Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
O pierwszych miłościach powiedziano prawie wszystko – powstało już wiele filmów, piosenek i wierszy. O miłościach ostatnich nie mówi się dużo, a jeśli już, to ze wstydem, półszeptem, jakby ich miejsce było w cieniu. A przecież to właśnie uczucia, które zdarzają się późno, kiedy już się ich wcale nie spodziewamy, zostają z nami na zawsze. Oto zbiór prawdziwych historii dojrzałych miłości, które nie miały prawa się zdarzyć, a jednak się wydarzyły na ostatniej prostej życia. Te nieoczywiste, słodko-gorzkie opowieści, dają nadzieję, że nigdy nie jest za późno na przeżycie czegoś ważnego. Powiedzieć komuś „Nie jesteś moją pierwszą miłością, ale wiem, że będziesz ostatnią” to jedna z najpiękniejszych obietnic, jakie możemy złożyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 165
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Izy
Wolelibyście kochać bardziej i bardziej cierpieć czy mniej kochać i mniej cierpieć? Oto, jak sądzę, ostatecznie, jedyne rzeczywiste pytanie. Większość z nas ma do opowiedzenia tylko jedną historię. Nie chcę przez to powiedzieć, że w życiu przydarza nam się tylko jedna rzecz: jest niezliczenie wiele wydarzeń, które obracamy w niezliczenie wiele historii. Ale tylko jedna się liczy, tylko jedną naprawdę warto opowiadać.
Julian Barnes „Jedyna historia”(przeł. Dominika Lewandowska-Rodak)
PATRZĄC NA MARIĘ
Dla M.S.
Budynek, biały i monumentalny, położony jest wysoko, widać go z daleka. Wiosną zbocze spowija różowa mgła migdałowców, latem pysznią się jesiony i przycięty żywopłot. Czerwona dachówka odcina się wyraźnie od piaskowej elewacji. Nad całością góruje kopuła wieży w kolorze miedzi.
Od prawie stu dwudziestu lat siostry elżbietanki prowadzą tu szpital. Dawniej mieścił się tu także przytułek dla chorych i ubogich, jakiś czas temu zakonnice założyły całodobowy dom opieki. One same niewiele się zmieniły. Brakuje im tylko kornetów, kiedy tak suną, uczesane na gładko, ciche i skupione, po wyłożonych linoleum klasztornych korytarzach. Teraz już ich nie noszą, podobnie jak skórzanych sandałów, dziś mają na głowach skromne białe kwefy i welony, a do tego szare habity i fartuchy. Ale poza tym jest tu kolorowo, ściany pomalowano na żółto i limonkowo. Lamperia dzieli świat pensjonariuszy na pół. Siedzący na wózku ledwo dosięgają głową do żółci. Co innego ci, którzy wciąż chodzą o własnych siłach, dla nich zielona farba kończy się na wysokości pasa. Słoneczniki na ceracie w jadalni są takie same dla wszystkich, tak jak Chrystus kroczący w jasnej poświacie i różowej, lejącej się tunice, z wyciągniętymi rękami. Uśmiecha się do mieszkańców domu opieki błogo z reprodukcji wiszących w korytarzach. Maria stara się na niego nie patrzeć, ale czasem wyrwie się jej komentarz.
– Aber schrecklich – mruczy pod nosem. – Co za okropieństwo.
Każdy dzień tutaj wygląda tak samo. Zmieniają się tylko dekoracje za oknem. Wiosna, zima, lato i jesień przynoszą nowe kolory i kształty. Ale w środku rutyna pozostaje. Śniadanie o ósmej: blada bułka, zupa mleczna, słaba kawa. Ci, którzy mogą jeść sami, mają wybór, co znajdzie się na ich talerzu. Ci, którzy nie trafiają już łyżką do ust, którym za bardzo trzęsą się ręce albo którzy zapomnieli, co to łyżka, zdani są na łaskę opiekunów. Maria jest wybredna. Przez pierwsze pół roku codziennie grymasiła.
Zastanawia mnie słowo „grymasić”. Brzmi, jakby opowiadało się o dziecku, a nie o dorosłej kobiecie.
– Kaprysi okropnie i złości się o byle co. A kiedyś to była wielka dama – opowiada opiekunka, a ja znowu zwracam uwagę na słowo: „była”. Maria była, ale już nie jest damą? – Długo się nie mogła przyzwyczaić do tego, jak u nas się wszystko odbywa – ciągnie siostra, która odpowiada za to, żeby pensjonariusze byli umyci, ubrani, najedzeni.
– Do czego konkretnie nie mogła się przyzwyczaić pani Gruber? Czy mogę o to zapytać samą panią Marię?
– Może pani, ale nie wiadomo, czy będzie chciała rozmawiać. Zależy od dnia. Jej się wszystko mąci w głowie.
Próbuję. Za pierwszym razem Maria odprawia mnie zniecierpliwiona, tłumacząc, że nie ma dziś czasu na poprawki krawieckie, bo spieszy się na próbę. W swojej głowie wciąż gra na fortepianie.
Na zdjęciu zrobionym w 1949 roku w atelier wiedeńskiego fotografa obie siostry, Maria i Zofia, mają mniej więcej rok. Siedzą na białym misiu ubrane w jednakowe sukieneczki z karczkiem. Marysia uśmiecha się bezzębnymi ustami, Zosia ma poważną minę. Pożyje jeszcze niespełna dwa lata. Siostry przyszły na świat przedwcześnie, jak to często bliźniaki. Maria od początku miała chęć do życia: była większa i silniejsza, krzyczała głośniej, jadła bardziej zachłannie, domagała się uwagi. Jej siostra gasła od samego dnia urodzin. Po śmierci Zosi Marie, jak ją nazywa francuska bona, stanie się oczkiem w głowie rodziców – wiedeńskiego rejenta i jego polskiej żony. To jego drugie małżeństwo. Pierwsza żona z synkiem zginęli w pożarze. Zaplątali się przypadkiem w zamieszki uliczne w lipcu 1927 roku, kiedy protestujący weterani wojenni podpalili wiedeński Pałac Sprawiedliwości. Co tam mogła robić młoda kobieta z dzieckiem? Może odwiedzali bibliotekę, z której odbierali dla ojca jakieś dokumenty prawne? Może ich powóz utknął w tłumie? Nikt w rodzinie nie wie. Dość powiedzieć, że rejent nosił żałobę przez piętnaście lat, aż w końcu, już jako niemłody mężczyzna, ożenił się z polską nauczycielką śpiewu, zatrudnioną w Konserwatorium Wiedeńskim. Jadwiga, młodsza o prawie dwadzieścia lat, początkowo go nie chciała. Ale tak długo przyjeżdżał po nią swoim eleganckim zielonym volkswagenem na Anton von Webern Platz i czekał, aż skończy zajęcia, że w końcu uległa. Podobno byli zgodną parą. Herr Gruber uwielbiał młodą żonę, a potem także córkę. Szybko okazało się, że Maria jest po matce bardzo muzykalna. Do fortepianu usiadła po raz pierwszy w wieku czterech lat. Miała wielki talent i już sześć lat później trafiła pod opiekę profesora konserwatorium.
Szukam nazwiska Marii wśród laureatów konkursów pianistycznych i na okładkach płyt. Trafiam jedynie na strzępki informacji. A więc nie została sławną pianistką.
– Mogła być wybitna. Miała do tego potrzebne warunki. Jest niezwykle muzykalna, sprawna technicznie, zdyscyplinowana – tłumaczy mi Sophie, krewna Marii, z którą pijemy kawę w Cafè Ritter, jednej z najstarszych wiedeńskich kawiarni. Mieszka nieopodal. Jest nauczycielką skrzypiec w szkole średniej. Jeszcze jedna z muzykalnych kobiet w tej rodzinie.
Maria niewątpliwie miała talent, ale także pecha. Miłość i muzyka niekoniecznie idą w parze, szczególnie jeśli młoda dziewczyna zapała uczuciem do żonatego mężczyzny. Był szanowanym architektem, częstym gościem w domu rejenta Grubera i Frau Jadwigi. Starszy od ich szesnastoletniej córki o prawie dwadzieścia lat, przystojny, zadbany i ujmujący. Romansowali niecałe pół roku, zanim Maria zaszła w ciążę. Żeby uniknąć skandalu, rodzice wysłali ją do Szwajcarii i nalegali, żeby oddała dziecko. Nie chciała. Dała córeczce na imię Zosia, po siostrze, której nie pamiętała, ale której brak musiała odczuwać, bo często, nawet po latach, także dziś, o niej wspomina.
Tyle Maria, ale przecież, jak to w historiach o miłości, musi być jeszcze drugi bohater. W tym przypadku ma na imię Staszek. W 1964 roku, kiedy córka rejenta Grubera opuszczała Genewę z dzieckiem na ręku, on miał jedenaście lat i bawił się w wojnę. W jego dzieciństwie w Dąbrowie Górniczej nie było miejsca na muzykę klasyczną, książki, sztukę ani inne subtelności. Matka wychowywała go sama. Dopiero jako dorosły mężczyzna Stanisław dowiedział się, że ojciec zostawił rodzinę, zanim on się urodził, i żył z inną kobietą we Wrocławiu. Nigdy się nie spotkali.
Życiorys Staszka jest przykładnie zwyczajny, podobny do biografii wielu mężczyzn urodzonych na początku lat pięćdziesiątych na Śląsku. W szkole łobuzował, ale uczył się dobrze. Matka bardzo pilnowała, żeby „wyszedł na ludzi” i siedział nad książkami. Mówiła: „Synek, na szkoła bergami nie ciepej”. Posłuchał. Zdał maturę i skończył Akademię Górniczo-Hutniczą na wydziale geoinżynierii. Zaraz po studiach zatrudnił się w kopalni Gliwice, gdzie pracował aż do jej zamknięcia w 2000 roku. Tam poznał żonę. Była księgową. Cicha, niewysoka, na zdjęciu ślubnym nie patrzy w obiektyw. Podobno była bardzo nieśmiała.
Staszek o małżeństwie opowiada niechętnie i zdawkowo:
– Szanowałem ją – zapewnia. I dodaje: – Dwóch synów urodziła i dbała o nas.
Sąsiedzi Staszka nie mają zbyt wiele do dodania, poza tym, że żyli zwyczajnie, ze wszystkimi w zgodzie. Oboje raczej milczący. On dużo pracował, ona zajmowała się dziećmi i prowadziła zajęcia w świetlicy środowiskowej. Na wczasy nad morze jeździła sama z chłopcami. On zostawał w domu, wymawiając się najpierw pracą, a potem działką. Kiedy zachorowała na raka tarczycy, troskliwie się nią opiekował, woził starym golfem na naświetlania, gotował zupy. Umarła dwadzieścia lat temu. On nie miał jeszcze pięćdziesiątki. Nie rozpaczał, ale też nikogo nie szukał, choć po jakimś czasie synowie, obaj dorośli, zaczęli go namawiać. Chłop bez baby dziadzieje – mówili.
– Chcieliśmy, żeby ojciec kogoś miał. Jakąś normalną, starszą panią. Bo zaczął się z niego robić odludek – opowiada Tomek, młodszy. – Ale tego nie przewidzieliśmy.
– A to jest wariactwo jakieś – dodaje Marek, starszy, kręcąc głową.
Robią ojcu wyrzuty. Nie o to, że się zakochał, ale w kim.
