Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niespodziewany romans z wnukiem legendy wyścigowej, Mickiem Sauterem, zaczyna coraz bardziej komplikować motoryzacyjną karierę Marion Parnell.
Marion zachęcona przez pewnego wpływowego francuskiego biznesmena, by postawić wszystko na jedną kartę, rusza w pogoń za spełnieniem marzeń i… efekty tej decyzji przerastają jej najśmielsze oczekiwania.
Czy ambicja zawodowa Parnell przeważy nad kłopotliwie narastającymi uczuciami?
A może okaże się, że oferowana pokusa nie jest silniejsza od zdrowego rozsądku o niebieskich oczach muśniętych szronem?
Jedno jest pewne – ta wojna wymaga wielu poświęceń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Marion
Jak to jest żyć w świecie, w którym ambicja i namiętność splatają się ze sobą w skomplikowanej relacji? Jak to jest doświadczyć wybuchowej mieszanki przeciwstawnych uczuć, kiedy serce mówi zupełnie co innego niż rozum? Jak to możliwe, aby jedna przypadkowo spotkana osoba zapoczątkowała taki huragan wśród uporządkowanych przez lata wartości?
Stanęliśmy naprzeciwko siebie niczym dwa żywioły, gotowi do rozpętania piekła na ziemi w walce o swoje interesy. Wszystko, co działo się wokół nas, było istną burzą – rozszalała się ona nad naszymi głowami w pewien przepiękny, słoneczny dzień, rozrywając niebo i poruszając ziemię. Labirynt emocji, w którym wylądowaliśmy, wydawał się pozbawiony wyjścia, a pojawiające się znikąd kolejne ścieżki odkrywały przed nami coraz to większe tajemnice. To, co okazało się moją nową codziennością, przekraczało granice wyobraźni, i nie przygotowało mnie na to w życiu absolutnie nic.
Wychodzę przez otwarte drzwi balkonowe na olbrzymi taras bez zadaszenia, trzymając w ręce kubek świeżo zaparzonej kawy. Kiedy przekraczam kamienny próg – charakterystyczny dla wszystkich francuskich posiadłości w tym regionie – wiatr rozwiewa moje rozpuszczone włosy. Zrzucam z ramion puszysty materiał szlafroka, wystawiając skórę na działanie promieni słonecznych.
Opieram łokcie o kamienną balustradę, za którą rozciąga się malowniczy widok na wielohektarowe pole z kwitnącą lawendą. Posadzone w idealnie prostych liniach krzewy stanowią radość dla oczu, a latające między nimi pszczoły wykonują bzyczącą melodię piękniejszą od niejednej symfonii. Kolorowe kwiaty posadzone pod balkonem niesamowicie kontrastują z lekko wyschniętą trawą. Przez całe moje ciało przechodzi fala ciepła. Ciepła i szczęścia.
Oglądam się w stronę, z której dobiegają obco brzmiące dźwięki. Przygotowywany do wieczornej kolacji dla kilkudziesięciu osób stół zdobi zachodnią część posiadłości. Wiszące nad nim kryształowe żyrandole nadają całości imponująco elegancki charakter. Widzę, jak pomiędzy krzesłami krząta się kilka osób z obsługi.
Cała moja uwaga przekierowuje się w jednej sekundzie na odgłos kroków, z każdą chwilą coraz bardziej się do mnie zbliżających.
– Śnieżynko? – rozchodzi się za moimi plecami głos, którego brzmienie swoimi głębokimi wibracjami porusza każdą komórkę mojego ciała.
Uśmiecham się do porcelanowej filiżanki, jakby prawiła mi komplementy. Potrzebuję większej dawki tlenu, zanim decyduję się spojrzeć w oczy, których chłód rozpala we mnie istny pożar.
– Muszę się zbierać, nie mogę się spóźnić – odpowiadam, oglądając się na mężczyznę, który góruje nade mną w wymowny sposób.
– Jesteśmy na południu Francji. Tutaj spóźniają się wszyscy.
Każdy wyraz wypowiada z takim spokojem i lekkością, jakby miał się zaraz unieść nad posadzką. Moje rozszalałe hormony chłoną jego widok i słowa niczym sucha od dekad gąbka.
– Ja muszę być punktualnie.
– Nie musisz. Wcale nie musisz.
– Muszę. Niestety muszę.
– Mogę napisać ci usprawiedliwienie.
– Usprawiedliwienie? – prycham pod nosem. – Takie, jakie tatuś wypisywał mi w podstawówce?
– Absolutnie nie takie, jakie tatuś wypisywał ci w podstawówce.
Zapada cisza. Nie jest jednak niewygodna czy pesząca, oj nie. Panujące milczenie staje się wręcz budujące.
– Obiecujesz? – pytam bezczelnie, choć zachowuję spokój. Albo przynajmniej pozorny spokój.
– Ja niczego nie obiecuję – mówi i stawia ostatni krok ku mnie, tak że między naszymi ciałami niknie jakakolwiek przestrzeń. – Jedno mogę ci natomiast zagwarantować…
– Mick… – Przekrzywiam głowę na bok, by posłać mu uległe, niewinne spojrzenie.
Blondyn z delikatnym, kilkudniowym zarostem pachnie jak nadciągające potępienie i absolutnie nie przejmuje się faktem, że tym, co robi, wysyła mnie wprost do piekła.
– Powiedz moje imię w taki sposób jeszcze raz, a w ogóle nie dotrzesz na żadną kolację.
Z jego poszerzonych źrenic bucha kilkusetstopniowe gorąco, porównywalne z południowym upałem w kalifornijskiej Dolinie Śmierci.
Serce zatrzymuje mi się bez ostrzeżenia, jakby wpadło w zadyszkę. Temperatura krwi gwałtownie wzrasta. Mam wrażenie, jakby ktoś bez pytania włączył w niej ogrzewanie.
– Do widzenia, panie Sauter – odpowiadam łamiącym się głosem, męcząc się przy tym jak osioł wdrapujący się w upale pod górkę.
Robię krok w bok i już prawie go mijam, gdy on niespodziewanie wyprzedza mnie i bez ostrzeżenia składa na mych ustach swe wargi. Wilgotne, ciepłe wargi, na punkcie których zdążyłam już dostać obsesji.
Wydaję z siebie przytłumiony jęk, będący odpowiednikiem wyładowania elektrycznego w trakcie burzy. Iskrzące w zakończeniach nerwowych doznanie próbuje przejąć kontrolę nad moim umysłem. Całuje mnie niesamowicie namiętnie, niespiesznie, a jednocześnie z cudownym zapałem. Jest jak demon, który nawiedza moje ciało.
– Znajdujemy się na widoku – mruczę niechętnie.
Sauter nic sobie z tego nie robi. Mało tego, jakby za karę mocniej przygryza jedną z mych warg.
– Jesteśmy na widoku – powtarzam z wysiłkiem.
– Nie dbam o to – komentuje surowo.
– Mick.
Natychmiastowo przerywam naszą bliskość.
– No co? – dziwi się mojej postawie.
Karcę go wzrokiem.
– Nie tak się umawialiśmy.
– Tu każdy puka się z każdym. Żona właściciela sypia z kierownikiem ochrony, a nasz klient dyma każdą napotkaną osobę. I facetów, i kobiety. To Francja. Tutaj to normalka.
– To niczego nie zmienia – odpowiadam stanowczo, chociaż w głowie nadal szumi mi od podniesionego ciśnienia.
