Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajemnica? Zagadki i szyfry? To właśnie łączy czwórkę przyjaciół, szóstoklasistów z poznańskiej Wildy. Kokos ma imponujące dredy i kocha piłkę nożną. Marcel marzy o psie i o tym, żeby móc normalnie jeździć na rowerze. Wowa to nieco wycofany geniusz matematyczny, a Inka – ostra dziewczyna w zielonych trampkach. Razem zakładają tajny klub i ruszają tropem podejrzanego filmiku z sieci. Jacyś dranie źle traktują psy, a w dodatku wyciągają pieniądze od ludzi o dobrym sercu. Banda z Wildy nie może tego tak zostawić!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 133
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agata Romaniuk,2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.,2024
Redaktorka prowadząca • Joanna Jeziorna-Kramarz
Marketing i promocja • Agata Gać
Redakcja • Magdalena Genow-Jopek, Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta • Marta Akuszewska, Anna Nowak
Projekt typograficzny wnętrza i łamanie • Asia Gwis
Projekt okładki i ilustracje • Asia Gwis
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej • Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68045-41-3
Zygzaki
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.wydawnictwopoznanskie.pl
Marcel zeskoczył z hulajnogi i rozejrzał się dookoła. W pobliżu nie było nikogo, co wcale go nie zdziwiło. Niewiele osób zapuszczało się w rejony zniszczonego Stadionu Szyca, a już na pewno nie w poniedziałkowe przedpołudnie. Zmrużył oczy. Od strony Dolnej Wildy szła jakaś pani z psem, ale była jeszcze daleko. Kudłaty kundel niestrudzenie skakał za rzucaną mu piłką. Szczekał radośnie, a jego ogon tańczył w powietrzu. Marcelowi zrobiło się smutno. Od dawna prosił rodziców, żeby zgodzili się na psa. Ciągle pokazywał im zdjęcie takiego czy innego psiaka w potrzebie. Nie dalej jak wczoraj próbował ich przekonać do czarnego jak smoła Dropsa, który wyglądał jak sznaucer zmieszany z jamnikiem. Ale reakcja była wciąż ta sama: NIE. Wieczne NIE. Tłumaczyli się jego chorobą, jak zawsze, kiedy chciał czegoś, co nie sprowadzało się do siedzenia w domu z książką. Westchnął ciężko.
Tymczasem pani z psem zbliżyła się do ławki, na której siedział. Zmierzyła go surowym wzrokiem, a chłopak mógłby przysiąc, że wygląda jak siostra bliźniaczka znienawidzonej nauczycielki muzyki, pani Pciuch. Miała taki sam krzywy uśmiech i urodę, jakby uciekła z farmy zombiaków. No dobra, może to przesada, ale pani Pciuch była naprawdę wredna. Kazała im, poważnym gościom z szóstej klasy, wyklaskiwać na lekcjach piosenki o miłości. Marcel wzdrygnął się na samo wspomnienie.
– A co ty tu robisz o tej porze, chłopczyku? Nie powinieneś być przypadkiem w szkole? – zapytała skrzekliwym głosem pani od psa.
Od pisku aż zabolały go zęby. Pomyślał, że od głosu kobiety na każdym gofrze natychmiast opada bita śmietana. A Marcel wiedział, co mówi, bo kochał gofry nieprzytomnie, choć stosunek jego rodziców do słodyczy był podobny jak do psa.
– Co robię? Medytuję – odpowiedział zaczepnie, stając na jednej nodze i przymykając oczy. Złączył palce i rozłożył dłonie. – Nasz wychowawca każe nam medytować. Bardzo mu zależy na równomiernym rozwoju naszego ciała i ducha. – Wyszczerzył zęby i ukłonił się nisko.
Po chwili łypnął okiem na babę, a ta tylko prychnęła i odwróciła się na pięcie. I dobrze! „Szkoda tylko, że nie zdążyłem pogłaskać psa” – pomyślał, wyjmując z plecaka kanapkę. Już nawet nie można spokojnie pójść na wagary, żeby się ktoś nie napatoczył. Specjalnie wybrali z Kokosem to miejsce, bo po pierwsze było niedaleko szkoły, więc można było zwiać z drogi na lekcje w ostatniej chwili, a po drugie było rzadko uczęszczane. Stadion Szyca na poznańskiej Wildzie dawno zarósł chwastami. Marcel i Kokos lubili jednak łazić tam, gdzie nie chodził nikt inny, eksplorować dziwne zakątki. Stare bramki oblazły z farby, a trybuny schowały się w wysokich trawach. Dla chłopaków z pobliskiej szkoły, w tym Marcela i Kokosa, stanowił świetne miejsce do tego, żeby przedzierać się przez krzaki i budować kryjówki. No i doskonale nadawał się na wagary, które zaplanowali z Kokosem na dziś z racji pewnej drobnej nieprzyjemności, jaką była klasówka z biologii. Żaden z nich nie miał ochoty stawić czoła stułbi i pantofelkowi. Mało co nudziło ich tak bardzo, jak życie płciowe i towarzyskie jamochłonów. Co prawda Kokos miał pomysł, żeby wykorzystać czat GPT na klasówce, on by na pewno świetnie sobie poradził z każdym pytaniem, ale to by raczej nie przeszło, bo pani zazwyczaj zabierała komórki przed wejściem do sali.
