Krótko i szczęśliwie. Historie późnych miłości - Agata Romaniuk - ebook + książka

Krótko i szczęśliwie. Historie późnych miłości ebook

Romaniuk Agata

4,6

21 osób interesuje się tą książką

Opis

O pierwszych miłościach powiedziano prawie wszystko – powstało już wiele filmów, piosenek i wierszy. O miłościach ostatnich nie mówi się dużo, a jeśli już, to ze wstydem, półszeptem, jakby ich miejsce było w cieniu. A przecież to właśnie uczucia, które zdarzają się późno, kiedy już się ich wcale nie spodziewamy, zostają z nami na zawsze. Oto zbiór prawdziwych historii dojrzałych miłości, które nie miały prawa się zdarzyć, a jednak się wydarzyły na ostatniej prostej życia. Te nieoczywiste, słodko-gorzkie opowieści, dają nadzieję, że nigdy nie jest za późno na przeżycie czegoś ważnego. Powiedzieć komuś „Nie jesteś moją pierwszą miłością, ale wiem, że będziesz ostatnią” to jedna z najpiękniejszych obietnic, jakie możemy złożyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (1428 ocen)
978
335
95
20
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fav_bookies

Nie oderwiesz się od lektury

Chciałabym, żeby to była najlepsza recenzja, jaką napisałam w życiu. Ale w takich momentach wiem, że nie jestem dobra słowach. „Nie jesteś moją pierwszą miłością, ale wiem, że będziesz ostatnią”. Miłość ma wiele obliczy i się nie starzeje. Kochać można raz i ponownie. Połączenie dwojga ludzi nie zna kilometrów, granic, czasu czy przypadku. Milczenie może okazać się okrutną karą, a świat się nie zatrzyma, nawet jeśli go oto poprosisz. Dawno nie czytałam czegoś takiego, co poruszy każdą cząstkę mojej duszy. Czegoś, co wzruszy, rozbawi i otuli. A gdy uświadomisz sobie, że te historie wydarzyły się naprawdę, to zrozumiesz, że miłość się odnajdzie, nawet jeśli cały świat byłby przeciwko.
60
antoninaweber6

Nie oderwiesz się od lektury

Wzrusza, zachwyca i daje nadzieję jak najlepsza powieść obyczajowa, a to przecież reportaż! Dawno nie czytałam literatury faktu pisanego z takim sercem. Pociesza, ale nie w ckliwy, dosłowny sposób. Okazuje się, że historie kończące się śmiercią też mogą być pokrzepiające, a niekiedy zabawne!
40
AgnieszkaWitecka

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszające i pięknie opisane krótkie ale szczęśliwe miłości😍warto przeczytać🙂
20
Madame_polonaise

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, wzruszająca, za szybko się kończy.
20
anchesenamon02

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra, w zasadzie do przeczytania na raz.
10



Co­py­ri­ght © Aga­ta Ro­ma­niuk, 2022 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022
Re­dak­to­rzy ini­cju­jący: Mo­ni­ka Dłu­ga, Ad­rian Sta­chow­ski
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Aga­ta Gać
Re­dak­cja: Ad­rian Sta­chow­ski, Anna Stro­żek
Ko­rek­ta: Ju­sty­na Tech­ma­ńska, Da­mian Pa­włow­ski
Ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pągow­ska
Fo­to­gra­fie: Aga­ta Ro­ma­niuk, z wy­jąt­kiem: s. 77 – Fa­ce­bo­ok, s. 181 – Mar­ty­na Nie­ćko /Agen­cja Wy­bor­cza.pl
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67324-98-4
Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Izy

Wo­le­li­by­ście ko­chać bar­dziej i bar­dziej cier­pieć czy mniej ko­chać i mniej cier­pieć? Oto, jak sądzę, osta­tecz­nie, je­dy­ne rze­czy­wi­ste py­ta­nie. Wi­ęk­szo­ść z nas ma do opo­wie­dze­nia tyl­ko jed­ną hi­sto­rię. Nie chcę przez to po­wie­dzieć, że w ży­ciu przy­da­rza nam się tyl­ko jed­na rzecz: jest nie­zli­cze­nie wie­le wy­da­rzeń, któ­re ob­ra­ca­my w nie­zli­cze­nie wie­le hi­sto­rii. Ale tyl­ko jed­na się li­czy, tyl­ko jed­ną na­praw­dę war­to opo­wia­dać.

Ju­lian Bar­nes „Je­dy­na hi­sto­ria”(przeł. Do­mi­ni­ka Le­wan­dow­ska-Ro­dak)

PA­TRZĄC NA MA­RIĘ

Dla M.S.

.

Bu­dy­nek, bia­ły i mo­nu­men­tal­ny, po­ło­żo­ny jest wy­so­ko, wi­dać go z da­le­ka. Wio­sną zbo­cze spo­wi­ja ró­żo­wa mgła mig­da­łow­ców, la­tem pysz­nią się je­sio­ny i przy­ci­ęty ży­wo­płot. Czer­wo­na da­chów­ka od­ci­na się wy­ra­źnie od pia­sko­wej ele­wa­cji. Nad ca­ło­ścią gó­ru­je ko­pu­ła wie­ży w ko­lo­rze mie­dzi.