– My też możemy odrobinę nagiąć zasady – nie ustępuje.
– Nie, nie możemy.
– Nikt nas nie zobaczy – szepcze, powtórnie zbliżając się do mnie na niebezpieczną odległość.
– To bez znaczenia.
Mick świdruje mnie tak rozpustnym spojrzeniem, że nie istnieją na nie żadne skuteczne egzorcyzmy. Wir uczuć, jakie nam towarzyszą, ma niszczycielską moc i oboje doskonale zdajemy sobie z tego sprawę.
– Nie masz pojęcia, jak podoba mi się ten twój profesjonalizm – oznajmia półgłosem.
– Jeśli będziesz grzeczny podczas kolacji, może dam ci się później wykazać.
– Jeśli będę grzeczny? – Unosi sugestywnie jedną z brwi. – Dziecinko, ty się chyba zapominasz…
– Och, niech mi pan wybaczy, panie emerycie. Nie chciałam pana urazić.
Jestem o krok od wywrócenia oczami. Bezczelnie i zuchwale.
– Robisz to perfidnie.
– Ale co?
– To. – Omiata mnie wzrokiem od stóp do głów. – Te słowa, te spojrzenia. Prowokujesz mnie, bo masz pozorne poczucie bezpieczeństwa. Ciekawe, czy tak samo będziesz mówić, gdy wrócimy tu za kilka godzin…
– To zależy.
Gram cwaniaka, oj gram, bo w środku cała się trzęsę.
– Tak? A od czego i od kogo?
– Od ciebie.
Prowokuję go z takim wyrachowaniem, że przekracza to ludzkie pojęcie. Szkoda, wielka szkoda, że zakazany owoc smakuje najlepiej ze wszystkich istniejących na świecie owoców.
– Śnieżynko…
– Zobaczymy, jak się zachowasz, mając świadomość, że będę bez majtek – informuję go wyzywająco, otulając wydychanym powietrzem jego ucho, by jeszcze bardziej zajść mu tym za skórę.
– Nawet mi się nie waż.
– Bo?
Chryste, jak ja to kocham.
– Bo chyba nie wypada przychodzić na spotkanie z klientem bez majtek, co?
– Będziesz zazdrosny?
– Marion. – Jego głos nabiera stanowczości.
Kolejny argument, który mam już przygotowany na końcu języka, znika. Mick rzadko zwraca się do mnie po imieniu, a jeśli już, to za każdym razem robi to na mnie takie samo wrażenie. Wiem wtedy również, że to skierowane w moją stronę ostrzeżenie.
– Przecież tego nie zrobię. – Sapię teatralnie. – Wiem, że twoje stare serce mogłoby tego nie wytrzymać – dorzucam wesoło.
Mężczyzna patrzy wprost na mnie, a wyraz jego twarzy nie zdradza niczego. Ma całkowicie pokerową minę.
Uśmiecham się niepewnie, nie wiedząc czego oczekiwać.
– Co?
Bierze w palce kosmyk moich włosów, sprawdzając kciukiem ich teksturę. Przenosi na nie wzrok i przypatruje się im wnikliwie. Dopiero po chwili podnosi znowu oczy i patrzy w moje źrenice.
– Bądź grzeczna – szepce wolno i prawie bym uwierzyła, że jest powściągliwy, gdyby nie wędrujący do góry kącik jego ust.
Utrzymując kontakt wzrokowy, cofa się i schodzi z tarasu do wnętrza apartamentu. Daje mi to możliwość obserwacji fantastycznie zarysowanych mięśni torsu pod rozpiętą lnianą koszulą.
Odwracam się w stronę lawendowego pola i chociaż rozpościerający się przede mną widok nie uległ najmniejszej zmianie w stosunku do tego, co obserwowałam wcześniej, wydaje się, jakby na niebie rozciągał się nieobecny uprzednio splot nieskończoności. Doskonale wiem, że pozostawiła go po sobie świadomość tego, że Mick przy każdym kontakcie przekazuje mi część siebie. Byłabym głupia, gdybym tego nie dostrzegała. To, co dzieje się między nami, jest jakimś specjalnym przypadkiem, na którego nie znają lekarstwa nawet najlepsi psychiatrzy. Bo w końcu jak to możliwe, bym była totalnie zapatrzona w kogoś, kto drażni mnie jak nikt inny?
Mick
Wędruję wysypaną drobnymi kamieniami ścieżką, która prowadzi na tyły imponującej francuskiej posiadłości na Prowansji. Poza kilkunastoma osobami z cateringu i kilkudziesięcioma wyselekcjonowanymi gośćmi w promieniu wielu kilometrów nie ma nikogo. Ostatni zaproszeni przychodzą z lądowiska dla helikopterów.
Idę dalej wzdłuż podświetlanych od dołu iglaków w stronę czekającego na mnie właściciela obiektu.
– Mick, tu es là!1 – woła, wyciągając ku mnie dłoń do uścisku. – Bienvenue, merci d’être venu2.
Podaję mu rękę.
– Benoît, c’est tout un plaisir pour moi3.
Mężczyzna po pięćdziesiątce w charakterystycznych, grubych oprawkach Toma Forda uśmiecha się do mnie. Znamy się od lat i wiem, że zajebisty z niego koleś. Pomimo niewyobrażalnych pieniędzy, jakie zbija między innymi na perfumach, nie jest nadętym bucem bez kultury. To wyluzowany, zadbany i szczery facet, na spotkaniach z którym nie dostaję konwulsji jelita grubego.
– Jak minęła ci podróż? Już wszedł ci jet lag? – wznawia rozmowę już nie po francusku.
– Cholera, jest ciężko, nie będę kłamał – przecieram czoło – ale jakoś daję radę.
– Francuskie wino, francuskie jedzenie, francuskie kobiety i francuscy mężczyźni. – Kiedy to mówi, poklepuje mnie przyjacielsko po ramieniu. – Korzystaj, póki możesz!
– Benoît, znasz mnie od dawien dawna – śmieję się. – Dobrze wiesz, że nie gustuję w mężczyznach.
Szpakowaty biznesmen uśmiecha się zawadiacko, unosząc sugestywnie brew.
– Nigdy nie wiesz, co przyniesie przyszłość – odpowiada z lekką nutą rozradowania.
– Będziesz pierwszym, którego o tym poinformuję.
Poklepuję go również po barku na znak jednomyślności, cały czas śmiejąc się cicho pod nosem.
– Wszyscy są?
Rozglądam się, szukając znajomych twarzy wyłaniających się zza owiniętych lampkami drzew i krzewów.
– Czekamy na jeszcze jedno małżeństwo spod Paryża.
– Tych, którzy mieli najbliżej?
– Co mogę powiedzieć? Ci, co mają najbliżej, zawsze są ostatni. – Przewraca oczami oprawionymi w gęste rzęsy. Za gęste jak na faceta. Przynajmniej w moim odczuciu. Chociaż jeśli lubisz być kiziany różowym piórkiem, to może to i zaleta w oczach innych.
Ciul go wie. Mnie nie pytajcie.
Podchodzi do nas starsza para. Blondynka z upiętymi włosami w pastelowej sukni i siwiuteńki mężczyzna w ulizanej na bok fryzurce.
– Bonsoir, monsieur Benoît4.