No właśnie. Gdzie był Kokos? Znowu się spóźniał. To było u niego normalne. Mama zawsze powtarzała, że jej najmłodszy syn mało się nie spóźnił na własne narodziny. Jego siostra bliźniaczka, Inka, pchała się na świat, a jemu się nie spieszyło. Urodził się prawie godzinę później. Zawsze też przychodził na lekcje pięć minut po ich rozpoczęciu, a klasę opuszczał ostatni. Szczytem wszystkiego było, jak przyszedł do szkoły po feriach o dzień za późno, choć może nawet lepiej wyszło, jak spóźnił się na wycieczkę szkolną. Autobus odjechał już sprzed szkoły, a Kokos i jego ojciec, pan Rudak, gonili go wzdłuż ulicy Filareckiej. Kokos sadził wielkie susy, a jego jasne dredy podskakiwały wesoło, podczas gdy ojciec dyszał ciężko, pędząc z wiolonczelą w objęciach.
Rodzice Kokosa i Inki byli muzykami i tylko on jedyny w całej rodzinie nie grał na żadnym instrumencie. Dwaj starsi bracia po godzinach ćwiczyli na skrzypcach, a Inka uczyła się gry na flecie. Kokos tak długo udawał jednak, że nie ma słuchu – co polegało między innymi na tym, że już w przedszkolu wył jak potępieniec, kiedy kazali mu śpiewać piosenki o kotkach – że rodzice w końcu dali mu spokój. Od tego czasu mógł robić to, co kochał najbardziej, czyli kopać piłkę i grać w Fifę na konsoli.
Marcel zerknął na komórkę, żeby zobaczyć, czy przyjaciel przypadkiem nie napisał, kiedy się pojawi. Na klasowym czacie wcześniej toczyła się ożywiona rozmowa:
Zanim Marcel zdążył coś odpisać, zobaczył z daleka Kokosa. Miał w zębach rogala. Idąc, kopał piłkę.
– Siema, ziom! – zawołał. – Sorki, zeszło mi trochę. Nie uwierzysz, była taka historia… – zaczął się tłumaczyć, ale Marcel mu przerwał, bo nie był w nastroju na kolejną nieprawdopodobną opowieść. Historie o wywrotce pełnej borówek, która wysypała się akurat na Hetmańskiej, czyli na drodze do szkoły, albo o pościgu komandosów na Rynku Wildeckim mógł sobie Kokos zachować dla pani Pciuch. Marcel nie miał ochoty ich słuchać.
– Jest temat. Rodzice kazali mi znaleźć sobie wartościowe hobby. – Marcel zmarszczył czoło.
Słysząc to, Kokos przewrócił oczami.
– Znaczy co? Masz zacząć zbierać znaczki? Czy może robić na drutach? Ty to masz przechlapane. Moi są zadowoleni, jak nie chowam parówek za łóżko.
– A chowasz? – zdziwił się Marcel.
– Tylko jak dają sojowe. Nie mogę ich znieść, smakują jak tektura. Ale moja siostra nie je mięsa.
– Ciekawe, że jesteście bliźniakami, a ona lubi zupełnie inne rzeczy niż ty.
– No, tu akurat to dlatego, że mama też nie je mięsa. My z tatą chodzimy cichaczem do baru „Złoty Kurczak”, ale w domu jest trochę przypał. Jedziemy na soi i owsie. Jak konie.
– A Druty? – zapytał Marcel, mając na myśli braci Kokosa, który nazywał ich tak, bo bardzo go denerwowało, że wciąż szarpią za struny skrzypiec. – Też jedzą?
– Druty żywią się nutami. – Kokos uśmiechnął się, wyciągając się na trawie. – A na serio, oni są już pełnoletni, to mama się nie czepia. A ja to co innego, bo wiesz, rosnę.
– Żebyś tylko nie doszedł do dwóch metrów na tych parówkach sojowych – zaśmiał się Marcel, bo jego przyjaciel już teraz, w wieku dwunastu lat, był prawdziwym dryblasem, wyższym od kolegów z klasy o dwie głowy. Marcel sięgał mu do ramienia.
– Dlatego chowam za łóżko. Ale lepiej mów: co z tym hobby? To mi się wydaje na maksa krindżowe.
– Bo jest. Po ostatniej aferze mam poprawić stopnie i znaleźć sobie wartościowe hobby. Do piątku.
– Aaaa… W sumie pomysł był mój, a ty dostajesz karę? – zmartwił się Kokos.
Prawdą było, że to on był autorem większości pomysłów, które razem realizowali. To z jego inicjatywy połowa klasy w czasie wycieczki szkolnej na Dzień Dziecka jeździła tramwajem z gumowymi przepychaczami do umywalki, które przyczepili do sufitu, żeby służyły im za rączki. Wyśpiewywali przy tym gromkim głosem kolędy. On też wymyślił, żeby wlać slime’a do kubka z kawą pani Pciuch. I żeby stworzyć na Insta profil „Pan Majster SP5SP5”, na którym dokumentowano różne szkole usterki. Po jednym poście, ze zdjęciem dziur w tynku i podpisem: „Nasi nauczyciele głodnieją podczas ciężkiej pracy”, pani Rudak musiała przyjść do szkoły. Nie była zadowolona, mówiąc oględnie. Tak więc afera na biologii oczywiście też była z inicjatywy Kokosa. Trzeba jednak powiedzieć, że Marcel chętnie brał w niej, podobnie jak w innych wcześniejszych, udział.
– E, no spoks, ostatecznie nie wysadziliśmy szkoły, tylko korki poszły – przyznał po namyśle.
– Można powiedzieć, że to był eksperyment. A pani Genom zawsze mówi, że nie ma postępu naukowego bez eksperymentów. Ale nie martw się, coś ci znajdziemy, żeby się odczepili. A sport może być? – chciał wiedzieć Kokos.
– Nie, wiesz, jacy oni są. To nie, tamto nie. Sport odpada. Jakby z cukrzycą nie można było grać w nogę czy siatkę. A znasz tych gości, co się nazywają Cukierasy? Wszyscy mają cukrzycę i tną ostro w piłkę.
Kokos spojrzał uważnie na przyjaciela. Marcel rzadko o tym mówił, ale wszyscy w klasie wiedzieli, że choruje na cukrzycę typu pierwszewgo, że ma pompę i sensor, ale dla nikogo nie stanowiło to problemu. Niechby zresztą ktoś spróbował coś powiedzieć, już by im Kokos dał popalić. Ale nie o to chodziło. Najgorsi byli rodzice Marcela. Na nic mu nie pozwalali, bo tak się bali o swojego jedynaka.
– Szachy, ziom. Ty jesteś świetny z matmy, łatwo ci pójdzie. Zostaniesz arcymistrzem i będziesz mi odpalał kasę – rozmarzył się Kokos. – Wielkie turnieje, starcie tytanów. Jak u Marvela, tylko na szachownicy. No i miliony fanów na TikToku. Będę ci prowadził profil. Widzę to.
– No nie wiem. Muszę coś wymyślić do końca tygodnia, bo mi ojciec odetnie internet.
– No i oks, masz jeszcze pięć dni. Damy radę.
Tymczasem komórka Marcela zapikała. Zerknął na okienko czatu.
– Skończyli, teraz jest długa przerwa, wracamy?
– Możemy wrócić na historię i wuef – zgodził się łaskawie Kokos. – Dziś mamy z Franczesko prezentację o Napoleonie. Głupio byłoby go tak samego zostawić.
– A robicie razem?
– Tak, on część merytoryczną, ja… yhyy… artystyczną. – Kokos się zacukał.
– No pisze właśnie. Wkurzony ciut, nasz Franio.
Chłopcy wybuchli śmiechem. Franczesko jako Bonaparte, dobre sobie. Złapali plecaki i zaczęli schodzić po skarpie. Marcel ostrożnie prowadził hulajnogę, podczas gdy jego kumpel przystawał co chwilę, żeby poćwiczyć dryblowanie. Oczywiście mu się nie spieszyło. Na szczęście do szkoły mieli raptem krótki spacer. Po drodze zatrzymali się w sklepiku na rogu, bo Kokos upierał się, że jest bardzo głodny. Zawsze był. Marcel zdążył już się przyzwyczaić do tego, że jego przyjaciel nieustannie musi coś chrupać albo żuć.
Tym razem Kokos kupił bułkę z serem. Już się oblizywał na myśl o pierwszym gryzie, kiedy nagle zbladł, jakby zobaczył ducha. I wtedy Marcel usłyszał za plecami znajomy głos.
– Panowie Rudak i Malejczyk? O dwunastej dwadzieścia w poniedziałek? Jak widzę, nie w murach naszej szanownej instytucji, hę? – Młody blondyn z kolczykiem w uchu, ubrany jak do biegania, wpatrywał się w nich uważnie. To był oczywiście pan Kakiet, ich matematyk i wychowawca.
„Co on tu robi?” Spanikowani chłopcy wymienili zaniepokojone spojrzenia.
– Pan również… yhyyy… poza murami naszej najmilszej placówki – próbował ratować sytuację Kokos, śmiejąc się przy tym nerwowo.
Marcel spiorunował go wzrokiem.
– Miałem dziś tylko trzy godziny, bo wszystkie siódme klasy są na wycieczce. W tym jedną lekcję z naszą klasą. – Nauczyciel zbliżył się do chłopców na odległość ręki i spojrzał na nich z góry. – No i ciekawa rzecz. Nie widziałem was w ławkach.
– Bo nas tam… jak by to powiedzieć… nie było – wymamrotał Marcel, kuląc ramiona.
Zrobiło mu się przykro, bo naprawdę kochał matematykę i pana Kakieta, który nie dość, że był super nauczycielem, to jeszcze rzeczywiście dał się lubić. To znaczy lubili go uczniowie, bo z dyrekcją miał trochę na pieńku po tym, jak raz przyszedł do pracy z psem, i dlatego że nie zadawał prac domowych. Rzadko też sprawdzał listę na głos, wzrok i pamięć miał, jak widać, doskonałe.
– Wiem, że was nie było, Marcel. – Ton głosu nauczyciela zmienił się na poważny. – Jest mi zwyczajnie przykro, że urwaliście się z mojej lekcji.
– Ale to nie przez matematykę, proszę pana, to przez stułbie i inne jamochłony. One są winne – wyrwało się Kokosowi, który co prawda niczego z matmy nie rozumiał, ale pana Kakieta szczerze lubił, a już szczególnie odkąd się dowiedział, że jest posiadaczem motocykla marki Ducati. Czarny z żółtymi owiewkami był przedmiotem marzeń chłopca.
– Jamochłony? Czyli klasówka z biologii, co? – Pan Kakiet wyjął z uszu słuchawki i usiadł na murku. – Rozumiem problem, ale rozwiązania nie popieram. Nie możecie chodzić na wagary, panowie. Serio.
Chłopcy milczeli. Nie bardzo wiedzieli, co odpowiedzieć.
– Poza tym dziś ominęło was na naszej lekcji coś naprawdę ciekawego. Mówiliśmy o Enigmie.
– O tajemnicy? – zapytał Marcel, chcąc się popisać, że wie, co znaczy to słowo.
– O Enigmie przez wielkie „e” – rzucił pan Kakiet. – Chociaż w sumie o tajemnicy też. O kodach i zagadkach. I o łodziach podwodnych. No, ale co zrobić, nie było was. Przegapiliście. A teraz proszę do szkoły. Postoję tu i popatrzę, czy przypadkiem nie zmieniacie kursu. Za pięć minut dzwonek.
Kokosowi i Marcelowi wydłużyły się miny. Nie oglądając się za siebie, poczłapali noga za nogą w stronę podstawówki. Nie mogli uwierzyć, że kiedy w szkole wreszcie mówili o czymś ciekawym, to akurat ich nie było. A w innych dniach tylko w kółko stułbie i stułbie.
Prezentacja na historii poszła Kokosowi i Frankowi nadzwyczajnie dobrze, szczególnie że pierwszy z nich przez większość czasu porykiwał basem rzekome komendy wojskowe po polsku na przemian ze zdaniami po francusku. To znaczy chyba po francusku. Marcel nie był pewien, bo choć jego najlepszy kumpel miał wiele talentów, ściemniać też potrafił mistrzowsko.
– Ej, ale to serio było po francusku? – zapytał go na przerwie, wyjmując bidon z plecaka.
– Połowicznie – odpowiedział Kokos z wahaniem. – Wiesz, od czasów Napoleona francuski też się trochę zmienił. Więc w mojej wersji to jest bardziej taki, powiedzmy, francuski z TikToka. Obserwuję jednego typa, który robi filmiki o lidze francuskiej. I od niego podłapałem trochę. Kluczowe zdania ogarniam.
Marcel zrobił wielkie oczy. Może to i całe szczęście, że pani od historii, zwana przez wszystkich Przed-Naszą-Erą, a w skrócie PNE, nie znała tego języka.
– To jednak niezły przypał, że Franczesko wszystko przygotował, wiesz, slajdy i karty pracy, a ty tylko wołałeś coś o piłce nożnej i obaj dostaliście piątki.
– No wiesz co?! Przecież to nie tylko to. Ile ja się musiałem naćwiczyć przed lustrem min tego Napoleona, to nie masz pojęcia. – Kokos udał obrażonego. – A nie ma żadnych filmów z jego życia na YouTubie, zero, nic. Nic koleś nie zostawił. Same portrety.
– Kokos, ale ty czaisz, że w dziewiętnastym wieku nie było internetu, więc nie było jak filmików kręcić i wrzucać do sieci? – upewnił się Marcel. Jego przyjaciel był czasem nieźle odklejony.
– No czaję i dlatego ci mówię, że z portretów ćwiczyłem. O, sam zobacz. – Kokos zmarszczył nos, próbując przybrać wyraz twarzy francuskiego cesarza. Wyglądało to dość komicznie, bo wszystkie piegi zjechały mu na środek nosa, a jednocześnie bezwiednie robił zeza.
– Uważaj, bo ci tak zostanie – zaśmiała się krótko ostrzyżona dziewczyna, która stanęła nagle za jego plecami. To była Inka, jego siostra bliźniaczka.
Chłopak aż podskoczył.
– Sis, ty mi tak nie rób. Skradasz się od tyłu jak jakaś elfka.
– Elo, Marcel. Jak u ciebie? Spoko? – zawołała, ignorując brata, który tymczasem odrzucił do tyłu dredy i na szczęście znowu wyglądał jak Kokos z szóstej klasy, a nie jak nastolatek, który udaje Bonapartego.
– Eyy… bardzo spoko – wydukał Marcel, który nie bardzo umiał gadać z dziewczynami.
Inka uśmiechnęła się szeroko i chłopak pomyślał, że faktycznie ma w sobie coś z elfa. Była drobna, ale miała spiczaste uszy, w których dyndały kolczyki w kształcie listków. Marcel chciał powiedzieć coś jednocześnie inteligentnego i żartobliwego, ale poczuł, jakby w gardle stanął mu hot dog, przez co nie mógł nic z siebie wykrztusić. Ku jego wielkiej uldze w tym momencie zabrzmiał dzwonek i dzieciaki rozbiegły się do klas. Inka mrugnęła do niego okiem i odwróciła się na pięcie. Po chwili już jej nie było. Patrzył za nią, ale zdążyła tylko mignąć mu na końcu korytarza złotymi trampkami.
Kokos i Marcel pognali w stronę szatni od wuefu. Ubrany w zielony dres nauczyciel pogonił ich niecierpliwym ruchem ręki. Byli ostatni. Nie minęło kilka minut, a chłopcy, przebrani w koszulki i krótkie spodenki, wybiegli na boisko. To znaczy wszyscy oprócz Marcela, którego rodzice zwolnili z wuefu. Skoro już tak musiało być, najchętniej zaszyłby się z komiksami w bibliotece, ale pan Wąski zmuszał go do siedzenia na trybunach i kibicowania innym. To było dla Marcela chyba nawet gorsze niż to, że sam nie mógł grać. Udawał więc, że jednym okiem śledzi grę, ale tak naprawdę zerkał w komórkę, którą udało mu się przemycić na salę gimnastyczną. Od godziny czekał na ten moment. Chciał sprawdzić, o co panu Kakietowi chodziło z tą enigmą. Czy też Enigmą.
Odpalił przeglądarkę i po chwili nie słyszał już ani okrzyków kolegów, ani odbijanej piłki, ani nawet gwizdka pana Wąskiego. Nie zauważył też, kiedy zdyszany Kokos szturchnął go w ramię.
– M., śpisz? Spadamy stąd – wydyszał mu do ucha. – Co ty tam właściwie czytasz?
Marcel spojrzał na niego nieprzytomnie i potarł nos, jak zawsze, kiedy był czymś zaintrygowany.
– Megasprawa z tą Enigmą. Masz czas? – zapytał.
– Mogę mieć. – Kokos się uśmiechnął, a aparat na jego zębach błysnął w słońcu. – Ale jestem okropnie głodny. Więc możemy iść na działki, ale coś po drodze zjemy, dobra?
– Nie ma sprawy, zatrzymamy się w Społem.