Od pra­wie stu dwu­dzie­stu lat sio­stry elżbie­tan­ki pro­wa­dzą tu szpi­tal. Daw­niej mie­ścił się tu ta­kże przy­tu­łek dla cho­rych i ubo­gich, ja­kiś czas temu za­kon­ni­ce za­ło­ży­ły ca­ło­do­bo­wy dom opie­ki. One same nie­wie­le się zmie­ni­ły. Bra­ku­je im tyl­ko kor­ne­tów, kie­dy tak suną, ucze­sa­ne na gład­ko, ci­che i sku­pio­ne, po wy­ło­żo­nych li­no­leum klasz­tor­nych ko­ry­ta­rzach. Te­raz już ich nie no­szą, po­dob­nie jak skó­rza­nych san­da­łów, dziś mają na gło­wach skrom­ne bia­łe kwe­fy i we­lo­ny, a do tego sza­re ha­bi­ty i far­tu­chy. Ale poza tym jest tu ko­lo­ro­wo, ścia­ny po­ma­lo­wa­no na żó­łto i li­mon­ko­wo. Lam­pe­ria dzie­li świat pen­sjo­na­riu­szy na pół. Sie­dzący na wóz­ku le­d­wo do­si­ęga­ją gło­wą do żó­łci. Co in­ne­go ci, któ­rzy wci­ąż cho­dzą o wła­snych si­łach, dla nich zie­lo­na far­ba ko­ńczy się na wy­so­ko­ści pasa. Sło­necz­ni­ki na ce­ra­cie w ja­dal­ni są ta­kie same dla wszyst­kich, tak jak Chry­stus kro­czący w ja­snej po­świa­cie i ró­żo­wej, le­jącej się tu­ni­ce, z wy­ci­ągni­ęty­mi ręka­mi. Uśmie­cha się do miesz­ka­ńców domu opie­ki bło­go z re­pro­duk­cji wi­szących w ko­ry­ta­rzach. Ma­ria sta­ra się na nie­go nie pa­trzeć, ale cza­sem wy­rwie się jej ko­men­tarz.

– Aber schrec­klich – mru­czy pod no­sem. – Co za okro­pie­ństwo.

Ka­żdy dzień tu­taj wy­gląda tak samo. Zmie­nia­ją się tyl­ko de­ko­ra­cje za oknem. Wio­sna, zima, lato i je­sień przy­no­szą nowe ko­lo­ry i kszta­łty. Ale w środ­ku ru­ty­na po­zo­sta­je. Śnia­da­nie o ósmej: bla­da bu­łka, zupa mlecz­na, sła­ba kawa. Ci, któ­rzy mogą jeść sami, mają wy­bór, co znaj­dzie się na ich ta­le­rzu. Ci, któ­rzy nie tra­fia­ją już ły­żką do ust, któ­rym za bar­dzo trzęsą się ręce albo któ­rzy za­po­mnie­li, co to ły­żka, zda­ni są na ła­skę opie­ku­nów. Ma­ria jest wy­bred­na. Przez pierw­sze pół roku co­dzien­nie gry­ma­si­ła.

Za­sta­na­wia mnie sło­wo „gry­ma­sić”. Brzmi, jak­by opo­wia­da­ło się o dziec­ku, a nie o do­ro­słej ko­bie­cie.

– Ka­pry­si okrop­nie i zło­ści się o byle co. A kie­dyś to była wiel­ka dama – opo­wia­da opie­kun­ka, a ja zno­wu zwra­cam uwa­gę na sło­wo: „była”. Ma­ria była, ale już nie jest damą? – Dłu­go się nie mo­gła przy­zwy­cza­ić do tego, jak u nas się wszyst­ko od­by­wa – ci­ągnie sio­stra, któ­ra od­po­wia­da za to, żeby pen­sjo­na­riu­sze byli umy­ci, ubra­ni, na­je­dze­ni.

– Do cze­go kon­kret­nie nie mo­gła się przy­zwy­cza­ić pani Gru­ber? Czy mogę o to za­py­tać samą pa­nią Ma­rię?

– Może pani, ale nie wia­do­mo, czy będzie chcia­ła roz­ma­wiać. Za­le­ży od dnia. Jej się wszyst­ko mąci w gło­wie.

Pró­bu­ję. Za pierw­szym ra­zem Ma­ria od­pra­wia mnie znie­cier­pli­wio­na, tłu­ma­cząc, że nie ma dziś cza­su na po­praw­ki kra­wiec­kie, bo spie­szy się na pró­bę. W swo­jej gło­wie wci­ąż gra na for­te­pia­nie.