Nie odsuwam się na bok, chociaż całkowicie zamykam słuch na ich rozmowę. Przelatuję wzrokiem jeszcze raz po przybyłych, nie szukając już znajomych twarzy, ale tej jednej jedynej. Skanuję stojącą przy lewym narożniku stołu kilkuosobową grupkę, dostrzegam wśród odbierających od kelnera szampana parę nieznanych mi osób. Robię to tak długo, aż słyszę swoje imię.
– Mick? – zwraca się do mnie Benoît.
Oglądam się na niego.
– Tak?
– Czy poznałeś już Margaux i Antoine’a Colbert?
Stojące przy nim małżeństwo czeka na moją reakcję. W głowie zapala mi się lampka.
– Tak, oczywiście. – Przysuwam się do nich niezwłocznie. – W zeszłym roku na kolacji w Monte Carlo. Dobry wieczór.
– Dobry wieczór. A, tak, tak. Pamiętam. – Siwy mężczyzna wyciąga do mnie rękę. – Rozmawialiśmy wtedy o fuzji naftowej.
– Miło pana znowu widzieć, panie Sauter – dodaje jego żona.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Z jakiej kancelarii jesteś? – Antoine od razu przechodzi do interesów.
– Goddard Bisley.
– Nowy Jork? – Wystawia w moją stronę wskazujący palec.
Mam ochotę się skrzywić. Wiem, że najwięcej światowej sławy kancelarii zlokalizowanych jest na Wschodnim Wybrzeżu, ale żeby strzelić aż taką gafę? Przecież nasza firma była niedawno na okładkach wszystkich międzynarodowych gazet, ponieważ wygraliśmy niewygrywalną sprawę. Trąbił o nas cały świat, trudno mi więc uwierzyć, że umknęło to takiemu rekinowi finansowemu.
– Niezupełnie. San Francisco.
– San Francisco? – Robi skonsternowaną minę, która odbiera mi wszelką chęć do dalszej rozmowy. – A, no tak! Pewnie, że San Francisco!
– Pozew jednej z agencji rządowych o bezpodstawne, masowe zwolnienia pracownic. Seksistowska afera dekady? – ściemniam jak potłuczony, chcąc ostatecznie sprawdzić wypinającego pierś do przodu faceta.
Jego odpowiedź udzieli mi bardzo wielu informacji, a mianowicie dowiem się, czy jest oczytany, czy tylko takowego zgrywa, czy jest szczery, czy też zakłamany, a także pokaże mi, czy daje sobą sterować w zależności od potrzeby.
– No przecież. Świetna robota!
Dziękuję, do widzenia. Moje uszanowanie, cześć.
Gdybym mógł, zgiąłbym się mu na pożegnanie w pasie.
Nienawidzę bezsensownego small talku. Mam uczulenie na „kurtuazyjne” pogawędki, które nie wnoszą nic konkretnego. Jak już mam marnować swój czas, to wolę to robić w inny sposób.
– Dzięki – odpowiadam, żeby zachować pozory grzeczności.
Skrzypek wygrywa stonowaną melodię, gdzieś z boku dobiega do mnie głośny śmiech. Słyszę głównie język francuski, choć włoski czy angielski także przebijają się w tle.
– Tak, koniecznie musimy wybrać się na przejażdżkę po Lazurowym Wybrzeżu – przytakuje entuzjastycznie gospodarz, dyskutując z żoną mojego nieszczęsnego rozmówcy.
– Mamy środek lata. Kiedy, jak nie teraz? – dodaje kobieta.
– Musimy. Tym bardziej, że udało mi się upolować istną perłę motoryzacyjną, klasyka wśród klasyków.
– Jakieś kolejne stare ferrari? – Antoine włącza się w ich dyskusję.
– Nie, nie. Tym razem to mercedes 300 SL.
– Gdzie go znalazłeś? Od miesięcy szukam jakiegoś dla siebie… – jęczy żałośnie starzec.
– Sprowadziła go dla mnie moja nowa agentka motoryzacyjna. Z przyjemnością was sobie przedstawię, ta dziewczyna czyni cuda.
Mimowolnie ożywiam się na wzmiankę o Śnieżynce. Nie będę ukrywał, że trochę działa mi na nerwy to ciągłe wznoszenie jej pod niebiosa. Czy jestem w SF, czy lecę do innego miasta, czy zmieniam kontynent, nazwisko Marion Parnell wypływa nawet w niezobowiązujących rozmowach. Za każdym razem. Małolata robi kawał dobrej roboty, tego nie mogę jej odebrać, choć jednak chwilowa przerwa od jej osoby byłaby naprawdę miła. Tym bardziej, że już i tak dziewięćdziesiąt dziewięć procent moich myśli jest nią zaabsorbowanych…
– To koniecz…
– Kogo moje oczy widzą?! – wrzeszczy niespodziewanie Benoît, niemal rozrywając mi przy tym błonę bębenkową. – O wilku mowa!
Oglądam się w kierunku, w którym krzyczy. W powietrzu pachnącym lawendą nieprzerwalnie rozbrzmiewają wygrywane przez skrzypce nuty, zapowiadając pojawienie się Marion lepiej od orszaku powitalnego. Pastelowa fioletowa sukienka z wielu warstw tiulu komponuje się z jej białymi włosami i delikatnie muśniętą słońcem skórą dużo lepiej, niż jesteście to sobie w stanie wyobrazić.
Całe ciało staje mi w płomieniach, jakbym się zajął ogniem. Przez każdy milimetr moich żył przechodzi elektryzujące mrowienie, wprowadzając mnie w stan autodestrukcji.
W mordę, kurwa, jeża!
Gapię się na nią jak ograniczony umysłowo. Widzę poruszające się kosmyki jej włosów, widzę napinające się przy każdym kroku mięśnie nóg, widzę powiewający za nią tren sukni. Niesamowicie subtelny kolor jej stroju w połączeniu z migoczącym oświetleniem sprawiają, że przez moment wydaje mi się, że objawił się przede mną anioł. Gdybym jej nie znał, dałbym się nabrać.
– Marion.
Benoît otwiera ramiona, by przytulić ją do siebie na powitanie.
– Panie Decoux – odpowiada spokojnie, zbliżając się ku nam.
Chciałbym, naprawdę bym chciał, ale nie mogę oderwać od niej wzroku. Jest jak obietnica, którą nimfy złożyły przed wiekami Zeusowi. Świadomość tego, że ta kobieta należy do mnie i że wszystkie zwrócone na nią oczy mogą o niej co najwyżej pomarzyć, unosi mnie nad ziemię. Jest moja i nie muszę mówić tego na głos, aby każdy to wiedział. Mało tego, nie muszę mówić tego na głos, aby ona to wiedziała.
Mimo tej wiedzy Śnieżynka unika kontaktu wzrokowego ze mną.
– Moja – mówi Benoît, cmokając ją w prawy policzek – droga – cmoka ją w drugi – Marion – kończy jej imieniem, wypowiadając je jak apostrofę do bóstwa.
Cofa się odrobinę, aby przy nas wszystkich obejrzeć ją od stóp do głów.
– Oto moja najdroższa Marion, o której wam przed sekundą mówiłem – pieje dumnie.
Białowłose marzenie senne wita się uprzejmie z małżeństwem.
– Marion Parnell, bardzo mi miło.
– Antoine i Margaux Colbert – odpowiadają, wymieniając się serdecznościami.
– A więc to pani zorganizowała to SL 300? – pyta nowo poznany emeryt.
