Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawie trzydziestoletnia Marylka, atrakcyjna i bystra, porzucona przed kilku laty przez narzeczonego, wciąż pozostaje singielką z widokami na obiecującą karierę w agencji reklamowej.
Pewnego dnia wpada w oko firmowemu przystojniakowi Marcelowi. Wskutek intrygi kolegi z pracy para nieoczekiwanie spędza romantyczny weekend w Sopocie. Po powrocie Marcel bez słowa wyjeżdża na szkolenie do Madrytu, Maryla zaś z zaciśniętymi zębami stara się sprostać wyzwaniu, jakim jest współpraca z jednym z najbardziej wymagających, a zarazem najbardziej atrakcyjnych klientów - Krzysztofem Gawłowiczem. Właściciel międzynarodowej firmy okazuje się uroczym mężczyzną, któremu dziewczyna wyraźnie się podoba…
Tymczasem świat przygotowuje się na prorokowaną przez Majów zagładę. Czy jego koniec będzie pretekstem do nowego początku w życiu Marylki?
Izabella Frączyk - absolwentka Akademii Ekonomicznej w Krakowie oraz Wyższej Szkoły Handlu i Finansów Międzynarodowych w Warszawie. Pisarstwem zajmuje się od 2009 roku. Dotychczas wydała kilkanaście poczytnych powieści obyczajowych, m.in. trylogię "Stajnia w Pieńkach" oraz dwutomową sagę "Śnieżna Grań". Jej ostatnia powieść "Kobiety z odzysku. Trudne wybory" to napisana na prośbę czytelniczek kontynuacja wydanej w 2011 roku bestsellerowej powieści "Kobiety z odzysku", którą podbiła ich serca.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Izabella Frączyk, 2014
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
© Nightman1965/Shutterstock.com; Beliphotos/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Ewa Charitonow
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8169-714-9
Warszawa 2019
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Babci Krysi
Rozdział 1
Nazajutrz po firmowej imprezie ziewała jak smok. Marylka, w obawie, że zaśnie na stojąco, przytrzymała się sklepowego kontuaru, ale w końcu dotarła do kasy i ustawiła na ladzie koszyk z nielicznymi zakupami. Czekając na swoją kolej, zagapiła się na stojak z gazetami. Bezwiednie przebiegła wzrokiem po nagłówkach w szmatławej kolorowej prasie i odniosła nieodparte wrażenie, że w każdej gazecie piszą o tym samym. Nie bez kozery nazywała to prasową sieczką, czytywaną do kawy lub kotleta, gdzie artykuły, a raczej notki, były tak głupkowate i krótkie, że spokojnie można je było czytać nawet podczas prowadzenia auta. Marylka szczerze pogardzała tymi ogłupiającymi tytułami i gdyby nie obowiązki zawodowe, z przyjemnością popadłaby w stan prasowej ascezy. W pierwszej chwili nie zareagowała na uprzejme powitanie pani Gieni.
– A cóż to się stało, pani Marylko? Tak skromnie? Może chociaż parę konserw?
– Puszki? Ja nie lubię puszek. Mają konserwanty, a ja nie lubię konserwantów – odparła Marylka, zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniem.
– Ale ja tutaj nie o gustach, kochana. Ja o końcu świata. Pani wie, jakie teraz ludzie zapasy robią? – Pani Gienia nachyliła się nad ladą i wyszeptała konspiracyjnie: – Normalnie jak na wojnę jaką. Myślałby kto! Sam proboszcz mówił, że tylko Najwyższy zna datę, ale na wszelki wypadek kazał się modlić, do spowiedzi iść i wody na zapas nakupić, ha! Niech pani weźmie chociaż ze dwie szyneczki dębickie. Specjalnie zamówiłam na okoliczność. Świeża dostawa z terminem przydatności do 2015. Ze trzy końce świata przetrzymają!
– Na co mi ta dębicka? Pani Gieniu, jak mnie tsunami zmiecie albo piekło pochłonie, to mi żadna konserwa nie pomoże – odparła Marylka ze znużeniem w głosie.
– No tak. Jasne. Pani taka nowoczesna i wyzwolona, więc pani nie wierzy. Ale gdybym to ja miała pod opieką dziecko, a zwłaszcza cudze, tobym się zabezpieczyła. Choćby w tę spożywkę i higienę.