Na zdjęciu zro­bio­nym w 1949 roku w ate­lier wie­de­ńskie­go fo­to­gra­fa obie sio­stry, Ma­ria i Zo­fia, mają mniej wi­ęcej rok. Sie­dzą na bia­łym mi­siu ubra­ne w jed­na­ko­we su­kie­necz­ki z karcz­kiem. Ma­ry­sia uśmie­cha się bez­zęb­ny­mi usta­mi, Zo­sia ma po­wa­żną minę. Po­ży­je jesz­cze nie­spe­łna dwa lata. Sio­stry przy­szły na świat przed­wcze­śnie, jak to często bli­źnia­ki. Ma­ria od po­cząt­ku mia­ła chęć do ży­cia: była wi­ęk­sza i sil­niej­sza, krzy­cza­ła gło­śniej, ja­dła bar­dziej za­chłan­nie, do­ma­ga­ła się uwa­gi. Jej sio­stra ga­sła od sa­me­go dnia uro­dzin. Po śmier­ci Zosi Ma­rie, jak ją na­zy­wa fran­cu­ska bona, sta­nie się oczkiem w gło­wie ro­dzi­ców – wie­de­ńskie­go re­jen­ta i jego pol­skiej żony. To jego dru­gie ma­łże­ństwo. Pierw­sza żona z syn­kiem zgi­nęli w po­ża­rze. Za­pląta­li się przy­pad­kiem w za­miesz­ki ulicz­ne w lip­cu 1927 roku, kie­dy pro­te­stu­jący we­te­ra­ni wo­jen­ni pod­pa­li­li wie­de­ński Pa­łac Spra­wie­dli­wo­ści. Co tam mo­gła ro­bić mło­da ko­bie­ta z dziec­kiem? Może od­wie­dza­li bi­blio­te­kę, z któ­rej od­bie­ra­li dla ojca ja­kieś do­ku­men­ty praw­ne? Może ich po­wóz utknął w tłu­mie? Nikt w ro­dzi­nie nie wie. Dość po­wie­dzieć, że re­jent no­sił ża­ło­bę przez pi­ęt­na­ście lat, aż w ko­ńcu, już jako nie­mło­dy mężczy­zna, oże­nił się z pol­ską na­uczy­ciel­ką śpie­wu, za­trud­nio­ną w Kon­ser­wa­to­rium Wie­de­ńskim. Ja­dwi­ga, młod­sza o pra­wie dwa­dzie­ścia lat, po­cząt­ko­wo go nie chcia­ła. Ale tak dłu­go przy­je­żdżał po nią swo­im ele­ganc­kim zie­lo­nym volks­wa­ge­nem na An­ton von We­bern Platz i cze­kał, aż sko­ńczy za­jęcia, że w ko­ńcu ule­gła. Po­dob­no byli zgod­ną parą. Herr Gru­ber uwiel­biał mło­dą żonę, a po­tem ta­kże cór­kę. Szyb­ko oka­za­ło się, że Ma­ria jest po mat­ce bar­dzo mu­zy­kal­na. Do for­te­pia­nu usia­dła po raz pierw­szy w wie­ku czte­rech lat. Mia­ła wiel­ki ta­lent i już sze­ść lat pó­źniej tra­fi­ła pod opie­kę pro­fe­so­ra kon­ser­wa­to­rium.

Szu­kam na­zwi­ska Ma­rii wśród lau­re­atów kon­kur­sów pia­ni­stycz­nych i na okład­kach płyt. Tra­fiam je­dy­nie na strzęp­ki in­for­ma­cji. A więc nie zo­sta­ła sław­ną pia­nist­ką.

– Mo­gła być wy­bit­na. Mia­ła do tego po­trzeb­ne wa­run­ki. Jest nie­zwy­kle mu­zy­kal­na, spraw­na tech­nicz­nie, zdy­scy­pli­no­wa­na – tłu­ma­czy mi So­phie, krew­na Ma­rii, z któ­rą pi­je­my kawę w Cafè Rit­ter, jed­nej z naj­star­szych wie­de­ńskich ka­wiar­ni. Miesz­ka nie­opo­dal. Jest na­uczy­ciel­ką skrzy­piec w szko­le śred­niej. Jesz­cze jed­na z mu­zy­kal­nych ko­biet w tej ro­dzi­nie.

Ma­ria nie­wąt­pli­wie mia­ła ta­lent, ale ta­kże pe­cha. Mi­ło­ść i mu­zy­ka nie­ko­niecz­nie idą w pa­rze, szcze­gól­nie je­śli mło­da dziew­czy­na za­pa­ła uczu­ciem do żo­na­te­go mężczy­zny. Był sza­no­wa­nym ar­chi­tek­tem, częstym go­ściem w domu re­jen­ta Gru­be­ra i Frau Ja­dwi­gi. Star­szy od ich szes­na­sto­let­niej cór­ki o pra­wie dwa­dzie­ścia lat, przy­stoj­ny, za­dba­ny i uj­mu­jący. Ro­man­so­wa­li nie­ca­łe pół roku, za­nim Ma­ria za­szła w ci­ążę. Żeby unik­nąć skan­da­lu, ro­dzi­ce wy­sła­li ją do Szwaj­ca­rii i na­le­ga­li, żeby od­da­ła dziec­ko. Nie chcia­ła. Dała có­recz­ce na imię Zo­sia, po sio­strze, któ­rej nie pa­mi­ęta­ła, ale któ­rej brak mu­sia­ła od­czu­wać, bo często, na­wet po la­tach, ta­kże dziś, o niej wspo­mi­na.

Tyle Ma­ria, ale prze­cież, jak to w hi­sto­riach o mi­ło­ści, musi być jesz­cze dru­gi bo­ha­ter. W tym przy­pad­ku ma na imię Sta­szek. W 1964 roku, kie­dy cór­ka re­jen­ta Gru­be­ra opusz­cza­ła Ge­ne­wę z dziec­kiem na ręku, on miał je­de­na­ście lat i ba­wił się w woj­nę. W jego dzie­ci­ństwie w Dąbro­wie Gór­ni­czej nie było miej­sca na mu­zy­kę kla­sycz­ną, ksi­ążki, sztu­kę ani inne sub­tel­no­ści. Mat­ka wy­cho­wy­wa­ła go sama. Do­pie­ro jako do­ro­sły mężczy­zna Sta­ni­sław do­wie­dział się, że oj­ciec zo­sta­wił ro­dzi­nę, za­nim on się uro­dził, i żył z inną ko­bie­tą we Wro­cła­wiu. Ni­g­dy się nie spo­tka­li.