– Zgadza się.
– Jejku, jaka pani jest młodziutka – wtóruje mu żona. – Przepraszam, że tak bezpośrednio, ale ile ma pani lat? – pyta, kładąc rękę na swoim dekolcie jak rasowa dwórka.
Śnieżynka uśmiecha się przyjaźnie, odsłaniając dwa rzędy białych zębów. Ich widok wytrąca mnie na moment z równowagi, gdy przypominam sobie lekki ból, jakie zadają one moim wargom, gdy się w nie wbijają. Kiedy o tym myślę, mimowolnie przejeżdżam kciukiem po swoich ustach, jakby starając się odtworzyć ten stan.
– Dwadzieścia trzy – odpowiada spokojnie, chociaż ja słyszę w jej głosie dużą ekscytację oraz lekkie podenerwowanie.
– O mój Boże.
– Mick, w ogóle, bo ja was jeszcze sobie chyba nie przedstawiłem. – Budzi się nagle gospodarz.
– Nie – reaguję powściągliwie, chłodno i z dystansem. Albo inaczej, chcę tak zareagować, chociaż szalejące we mnie emocje absolutnie mi tego nie ułatwiają.
– Tak myślałem. Marion? Czy poznałaś może wcześniej mojego prawnika, Micka Sautera? – Benoît zwraca się do jedynego obiektu mojego zainteresowania.
– Nie – odpowiada bez chwili zastanowienia ze stoickim spokojem, po czym przenosi na mnie swoje spojrzenie.
Jej heterochromatyczne tęczówki błyszczą od rozwieszonych dookoła lampek, skierowane ku mnie spod długich, czarnych rzęs.
Kurwa.
Gdy posłała mi wcześniej, na balkonie to swoje „niewinne” spojrzenie, myślałem, że wyzionę ducha. W jej zachowaniu nie ma najmniejszego przypadku. Wszystko, co robi, robi z wyważoną premedytacją. Wie, jak wbić we mnie pazurki, oj wie, a ja nie umiem nic z tym zrobić. Kiedy patrzy na mnie w taki sposób, odpala się we mnie jakiś pieprzony dzikus sprzed kilku tysięcy lat, który najchętniej złapałby ją bez pytania i za nogę zaciągnął w głąb jaskini.
– Nie mieliśmy jeszcze przyjemności. – Każde ze słów wypowiadam ze staranną manierą, nie jestem się w stanie jednak oprzeć pokusie zagięcia jej na ostatnim słowie. – Mick Sauter.
Przedstawiam się jej oficjalnie, równocześnie uzmysławiając sobie, że nigdy wcześniej tego nie zrobiłem. Nasze pierwsze spotkanie i pierwsze kontakty ze sobą były… dość burzliwe. Pozwólcie mi tak to ująć.
Łapię ją za dłoń i całuję w wierzchnią stronę z pełną gracją. No dobra, może nie pełną, bo przykładając wargi do jej skóry, spoglądam na nią w ten sam sposób, w jaki patrzę na nią spomiędzy jej nóg. Doskonale wiem, jak wielkie rzucam jej w ten sposób wyzwanie.
Na jej twarzy pojawia się poruszenie, którego nie nauczyła się jeszcze kamuflować. Czuję, jak przez jej ciało przechodzi dreszcz i chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, jak wielkie czuję przy tym zadowolenie.
– Marion Parnell.
Posyła mi pełne emocji spojrzenie, czym strzela do mnie jak podczas pojedynku rewolwerowców na Dzikim Zachodzie w XIX wieku.
Próbuję pozbierać z podłogi swoją rozsypaną trzeźwość umysłu, gdy na ustach dziewczyny pojawia się niewidoczny dla wszystkich poza mną uśmieszek.
Kurwa, błagam, niech ktoś poleje mnie z gaśnicy…
– Cała przyjemność po mojej stronie – dorzuca niewinnie.
Tlący się we mnie płomień rozrasta się w zatrważającym tempie. To, jaki Marion zachowuje dystans, jednocześnie wygrywając uwodzicielską melodię w mojej podświadomości, przeżera mi na wylot mózg.
Patrzę prosto w jej oczy, składając obietnice niewypowiadalne przez usta. Odczytuje je, co potwierdza pojawiająca się w jej źrenicach iskra. Jak dla mnie to przyjęcie mogłoby się skończyć w tym momencie, bylebym mógł zabrać ją daleko stąd.
– Kolacja się zaczyna, powinniśmy dołączyć – zwraca się kompletnie odmienionym tonem do pozostałych obecnych.
– Tak, tak. Chodźmy – ożywia się Benoît. – Widział ktoś w ogóle mojego syna?
– Théodore ma się tu pojawić? – pytam zaskoczony.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem tego gówniarza. To znaczy, gówniarza… Théodore jest młodszy ode mnie chyba o pięć lat, czy coś takiego. No ale jest młodszy, jakkolwiek więc patrzeć to gówniarz. Koniec tematu.
– Powiedział, że postara się wpaść – odpowiada jego ojciec. – Chociaż znając jego i jego dyspozycyjność, to nie mamy na co liczyć. Tym bardziej, że miał dzisiaj po południu jakieś spotkanie w Berlinie.
Théodore Alexandre Decoux to typowy francuski gnojek z bogatego domu, który nalatał się po najbardziej ekskluzywnych salonach świata, aby teraz – kiedy jego staruszek przeszedł na częściową emeryturę – przejąć po nim dowodzenie w wartym ponad sto milionów dolarów imperium. Doskonale się znamy, chociaż nie pałamy do siebie zbyt wielką miłością. Obaj traktujemy się nawzajem jak zło konieczne.
Z tego też względu mam ogromną nadzieję, że się jednak nie pojawi. Wolę uchronić się przed dodatkowymi bólami żołądka.
– Możemy? – Śnieżynka odwraca się ku nam, zerkając przez ramię.
Możemy. Jak najbardziej możemy wspólnie pomodlić się nad moją duszą.
Marion
Kierując się ku stołowi, odmawiam w głowie zdrowaśki, aby broń Boże nie wyznaczono mi miejsca obok Micka. Staram się zachować pełen profesjonalizm, przebywający w pobliżu Sauter powoduje jednak, że zaczynam tracić grunt pod nogami.
Obiecał mi, że nasza relacja zostanie zachowana tylko dla nas, że nie damy nikomu szansy chociażby zauważenia czegokolwiek. Słowa brzmiały pięknie, natomiast w praktyce wychodzi zupełnie inaczej. Mam wrażenie, że każdy już wyczuł pismo nosem i niewygodne pytania są jedynie kwestią czasu.
– Będę miał dla was wspólny temat – odzywa się po chwili ciszy gospodarz.
– Dla nas? – pytam niepewnie, wiedząc, że w komunikacji z obcokrajowcami trafiają się małe niedopowiedzenia.
– Tak. Dla ciebie, Marion, i dla Micka – wyjaśnia.
Zatrzymuję się. Przyglądam się wnikliwie Benoîtowi.
– To znaczy?
– Mam w planach małe przedsięwzięcie i będę potrzebował waszej dwójki – uzupełnia wesoło i rusza przed siebie. Ja natomiast tkwię niezmiennie w miejscu.
– To chyba dobrze, co? – szepcze mi do ucha Mick.
Pojawiający się wraz z nim skórzany, ciężki zapach zamszu z surowym wykończeniem jaśminu i zaskakująco słodką nutą malin uderza mi bez ostrzeżenia prosto w nozdrza.