Kiedy Staszek zobaczył ją pierwszy raz, siedziała przy fortepianie. Wcześniej nie widział ani jej, ani instrumentu, choć bywał w domu opieki dwa razy w tygodniu. Od trzech lat dorabiał do emerytury w ośrodku opiekuńczym w klasztorze na wzgórzu jako konserwator i złota rączka. Zresztą nie chodziło o pieniądze, lecz o kontakt z ludźmi.
Po jakimś czasie zaczął się zajmować także ogrodem, szczególnie wiosną i jesienią, gdy jest więcej pracy. A że mieszka po sąsiedzku, ma blisko, to czasem przychodził bez powodu. Polubił siostry elżbietanki, ich cierpliwość i oddanie podopiecznym, a także spokój, który z nich emanował. Karmiły go, czy chciał, czy nie, a na święta zawsze dostawał paczkę ze smakołykami. Zdarzało się, że w weekendy grał z mieszkańcami domu w karty albo w szachy. Czasem czytał im na głos. Miał do nich, tych starych ludzi, często bez kontaktu, niemych i niesamodzielnych, więcej cierpliwości niż do własnych wnuków. Traktował ich trochę jak dzieci, z czułym pobłażaniem. Wydawali mu się zagubieni, bezbronni. Co innego Maria. W pierwszej chwili, gdy ją zobaczył, pomyślał, że to artystka, która przyjechała na zaproszenie sióstr. Czasem tak się zdarzało: w ośrodku były wieczorki muzyczne i literackie. Ale jej koncertu nikt nie słuchał. Mieszkańcy domu nie zwracali na pianistkę uwagi, a pracownicy krzątali się jakby nigdy nic. Zapytał siostrę Elżbietę, kto to jest, ta kobieta w zielonej wełnianej spódnicy, która tak pięknie gra.
– To pani Maria, mieszka od zeszłego piątku pod siódemką – odpowiedziała.
– A fortepian? – dopytał Stanisław.
– Przyjechał razem z nią.
Fortepian jest piękny, ale to nie instrument koncertowy, ale tak zwany baby grand, czyli wersja mini. Wszystko ma jednak takie, jak trzeba. Pudło rezonansowe wykonano z litego świerkowego drewna o prostym układzie ziarna. Na żelaznej płycie, odlanej techniką próżniową, rozpięto struny, których łączną siłę naciągu można liczyć w tonach. Ma głębokie, szlachetne brzmienie. Widać i słychać ponadstuletnie doświadczenie japońskich rzemieślników z firmy Kawai, którzy go wykonali.
To jedyna rzecz, oprócz ubrań i zdjęć, którą Maria zabrała ze swojego wiedeńskiego mieszkania przy Erdbergstrasse – czy też raczej, którą pozwolono jej zabrać, gdy rodzina w kwietniu 2018 roku zlikwidowała jej dotychczasowe życie.
Tamtego pierwszego popołudnia Staszek został do końca koncertu, ale nie podszedł do Marii. Ona zresztą nie wydawała się kogokolwiek zauważać i po zamknięciu klapy fortepianu poszła do swojego pokoju. Siostra Elżbieta powiedziała mu, że Maria gra codziennie od piętnastej do siedemnastej. Zaczął przychodzić jej posłuchać. Maria początkowo nie zwracała na niego uwagi i nie poznawała go. Wtedy już mało kogo rozpoznawała.
Zaczęło się to pięć lat wcześniej, od drobiazgów. Zgubiony portfel, rozkojarzenie, brak słów. Potem nagle zapomniała, że się z kimś umówiła, nie rozpoznawała znajomych. Miała niewiele ponad pięćdziesiąt lat. Diagnoza: alzheimer o wczesnym początku, czyli choroba degeneracyjna, która zaczyna się wcześniej niż zazwyczaj, a więc w podeszłym wieku, i postępuje szybko. U Marii – wyjątkowo szybko. Po trzech latach od diagnozy nie umiała już trafić do swojego mieszkania, podpisać się imieniem i nazwiskiem, nie poznawała krewnych. Jej córka Zosia nie żyła wtedy od pięciu lat. Po jej śmierci Maria zaczęła znowu grać i dawać lekcje. Aż zachorowała.
Życie z Zosią było koszmarem, odkąd dziewczynka skończyła piętnaście lat. Wcześniej w opiece nad nią pomagali Marii rodzice, którzy pogodzili się z faktem, że ich wychuchana córka jest panną z dzieckiem. Była połowa lat sześćdziesiątych. Maria biegała na studia z córką w wózku, czasem mała ucinała sobie drzemkę w tylnych rzędach. Ostatecznie kończyła akademię muzyczną na wydziale fortepianu, ale miała kilkuletnią przerwę w graniu, więc wiadomo było, że nigdy nie zostanie solistką. Odnalazła się jednak w roli akompaniatorki i nauczycielki muzyki. Wszystko układało się dobrze aż do czasu, kiedy u Zosi zdiagnozowano padaczkę. Potem wpadła w depresję i uzależnienie od heroiny.
Przez dwadzieścia lat matka i córka żyły pod dyktando wzlotów i upadków tej ostatniej, odwyków, pobytów w szpitalu, okresów marazmu i pobudzenia. Przez piętnaście lat mieszkały w Krakowie, Maria miała tam mieszkanie po siostrze matki. Łudziła się, że jeśli wyrwie córkę ze złego towarzystwa, jeśli Zosia pójdzie do jakiejś pracy, zmieni środowisko, sytuacja się poprawi. Tak się nie stało. Zosia popłynęła. W wieku trzydziestu czterech lat zapadła w śpiączkę – prawdopodobnie po przedawkowaniu leków – z której już się nie obudziła.
– Maria wróciła do Wiednia i po raz pierwszy od lat wyjechała na dłuższe wakacje, na Capri. Przeżyła tam romans, który się potem ciągnął aż do czasu jej choroby, ale nie wiem nawet, kto to był, nie chciała opowiadać. Nigdy wcześniej nie widziałam jej takiej szczęśliwej. Aż do teraz – mówi Sophie.
Nikt nie umie wyjaśnić, jak to się stało, ale pewnego dnia, mniej więcej tydzień od pierwszej wizyty Stanisława na popołudniowym koncercie Marii, ona uśmiechnęła się na jego widok, wyciągnęła ręce w jego stronę i zawołała: „Johann, mein Schatz”. Moje kochanie. Potem był też Karlem i Oskarem. Kilka razy Klausem, więc chyba jej ojcem, bo rejent Gruber tak właśnie miał na imię. Próbowałam z Sophie dojść, kim mogli być pozostali. Ojciec Zosi miał na imię Bernhard, więc to nie on. Oskar to sąsiad Marii, ale czy coś ich łączyło? Pozostali dwaj – nie wiadomo. Może jeden z nich to kochanek z Capri. Jeśli tak, to pewnie Johann, bo kiedy Maria widzi w Staszku Johanna, jest najczulsza.
– Najpierw próbowałem wyprowadzić ją z błędu. Myślałem, że jeśli będę to robił konsekwentnie, ale delikatnie, to się uda – tłumaczy Stanisław. – Ale po kilku tygodniach poddałem się. Lekarka wyjaśniła mi, że ona nie przyswaja nowych wiadomości, po prostu nie zapamiętuje ich. I nic się z tym nie da zrobić. Więc pomyślałem: trudno, będziemy tylko tu i teraz.
Powoli uległ jej radości na jego widok. Nigdy czegoś takiego nie doświadczył, żeby kobieta od progu tak się rozświetlała, biegła na spotkanie. Tłumaczy mi, że Maria nie jest chora, i rzeczywiście na taką nie wygląda, to wciąż piękna kobieta, tylko że jej umysł jest po prostu gdzieś indziej. Zależnie od dnia mówią do siebie po niemiecku, który on zna wystarczająco dobrze, bo „się jeździło do Reichu za kopalni”, albo po polsku. Ona z uroczym akcentem, on wtrącając śląskie słowa. Najczęściej jednak Maria gra, a on słucha. Potem wychodzą na spacer, siedzą na sofie, trzymając się za ręce, albo idą do jej pokoju i zamykają za sobą drzwi.