Ży­cio­rys Stasz­ka jest przy­kład­nie zwy­czaj­ny, po­dob­ny do bio­gra­fii wie­lu mężczyzn uro­dzo­nych na po­cząt­ku lat pi­ęćdzie­si­ątych na Śląsku. W szko­le ło­bu­zo­wał, ale uczył się do­brze. Mat­ka bar­dzo pil­no­wa­ła, żeby „wy­sze­dł na lu­dzi” i sie­dział nad ksi­ążka­mi. Mó­wi­ła: „Sy­nek, na szko­ła ber­ga­mi nie cie­pej”. Po­słu­chał. Zdał ma­tu­rę i sko­ńczył Aka­de­mię Gór­ni­czo-Hut­ni­czą na wy­dzia­le geo­inży­nie­rii. Za­raz po stu­diach za­trud­nił się w ko­pal­ni Gli­wi­ce, gdzie pra­co­wał aż do jej za­mkni­ęcia w 2000 roku. Tam po­znał żonę. Była ksi­ęgo­wą. Ci­cha, nie­wy­so­ka, na zdjęciu ślub­nym nie pa­trzy w obiek­tyw. Po­dob­no była bar­dzo nie­śmia­ła.

Sta­szek o ma­łże­ństwie opo­wia­da nie­chęt­nie i zdaw­ko­wo:

– Sza­no­wa­łem ją – za­pew­nia. I do­da­je: – Dwóch sy­nów uro­dzi­ła i dba­ła o nas.

Sąsie­dzi Stasz­ka nie mają zbyt wie­le do do­da­nia, poza tym, że żyli zwy­czaj­nie, ze wszyst­ki­mi w zgo­dzie. Obo­je ra­czej mil­czący. On dużo pra­co­wał, ona zaj­mo­wa­ła się dzie­ćmi i pro­wa­dzi­ła za­jęcia w świe­tli­cy śro­do­wi­sko­wej. Na wcza­sy nad mo­rze je­ździ­ła sama z chłop­ca­mi. On zo­sta­wał w domu, wy­ma­wia­jąc się naj­pierw pra­cą, a po­tem dzia­łką. Kie­dy za­cho­ro­wa­ła na raka tar­czy­cy, tro­skli­wie się nią opie­ko­wał, wo­ził sta­rym gol­fem na na­świe­tla­nia, go­to­wał zupy. Uma­rła dwa­dzie­ścia lat temu. On nie miał jesz­cze pi­ęćdzie­si­ąt­ki. Nie roz­pa­czał, ale też ni­ko­go nie szu­kał, choć po ja­ki­mś cza­sie sy­no­wie, obaj do­ro­śli, za­częli go na­ma­wiać. Chłop bez baby dzia­dzie­je – mó­wi­li.

– Chcie­li­śmy, żeby oj­ciec ko­goś miał. Ja­kąś nor­mal­ną, star­szą pa­nią. Bo za­czął się z nie­go ro­bić od­lu­dek – opo­wia­da To­mek, młod­szy. – Ale tego nie prze­wi­dzie­li­śmy.

– A to jest wa­riac­two ja­kieś – do­da­je Ma­rek, star­szy, kręcąc gło­wą.

Ro­bią ojcu wy­rzu­ty. Nie o to, że się za­ko­chał, ale w kim.

Kie­dy Sta­szek zo­ba­czył ją pierw­szy raz, sie­dzia­ła przy for­te­pia­nie. Wcze­śniej nie wi­dział ani jej, ani in­stru­men­tu, choć by­wał w domu opie­ki dwa razy w ty­go­dniu. Od trzech lat do­ra­biał do eme­ry­tu­ry w ośrod­ku opie­ku­ńczym w klasz­to­rze na wzgó­rzu jako kon­ser­wa­tor i zło­ta rącz­ka. Zresz­tą nie cho­dzi­ło o pie­ni­ądze, lecz o kon­takt z lu­dźmi.

Po ja­ki­mś cza­sie za­czął się zaj­mo­wać ta­kże ogro­dem, szcze­gól­nie wio­sną i je­sie­nią, gdy jest wi­ęcej pra­cy. A że miesz­ka po sąsiedz­ku, ma bli­sko, to cza­sem przy­cho­dził bez po­wo­du. Po­lu­bił sio­stry elżbie­tan­ki, ich cier­pli­wo­ść i od­da­nie pod­opiecz­nym, a ta­kże spo­kój, któ­ry z nich ema­no­wał. Kar­mi­ły go, czy chciał, czy nie, a na świ­ęta za­wsze do­sta­wał pacz­kę ze sma­ko­ły­ka­mi. Zda­rza­ło się, że w week­en­dy grał z miesz­ka­ńca­mi domu w kar­ty albo w sza­chy. Cza­sem czy­tał im na głos. Miał do nich, tych sta­rych lu­dzi, często bez kon­tak­tu, nie­mych i nie­sa­mo­dziel­nych, wi­ęcej cier­pli­wo­ści niż do wła­snych wnu­ków. Trak­to­wał ich tro­chę jak dzie­ci, z czu­łym po­bła­ża­niem. Wy­da­wa­li mu się za­gu­bie­ni, bez­bron­ni. Co in­ne­go Ma­ria. W pierw­szej chwi­li, gdy ją zo­ba­czył, po­my­ślał, że to ar­tyst­ka, któ­ra przy­je­cha­ła na za­pro­sze­nie sióstr. Cza­sem tak się zda­rza­ło: w ośrod­ku były wie­czor­ki mu­zycz­ne i li­te­rac­kie. Ale jej kon­cer­tu nikt nie słu­chał. Miesz­ka­ńcy domu nie zwra­ca­li na pia­nist­kę uwa­gi, a pra­cow­ni­cy krząta­li się jak­by ni­g­dy nic. Za­py­tał sio­strę Elżbie­tę, kto to jest, ta ko­bie­ta w zie­lo­nej we­łnia­nej spód­ni­cy, któ­ra tak pi­ęk­nie gra.