– Nie, to bardzo niedobrze – odpowiadam, a w głowie kręci mi się jak na karuzeli.
– Będziemy mieć dla siebie więcej czasu. – Niskie wibracje jego szeptu robią mi w umyśle jeszcze większy mętlik.
– Pamiętasz, co ci powiedziałam wtedy? Przed wejściem do twojego domu? – Oglądam się na niego, starając się brzmieć stanowczo.
– To znaczy? – Coraz bardziej zbliża usta do mojego ucha.
– Że już nigdy nie będziesz moim kontrahentem.
– No i nie będę. Będziemy współpracownikami.
Wysuwa się przede mnie.
– Nie patrz tak na mnie…
– Tak, czyli jak?
– Mick… – Moje oczy ciskają w niego pioruny. A przynajmniej taką mam nadzieję.
– Tak, czyli jak? – powtarza uparcie.
Przesuwam się o krok do przodu.
– Dobrze wiesz jak.
– W takim razie przestań posyłać mi te same spojrzenia, jakimi obdarzasz mnie w łóżku. – Jego głos staje się twardy.
– Nie posyłam ci takich spojrzeń – szepczę zbulwersowana.
– Śnieżynko…
– Nie będzie między nami żadnej współpracy – oświadczam dobitnie. – Lepiej, żebyś wybił Benoîtowi ten pomysł z głowy, bez względu na to, czego dotyczy.
Omijam go i ruszam przed siebie.
Bardzo mi przykro, ale nie umiem łączyć życia zawodowego z prywatnym. Nie potrafię, chociaż pewnie znacznie ułatwiłoby mi to funkcjonowanie. Nie mieszam biznesu z przyjemnościami, bo to zawsze źle się kończy.
– Marion, Marion. Tutaj! – woła mnie Decoux. – Zapraszam.
Moje modły zostają wysłuchane, ponieważ gospodarz wskazuje na wolne miejsce obok siebie. Nie muszę się obawiać, że posadzą przy mnie Sautera.
Nie chciałam wyjść na obcesową, naprawdę. Rzecz w tym, że przy Micku bardzo łatwo się zapominam. Muszę trzymać go na dystans i być stanowcza, bo w przeciwnym razie doszczętnie tracę głowę.
Uroczysta kolacja z wieloma toastami oraz podziękowaniami przebiega znakomicie. Organizator tego wydarzenia poznaje mnie z całą masą znajomych, opowiadając im o swoich motoryzacyjnych ambicjach. Gdy decydowałam się na tę współpracę kilka miesięcy temu, nie przypuszczałam, że okaże się ona tak owocna pod względem poszerzania kontaktów.
Wszystkim rozmowom towarzyszą dźwięki skrzypiec, w powietrzu unosi się smakowite połączenie zapachu potraw z aromatem kwitnącej dookoła lawendy. Kryształowe żyrandole, zawieszone kilka metrów nad stołem, tańczą do niespiesznie dyrygowanej przez wiatr melodii.
Przysłuchuję się dyskusji dwojga nowo poznanych osób, lecz ze względu na potężne braki w moim francuskim nie jestem w stanie wyłapać z niej zupełnie niczego. Uśmiecham się sama do siebie i chwytam nóżkę kieliszka z szampanem. Upijając łyk, zerkam na Benoît, który na przemian zagląda w dekolt swojej sąsiadki, nie żony, i żywo z nią dyskutuje. To potwierdza teorię Micka, że szanowny pan Decoux bawi się w otwarte małżeństwo i absolutnie się z tym nie kryje.
Przenoszę spojrzenie na siedzącego kilka metrów ode mnie blond prawnika. Przyglądam się jego szaremu garniturowi w kratę księcia Walii z wystającą ciemnozieloną poszetką w nienarzucające się wzory. Jego twarz ma bardzo surowy wyraz. Opuszczone nisko brwi, zaciśnięte w wąską linię usta i zaczesane do tyłu jasne kosmyki nadają mu wygląd chłodnego gracza.
Analizuję ostre kontury jego szczęki, którą widzę z profilu. Prosty, długi nos, skupiony wzrok.
Moją uwagę przykuwają wstające od stołu osoby. Odprowadzam wzrokiem dwie kobiety w długich sukniach, po czym przenoszę spojrzenie z powrotem na Micka. Moje zdziwienie jest niemałe, gdy zauważam, że i on patrzy wprost na mnie, ale przyklejona do twarzy oficjalna mina nie pozwala mi rozszyfrować jego emocji. Wpatruje się w me oczy jeszcze przez kilka sekund, by następnie odwrócić wzrok.
Marszczę czoło, maczając usta w wytrawnym szampanie. Znowu zerkam na Micka, ale jest już zajęty rozmową z jakąś kobietą z upiętymi w kok włosami.
Z jednej strony powinnam być zadowolona, gdyż teraz to faktycznie wygląda, jakbyśmy byli obcymi sobie ludźmi. Z drugiej to absolutnie nie w jego stylu, aby podporządkować się moim prośbom. Nigdy wcześniej tego nie robił, niby dlaczego więc miałby zacząć akurat w tej chwili?
– Przepraszam, że tak zagaduję – odzywa się do mnie starsza pani z perłowym naszyjnikiem.
Uśmiecham się do niej uprzejmie.
– Słucham?
– Czy ja dobrze zrozumiałam, że pracuje pani w branży motoryzacyjnej? – pyta.
Szybko obiegam wzrokiem zadbaną kobietę po sześćdziesiątce w zielonej sukni z obszytym piórami dekoltem.
– Zgadza się.
– Oh mon Dieu!5 – woła, zafascynowana moją odpowiedzią. – To musi być męczarnia.
– Nie zaprzeczę, to dość spore wyzwanie – śmieję się, odwracając ku niej na krześle.
– Ciągła praca z samymi facetami? Pewnie nie ma pani chwili spokoju.
– To znaczy? – pytam, czując na sobie czyjś wzrok.
– Jest pani taka młodziutka i taka śliczna. To musi być bardzo uciążliwe – wyjaśnia, a ja zerkam przelotnie w bok, jednocześnie nabierając powietrze w płuca.
Mój wzrok napotyka Micka, który w tym samym momencie odwraca głowę w drugą stronę, przyłapany na gorącym uczynku obserwowania mnie.
– Nie daję sobie dmuchać w kaszę – odpowiadam swojej rozmówczyni.
– No ale proszę mi powiedzieć, co pani robi, gdy kierowane są w pani stronę niestosowne komentarze? Bo domyślam się, że takich nie brakuje.
– Cóż, zdarzają się, natomiast ja nie pozwalam sobie na nie i nie pozostaję nikomu dłużna – tłumaczę spokojnie, chociaż serce zaczyna mi dziwnie szybko bić.
– I bardzo dobrze! – Starsza pani podnosi głos. – Wszelkich zwyroli trzeba trzymać krótko.
Wiem, że to dość niegrzeczne robić to, co robię w trakcie rozmowy z nią, ale znowu zerkam na Micka, bo ponownie czuję na sobie jego badawcze spojrzenie. Tym razem nie ucieka przed moim wzrokiem, ale ostentacyjnie patrzy mi prosto w oczy. Biała koszula podkreśla świeżą opaleniznę jego szyi, którą oplata czarny krawat z ozdobną spinką.