– Nooo… – bąknęła Marylka bez przekonania, lecz sprytna sprzedawczyni właśnie przypomniała jej o Kubie, za którego trzeba być odpowiedzialną jeszcze przez jakiś czas. – Dobra. Niech pani da te dwie dębickie – westchnęła zrezygnowana.
– Turystyczne też? Są najlepsze. I żołnierskie. Jeszcze trzy mi zostały. A czasu nie za wiele. Miesiąc z okładem jedynie…
– Tak. Dać.
– A wodę mineralną? Mam oligoceńską. – W pani Gieni naraz obudził się wrodzony gen handlowca. Nie miała zamiaru poprzestać na konserwach. – Baniaki po pięć litrów. Dać? A świece?
– Nie! – oprzytomniała wreszcie Marylka.
Po cięższe sprawunki przyśle później Kubę.
O leniwym bratanku pomyślała z niechęcią. Gdyby nie rozwód jego rodziców, pewnie nadal byłaby wyzwoloną i wyluzowaną singielką bez zobowiązań. A tu znienacka, jakieś dwa miesiące wcześniej, obudził ją telefon w środku nocy.
Dzwonił Robert – brat Marylki – z Chile. Właśnie stał się na powrót wolnym człowiekiem. Jego była już żona, choć w trakcie procesu jak lwica walczyła o jedyne dziecko, wycofała się niespodziewanie. Zostawiwszy syna pod opieką ojca, spakowała walizki i bez słowa wyprowadziła się nie wiadomo dokąd. Przerażony Robert podjął zaś decyzję o powrocie i przywiózł syna do Warszawy. Wynajął dom w pobliżu i załatwił chłopakowi szkołę. Całe szczęście, że Kuba miał podwójne obywatelstwo i nieźle mówił po polsku, więc bez problemu przyjęto go do prywatnego gimnazjum. Choć jego matka wciąż nie dawała znaku życia, życie obu zaczęło powoli wtaczać się na względnie proste tory.
Dotychczasowa znajomość Marylki z bratankiem sprowadzała się wyłącznie do wymiany zdjęć drogą internetową i okazjonalnego oglądania krótkich filmików z Kubusiem w roli głównej, zamieszczanych przez Roberta na YouTube. Rozkoszny blondwłosy berbeć wzbudzał czułość i uśmiech, ale również, prezentując zgoła kaskaderskie umiejętności, skutecznie studził macierzyńskie ciągoty swojej bezdzietnej ciotki.
Marylka, z braku jakiejkolwiek innej rodziny, z radością powitała powrót brata na łono ojczyzny. Zwłaszcza że zamieszkał niemal po sąsiedzku i tylko z dzieckiem. Bez tej swojej chilijskiej szantrapy, której od samego początku jego siostra nie znosiła z całego serca.
Z przyjemnością wygospodarowała trochę czasu, by pomóc bratu urządzić dom, i z niejaką obawą przyglądała się bratankowi. Blond aniołek, regularnie oglądany niegdyś w sieci, nie wiadomo kiedy stał się wyrośniętym młodzikiem o zbyt długich rękach i nogach, w gaciach z krokiem na wysokości kolan. Wizerunku dopełniały zwisające przy pośladkach szelki i rozsznurowane trampki, które w każdym normalnym człowieku budziły co najmniej obawę o los zębów posiadacza.
Tak też postrzegała rzecz Marylka, która ze zdziwieniem konstatowała, że Kuba jeszcze sobie nic nie uszkodził. Gdy jednak przyjrzała mu się uważniej, zauważyła, że bratanek do perfekcji opanował stosownie posuwisty sposób poruszania się, który sprawiał, że długie sznurowadła przy każdym kroku podskakiwały do góry. Tym samym nadepnięcie ich było po prostu niemożliwe, a w konsekwencji wyrżnięcie twarzą o podłogę również nie.
Dodawszy do tego wizerunku długą grzywkę w stylu emo, zaciągniętą znad prawej skroni za lewe ucho i skutecznie zasłaniającą oboje oczu, należało młodemu pogratulować zręczności w poruszaniu się po omacku.