– To pani Ma­ria, miesz­ka od ze­szłe­go pi­ąt­ku pod sió­dem­ką – od­po­wie­dzia­ła.

– A for­te­pian? – do­py­tał Sta­ni­sław.

– Przy­je­chał ra­zem z nią.

For­te­pian jest pi­ęk­ny, ale to nie in­stru­ment kon­cer­to­wy, ale tak zwa­ny baby grand, czy­li wer­sja mini. Wszyst­ko ma jed­nak ta­kie, jak trze­ba. Pu­dło re­zo­nan­so­we wy­ko­na­no z li­te­go świer­ko­we­go drew­na o pro­stym ukła­dzie ziar­na. Na że­la­znej pły­cie, od­la­nej tech­ni­ką pró­żnio­wą, roz­pi­ęto stru­ny, któ­rych łącz­ną siłę na­ci­ągu mo­żna li­czyć w to­nach. Ma głębo­kie, szla­chet­ne brzmie­nie. Wi­dać i sły­chać po­nad­stu­let­nie do­świad­cze­nie ja­po­ńskich rze­mie­śl­ni­ków z fir­my Ka­wai, któ­rzy go wy­ko­na­li.

To je­dy­na rzecz, oprócz ubrań i zdjęć, któ­rą Ma­ria za­bra­ła ze swo­je­go wie­de­ńskie­go miesz­ka­nia przy Erd­berg­stras­se – czy też ra­czej, któ­rą po­zwo­lo­no jej za­brać, gdy ro­dzi­na w kwiet­niu 2018 roku zli­kwi­do­wa­ła jej do­tych­cza­so­we ży­cie.

Tam­te­go pierw­sze­go po­po­łud­nia Sta­szek zo­stał do ko­ńca kon­cer­tu, ale nie pod­sze­dł do Ma­rii. Ona zresz­tą nie wy­da­wa­ła się ko­go­kol­wiek za­uwa­żać i po za­mkni­ęciu kla­py for­te­pia­nu po­szła do swo­je­go po­ko­ju. Sio­stra Elżbie­ta po­wie­dzia­ła mu, że Ma­ria gra co­dzien­nie od pi­ęt­na­stej do sie­dem­na­stej. Za­czął przy­cho­dzić jej po­słu­chać. Ma­ria po­cząt­ko­wo nie zwra­ca­ła na nie­go uwa­gi i nie po­zna­wa­ła go. Wte­dy już mało kogo roz­po­zna­wa­ła.

Za­częło się to pięć lat wcze­śniej, od dro­bia­zgów. Zgu­bio­ny port­fel, roz­ko­ja­rze­nie, brak słów. Po­tem na­gle za­po­mnia­ła, że się z kimś umó­wi­ła, nie roz­po­zna­wa­ła zna­jo­mych. Mia­ła nie­wie­le po­nad pi­ęćdzie­si­ąt lat. Dia­gno­za: al­zhe­imer o wcze­snym po­cząt­ku, czy­li cho­ro­ba de­ge­ne­ra­cyj­na, któ­ra za­czy­na się wcze­śniej niż za­zwy­czaj, a więc w po­de­szłym wie­ku, i po­stępu­je szyb­ko. U Ma­rii – wy­jąt­ko­wo szyb­ko. Po trzech la­tach od dia­gno­zy nie umia­ła już tra­fić do swo­je­go miesz­ka­nia, pod­pi­sać się imie­niem i na­zwi­skiem, nie po­zna­wa­ła krew­nych. Jej cór­ka Zo­sia nie żyła wte­dy od pi­ęciu lat. Po jej śmier­ci Ma­ria za­częła zno­wu grać i da­wać lek­cje. Aż za­cho­ro­wa­ła.