Kieruję z powrotem uwagę na swoją sąsiadkę.
– Trzeba. W tym świecie rządzą prawa dżungli, zawsze więc wygrywa silniejszy – mówię w odpowiedzi na jej spostrzeżenie, chociaż podświadomie nawiązuję do mężczyzny, który nieustannie próbuje mnie sobie podporządkować.
– Podoba mi się takie nastawienie. – Kobieta wyciąga do mnie dłoń, której palce zdobione są masywnymi, diamentowymi pierścionkami – Charlotte.
– Marion, bardzo mi miło. – Obdarowuję ją ciepłym spojrzeniem. Nagle dostrzegam kątem oka, że przy wyjściu na balkon pojawia się jakiś brunet.
– Ojcze! – woła wesoło, ściągając tym uwagę niemal wszystkich zebranych.
Benoît podnosi się z siedzenia tak szybko, jakby zaczęło go ono parzyć.
– Théo! Jesteś! – Podrywa się zza stołu, aby złapać w objęcia nowo przybyłego gościa. – Synu, przyjechałeś.
Część ludzi bije brawo. Rozglądam się zdezorientowana po uczestnikach kolacji, zastanawiając się, czy to aż tak duże wydarzenie, aby wywołać taki aplauz.
– Panie i panowie, oto mój największy sukces życiowy, mój pierworodny syn, Théodore Alexandre Decoux. – Benoît przedstawia zebranym stojącego obok niego mężczyznę.
Szybki rysopis? Brunet, między metrem osiemdziesiąt a dziewięćdziesiąt, ogolona gładko twarz, szary trzyczęściowy garnitur, czarna koszula i błyszczący, szeroki krawat również w czarnym kolorze.
Rozmowy znowu się ożywiają. Ponownie wchodzę w dyskusję, tym razem z szatynem z wywiniętymi wąsami, który chwilowo zajął zwolnione przez gospodarza krzesło.
– Wino, to mój konik – mówi powoli z twardym, francuskim akcentem. – Wino to życie, sens.
– Och, kimże bym była, podważając tę opinię – śmieję się do niego, sięgając po kieliszek z resztką trunku.
Krótko ścięty mężczyzna pokazuje na trzymane przeze mnie naczynie.
– To moje dzieło.
– Pan jest producentem?
– Tak. Moja winnica, Szampania. Benoît i ja.
– Wow, jestem pod wrażeniem. – Kiwam z aprobatą głową. – To świetny alkohol.
Facet podnosi jeden z kącików ust, zwijając przy tym prawą stronę wąsów w rulonik.
Nachyla się ku mnie.
– Mogę ci pokazać. To piękne miejsce.
– Winnica? – dopytuję ostrożnie. Jak już mówiłam, kiedy pierwszym językiem rozmówcy jest francuski, jego wymowa często bywa dość myląca.
– Mój dom. Tak. – Ożywia się. – La vie est belle et moi je peux te la montrer6.
Posyłam mu niepewny uśmiech. Nie mam zielonego pojęcia, co mi właśnie zaproponował.
– Yyy… – jąkam się, sugerując, że nie zrozumiałam.
– La vie est belle et moi je peux te la montrer – powtarza, jakby miało to cokolwiek zmienić.
– Louis, daj może kobiecie przestrzeń na oddech, co? – Théodore wraz z Benoît wyrastają nagle przy nas.
– Fiston, est-ce que tu vois cette femme?7
– Je la vois, oui8.
Nie wiem, co syn gospodarza mówi, ale chociaż jego głos brzmi poważnie, zachowuje całkowity spokój.
– Na ciebie już pora, Louis. – Poklepuje szatyna po ramieniu. – Raz, raz.
– Théo, mais…9
– Aller!10 – przerywa mu Théodore bez zawahania. – Aller. Aller.
Siedzę, tak, siedzę na krześle, chociaż od wewnątrz topię się pod wrażeniem tego, co się właśnie wydarzyło. Potrzebuję wiatraka, najlepiej takiego wysokiego na kilka metrów.
– Przepraszam serdecznie za znajomego. – Théodore odwraca się do mnie i niespodziewanie uśmiecha. – To się więcej nie powtórzy.
Wyciąga otwartą rękę, zapraszając w ten sposób moją. Jak już mówiłam, siedzę, ale jestem totalnie rozkojarzona. Ta bezwarunkowa surowość, pozbawiona jakiejkolwiek agresji, zmiotła mnie po prostu z nóg. Dawno nie widziałam takiej pełnej wdzięku stanowczości.
– Nic nie szkodzi. Jestem zaprawiona w boju – odpowiadam, starając się brzmieć spokojnie, i podaję mu dłoń.
– Théodore Alexandre Decoux – przedstawia się, po czym niespiesznie zbliża swe usta do mej skóry, równocześnie spoglądając mi prosto w oczy.
Jego zielone tęczówki odbijają znajdujące się za mną światło. Perfekcyjnie ogolony zarost odsłania dwucentymetrową bliznę na jego lewym policzku.
– Marion Parnell – udaje mi się wydukać, bo nie mam bladego pojęcia, co ktoś rozpylił w powietrzu albo dosypał mi do drinka. Czy rzucono na mnie jakiś czar?
– Marion Parnell? Ta Marion Parnell?
– Raczej ta – śmieję się i opuszczam nieco głowę.
– Ta Marion Parnell, która ma mi pomóc uwić gniazdko?
Właśnie w tym momencie spadam z konia, na którego posadził mnie ten oto dżentelmen.
– Słucham?
Płoszę się.
– Théo, jeszcze nie rozmawiałem z nimi o tym – włącza się w dyskusję Benoît.
– Z nimi? – Brunet odwraca się do ojca.
– No, do wszystkich pozwoleń potrzebujemy też prawnika.
– I musi to być akurat Sauter?
Wyczuwam w powietrzu jakiś dramat.
– Tak, bo nikt nie zrobi tego lepiej od niego.
– Nie zrobi czego? – odzywam się i ja.
Skoro mamy współpracować nad jakimś projektem, to wszystko, co dotyczy jego, dotyczy również mnie.
– Za moment to omówimy. Teraz wybaczcie mi na chwilę. – Benoît kłania się nam w pośpiechu i prawie biegnie ku czekającym na niego kobietom.
– No to ten… – Théodore przeciera ręką czoło, biorąc głęboki wdech. – Mój ojciec właśnie wystawił mnie na pożarcie lwu.
– Lwu? – śmieję się szczerze rozbawiona. – Och, bez obaw. Już jadłam kolację.
– Czyli jestem uratowany? – Posyła mi zawadiacki uśmieszek, a we mnie uderza z mocą kilkuset dżuli, że właśnie perfekcyjnie obrócił „niewygodne zajście” w żart.
Okej, muszę przyznać, jestem pod wrażeniem.
– Na ten moment? Tak.
Uśmiecham się do niego nieco spłoszona, gdyż roztaczana przez niego aura pewności siebie wręcz mnie do tego zmusza. Nie tylko rozdaje podczas tej gry karty, ale także jest w hierarchii znacznie, znacznie wyżej ode mnie.
– Théodore, bardzo…
– Przyjaciele mówią na mnie Théo – przerywa mi niezwłocznie.
– Théo – poprawiam się, posyłając mu przy tym ciepłe spojrzenie – bardzo miło mi cię poznać.
– Mnie również niesłychanie miło cię poznać, Marion – odpowiada, po czym puszcza do mnie oczko.