Tymczasem Robert, wskutek niedawnego wypadku samochodowego, został uziemiony w szpitalu. Po sprawnej interwencji chirurgów jego zdrowiu nic już nie zagrażało, ale i tak został skazany na długotrwały pobyt w specjalistycznej klinice i kilkumiesięczną rehabilitację.
Dziękując Bogu za odzyskane czucie w nogach, ostro zabrał się do ćwiczeń i powoli, acz systematycznie, powracał do zdrowia. Od zawsze był niepoprawnym optymistą, teraz zaś, po zakończeniu toksycznego małżeństwa, dodatkowo odżył psychicznie. Pewien, że syn jest w dobrych rękach, pod opieką Marylki, mógł w stu procentach poświęcić się leczeniu. Wprawdzie jego młodsza siostra nie miała pojęcia o dzieciach, ale też piętnastoletni Kuba, zdrobniale zwany Kubkiem, nie sprawiał dotychczas większych problemów wychowawczych. W zasadzie obsługiwał się sam, wystarczyło mu zapewnić jedynie przysłowiowy wikt i opierunek. Jak na urodzonego lenia uczył się w miarę nieźle, więc nie licząc oczywistych niewielkich trudności z językiem polskim (tu przyszedł mu z pomocą doświadczony polonista), nie wymagał korepetycji.
Jakub był dzieckiem nieco introwertycznym, zazwyczaj bujającym w obłokach. Do szczęścia w zupełności wystarczały mu komputer i konsola do gier.
Marylka sprawnie weszła w zakręt swoim nowym skuterem i po chwili zatrzymała go tuż przed wejściem do domu. Wyjęła zakupy ze schowka i przekroczyła próg. Jeszcze zanim namacała wyłącznik światła, zaraz za drzwiami potknęła się o rozrzucone adidasy i wyrżnęła głową w ścianę.
– Niech to szlag! Dzięki Bogu nie zdjęłam kasku! Co za bałaganiarski bachor! – mruknęła niezadowolona.
W salonie panował półmrok, rozświetlony jedynie niebieską łuną z telewizora. Kubek leżał rozwalony na kanapie, zawzięcie rozgrywając futbolowy półfinał na playstation. Pochłonięty akcją na boisku zdawał się zupełnie nie dostrzegać otaczającego go rozgardiaszu.
– Kubek! Ruszże się wreszcie i…
– Nie no, ciotka! – wszedł jej w słowo. – Ile razy mam powtarzać, żebyś do mnie tak nie mówiła? Kubeł, okej? Bo Kubek to ze smarkaczem się kojarzy – zapiszczał nie do końca zmutowanym głosem.
– Przecież to idiotyczne, ale niech ci będzie. A zatem, Kubeł, rusz tyłek i posprzątaj te łachy. To nie Chile, tylko Pruszków. I nie tak jak w tej waszej wypasionej hacjendzie, w mojej chacie nie ma gosposi.
– Phi! – Kuba wzruszył ramionami i omiótł wzrokiem porozrzucane na podłodze ubrania. – A co ci to przeszkadza?
– Ten bajzel?! – Marylka nie była konfliktowa, ale powoli zaczynała się nakręcać. – Otóż posłuchaj no, panie Kubeł! To jest mój dom i panują w nim moje porządki. A ty, jak chcesz tu mieszkać, to dźwignij łaskawie szanowne cztery litery. W pięć minut mam mieć te wszystkie brudne łachy w pralce! Jasne?
Poszła do kuchni i rozpakowała sprawunki. Miała za sobą ciężki dzień, była głodna, a na samym końcu musiała użerać się z nowym lokatorem. Robert nawet słowem nie pisnął, że jego syn jest megabałaganiarzem i z rozkoszą uprawia kontestację wszystkiego, co normalni ludzie uważają za normalne.
Tuż przed wyjściem z pracy szefowa agencji reklamowej, w której pracowała, zleciła Marylce dwa pilne scenariusze do opracowania na rano. Niby doskonale wiedziała, że praca copywritera polega na wymyślaniu reklam i wymaga nie tyle odsiedzenia przepisowych ośmiu godzin za biurkiem, ile dobrego pomysłu, który rzadko kiedy pojawia się na zawołanie, ale w tym przypadku niewiele ją to obchodziło. Marylka zresztą nieraz udowodniła swoją skuteczność w działaniu pod presją czasu. Całe szczęście teraz chodziło zaledwie o dwa krótkie spoty radiowe, w dodatku zlecone przez niewielką stację. Mimo wszystko nie można było wypuścić byle czego.
