy, ochłapy, na koniec won.
Czekałem na kobiety w barach i bistrach, z różą i kaktusem. Z biletami do kina i gwiazdką z marcepanu. Na te księżniczki i wróżki z przyczepami, na te tipsy, panterki, brokat na oku. Robiłem szpagat na torowisku, żeby zasłużyć na głaski. Udawałem niemy zachwyt na sześciogodzinnym przeglądzie kina irańskiego. I na pokazie zdobienia paznokci. I na farsie z Karolakiem. Modliłem się do księżyca nad Pepco o boginię, bogdankę, byle jaką dziewczynę dla mnie. Żeby tylko nie była jak ta dentystka z Goleszowa, co śni o papieżu. Ani jak Iza z Płońska, która mi kradła dychy z portfela. Albo Sylwia, która była mężatką, ale zapomniała powiedzieć.
Jestem Jurek marzyciel, Jurek, co ma serce ze sklejki i mchu. Znam obie kategorie kobiet tego świata. Jedna to te, które mnie nie chcą, druga to takie, których nie chcę ja.
I żeby to jeszcze był żart. Otóż nie. Bohaterowie tych monologów są fikcyjni, ale ich przygody zdarzają się naprawdę. Bo Baśki i Jurki są tacy jak my, też biorą udział w chocholim tańcu, tym groteskowym balecie odbitym w krzywym zwierciadle profili randkowych i mediów społecznościowych.
Gotowi na wizytę w świecie randek? Poznacie pana Stockowskiego i jego kumpli z alergią na grzebień, dziewczyny bez głów i władców firan. Przedstawię wam namolnego Węgra i księdza na wakacjach, pannę Fochnę i Alę z brwiami jak nietoperze. Chcecie? To zapraszam.
Ciąg dalszy w wersji pełnej