O to była największa afera. Że jak tak można, że to chora osoba, że to się nie godzi, że skandal. Sytuacji nie ułatwiał fakt, że ośrodek jest prowadzony przez siostry zakonne, które interweniowały u Sophie, jako najbliższej krewnej, żeby porozmawiała ze Stanisławem. Ta jednak ucięła sprawę. Maria jest dorosłą kobietą, a nie dzieckiem, i należy jej się prywatność – mówiła. Co innego synowie Stanisława. Marek uważa, że ojciec oszalał. Żeby w jego wieku prowadzać się z obłąkaną kobietą?
– Ja rozumiem, że ona nie jest winna, to choroba, a nie szaleństwo – mówi młodszy syn Tomek. – Ale ona nawet nie wie, kim jest mój ojciec, nie poznaje go, a on żyje jakąś mrzonką. Przecież to nie jest prawdziwy związek.
Syn nie umie jednak odpowiedzieć na pytanie, co to znaczy „prawdziwy związek”. Ani on, ani jego brat. Ani ja.
Tymczasem Staszek przynosi Marii delicje i tulipany. Ona głaska go po głowie i po raz kolejny gra jego ulubiony fragment Marzenia Schumanna, i zawsze od nowa się cieszy, że tak mu się podoba.
Stanisław nie pracuje już w ośrodku. Siostry myślały, że w ten sposób rozwiążą problem niewygodnych kochanków. Ale Sophie wpisała go na listę bliskich Marii, którym przysługuje prawo odwiedzin. Sprawa przycichła, bo też i oni są dyskretni. Znowu chodzą po klasztornym parku. On jej pokazuje:
– Zobacz, to migdałowce.
Lub:
– Spójrz w górę, tam siedzi kos.
– Kos – powtarza ona i dodaje – Amsel. Was für eine schöne Amsel! – A on jej przytakuje, bo ptak rzeczywiście ładny, jego ulubiony.
Wiosną, prawie rok od czasu, kiedy Stanisław zobaczył Marię po raz pierwszy, towarzyszę mu w wiosennych pracach w jego ogrodzie na obrzeżach miasta. Grabi liście, ładuje je na taczkę. Rozmawia ze mną chętnie, ale nie przerywa zajęć.
– To bardzo proste. Ja ją kocham i ona mnie kocha – mówi zdziwiony. Spogląda na mnie, jakby chciał zapytać: nad czym tu się rozwodzić?
– Ale czy ona pana kocha? Przecież nawet nie wie, kim pan jest. – Staram się, żeby to zabrzmiało delikatnie, i zawieszam głos.
– Nie szkodzi. Przecież ja ją kocham, a nie siebie. To nie ma znaczenia, że jestem dla niej różnymi osobami. Bo ja wiem, kim ona jest. Przychodzę do niej codziennie i nie pozwalam jej zapaść się w sobie. Póki ktoś na nas patrzy z czułością, póty istniejemy.
I tak Stanisław patrzy na Marię. Jest ciepłe, wiosenne popołudnie. Niedawno przyszedł, usiadł pod oknem. Wystukuje rytm, uderzając w aksamitne oparcie fotela. Maria gra koncert g-moll Prokofiewa. Uśmiecha się lekko i patrzy na niego, a właściwie przez niego.
Na kogo patrzy Maria, kogo widzi, nie wiadomo.
Maria i Zofia w atelier wiedeńskiego fotografa, 1949 r.
TRÓJCA NIEŚWIĘTA
Dla A.J.