– Nic, tylko muszę coś zjeść, muszę coś zjeść, muszę… – mamrotała, kręcąc się po kuchni. – Mam! – wrzasnęła uradowana i błyskawicznie zanotowała pomysł na papierowej torebce po cukrze. – Kubeł! Posprzątałeś już?
Odpowiedziała jej cisza, więc Marylka poszła sprawdzić, co się dzieje. Odnalazła bratanka w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. Rytmicznie podrygiwał w takt dźwięków z iPoda, z wielkimi słuchawkami na uszach. Zerwała mu je, wściekła.
– Co jeee…? E, nooo… Cioootka, co ty?
– Nic. Startuj do roboty, i to już! Tutaj masz listę zakupów. Ale najpierw porządek.
Marylka przejęła dżojstik i wyłączyła mrugający ekran.
– Z buta mam dymać?
– Owszem. Nie zauważyłeś, że auto jest w przeglądzie? O jeździe skuterem możesz sobie pomarzyć. Właśnie zaczął padać deszcz i chwyta mróz.
– Ale to będzie ważyć… – Kuba podniósł udręczony wzrok znad listy sprawunków. – Nie możesz kupić jakichś płatków albo kiełków brokuła? Tylko same ciężkie rzeczy – zżymał się, przy okazji zbierając z dywanu rozrzucone ubrania. – Przecież ja tego nie uniosę, jestem zbyt wątły.
Tu nie wytrzymał i parsknął śmiechem, o jego dość masywnej posturze można było bowiem powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest rachityczna czy wątła. Marylka zaliczała się raczej do kobiet o średnich parametrach, ale przy bratanku wyglądała jak zabiedzony kurczak.
– Już dobrze, biedaku, ulituję się. – Uśmiechnęła się wreszcie.
– Dasz skuter?
– Nie. Oblecisz na dwa razy.
Urażony Kuba ostentacyjnie cisnął ciuchy tuż obok pralki i poszedł do sklepu.
– Uff! – Marylka nastawiła pranie i z ulgą klapnęła na krzesło, ale bezlitosne ssanie w żołądku wkrótce nakazało jej wstać i nałożyć sobie wczorajszego kapuśniaku. Przysiadła z kokilką pożywnej zupy i przejrzała się w lustrzanej klapie nowego piekarnika.
– Matko Boska! – powiedziała ze zgrozą.
Przygładziła rozczochrane włosy. Naciągnęła lekko poszarzałą skórę pod oczami i obiecała sobie już nigdy nie szaleć aż tak bardzo na firmowych imprezach. Od zawsze wyglądała na starszą (cóż, takie geny przeklęte!), a dziś nocne zmęczenie dołożyło do jej dwudziestu ośmiu – przynajmniej pięć lat.
Ostatnio, za namową koleżanki, zrezygnowała z prostowania naturalnie kręconych, brązowych włosów. Niesforne kędziorki miały jej ująć wieku, a tymczasem po każdorazowym ściągnięciu kasku Marylka wyglądała, jakby przed chwilą wsadziła palce do kontaktu. Jedyną ze świeżych zmian, z której tak naprawdę była zadowolona, okazała się zamiana okularów na soczewki kontaktowe. Okulary, mimo że szykowne, skutecznie przydawały powagi i na dokładkę wyginały się pod kaskiem. Początkowo Marylka chciała zrobić wszystkim dowcip i zafundować sobie dwukolorowy, demoniczny zestaw źrenic à la Marilyn Manson, ale widząc minę sprzedawczyni, zrezygnowała i kupiła wściekle błękitne. Dokładnie w kolorze bławatków. Uznała, że ma wystarczająco odjechane zajęcie, a artystom pewne szaleństwa zawsze uchodzą na sucho. Ba! Czasami są wręcz mile widziane i traktowane jako przejaw kreatywności i fantazji. Nie ma to jak twórcza robota! Nawet w kwestii ubioru do pracy bywa łatwiej. W agencjach reklamowych pracowników nie obowiązuje żaden drakoński dress code, wymagający przepisowych dekoltów i spódniczek za kolanko oraz pełnych butów i rajstop. Nawet w upał godny Republiki Konga.