Ży­cie z Zo­sią było kosz­ma­rem, od­kąd dziew­czyn­ka sko­ńczy­ła pi­ęt­na­ście lat. Wcze­śniej w opie­ce nad nią po­ma­ga­li Ma­rii ro­dzi­ce, któ­rzy po­go­dzi­li się z fak­tem, że ich wy­chu­cha­na cór­ka jest pan­ną z dziec­kiem. Była po­ło­wa lat sze­śćdzie­si­ątych. Ma­ria bie­ga­ła na stu­dia z cór­ką w wóz­ku, cza­sem mała uci­na­ła so­bie drzem­kę w tyl­nych rzędach. Osta­tecz­nie ko­ńczy­ła aka­de­mię mu­zycz­ną na wy­dzia­le for­te­pia­nu, ale mia­ła kil­ku­let­nią prze­rwę w gra­niu, więc wia­do­mo było, że ni­g­dy nie zo­sta­nie so­list­ką. Od­na­la­zła się jed­nak w roli akom­pa­nia­tor­ki i na­uczy­ciel­ki mu­zy­ki. Wszyst­ko ukła­da­ło się do­brze aż do cza­su, kie­dy u Zosi zdia­gno­zo­wa­no pa­dacz­kę. Po­tem wpa­dła w de­pre­sję i uza­le­żnie­nie od he­ro­iny.

Przez dwa­dzie­ścia lat mat­ka i cór­ka żyły pod dyk­tan­do wzlo­tów i upad­ków tej ostat­niej, od­wy­ków, po­by­tów w szpi­ta­lu, okre­sów ma­ra­zmu i po­bu­dze­nia. Przez pi­ęt­na­ście lat miesz­ka­ły w Kra­ko­wie, Ma­ria mia­ła tam miesz­ka­nie po sio­strze mat­ki. Łu­dzi­ła się, że je­śli wy­rwie cór­kę ze złe­go to­wa­rzy­stwa, je­śli Zo­sia pój­dzie do ja­kie­jś pra­cy, zmie­ni śro­do­wi­sko, sy­tu­acja się po­pra­wi. Tak się nie sta­ło. Zo­sia po­pły­nęła. W wie­ku trzy­dzie­stu czte­rech lat za­pa­dła w śpi­ącz­kę – praw­do­po­dob­nie po przedaw­ko­wa­niu le­ków – z któ­rej już się nie obu­dzi­ła.

– Ma­ria wró­ci­ła do Wied­nia i po raz pierw­szy od lat wy­je­cha­ła na dłu­ższe wa­ka­cje, na Ca­pri. Prze­ży­ła tam ro­mans, któ­ry się po­tem ci­ągnął aż do cza­su jej cho­ro­by, ale nie wiem na­wet, kto to był, nie chcia­ła opo­wia­dać. Ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łam jej ta­kiej szczęśli­wej. Aż do te­raz – mówi So­phie.

Nikt nie umie wy­ja­śnić, jak to się sta­ło, ale pew­ne­go dnia, mniej wi­ęcej ty­dzień od pierw­szej wi­zy­ty Sta­ni­sła­wa na po­po­łu­dnio­wym kon­cer­cie Ma­rii, ona uśmiech­nęła się na jego wi­dok, wy­ci­ągnęła ręce w jego stro­nę i za­wo­ła­ła: „Jo­hann, mein Schatz”. Moje ko­cha­nie. Po­tem był też Kar­lem i Oska­rem. Kil­ka razy Klau­sem, więc chy­ba jej oj­cem, bo re­jent Gru­ber tak wła­śnie miał na imię. Pró­bo­wa­łam z So­phie do­jść, kim mo­gli być po­zo­sta­li. Oj­ciec Zosi miał na imię Bern­hard, więc to nie on. Oskar to sąsiad Ma­rii, ale czy coś ich łączy­ło? Po­zo­sta­li dwaj – nie wia­do­mo. Może je­den z nich to ko­cha­nek z Ca­pri. Je­śli tak, to pew­nie Jo­hann, bo kie­dy Ma­ria wi­dzi w Stasz­ku Jo­han­na, jest naj­czul­sza.

– Naj­pierw pró­bo­wa­łem wy­pro­wa­dzić ją z błędu. My­śla­łem, że je­śli będę to ro­bił kon­se­kwent­nie, ale de­li­kat­nie, to się uda – tłu­ma­czy Sta­ni­sław. – Ale po kil­ku ty­go­dniach pod­da­łem się. Le­kar­ka wy­ja­śni­ła mi, że ona nie przy­swa­ja no­wych wia­do­mo­ści, po pro­stu nie za­pa­mi­ętu­je ich. I nic się z tym nie da zro­bić. Więc po­my­śla­łem: trud­no, będzie­my tyl­ko tu i te­raz.

Po­wo­li ule­gł jej ra­do­ści na jego wi­dok. Ni­g­dy cze­goś ta­kie­go nie do­świad­czył, żeby ko­bie­ta od pro­gu tak się roz­świe­tla­ła, bie­gła na spo­tka­nie. Tłu­ma­czy mi, że Ma­ria nie jest cho­ra, i rze­czy­wi­ście na taką nie wy­gląda, to wci­ąż pi­ęk­na ko­bie­ta, tyl­ko że jej umy­sł jest po pro­stu gdzieś in­dziej. Za­le­żnie od dnia mó­wią do sie­bie po nie­miec­ku, któ­ry on zna wy­star­cza­jąco do­brze, bo „się je­ździ­ło do Re­ichu za ko­pal­ni”, albo po pol­sku. Ona z uro­czym ak­cen­tem, on wtrąca­jąc śląskie sło­wa. Naj­częściej jed­nak Ma­ria gra, a on słu­cha. Po­tem wy­cho­dzą na spa­cer, sie­dzą na so­fie, trzy­ma­jąc się za ręce, albo idą do jej po­ko­ju i za­my­ka­ją za sobą drzwi.