Światy Rysia i Mańka zamieszkują stare przedmioty. Tworzą dekorację, na tle której oni sami wydają się młodzi. W pracowni tego pierwszego tłoczą się antyczne zegary z kukułką, budziki z oberwanym wąsem, które pamiętają Piłsudskiego i Gomułkę, na parapecie pod oknem panoszy się secesyjny zegar kominkowy z pożółkłym cyferblatem. Z szuflad biurka wylewają się zegarki na rękę. Niektóre wciąż mierzą czas, inne zastygły w oczekiwaniu na szkiełko i oko gospodarza. U Mańka zaś chaos jest mniejszy, bo właściciel zakładu to pedant i stara się utrzymać porządek, przynajmmniej od frontu, gdzie przyjmuje klientów. U niego łańcuszki w gablotach tworzą równe szlaczki, a na witrynie ustawiono w rzędach niemodne pierścionki umoszczone w aksamitnych siedziskach. Na kontuarze stoją waga i odważniki.
Lusia kursuje pomiędzy tykającą pracownią Ryśka a złotym światem Mańka. Na piechotę, bo to raptem niewiele ponad kilometr. Przemierza tę trasę od czterdziestu siedmiu lat. Kiedyś, jak sama o sobie mówi, młoda, biuściasta blondynka, w kocich okularach z łańcuszkiem. Teraz starsza pani z siwą grzywką.
Lucyna i Rysiek mieli po dwadzieścia kilka lat, kiedy wprowadzili się do mieszkania na Zgodzie w Warszawie, zachwyceni, że trafiło im się takie lokum. Co prawda w spadku po jego babci dostali także sublokatorkę, ale była cicha i niekłopotliwa. Kiedy ich poniosło w nocnych figlach, stukała w ścianę. A ponosiło ich prawie co noc, bo oboje mieli temperament, i nawet teraz, po pięćdziesięciu latach, wspomnienia tych nocy nadal w nich żyją.
– Co myśmy tam wyrabiali. Gimnastyka artystyczna normalnie. Wcześniej nie miałam żadnego chłopca, jeśli nie liczyć obłapianek za stodołą. A Rysiek miał ciało jak James Dean. Włosy jak Presley. Zakochałam się z miejsca – ekscytuje się Lusia.
Trochę jednak coś nie tak z jej pamięcią, bo ze zdjęcia legitymacyjnego z początku lat pięćdziesiątych spogląda na mnie pulchny, ostrzyżony na jeża okularnik, żaden przystojniak. Teraz jest łysy, okrągły i jowialny, też nie bardzo urodziwy. Ale oboje twierdzą zgodnie, że to była miłość od pierwszego wejrzenia.
Spotkali się w pociągu z Białegostoku. On wracał z wesela, ona miała nakaz pracy w hucie Warszawa. Ślub wzięli trzy miesiące później, w Białej Podlaskiej. Przed ołtarz Lusia poszła bez majtek, bo sukienkę miała piękną, z ciuchów, i nijak jej się do tego barchanowa bielizna nie komponowała.
– Ale stanik miałaś! – wspomina Rysiek.
– No, bo gdzie, do ślubu bez stanika? – oburza się jego żona.
On zaczął pracę w zakładzie zegarmistrzowskim wuja. Był cierpliwy, solidny, z nosem do handlu. Skupował i sprzedawał przedwojenne zegarki. Miał smykałkę do najbardziej skomplikowanych mechanizmów.
– Rysio ma to w dłoniach. Jak się do czegoś weźmie, to nie odpuści. Stary szmelc w złoto zmienia – komplementuje męża Lusia.
A zdarzały się złote zegarki, czasem na skórzanym pasku, ale czasem też ze zdobioną bransoletą, która wymagała naprawy. Wtedy Lusia zawijała zegarek w chusteczkę do nosa i robiła kurs do pracowni złotniczej, w której terminował Maniek, a raczej Mariusz, choć nawet teraz nikt tak na niego nie mówi.