Marylka od dziecka miała kompleksy z powodu swojej wagi i dlatego tak bardzo kochała styl boho. Luźne tuniki idealnie tuszowały wyimaginowane fałdki na brzuchu i krągłą pupę, która aż się prosiła, by ją wyeksponować w obcisłych dżinsach. Marylka była bowiem młodą, całkiem atrakcyjną i apetyczną kobietką o zdrowym, normalnym wyglądzie. Niestety, ona sama miała na ten temat inne zdanie. Uważała się za grubą, przeciętnej urody i pozbawioną wszelkiego powabu. Mężczyźni z jej otoczenia najwyraźniej nie podzielali tej opinii i przy każdej nadarzającej się okazji prześcigali się w nadskakiwaniu koleżance, lecz ona zdawała się tego kompletnie nie zauważać. Tak było i na wczorajszej imprezie z okazji narodzin potomka dyrektora kreatywnego, na której cały personel bawił się do upadłego.
– Nie rycz, idiotko, bo te swoje kontakty wypłaczesz, a ja będę musiała ich szukać! – pocieszała ją na swój sposób Laura, sekretarka agencji CreativeStuff. Bardzo lubiła koleżankę i nie odstępowała jej na krok, gdy ta wpadła w pijacką depresję.
– Pieprzyć kontakty! – wychlipała Marylka. – Widziałaś, jak się zaślinił ten dureń od website’ów? Świnia jedna, w tańcu za tyłek mnie łapał!
– No wiesz… Wszystkie na niego lecą, więc rozwydrzył się trochę i sobie pozwala. Podobasz mu się.
– Bzdura! Wcale mu się nie podobam, tylko chce mnie przelecieć. A to zasadnicza różnica.
– Dla faceta? Chyba żartujesz. Dla nich żadna. Normalny facet zawsze chce się przespać z babką, która mu się podoba.
– No tak, ale pod koniec imprezy to im się już podoba każda. – Marylka rozbeczała się na dobre. Szybko wyjęła z torebki chusteczkę, żeby mieć w co łapać szkła kontaktowe.
– Ale na trzeźwo też mu się podobasz – ciągnęła Laura. – Już jakiś czas temu zauważyłam, że gapi się na ciebie jak cielę. I zawsze śmieje się z twoich dowcipów. Nawet jak nie są śmieszne.
– Jak to: nie są?! – obruszyła się Marylka, po czym rozszlochała się na całego.
Już nawet nie tylko o to, że jest brzydka, gruba i że nikt jej nie kocha, ale że jest towarzyskim dnem, które nawet nie potrafi opowiedzieć sensownego dowcipu.
Laura załamała ręce i pożałowała swojej uwagi. Uznała, że koleżanka ma dość i należy odtransportować ją do domu. Oczywiście Marcel zameldował się jako pierwszy, ale czujna sekretarka własnym ciałem zasłoniła zapłakaną koleżankę i spławiła napalonego menedżera. Osobiście zapakowała Marylkę do taksówki, uściskała ją mocno i obiecała zrobić jej rano w biurze największą i najmocniejszą kawę na świecie. Słowa dotrzymała. Gdy tylko wciąż lekko nieprzytomna copywriterka przekroczyła próg, natychmiast otrzymała parującą kawę w ceramicznym naczyniu wielkości garnka.
Nie zdążyła upić nawet łyczka, gdy obok niej jak spod ziemi wyrósł Marcel. Z kurtuazją otworzył przed nią drzwi, po czym bezceremonialnie rozsiadł się na sofie dla klientów w jej własnym gabinecie. Wbił w koleżankę natarczywe spojrzenie.
– Czego chcesz? – warknęła.
– Niczego. Pogadać – odparł swobodnie.
Marylka, mając świadomość, jak fatalnie wygląda, spróbowała dyskretnie osłonić oczy niesfornymi kędziorami.
– Niby o czym?
– O nas.
– O czym? – Aż wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. – Przecież nie ma żadnych „nas”.
– Może i nie ma, ale możemy to zmienić. Co ty na to?
– Że co? Że niby ty i ja? Razem? Jako para? Daj spokój. – Marylka poweselała. Mimo wszystko propozycja połechtała jej dumę. Zrobiło się jej miło.