O to była naj­wi­ęk­sza afe­ra. Że jak tak mo­żna, że to cho­ra oso­ba, że to się nie go­dzi, że skan­dal. Sy­tu­acji nie uła­twiał fakt, że ośro­dek jest pro­wa­dzo­ny przez sio­stry za­kon­ne, któ­re in­ter­we­nio­wa­ły u So­phie, jako naj­bli­ższej krew­nej, żeby po­roz­ma­wia­ła ze Sta­ni­sła­wem. Ta jed­nak uci­ęła spra­wę. Ma­ria jest do­ro­słą ko­bie­tą, a nie dziec­kiem, i na­le­ży jej się pry­wat­no­ść – mó­wi­ła. Co in­ne­go sy­no­wie Sta­ni­sła­wa. Ma­rek uwa­ża, że oj­ciec osza­lał. Żeby w jego wie­ku pro­wa­dzać się z obłąka­ną ko­bie­tą?

– Ja ro­zu­miem, że ona nie jest win­na, to cho­ro­ba, a nie sza­le­ństwo – mówi młod­szy syn To­mek. – Ale ona na­wet nie wie, kim jest mój oj­ciec, nie po­zna­je go, a on żyje ja­kąś mrzon­ką. Prze­cież to nie jest praw­dzi­wy zwi­ązek.

Syn nie umie jed­nak od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, co to zna­czy „praw­dzi­wy zwi­ązek”. Ani on, ani jego brat. Ani ja.

Tym­cza­sem Sta­szek przy­no­si Ma­rii de­li­cje i tu­li­pa­ny. Ona gła­ska go po gło­wie i po raz ko­lej­ny gra jego ulu­bio­ny frag­ment Ma­rze­nia Schu­man­na, i za­wsze od nowa się cie­szy, że tak mu się po­do­ba.

Sta­ni­sław nie pra­cu­je już w ośrod­ku. Sio­stry my­śla­ły, że w ten spo­sób roz­wi­ążą pro­blem nie­wy­god­nych ko­chan­ków. Ale So­phie wpi­sa­ła go na li­stę bli­skich Ma­rii, któ­rym przy­słu­gu­je pra­wo od­wie­dzin. Spra­wa przy­ci­chła, bo też i oni są dys­kret­ni. Zno­wu cho­dzą po klasz­tor­nym par­ku. On jej po­ka­zu­je:

– Zo­bacz, to mig­da­łow­ce.

Lub:

– Spójrz w górę, tam sie­dzi kos.

– Kos – po­wta­rza ona i do­da­je – Am­sel. Was für eine schöne Am­sel! – A on jej przy­ta­ku­je, bo ptak rze­czy­wi­ście ład­ny, jego ulu­bio­ny.

Wio­sną, pra­wie rok od cza­su, kie­dy Sta­ni­sław zo­ba­czył Ma­rię po raz pierw­szy, to­wa­rzy­szę mu w wio­sen­nych pra­cach w jego ogro­dzie na obrze­żach mia­sta. Gra­bi li­ście, ła­du­je je na tacz­kę. Roz­ma­wia ze mną chęt­nie, ale nie prze­ry­wa za­jęć.

– To bar­dzo pro­ste. Ja ją ko­cham i ona mnie ko­cha – mówi zdzi­wio­ny. Spo­gląda na mnie, jak­by chciał za­py­tać: nad czym tu się roz­wo­dzić?

– Ale czy ona pana ko­cha? Prze­cież na­wet nie wie, kim pan jest. – Sta­ram się, żeby to za­brzmia­ło de­li­kat­nie, i za­wie­szam głos.

– Nie szko­dzi. Prze­cież ja ją ko­cham, a nie sie­bie. To nie ma zna­cze­nia, że je­stem dla niej ró­żny­mi oso­ba­mi. Bo ja wiem, kim ona jest. Przy­cho­dzę do niej co­dzien­nie i nie po­zwa­lam jej za­pa­ść się w so­bie. Póki ktoś na nas pa­trzy z czu­ło­ścią, póty ist­nie­je­my.

I tak Sta­ni­sław pa­trzy na Ma­rię. Jest cie­płe, wio­sen­ne po­po­łud­nie. Nie­daw­no przy­sze­dł, usia­dł pod oknem. Wy­stu­ku­je rytm, ude­rza­jąc w ak­sa­mit­ne opar­cie fo­te­la. Ma­ria gra kon­cert g-moll Pro­ko­fie­wa. Uśmie­cha się lek­ko i pa­trzy na nie­go, a wła­ści­wie przez nie­go.

Na kogo pa­trzy Ma­ria, kogo wi­dzi, nie wia­do­mo.

.

Ma­ria i Zo­fia w ate­lier wie­de­ńskie­go fo­to­gra­fa, 1949 r.

TRÓJ­CA NIE­ŚWI­ĘTA

Dla A.J.

.