WEZWIJCIE POGOTOWIE!
Facet robi na mnie takie wrażenie, że przestaję rozumieć, co się dzieje. O co tu chodzi?
Jestem nim szczerze oczarowana. Wie, jak się odezwać, wie, jak zażartować, wie, jak postawić na swoim, wie, jak pokazać się z dobrej strony. Bez chamstwa, bez prymitywności, bez nachalności. To naprawdę imponujące, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
– Théodore Decoux – słyszę doskonale znany mi głos.
Oboje odwracamy się w kierunku zbliżającego się ku nam blondyna.
– Mick Sauter… – Théo uśmiecha się szeroko, ale na bardzo krótko.
Cały tlen z wielohektarowego pola lawendy, które nas otacza, zostaje wyssany w sekundę. Samo ich spojrzenie wprowadza takie napięcie, że zaczynają mrugać żyrandole. Nie trzeba być żadnym specjalistą, by wiedzieć, że coś wydarzyło się kiedyś między nimi i do dzisiaj nie zostało pozostawione w przeszłości.
Nie mam nic przeciwko męskim pojedynkom sprawdzania, kto ma od kogo większe ego oraz… większego, tak długo, jak nie znajduję się pomiędzy nimi.
Marion
– Byłaś może w naszej przydomowej perfumerii? – pyta Théo, nakładając na łyżeczkę porcję cytrynowej tarty.
– Nie. Ani w przydomowej, ani w żadnej innej – odpowiadam wesoło, wpatrując się w błyszczący wierzch stojącego przede mną ciasta.
– Nie? Jak to?
– Nie po to tu w sumie jestem – zauważam.
Mężczyzna przygląda mi się z zaskoczoną miną.
– Naprawdę nikt cię tam nie zaprowadził? – dopytuje z niedowierzaniem.
– Nie – mówię, kręcąc na boki głową.
– To niedopuszczalne. – Emocjonuje się w charakterystyczny dla obywateli tego kraju sposób, wydając z siebie sporo różnych dźwięków. Śmieję się pod nosem. – Z przyjemnością ci ją pokażę, jeśli tylko jesteś zainteresowana.
Przysłuchuję się każdemu słowu, które wypowiada, ale pomiędzy żadnym z nich nie wyłapuję najmniejszego zaciągnięcia. Brunet mówi po angielsku z przepięknym, brytyjskim akcentem, bez żadnych francuskich naleciałości, chociaż reakcje ma typowo tutejsze.
– Bardzo chętnie.
Położona na języku tarta uwalnia swój cytrynowy, kwaśny, a jednocześnie słodki smak.
– O jejku, jaka cudowna – szepczę, zasłaniając dłonią usta. – O mój Boże.
– Według przepisu naszej pierwszej gospodyni, Isabelli Leggio.
– Mieliście włoską gosposię?
– Tak. Pochodziła z Sycylii.
Uśmiecha się do mnie w bardzo charakterystyczny sposób. Uprzejmy, absolutnie nie zbereźny, niemniej ledwo zauważalnie podszyty starannie schowaną sensualnością.
– Czy to znaczy, że mówisz po włosku?
– Si, in alcune occasioni11.
– Jakie jeszcze znasz języki? – ożywiam się.
– A, jakieś tam by się może znalazły.
Czy on jest skromny?
– No powiedz.
– Muszę? – droczy się ze mną.
Patrzy mi prosto w oczy. Nie urywa kontaktu, nieprzerwalnie stojąc przy swoim. Poważne spojrzenie zmiękczają jednak nieustannie uśmiechnięte wargi.
– Musisz.
Théo bierze głęboki wdech, zerka na mnie zadowolony, prostuje się na krześle.
– No dalej – pospieszam go.
– No to jest francuski, logiczne. Jest angielski i włoski, coś tam hiszpańskiego, odrobinę portugalskiego. No i taki podstawowy, komunikatywny rosyjski.
No i to jest imponujące.
– A ja mówię po amerykańsku i po angielsku. Do wyboru, do koloru – komentuję mimochodem, nie zastanawiając się zbytnio nad tym i przede wszystkim, czując się bardzo swobodnie.
– Nie wierzę w to, co powiedziałaś – parska Théo pod nosem. – Nie powiedziałaś tego, prawda? – pyta i zaczyna się coraz głośniej śmiać. – Błagam…
– Boli, że nie masz w tym swoim długim spisie amerykańskiego, nie? – kontynuuję z przekorą. – Sam angielski? Na więcej cię nie stać?
Brunet próbuje okiełznać ogarniające go rozbawienie, kręcąc w niedowierzaniu na boki głową. Sama także się śmieję, bo dość zabawnie mi to w sumie wyszło.
– O, Chryste. Jakie ty masz teksty.
Na ramieniu mojego rozmówcy ląduje ręka jego ojca.
– Jesteście, super. Mick? Pozwól. – Patrzy na nas zaskoczony, słysząc nasze chichoty. – A wam, co się stało?
– Marion właśnie opowiedziała mi żart ostatniej dekady.
– No, to dalej.
– Co?
– Opowiedz go teraz mi – zachęca go Benoît.
– Nie zrozumiesz – odpowiada Théo, podnosząc z kolan rozłożoną wcześniej serwetkę.
Delikatnie siwiejący mężczyzna zsuwa niżej okulary.
– Wcale nie jestem taki stary, jak się wam wydaje. To, co trzeba, jeszcze mam. – Porusza sugestywnie brwiami.
Brunet wywraca oczami bez najmniejszego oporu.
– Wiemy, wiemy. Wszyscy wiedzą.
Do naszej żartującej trójki podchodzi zapakowany w nieziemsko podobający mi się garnitur Mick. Jego krok nie jest spieszny, wręcz przeciwnie. Kroczy powoli z wysoko uniesioną głową, patrząc w bliżej nieokreślony punkt. Jego postawa mówi tylko jedno.
– Tak?
Przysięgam na wszystko, co dla mnie święte, że w momencie, kiedy zatrzymuje się przy nas, odczuwam autentyczny powiew chłodu. Przysięgam. Zimny szmer przebiega po mojej skórze, zostawiając na niej szczypanie. Przenikające szczypanie, które tak uwielbiam.
Podnoszę na niego spojrzenie, ale on skupia całą swoją uwagę na kliencie.
– Mam z wami do omówienia bardzo ważną kwestię, o której wspominałem wcześniej – mówi gospodarz przyjęcia wyraźnie czymś zaaferowany. – Tylko że właśnie wyskoczyła mi pilna sprawa i nie dam rady dłużej zostać, a jutro ciebie, Théo, nie będzie na rejsie, w trakcie którego moglibyśmy spokojnie porozmawiać.
– Będę. Przesunę kilka obowiązków na później – reaguje niezwłocznie brunet.
– Czekaj, co? – Ojciec jest wyraźnie zszokowany odpowiedzią swego syna.
– Będę. Popłynę – potwierdza raz jeszcze Théodore.
– Ale mówiłeś, że musisz wracać na spotk…
– Powiedziałem, że będę, to będę.
– To świetnie. – Benoît zaciera ręce. – Fantastycznie! W takim razie pogadamy jutro.
Zerkam to na Théo, to na Micka, ale nic nie rozumiem. O jaki rejs chodzi? Czy jest coś, w czym mam wziąć udział, a o czym nie wiem?
– Lecę. Trzymajcie się.
Gospodarz poklepuje po ramieniu swojego potomka z bardzo zadowolonym wyrazem twarzy. Odchodząc, unosi rękę, po czym szybkim krokiem opuszcza nasze towarzystwo.
– Jaki rejs? – rzucam pytanie w próżnię, licząc, że któryś z nich podejmie temat.
– Mój ojciec wymyślił sobie jutro rejs, na który zaprosił wszystkich swoich emerytowanych wspólników, inwestorów i teraz nas także.
– A po co my tam?
– Bo nie udało się mu przeprowadzić z nami dzisiaj rozmowy.
– Jasne, ale ja jutro o osiemnastej mam samolot powrotny – zauważam. – Wolałabym go nie przekładać, zaraz po powrocie czeka mnie wystawa na targach motoryzacyjnych.
– Jeśli nie wyrobimy się do tego czasu, to udostępnię ci mój odrzutowiec.
Czekam, aż się zaśmieje. Théo jednak nie wygląda, jakby żartował.
– Co?
– Muszę zostać tu na dłużej, ty więc w tym czasie z niego skorzystasz.
– Och, nie ma takiej potrzeby.
– Mój samolot czeka przygotowany do odlotu w każdej chwili – włącza się w końcu w rozmowę Mick.
Wykorzystuję to jako szansę zwrócenia na siebie jego uwagi. Zaczynam się dosłownie gapić wprost na niego. Dość szybko uzmysławia sobie ten fakt i przenosi na mnie swoje spojrzenie. Jego wzrok pozbawiony jest jakichkolwiek emocji. Zupełnie jakbym spojrzała w głąb lodowej jaskini na północy Syberii. Przechodzi mnie zimny dreszcz.
– Mam nadzieję, że jednak zdążymy do osiemnastej.
Wstaję od stołu, podnoszę z krzesła niewielką kopertówkę z bursztynu w kształcie kuli.
– To co? Za godzinę przed głównym wejściem? – pyta Théo.
– Pójdziemy do perfumerii?
– Pójdziemy. Ale najpierw muszę zająć się jedną rzeczą – dodaje.
Uśmiecham się do niego i potrząsam głową na zgodę.
– Jasne. Super. Za godzinę.
– Sugerowałbym zmienić buty – dorzuca, kiedy odchodzę od zastawionego, długiego stołu.
Oglądam się przez ramię i w pierwszej chwili koncentruję się na Micku. Na jego twarzy w końcu pojawił się jakiś wyraz. Problem w tym, że nie jest to nic dobrego. Oblicze Sautera jest pełne gniewu. Przechodzą mnie kolejne ciarki.
Przenoszę czym prędzej spojrzenie na stojącego tuż obok niego Théo, który włożył obie ręce do kieszeni, odsłaniając w ten sposób srebrny łańcuszek przypięty do kamizelki.
– Załatwione! – odkrzykuję i przyspieszam kroku, chcąc się stąd jak najszybciej ewakuować.
Wolałabym, aby ta tykająca bomba o blond włosach nie wybuchła w mojej obecności. Za moment pewnie ochłonie, a ja nie stracę życia. Przynajmniej na razie…
Mick
Chowam pięści w kieszenie garniturowych spodni, bojąc się, że zaraz coś lub kogoś rozkurwię. Szaleją we mnie same złe emocje, podbudowane świadomością miejsca, w jakim się znalazłem.
Wiem, że mieliśmy trzymać naszą relację ze Śnieżynką w tajemnicy przed światem, ale nie popuszczę mu. Niczego mi nie udowodni, dopóki nie złapie mnie za rękę, a ja prędzej dam się oskórować na żywca, niż do tego dopuszczę.
– Trzymaj się od niej z daleka – rozkazuję, nie zwlekając ani chwili.
Nie cackam się z nim, bo doskonale wiem, z kim mam do czynienia. Znamy się od dzieciaka, kiedy to nasi ojcowie sadzali nas za kółkiem gokartów i wypuszczali na tor. Mimo że nasze drogi się rozeszły, słyszałem od mojego dziadka raz na jakiś czas opowieści o nim, a on słyszał raz na jakiś czas opowieści o mnie od swojego. Nasze rodziny znają się od zarania dziejów. Czasami dochodzą do mnie rozmaite informacje na jego temat, tego, co robi i gdzie się pojawia. Gdy ukończył Londyńską Szkołę Biznesu, wszyscy zakładali, że dokona przewrotu i odbierze szybko ojcu stołek. Znał się na rzeczy i wpadał na genialne pomysły, które przynosiły olbrzymie zyski. Niemałe było więc zaskoczenie, gdy wyjechał z Paryża zwiedzać świat. Wycieczek się mu zachciało. Teraz, kiedy Benoît przeszedł na emeryturę, zajął w końcu miejsce, które tatuś grzał mu przez długie lata.
Ten cwaniak nie ma w sobie za grosz pokory, przyzwoitości ani zwyczajnej ludzkiej godności. Ludzie aroganccy i bezczelni w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzają, a jednak jest i on. Dupek, który działa mi na nerwy, odkąd pamiętam. Roszczeniowy i rozpieszczony bachor, który pchał się do lig wyścigowych przekraczających jego umiejętności, stał się roszczeniowym i rozpieszczonym facetem, który fałszywą skromnością dosłownie wkupił się w łaski znaczących ludzi z rozmaitych elit.
Gnojek puszcza moją wypowiedź mimo uszu i nieprzerwalnie gapi się na odchodzącą sylwetkę Marion.
Trzymajcie mnie, i to najlepiej za cztery litery.
– Co? Już ją sobie zaklepałeś? – rzuca ostentacyjnie, nawet na mnie nie patrząc.
– A co cię to obchodzi? Zapytać możesz, ale wiedzieć nie musisz.
– Właśnie bardzo mnie to obchodzi, bo ja nie będę tolerował żadnych relacji pomiędzy moimi pracownikami – warczy przez zęby.
Robię krok i staję naprzeciw niego. Nasze oczy wymierzone są w stronę przeciwnika jak lufa strzelby jakiegoś wariata, na dokładnie tej samej wysokości.
– Widzisz, Théodore, ja pracuję dla twojego ojca, nie dla jego firmy. Możesz cmoknąć mnie w dupę i wsadzić sobie tę swoją tolerancję.
– I to właśnie ten sam, mój ojciec, zleca ci zadanie, które podporządkowuje cię mnie.
Patrzę mu prosto w oczy, sygnalizując, że nie mam zamiaru odpuścić.
– Ja nie jestem łowcą głów na telefon, tylko prawnikiem. Jeżeli coś mi nie odpowiada, to nie podejmuję się zadania.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. (fr.) – Mick, tu jesteś! [wróć]
2. (fr.) – Witaj. Dziękuję ci za przyjazd. [wróć]
3. (fr.) – Benoît, cała przyjemność po mojej stronie. [wróć]
4. (fr.) – Dobry wieczór, panie Benoît. [wróć]
5. (fr.) – O mój Boże! [wróć]
6. (fr.) – Życie jest piękne, a ja mogę ci je pokazać. [wróć]
7. (fr.) – Synu, czy ty widzisz tę kobietę? [wróć]
8. (fr.) – Widzę ją, tak. [wróć]
9. (fr.) – Théo, ale… [wróć]
10. (fr). – No już. Dawaj, dawaj. [wróć]
11. (wł.) – Tak, przy niektórych okazjach. [wróć]