– Tak. Ty i ja. No i przepraszam za wczoraj. Nie mogłem się opanować.
– No dobra, wybaczam. Ale ja cię nie kocham, więc nici ze związku. Sorry.
– Ja też cię nie kocham, tylko tak chciałem… bliżej cię poznać. Podobasz mi się.
Długowłosy biurowy casanova wyglądał na odrobinę speszonego i zdziwionego odmową, prawdopodobnie pierwszą od bardzo dawna albo pierwszą w ogóle. Wstał, ukłonił się uprzejmie i uśmiechając się z przymusem, poszedł do siebie.
Marylka przez chwilę trwała w osłupieniu, usiłując sobie uzmysłowić, co tak naprawdę stało się przed chwilą. Otóż właśnie największy przystojniak w firmie, do którego niemal obowiązkowo wzdychały kobiety w CreativeStuff, zaproponował jej związek damsko-męski. Jej. Nieciekawej i przygrubej copywriterce. To nie do wiary, że nie zauważył, jak fatalnie wygląda ona po zarwanej nocy, i zaproponował coś, co jej nie mieściło się w głowie. W końcu codziennie widziała garnące się do niego przedstawicielki płci pięknej i Marcela, traktującego ten stan rzeczy jak oczywisty i niezmienny. Marylka go lubiła i szanowała za profesjonalizm, ale szczerze pogardzała stylem życia, jaki prowadził. Owszem, nie będąc hipokrytką, musiała przyznać przed sobą, że czasem z całego serca zazdrości tym szczupłym i ładnym laseczkom, z którymi umawiał się na randki. Zazdrościła im towarzyskiej niewymuszonej swobody, łatwości w nawiązywaniu kontaktów, bezpruderyjności. Cóż, ona jest inna.
Rozważania przerwał jej dźwięk telefonu. Dzwonił jeden z najbardziej wymagających klientów, więc należało wzmóc czujność, mimo że ze względu na chwilowy intelektualny niż nie było to łatwe. Kontrahent był tak wściekły, że gdyby nie fakt, że rozmawiają na odległość, pewnie by Marylkę pobił. A ona jego, bo facet skutecznie wyprowadził ją z równowagi. Z przyjemnością zakończyła połączenie.
– Dupek dzwoniący! – mruknęła i dopiero upiła z wielkiego naczynia łyk zimnej już kawy.
Później zajęła się zleceniem.
– No i jak poszło? – Laura konspiracyjnie wetknęła głowę w szparę w drzwiach. – Z jednym i z drugim?
– Spadaj, wścibska kobieto! Dziś chyba jakiś urodzaj na namolnych przedstawicieli płci męskiej! Najpierw Marcel, teraz Gawłowicz. Co za menda!
– Nie taka znowu straszna. W końcu wychowana i kształcona za granicą. Ma inne standardy pracy, to i więcej wymaga. Ot, cała filozofia. – Laura wzruszyła szczupłymi ramionami.
Dziewczyna, z wiotką jak trzcinka sylwetką i pociągłą twarzą, stanowiła w oczach Marylki wzorzec urody idealnej. Gdyby była facetem, z pewnością zakochałaby się w czarnowłosej sekretarce.
– A daj mi spokój! Już jednego takiego, wychowanego i kształconego za granicą, mam w domu na przechowaniu. Niech diabli porwą te zagraniczne normy!
– Bratanek?
– Owszem. W Ameryce Południowej wszyscy chyba wysysają futbol z mlekiem matki, bo on nic tylko rozgrywa na konsoli jakieś eliminacje, ćwierćfinały, półfinały i finały. A jak już skończy te finały, to apiać się zabiera za eliminacje. I tak w kółko. Zwariować można, mówię ci.
– No ale Gawłowicz to całkiem inna liga. I nie Ameryka Południowa, tylko Szwajcaria.
– Przecież wiem, że Szwajcaria. Więc niech go licho z tą Szwajcarią! Podczas ostatniej telekonferencji pięć razy mi powtórzył, skąd się wziął, zaraz po tym, jak zmieszał mnie z błotem. Zupełnie nie wiem, dlaczego on tak się upiera, żebym to ja prowadziła projekt jego kampanii. Skoro uważa mnie za kompletnego głąba.