Świa­ty Ry­sia i Ma­ńka za­miesz­ku­ją sta­re przed­mio­ty. Two­rzą de­ko­ra­cję, na tle któ­rej oni sami wy­da­ją się mło­dzi. W pra­cow­ni tego pierw­sze­go tło­czą się an­tycz­ne ze­ga­ry z ku­ku­łką, bu­dzi­ki z obe­rwa­nym wąsem, któ­re pa­mi­ęta­ją Pi­łsud­skie­go i Go­mu­łkę, na pa­ra­pe­cie pod oknem pa­no­szy się se­ce­syj­ny ze­gar ko­min­ko­wy z po­żó­łkłym cy­fer­bla­tem. Z szu­flad biur­ka wy­le­wa­ją się ze­gar­ki na rękę. Nie­któ­re wci­ąż mie­rzą czas, inne za­sty­gły w ocze­ki­wa­niu na szkie­łko i oko go­spo­da­rza. U Ma­ńka zaś cha­os jest mniej­szy, bo wła­ści­ciel za­kła­du to pe­dant i sta­ra się utrzy­mać po­rządek, przy­najm­m­niej od fron­tu, gdzie przyj­mu­je klien­tów. U nie­go ła­ńcusz­ki w ga­blo­tach two­rzą rów­ne szlacz­ki, a na wi­try­nie usta­wio­no w rzędach nie­mod­ne pie­rścion­ki umosz­czo­ne w ak­sa­mit­nych sie­dzi­skach. Na kon­tu­arze sto­ją waga i od­wa­żni­ki.

Lu­sia kur­su­je po­mi­ędzy ty­ka­jącą pra­cow­nią Ry­śka a zło­tym świa­tem Ma­ńka. Na pie­cho­tę, bo to rap­tem nie­wie­le po­nad ki­lo­metr. Prze­mie­rza tę tra­sę od czter­dzie­stu sied­miu lat. Kie­dyś, jak sama o so­bie mówi, mło­da, biu­ścia­sta blon­dyn­ka, w ko­cich oku­la­rach z ła­ńcusz­kiem. Te­raz star­sza pani z siwą grzyw­ką.

Lu­cy­na i Ry­siek mie­li po dwa­dzie­ścia kil­ka lat, kie­dy wpro­wa­dzi­li się do miesz­ka­nia na Zgo­dzie w War­sza­wie, za­chwy­ce­ni, że tra­fi­ło im się ta­kie lo­kum. Co praw­da w spad­ku po jego bab­ci do­sta­li ta­kże sub­lo­ka­tor­kę, ale była ci­cha i nie­kło­po­tli­wa. Kie­dy ich po­nio­sło w noc­nych fi­glach, stu­ka­ła w ścia­nę. A po­no­si­ło ich pra­wie co noc, bo obo­je mie­li tem­pe­ra­ment, i na­wet te­raz, po pi­ęćdzie­si­ęciu la­tach, wspo­mnie­nia tych nocy na­dal w nich żyją.

– Co my­śmy tam wy­ra­bia­li. Gim­na­sty­ka ar­ty­stycz­na nor­mal­nie. Wcze­śniej nie mia­łam żad­ne­go chłop­ca, je­śli nie li­czyć obła­pia­nek za sto­do­łą. A Ry­siek miał cia­ło jak Ja­mes Dean. Wło­sy jak Pre­sley. Za­ko­cha­łam się z miej­sca – eks­cy­tu­je się Lu­sia.

Tro­chę jed­nak coś nie tak z jej pa­mi­ęcią, bo ze zdjęcia le­gi­ty­ma­cyj­ne­go z po­cząt­ku lat pi­ęćdzie­si­ątych spo­gląda na mnie pulch­ny, ostrzy­żo­ny na jeża oku­lar­nik, ża­den przy­stoj­niak. Te­raz jest łysy, okrągły i jo­wial­ny, też nie bar­dzo uro­dzi­wy. Ale obo­je twier­dzą zgod­nie, że to była mi­ło­ść od pierw­sze­go wej­rze­nia.

Spo­tka­li się w po­ci­ągu z Bia­łe­go­sto­ku. On wra­cał z we­se­la, ona mia­ła na­kaz pra­cy w hu­cie War­sza­wa. Ślub wzi­ęli trzy mie­si­ące pó­źniej, w Bia­łej Pod­la­skiej. Przed ołtarz Lu­sia po­szła bez maj­tek, bo su­kien­kę mia­ła pi­ęk­ną, z ciu­chów, i ni­jak jej się do tego bar­cha­no­wa bie­li­zna nie kom­po­no­wa­ła.

– Ale sta­nik mia­łaś! – wspo­mi­na Ry­siek.

– No, bo gdzie, do ślu­bu bez sta­ni­ka? – obu­rza się jego żona.

On za­czął pra­cę w za­kła­dzie ze­gar­mi­strzow­skim wuja. Był cier­pli­wy, so­lid­ny, z no­sem do han­dlu. Sku­po­wał i sprze­da­wał przed­wo­jen­ne ze­gar­ki. Miał smy­ka­łkę do naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych me­cha­ni­zmów.

– Ry­sio ma to w dło­niach. Jak się do cze­goś we­źmie, to nie od­pu­ści. Sta­ry szmelc w zło­to zmie­nia – kom­ple­men­tu­je męża Lu­sia.

A zda­rza­ły się zło­te ze­gar­ki, cza­sem na skó­rza­nym pa­sku, ale cza­sem też ze zdo­bio­ną bran­so­le­tą, któ­ra wy­ma­ga­ła na­pra­wy. Wte­dy Lu­sia za­wi­ja­ła ze­ga­rek w chu­s­tecz­kę do nosa i ro­bi­ła kurs do pra­cow­ni złot­ni­czej, w któ­rej ter­mi­no­wał Ma­niek, a ra­czej Ma­riusz, choć na­wet te­raz nikt tak na nie­go nie mówi.