– Kochana, jeśli miałabym wybierać, to po lekturze twoich referencji i portfolio nie chciałabym już żadnego innego głąba. – Laura aż zwinęła się ze śmiechu. – Poza tym wszyscy truchleją ze strachu na sam dźwięk jego nazwiska. A ty nie. I on to chyba czuje.
– A niech sobie czuje! Nie pierwszy i nie ostatni niezadowolony bufon. Co on mi może zrobić? W najgorszym razie mnie zwolnią.
– Ależ on jest bardzo miły…
– A idźże już do roboty, babo utrapiona! Ja też muszę popracować. – Marylka z trudem powstrzymywała śmiech.
Laura doskonale znała tę minę.
– Dobrze, już dobrze, jaśnie pani. – Zwinnie uskoczyła przed skoroszytem lecącym w stronę drzwi. – Jeszcze tylko dwie wrzutki od szefowej.
– Na kiedy?
– Na wczoraj. Mydło z peelingiem i maść na hemoroidy. Radiowe.
– Ech. I tyle – sapnęła Marylka, przytłoczona nadmiarem zadań i zdarzeń dnia dzisiejszego.
Całe szczęście, że przy awaryjnym trybie produkcji reklam dla radia mogła wykorzystać osobiste umiejętności lektorskie. I to na najwyższym poziomie. Matka natura nie poskąpiła jej cudownie ciepłego i uwodzicielskiego tembru głosu, a z fantastyczną dykcją Marylka po prostu się urodziła. Niestraszne jej były odczytywane w spocie standardowe medyczne formułki, choć z rozmów z profesjonalistami wynikało, że ich genialna emisja i tempo są niejednokrotnie wynikiem wieloletnich ćwiczeń. Kilka lat temu wygrała nawet zakład, kiedy – o dziwo! – po paru zaledwie dniach treningu uzyskała wynik zbliżony do osiągnięcia jednej z najbardziej rozchwytywanych lektorek.
Odkryta przez przypadek umiejętność nieraz ratowała nagrania. Ówczesny szef Marylki, zachwycony niespodziewanymi kwalifikacjami pracownicy, od razu zauważył wymierne korzyści wynikające z faktu zatrudnienia copywriterki omnibusa. Tyle że wynagradzał niespecjalnie. Podekscytowana dziewczyna dopiero po dłuższym czasie zorientowała się, że w związku z objawioną zdolnością przybyło jej roboty, ale nie pieniędzy. Niestety, na sugestie o podwyżce przełożony pozostawał głuchy, więc rozżalona Marylka zaczęła się rozglądać za nową pracą. Poszukiwania nie trwały długo – reklamowy światek był mały, wieść rozniosła się lotem błyskawicy – atrakcyjna propozycja padła już drugiego dnia. I mimo że Marylka w głębi duszy wcale nie chciała nic zmieniać, szkoda było nie wykorzystać szansy. Błyskawicznie podjęła decyzję o przejściu do renomowanej agencji CreativeStuff, zwłaszcza że dotychczasowy szef wcale nie próbował jej zatrzymywać. Nieco zdziwiona takim podejściem, ale zadowolona z warunków proponowanych w nowym miejscu, dziewczyna zgrała na przenośny twardy dysk wszystkie swoje dotychczasowe projekty i dokumenty, i pożegnała się bez żalu.
Nie bez znaczenia był przy tym fakt, że właśnie wtedy natrafiła przypadkiem na dom swoich marzeń i postanowiła go kupić. Położony na przedmieściach Warszawy – niedrogi, z małym, zaniedbanym ogrodem i nieutwardzonym dojazdem budynek – był urokliwy, ale wymagał remontu. Marylka starannie policzyła, ile kosztuje ją wynajmowane mieszkanie na Kabatach, machnęła ręką na koszty renowacji i natychmiast podjęła stosowne kroki w sprawie kredytu. Niecierpliwie czekała na decyzję banku, a gdy tylko na jej koncie pojawiły się stosowne środki, natychmiast kupiła upatrzoną nieruchomość. Dosłownie w ciągu kilku dni przeprowadziła się do swego miejsca na ziemi.
Dziś to urocze gniazdko w niczym nie przypominało zaniedbanej nory sprzed dwóch lat. Plan budynku w zasadzie odpowiadał potrzebom Marylki, więc przesunęła jedynie dwie małe ścianki działowe, żeby powiększyć kuchnię i salon. Całość zaaranżowała w optymistycznych, jasnych barwach. Ze względu na niewielki metraż poszczególnych pomieszczeń postawiła na minimalizm, nieliczne ozdoby dobrała ze smakiem. Zazwyczaj stanowiły one jedyne barwne akcenty w monochromatycznych wnętrzach, które z kolei zapewniały doskonałe tło dla bajecznie kolorowych detali. Nie można było wyobrazić sobie lepszej oprawy dla nasyconego kolorami obrazu przedstawiającego stragan krakowskiej kwiaciarki niż ściana w lekko cynamonowym odcieniu. Aby dopełnić całości, wystarczyło już tylko wykombinować sprytne oświetlenie.
Marylkę cieszyła zwłaszcza przeszklona ściana w salonie, która dzięki zmyślnej aranżacji powodowała złudzenie, że znajduje się za nią oranżeria. W rzeczywistości był tam tylko dość obszerny, częściowo zadaszony taras, na którym umieszczono donice ze starannie dobranymi roślinami.
Łazienki zostały zaaranżowane w nieco staroświeckim stylu, natomiast w kuchni Marylka zaszalała i postawiła na najnowsze technologie. Właśnie przed chwilą zagapiła się w lśniącą szybę piekarnika i po raz kolejny przeklęła dotykowy panel, na którym zawsze pozostawały odciski palców. Z początku chuchała i polerowała mankietem, ale odkąd zamieszkał z nią Kuba, dała spokój.
Teraz odruchowo sięgnęła po ołówek i na serwetce zapisała kolejny pomysł na scenariusz reklamy leku na hemoroidy. Lekkim wzdrygnięciem zareagowała na łomot przy drzwiach. Taszczący zakupy Kuba sapał z wysiłku jak parowóz. Zgodnie z prognozami, na dworze musiał chwycić mróz, bo chłopak był czerwony jak burak. Gdy tylko wszedł do ciepłego pomieszczenia, zaparowały mu okulary.
– Masz! – Łupnął siatkami o podłogę. – Więcej nie idę, choćbym miał sobie spod śniegu korzonki wykopywać! – zapiszczał cienko, z wyraźną złością.
Marylka dyskretnie ukryła uśmiech. Ze szkoły pamiętała kolegów przechodzących mutację, ale nie przypominała sobie, żeby któryś śpiewał aż tak bardzo. Tymczasem odgłosy wydawane przez Kubę, w zestawieniu ze zwalistą sylwetką chłopaka, mogły rozbawić niejednego smutasa.
– Dobra, Kubeł. Dzięki. Jutro odbiorę auto z przeglądu, skuter wtoczę do garażu i w końcu będziemy żyć jak ludzie. – Uśmiechnęła się ciepło. – Zjesz coś?
– Jasne! Kapuśniak wrzucę!
Kuba głodny był zawsze. A prowokacyjna wzmianka o korzonkach miała na celu wyłącznie wzbudzenie litości u bezwzględnej ciotki.
– No to siadaj do stołu. Ja muszę jeszcze trochę popracować.
Marylka wzięła prysznic i z przyjemnością zakopała się w ciepłej pościeli. Na szafce nocnej ustawiła w bezpiecznej odległości kieliszek z winem i uruchomiła służbowego laptopa. Przez chwilę gapiła się na migoczący ekran, a po upływie drugiej już sypała pomysłami jak z rękawa. O ile sprawę leku na hemoroidy miała już załatwioną, o tyle temat mydła z peelingiem był nieco bardziej skomplikowany. No bo jak tu wmówić ludziom, żeby kupili brzydką i w dodatku drapiącą, szarą kostkę? Minęło trochę czasu, zanim się z tym uporała, ale w końcu przesłała całość mejlem do szefowej. Agata powinna być zadowolona, pomyślała. Sprawdziła jeszcze folder odebranych wiadomości, czy przypadkiem pan Gawłowicz znów nie narozrabiał, lecz znalazła tam tylko jedną wiadomość.
Późną nocą, zmęczona, wpatrywała się ze zdziwieniem w jej treść. W treść prywatnego mejla od Marcela.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI