Kontrahent 2 - Magdalena Pasternak - ebook + audiobook + książka

Kontrahent 2 ebook

Pasternak Magdalena

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niespodziewany romans z wnukiem legendy wyścigowej, Mickiem Sauterem, zaczyna coraz bardziej komplikować motoryzacyjną karierę Marion Parnell.

Marion zachęcona przez pewnego wpływowego francuskiego biznesmena, by postawić wszystko na jedną kartę, rusza w pogoń za spełnieniem marzeń i… efekty tej decyzji przerastają jej najśmielsze oczekiwania.

Czy ambicja zawodowa Parnell przeważy nad kłopotliwie narastającymi uczuciami?

A może okaże się, że oferowana pokusa nie jest silniejsza od zdrowego rozsądku o niebieskich oczach muśniętych szronem?

Jedno jest pewne – ta wojna wymaga wielu poświęceń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 306

Oceny
4,4 (37 ocen)
23
8
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewmat

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Świetnie się czyta.
00
aurela420

Z braku laku…

Jak dla mnie słaba.
00
ksiazkowabajka

Dobrze spędzony czas

Gdy w rolę wchodzą uczucia, Marion nie potrafi nie mieszać pracy z życiem prywatnym. A na to pozwolić sobie nie może. Jednak mężczyzna o niebieskich oczach muśniętych szronem, totalnie zawładnął jej myślami. Sytuacji nie poprawia jej kariera, która nagle wisi na włosku. Postanawia udać się po pomoc do ostatniej osoby której powinna. Tymczasem Mick, będzie musiał zmierzyć się ze przeszłością i na zawsze zamknąć tamten dział. Niespodziewana wizyta jego byłej, zachwieje poukładanym światem Micka, a na jaw wyjdą wszystkie tajemnice. ,, Nie­ważne, co sobie posta­no­wię, wy­star­czy jedno jej spoj­rze­nie, a prze­pa­dam. Bez­pow­rot­nie. “ Autorka napisała świetną historię Marion i Micka, która zdecydowanie mnie zafascynowała. Jestem jednak zawiedziona, że Magdalena dodając kolejnego bohatera, sprawiła, że naszego głównego, Micka, było o wiele mniej, co nie powiem rani me serduszko. Nie da się też ukryć, że w tej części mamy dużo więcej opisów, niż w poprzedniej, co też jak dla mnie jes...
00
Ewakr1

Dobrze spędzony czas

może być
00
Bozena_1952

Nie oderwiesz się od lektury

❤️
00

Popularność




Rozdział 1

Marion

Jak to jest żyć w świe­cie, w któ­rym ambi­cja i namięt­ność spla­tają się ze sobą w skom­pli­ko­wa­nej rela­cji? Jak to jest doświad­czyć wybu­cho­wej mie­szanki prze­ciw­staw­nych uczuć, kiedy serce mówi zupeł­nie co innego niż rozum? Jak to moż­liwe, aby jedna przy­pad­kowo spo­tkana osoba zapo­cząt­ko­wała taki hura­gan wśród upo­rząd­ko­wa­nych przez lata war­to­ści?

Sta­nę­li­śmy naprze­ciwko sie­bie niczym dwa żywioły, gotowi do roz­pę­ta­nia pie­kła na ziemi w walce o swoje inte­resy. Wszystko, co działo się wokół nas, było istną burzą – roz­sza­lała się ona nad naszymi gło­wami w pewien prze­piękny, sło­neczny dzień, roz­ry­wa­jąc niebo i poru­sza­jąc zie­mię. Labi­rynt emo­cji, w któ­rym wylą­do­wa­li­śmy, wyda­wał się pozba­wiony wyj­ścia, a poja­wia­jące się zni­kąd kolejne ścieżki odkry­wały przed nami coraz to więk­sze tajem­nice. To, co oka­zało się moją nową codzien­no­ścią, prze­kra­czało gra­nice wyobraźni, i nie przy­go­to­wało mnie na to w życiu abso­lut­nie nic.

Wycho­dzę przez otwarte drzwi bal­ko­nowe na olbrzymi taras bez zada­sze­nia, trzy­ma­jąc w ręce kubek świeżo zapa­rzo­nej kawy. Kiedy prze­kra­czam kamienny próg – cha­rak­te­ry­styczny dla wszyst­kich fran­cu­skich posia­dło­ści w tym regio­nie – wiatr roz­wiewa moje roz­pusz­czone włosy. Zrzu­cam z ramion puszy­sty mate­riał szla­froka, wysta­wia­jąc skórę na dzia­ła­nie pro­mieni sło­necz­nych.

Opie­ram łok­cie o kamienną balu­stradę, za którą roz­ciąga się malow­ni­czy widok na wie­lo­hek­ta­rowe pole z kwit­nącą lawendą. Posa­dzone w ide­al­nie pro­stych liniach krzewy sta­no­wią radość dla oczu, a lata­jące mię­dzy nimi psz­czoły wyko­nują bzy­czącą melo­dię pięk­niej­szą od nie­jed­nej sym­fo­nii. Kolo­rowe kwiaty posa­dzone pod bal­ko­nem nie­sa­mo­wi­cie kon­tra­stują z lekko wyschniętą trawą. Przez całe moje ciało prze­cho­dzi fala cie­pła. Cie­pła i szczę­ścia.

Oglą­dam się w stronę, z któ­rej dobie­gają obco brzmiące dźwięki. Przy­go­to­wy­wany do wie­czor­nej kola­cji dla kil­ku­dzie­się­ciu osób stół zdobi zachod­nią część posia­dło­ści. Wiszące nad nim krysz­ta­łowe żyran­dole nadają cało­ści impo­nu­jąco ele­gancki cha­rak­ter. Widzę, jak pomię­dzy krze­słami krząta się kilka osób z obsługi.

Cała moja uwaga prze­kie­ro­wuje się w jed­nej sekun­dzie na odgłos kro­ków, z każdą chwilą coraz bar­dziej się do mnie zbli­ża­ją­cych.

– Śnie­żynko? – roz­cho­dzi się za moimi ple­cami głos, któ­rego brzmie­nie swo­imi głę­bo­kimi wibra­cjami poru­sza każdą komórkę mojego ciała.

Uśmie­cham się do por­ce­la­no­wej fili­żanki, jakby pra­wiła mi kom­ple­menty. Potrze­buję więk­szej dawki tlenu, zanim decy­duję się spoj­rzeć w oczy, któ­rych chłód roz­pala we mnie istny pożar.

– Muszę się zbie­rać, nie mogę się spóź­nić – odpo­wia­dam, oglą­da­jąc się na męż­czy­znę, który góruje nade mną w wymowny spo­sób.

– Jeste­śmy na połu­dniu Fran­cji. Tutaj spóź­niają się wszy­scy.

Każdy wyraz wypo­wiada z takim spo­ko­jem i lek­ko­ścią, jakby miał się zaraz unieść nad posadzką. Moje roz­sza­lałe hor­mony chłoną jego widok i słowa niczym sucha od dekad gąbka.

– Ja muszę być punk­tu­al­nie.

– Nie musisz. Wcale nie musisz.

– Muszę. Nie­stety muszę.

– Mogę napi­sać ci uspra­wie­dli­wie­nie.

– Uspra­wie­dli­wie­nie? – pry­cham pod nosem. – Takie, jakie tatuś wypi­sy­wał mi w pod­sta­wówce?

– Abso­lut­nie nie takie, jakie tatuś wypi­sy­wał ci w pod­sta­wówce.

Zapada cisza. Nie jest jed­nak nie­wy­godna czy pesząca, oj nie. Panu­jące mil­cze­nie staje się wręcz budu­jące.

– Obie­cu­jesz? – pytam bez­czel­nie, choć zacho­wuję spo­kój. Albo przy­naj­mniej pozorny spo­kój.

– Ja niczego nie obie­cuję – mówi i sta­wia ostatni krok ku mnie, tak że mię­dzy naszymi cia­łami nik­nie jaka­kol­wiek prze­strzeń. – Jedno mogę ci nato­miast zagwa­ran­to­wać…

– Mick… – Prze­krzy­wiam głowę na bok, by posłać mu ule­głe, nie­winne spoj­rze­nie.

Blon­dyn z deli­kat­nym, kil­ku­dnio­wym zaro­stem pach­nie jak nad­cią­ga­jące potę­pie­nie i abso­lut­nie nie przej­muje się fak­tem, że tym, co robi, wysyła mnie wprost do pie­kła.

– Powiedz moje imię w taki spo­sób jesz­cze raz, a w ogóle nie dotrzesz na żadną kola­cję.

Z jego posze­rzo­nych źre­nic bucha kil­ku­set­stop­niowe gorąco, porów­ny­walne z połu­dnio­wym upa­łem w kali­for­nij­skiej Doli­nie Śmierci.

Serce zatrzy­muje mi się bez ostrze­że­nia, jakby wpa­dło w zadyszkę. Tem­pe­ra­tura krwi gwał­tow­nie wzra­sta. Mam wra­że­nie, jakby ktoś bez pyta­nia włą­czył w niej ogrze­wa­nie.

– Do widze­nia, panie Sau­ter – odpo­wia­dam łamią­cym się gło­sem, męcząc się przy tym jak osioł wdra­pu­jący się w upale pod górkę.

Robię krok w bok i już pra­wie go mijam, gdy on nie­spo­dzie­wa­nie wyprze­dza mnie i bez ostrze­że­nia składa na mych ustach swe wargi. Wil­gotne, cie­płe wargi, na punk­cie któ­rych zdą­ży­łam już dostać obse­sji.

Wydaję z sie­bie przy­tłu­miony jęk, będący odpo­wied­ni­kiem wyła­do­wa­nia elek­trycz­nego w trak­cie burzy. Iskrzące w zakoń­cze­niach ner­wo­wych dozna­nie pró­buje prze­jąć kon­trolę nad moim umy­słem. Całuje mnie nie­sa­mo­wi­cie namięt­nie, nie­spiesz­nie, a jed­no­cze­śnie z cudow­nym zapa­łem. Jest jak demon, który nawie­dza moje ciało.

– Znaj­du­jemy się na widoku – mru­czę nie­chęt­nie.

Sau­ter nic sobie z tego nie robi. Mało tego, jakby za karę moc­niej przy­gryza jedną z mych warg.

– Jeste­śmy na widoku – powta­rzam z wysił­kiem.

– Nie dbam o to – komen­tuje surowo.

– Mick.

Natych­mia­stowo prze­ry­wam naszą bli­skość.

– No co? – dziwi się mojej posta­wie.

Karcę go wzro­kiem.

– Nie tak się uma­wia­li­śmy.

– Tu każdy puka się z każ­dym. Żona wła­ści­ciela sypia z kie­row­ni­kiem ochrony, a nasz klient dyma każdą napo­tkaną osobę. I face­tów, i kobiety. To Fran­cja. Tutaj to nor­malka.

– To niczego nie zmie­nia – odpo­wia­dam sta­now­czo, cho­ciaż w gło­wie na­dal szumi mi od pod­nie­sio­nego ciśnie­nia.

– My też możemy odro­binę nagiąć zasady – nie ustę­puje.

– Nie, nie możemy.

– Nikt nas nie zoba­czy – szep­cze, powtór­nie zbli­ża­jąc się do mnie na nie­bez­pieczną odle­głość.

– To bez zna­cze­nia.

Mick świ­druje mnie tak roz­pust­nym spoj­rze­niem, że nie ist­nieją na nie żadne sku­teczne egzor­cy­zmy. Wir uczuć, jakie nam towa­rzy­szą, ma nisz­czy­ciel­ską moc i oboje dosko­nale zda­jemy sobie z tego sprawę.

– Nie masz poję­cia, jak podoba mi się ten twój pro­fe­sjo­na­lizm – oznaj­mia pół­gło­sem.

– Jeśli będziesz grzeczny pod­czas kola­cji, może dam ci się póź­niej wyka­zać.

– Jeśli będę grzeczny? – Unosi suge­styw­nie jedną z brwi. – Dzie­cinko, ty się chyba zapo­mi­nasz…

– Och, niech mi pan wyba­czy, panie eme­ry­cie. Nie chcia­łam pana ura­zić.

Jestem o krok od wywró­ce­nia oczami. Bez­czel­nie i zuchwale.

– Robisz to per­fid­nie.

– Ale co?

– To. – Omiata mnie wzro­kiem od stóp do głów. – Te słowa, te spoj­rze­nia. Pro­wo­ku­jesz mnie, bo masz pozorne poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Cie­kawe, czy tak samo będziesz mówić, gdy wró­cimy tu za kilka godzin…

– To zależy.

Gram cwa­niaka, oj gram, bo w środku cała się trzęsę.

– Tak? A od czego i od kogo?

– Od cie­bie.

Pro­wo­kuję go z takim wyra­cho­wa­niem, że prze­kra­cza to ludz­kie poję­cie. Szkoda, wielka szkoda, że zaka­zany owoc sma­kuje naj­le­piej ze wszyst­kich ist­nie­ją­cych na świe­cie owo­ców.

– Śnie­żynko…

– Zoba­czymy, jak się zacho­wasz, mając świa­do­mość, że będę bez maj­tek – infor­muję go wyzy­wa­jąco, otu­la­jąc wydy­cha­nym powie­trzem jego ucho, by jesz­cze bar­dziej zajść mu tym za skórę.

– Nawet mi się nie waż.

– Bo?

Chry­ste, jak ja to kocham.

– Bo chyba nie wypada przy­cho­dzić na spo­tka­nie z klien­tem bez maj­tek, co?

– Będziesz zazdro­sny?

– Marion. – Jego głos nabiera sta­now­czo­ści.

Kolejny argu­ment, który mam już przy­go­to­wany na końcu języka, znika. Mick rzadko zwraca się do mnie po imie­niu, a jeśli już, to za każ­dym razem robi to na mnie takie samo wra­że­nie. Wiem wtedy rów­nież, że to skie­ro­wane w moją stronę ostrze­że­nie.

– Prze­cież tego nie zro­bię. – Sapię teatral­nie. – Wiem, że twoje stare serce mogłoby tego nie wytrzy­mać – dorzu­cam wesoło.

Męż­czy­zna patrzy wprost na mnie, a wyraz jego twa­rzy nie zdra­dza niczego. Ma cał­ko­wi­cie poke­rową minę.

Uśmie­cham się nie­pew­nie, nie wie­dząc czego ocze­ki­wać.

– Co?

Bie­rze w palce kosmyk moich wło­sów, spraw­dza­jąc kciu­kiem ich tek­sturę. Prze­nosi na nie wzrok i przy­pa­truje się im wni­kli­wie. Dopiero po chwili pod­nosi znowu oczy i patrzy w moje źre­nice.

– Bądź grzeczna – szepce wolno i pra­wie bym uwie­rzyła, że jest powścią­gliwy, gdyby nie wędru­jący do góry kącik jego ust.

Utrzy­mu­jąc kon­takt wzro­kowy, cofa się i scho­dzi z tarasu do wnę­trza apar­ta­mentu. Daje mi to moż­li­wość obser­wa­cji fan­ta­stycz­nie zary­so­wa­nych mię­śni torsu pod roz­piętą lnianą koszulą.

Odwra­cam się w stronę lawen­do­wego pola i cho­ciaż roz­po­ście­ra­jący się przede mną widok nie uległ naj­mniej­szej zmia­nie w sto­sunku do tego, co obser­wo­wa­łam wcze­śniej, wydaje się, jakby na nie­bie roz­cią­gał się nie­obecny uprzed­nio splot nie­skoń­czo­no­ści. Dosko­nale wiem, że pozo­sta­wiła go po sobie świa­do­mość tego, że Mick przy każ­dym kon­tak­cie prze­ka­zuje mi część sie­bie. Była­bym głu­pia, gdy­bym tego nie dostrze­gała. To, co dzieje się mię­dzy nami, jest jakimś spe­cjal­nym przy­pad­kiem, na któ­rego nie znają lekar­stwa nawet naj­lepsi psy­chia­trzy. Bo w końcu jak to moż­liwe, bym była total­nie zapa­trzona w kogoś, kto drażni mnie jak nikt inny?

Rozdział 2

Mick

Wędruję wysy­paną drob­nymi kamie­niami ścieżką, która pro­wa­dzi na tyły impo­nu­ją­cej fran­cu­skiej posia­dło­ści na Pro­wan­sji. Poza kil­ku­na­stoma oso­bami z cate­ringu i kil­ku­dzie­się­cioma wyse­lek­cjo­no­wa­nymi gośćmi w pro­mie­niu wielu kilo­me­trów nie ma nikogo. Ostatni zapro­szeni przy­cho­dzą z lądo­wi­ska dla heli­kop­te­rów.

Idę dalej wzdłuż pod­świe­tla­nych od dołu igla­ków w stronę cze­ka­ją­cego na mnie wła­ści­ciela obiektu.

– Mick, tu es là!1 – woła, wycią­ga­jąc ku mnie dłoń do uści­sku. – Bie­nve­nue, merci d’être venu2.

Podaję mu rękę.

– Benoît, c’est tout un pla­isir pour moi3.

Męż­czy­zna po pięć­dzie­siątce w cha­rak­te­ry­stycz­nych, gru­bych opraw­kach Toma Forda uśmie­cha się do mnie. Znamy się od lat i wiem, że zaje­bi­sty z niego koleś. Pomimo nie­wy­obra­żal­nych pie­nię­dzy, jakie zbija mię­dzy innymi na per­fu­mach, nie jest nadę­tym bucem bez kul­tury. To wylu­zo­wany, zadbany i szczery facet, na spo­tka­niach z któ­rym nie dostaję kon­wul­sji jelita gru­bego.

– Jak minęła ci podróż? Już wszedł ci jet lag? – wzna­wia roz­mowę już nie po fran­cu­sku.

– Cho­lera, jest ciężko, nie będę kła­mał – prze­cie­ram czoło – ale jakoś daję radę.

– Fran­cu­skie wino, fran­cu­skie jedze­nie, fran­cu­skie kobiety i fran­cu­scy męż­czyźni. – Kiedy to mówi, pokle­puje mnie przy­ja­ciel­sko po ramie­niu. – Korzy­staj, póki możesz!

– Benoît, znasz mnie od dawien dawna – śmieję się. – Dobrze wiesz, że nie gustuję w męż­czy­znach.

Szpa­ko­waty biz­nes­men uśmie­cha się zawa­diacko, uno­sząc suge­styw­nie brew.

– Ni­gdy nie wiesz, co przy­nie­sie przy­szłość – odpo­wiada z lekką nutą roz­ra­do­wa­nia.

– Będziesz pierw­szym, któ­rego o tym poin­for­muję.

Pokle­puję go rów­nież po barku na znak jed­no­myśl­no­ści, cały czas śmie­jąc się cicho pod nosem.

– Wszy­scy są?

Roz­glą­dam się, szu­ka­jąc zna­jo­mych twa­rzy wyła­nia­ją­cych się zza owi­nię­tych lamp­kami drzew i krze­wów.

– Cze­kamy na jesz­cze jedno mał­żeń­stwo spod Paryża.

– Tych, któ­rzy mieli naj­bli­żej?

– Co mogę powie­dzieć? Ci, co mają naj­bli­żej, zawsze są ostatni. – Prze­wraca oczami opra­wio­nymi w gęste rzęsy. Za gęste jak na faceta. Przy­naj­mniej w moim odczu­ciu. Cho­ciaż jeśli lubisz być kiziany różo­wym piór­kiem, to może to i zaleta w oczach innych.

Ciul go wie. Mnie nie pytaj­cie.

Pod­cho­dzi do nas star­sza para. Blon­dynka z upię­tymi wło­sami w paste­lo­wej sukni i siwiu­teńki męż­czy­zna w uli­za­nej na bok fry­zurce.

– Bon­soir, mon­sieur Benoît4.

Nie odsu­wam się na bok, cho­ciaż cał­ko­wi­cie zamy­kam słuch na ich roz­mowę. Prze­la­tuję wzro­kiem jesz­cze raz po przy­by­łych, nie szu­ka­jąc już zna­jo­mych twa­rzy, ale tej jed­nej jedy­nej. Ska­nuję sto­jącą przy lewym naroż­niku stołu kil­ku­oso­bową grupkę, dostrze­gam wśród odbie­ra­ją­cych od kel­nera szam­pana parę nie­zna­nych mi osób. Robię to tak długo, aż sły­szę swoje imię.

– Mick? – zwraca się do mnie Benoît.

Oglą­dam się na niego.

– Tak?

– Czy pozna­łeś już Mar­gaux i Anto­ine’a Col­bert?

Sto­jące przy nim mał­żeń­stwo czeka na moją reak­cję. W gło­wie zapala mi się lampka.

– Tak, oczy­wi­ście. – Przy­su­wam się do nich nie­zwłocz­nie. – W zeszłym roku na kola­cji w Monte Carlo. Dobry wie­czór.

– Dobry wie­czór. A, tak, tak. Pamię­tam. – Siwy męż­czy­zna wyciąga do mnie rękę. – Roz­ma­wia­li­śmy wtedy o fuzji naf­to­wej.

– Miło pana znowu widzieć, panie Sau­ter – dodaje jego żona.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie.

– Z jakiej kan­ce­la­rii jesteś? – Anto­ine od razu prze­cho­dzi do inte­re­sów.

– God­dard Bisley.

– Nowy Jork? – Wysta­wia w moją stronę wska­zu­jący palec.

Mam ochotę się skrzy­wić. Wiem, że naj­wię­cej świa­to­wej sławy kan­ce­la­rii zlo­ka­li­zo­wa­nych jest na Wschod­nim Wybrzeżu, ale żeby strze­lić aż taką gafę? Prze­cież nasza firma była nie­dawno na okład­kach wszyst­kich mię­dzy­na­ro­do­wych gazet, ponie­waż wygra­li­śmy nie­wy­gry­walną sprawę. Trą­bił o nas cały świat, trudno mi więc uwie­rzyć, że umknęło to takiemu reki­nowi finan­so­wemu.

– Nie­zu­peł­nie. San Fran­ci­sco.

– San Fran­ci­sco? – Robi skon­ster­no­waną minę, która odbiera mi wszelką chęć do dal­szej roz­mowy. – A, no tak! Pew­nie, że San Fran­ci­sco!

– Pozew jed­nej z agen­cji rzą­do­wych o bez­pod­stawne, masowe zwol­nie­nia pra­cow­nic. Sek­si­stow­ska afera dekady? – ściem­niam jak potłu­czony, chcąc osta­tecz­nie spraw­dzić wypi­na­ją­cego pierś do przodu faceta.

Jego odpo­wiedź udzieli mi bar­dzo wielu infor­ma­cji, a mia­no­wi­cie dowiem się, czy jest oczy­tany, czy tylko tako­wego zgrywa, czy jest szczery, czy też zakła­many, a także pokaże mi, czy daje sobą ste­ro­wać w zależ­no­ści od potrzeby.

– No prze­cież. Świetna robota!

Dzię­kuję, do widze­nia. Moje usza­no­wa­nie, cześć.

Gdy­bym mógł, zgiął­bym się mu na poże­gna­nie w pasie.

Nie­na­wi­dzę bez­sen­sow­nego small talku. Mam uczu­le­nie na „kur­tu­azyjne” poga­wędki, które nie wno­szą nic kon­kret­nego. Jak już mam mar­no­wać swój czas, to wolę to robić w inny spo­sób.

– Dzięki – odpo­wia­dam, żeby zacho­wać pozory grzecz­no­ści.

Skrzy­pek wygrywa sto­no­waną melo­dię, gdzieś z boku dobiega do mnie gło­śny śmiech. Sły­szę głów­nie język fran­cu­ski, choć wło­ski czy angiel­ski także prze­bi­jają się w tle.

– Tak, koniecz­nie musimy wybrać się na prze­jażdżkę po Lazu­ro­wym Wybrzeżu – przy­ta­kuje entu­zja­stycz­nie gospo­darz, dys­ku­tu­jąc z żoną mojego nie­szczę­snego roz­mówcy.

– Mamy śro­dek lata. Kiedy, jak nie teraz? – dodaje kobieta.

– Musimy. Tym bar­dziej, że udało mi się upo­lo­wać istną perłę moto­ry­za­cyjną, kla­syka wśród kla­sy­ków.

– Jakieś kolejne stare fer­rari? – Anto­ine włą­cza się w ich dys­ku­sję.

– Nie, nie. Tym razem to mer­ce­des 300 SL.

– Gdzie go zna­la­złeś? Od mie­sięcy szu­kam jakie­goś dla sie­bie… – jęczy żało­śnie sta­rzec.

– Spro­wa­dziła go dla mnie moja nowa agentka moto­ry­za­cyjna. Z przy­jem­no­ścią was sobie przed­sta­wię, ta dziew­czyna czyni cuda.

Mimo­wol­nie oży­wiam się na wzmiankę o Śnie­żynce. Nie będę ukry­wał, że tro­chę działa mi na nerwy to cią­głe wzno­sze­nie jej pod nie­biosa. Czy jestem w SF, czy lecę do innego mia­sta, czy zmie­niam kon­ty­nent, nazwi­sko Marion Par­nell wypływa nawet w nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych roz­mo­wach. Za każ­dym razem. Mało­lata robi kawał dobrej roboty, tego nie mogę jej ode­brać, choć jed­nak chwi­lowa prze­rwa od jej osoby byłaby naprawdę miła. Tym bar­dziej, że już i tak dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent moich myśli jest nią zaab­sor­bo­wa­nych…

– To koniecz…

– Kogo moje oczy widzą?! – wrzesz­czy nie­spo­dzie­wa­nie Benoît, nie­mal roz­ry­wa­jąc mi przy tym błonę bęben­kową. – O wilku mowa!

Oglą­dam się w kie­runku, w któ­rym krzy­czy. W powie­trzu pach­ną­cym lawendą nie­prze­rwal­nie roz­brzmie­wają wygry­wane przez skrzypce nuty, zapo­wia­da­jąc poja­wie­nie się Marion lepiej od orszaku powi­tal­nego. Paste­lowa fio­le­towa sukienka z wielu warstw tiulu kom­po­nuje się z jej bia­łymi wło­sami i deli­kat­nie muśniętą słoń­cem skórą dużo lepiej, niż jeste­ście to sobie w sta­nie wyobra­zić.

Całe ciało staje mi w pło­mie­niach, jak­bym się zajął ogniem. Przez każdy mili­metr moich żył prze­cho­dzi elek­try­zu­jące mro­wie­nie, wpro­wa­dza­jąc mnie w stan auto­de­struk­cji.

W mordę, kurwa, jeża!

Gapię się na nią jak ogra­ni­czony umy­słowo. Widzę poru­sza­jące się kosmyki jej wło­sów, widzę napi­na­jące się przy każ­dym kroku mię­śnie nóg, widzę powie­wa­jący za nią tren sukni. Nie­sa­mo­wi­cie sub­telny kolor jej stroju w połą­cze­niu z migo­czą­cym oświe­tle­niem spra­wiają, że przez moment wydaje mi się, że obja­wił się przede mną anioł. Gdy­bym jej nie znał, dał­bym się nabrać.

– Marion.

Benoît otwiera ramiona, by przy­tu­lić ją do sie­bie na powi­ta­nie.

– Panie Decoux – odpo­wiada spo­koj­nie, zbli­ża­jąc się ku nam.

Chciał­bym, naprawdę bym chciał, ale nie mogę ode­rwać od niej wzroku. Jest jak obiet­nica, którą nimfy zło­żyły przed wie­kami Zeu­sowi. Świa­do­mość tego, że ta kobieta należy do mnie i że wszyst­kie zwró­cone na nią oczy mogą o niej co naj­wy­żej poma­rzyć, unosi mnie nad zie­mię. Jest moja i nie muszę mówić tego na głos, aby każdy to wie­dział. Mało tego, nie muszę mówić tego na głos, aby ona to wie­działa.

Mimo tej wie­dzy Śnie­żynka unika kon­taktu wzro­ko­wego ze mną.

– Moja – mówi Benoît, cmo­ka­jąc ją w prawy poli­czek – droga – cmoka ją w drugi – Marion – koń­czy jej imie­niem, wypo­wia­da­jąc je jak apo­strofę do bóstwa.

Cofa się odro­binę, aby przy nas wszyst­kich obej­rzeć ją od stóp do głów.

– Oto moja naj­droż­sza Marion, o któ­rej wam przed sekundą mówi­łem – pieje dum­nie.

Bia­ło­włose marze­nie senne wita się uprzej­mie z mał­żeń­stwem.

– Marion Par­nell, bar­dzo mi miło.

– Anto­ine i Mar­gaux Col­bert – odpo­wia­dają, wymie­nia­jąc się ser­decz­no­ściami.

– A więc to pani zor­ga­ni­zo­wała to SL 300? – pyta nowo poznany eme­ryt.

– Zga­dza się.

– Jejku, jaka pani jest mło­dziutka – wtó­ruje mu żona. – Prze­pra­szam, że tak bez­po­śred­nio, ale ile ma pani lat? – pyta, kła­dąc rękę na swoim dekol­cie jak rasowa dwórka.

Śnie­żynka uśmie­cha się przy­jaź­nie, odsła­nia­jąc dwa rzędy bia­łych zębów. Ich widok wytrąca mnie na moment z rów­no­wagi, gdy przy­po­mi­nam sobie lekki ból, jakie zadają one moim war­gom, gdy się w nie wbi­jają. Kiedy o tym myślę, mimo­wol­nie prze­jeż­dżam kciu­kiem po swo­ich ustach, jakby sta­ra­jąc się odtwo­rzyć ten stan.

– Dwa­dzie­ścia trzy – odpo­wiada spo­koj­nie, cho­ciaż ja sły­szę w jej gło­sie dużą eks­cy­ta­cję oraz lek­kie pode­ner­wo­wa­nie.

– O mój Boże.

– Mick, w ogóle, bo ja was jesz­cze sobie chyba nie przed­sta­wi­łem. – Budzi się nagle gospo­darz.

– Nie – reaguję powścią­gli­wie, chłodno i z dystan­sem. Albo ina­czej, chcę tak zare­ago­wać, cho­ciaż sza­le­jące we mnie emo­cje abso­lut­nie mi tego nie uła­twiają.

– Tak myśla­łem. Marion? Czy pozna­łaś może wcze­śniej mojego praw­nika, Micka Sau­tera? – Benoît zwraca się do jedy­nego obiektu mojego zain­te­re­so­wa­nia.

– Nie – odpo­wiada bez chwili zasta­no­wie­nia ze sto­ic­kim spo­ko­jem, po czym prze­nosi na mnie swoje spoj­rze­nie.

Jej hete­ro­chro­ma­tyczne tęczówki błysz­czą od roz­wie­szo­nych dookoła lam­pek, skie­ro­wane ku mnie spod dłu­gich, czar­nych rzęs.

Kurwa.

Gdy posłała mi wcze­śniej, na bal­ko­nie to swoje „nie­winne” spoj­rze­nie, myśla­łem, że wyzionę ducha. W jej zacho­wa­niu nie ma naj­mniej­szego przy­padku. Wszystko, co robi, robi z wywa­żoną pre­me­dy­ta­cją. Wie, jak wbić we mnie pazurki, oj wie, a ja nie umiem nic z tym zro­bić. Kiedy patrzy na mnie w taki spo­sób, odpala się we mnie jakiś pie­przony dzi­kus sprzed kilku tysięcy lat, który naj­chęt­niej zła­pałby ją bez pyta­nia i za nogę zacią­gnął w głąb jaskini.

– Nie mie­li­śmy jesz­cze przy­jem­no­ści. – Każde ze słów wypo­wia­dam ze sta­ranną manierą, nie jestem się w sta­nie jed­nak oprzeć poku­sie zagię­cia jej na ostat­nim sło­wie. – Mick Sau­ter.

Przed­sta­wiam się jej ofi­cjal­nie, rów­no­cze­śnie uzmy­sła­wia­jąc sobie, że ni­gdy wcze­śniej tego nie zro­bi­łem. Nasze pierw­sze spo­tka­nie i pierw­sze kon­takty ze sobą były… dość burz­liwe. Pozwól­cie mi tak to ująć.

Łapię ją za dłoń i całuję w wierzch­nią stronę z pełną gra­cją. No dobra, może nie pełną, bo przy­kła­da­jąc wargi do jej skóry, spo­glą­dam na nią w ten sam spo­sób, w jaki patrzę na nią spo­mię­dzy jej nóg. Dosko­nale wiem, jak wiel­kie rzu­cam jej w ten spo­sób wyzwa­nie.

Na jej twa­rzy poja­wia się poru­sze­nie, któ­rego nie nauczyła się jesz­cze kamu­flo­wać. Czuję, jak przez jej ciało prze­cho­dzi dreszcz i chyba nie muszę nikomu tłu­ma­czyć, jak wiel­kie czuję przy tym zado­wo­le­nie.

– Marion Par­nell.

Posyła mi pełne emo­cji spoj­rze­nie, czym strzela do mnie jak pod­czas poje­dynku rewol­we­row­ców na Dzi­kim Zacho­dzie w XIX wieku.

Pró­buję pozbie­rać z pod­łogi swoją roz­sy­paną trzeź­wość umy­słu, gdy na ustach dziew­czyny poja­wia się nie­wi­doczny dla wszyst­kich poza mną uśmie­szek.

Kurwa, bła­gam, niech ktoś poleje mnie z gaśnicy…

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie – dorzuca nie­win­nie.

Tlący się we mnie pło­mień roz­ra­sta się w zatrwa­ża­ją­cym tem­pie. To, jaki Marion zacho­wuje dystans, jed­no­cze­śnie wygry­wa­jąc uwo­dzi­ciel­ską melo­dię w mojej pod­świa­do­mo­ści, prze­żera mi na wylot mózg.

Patrzę pro­sto w jej oczy, skła­da­jąc obiet­nice nie­wy­po­wia­dalne przez usta. Odczy­tuje je, co potwier­dza poja­wia­jąca się w jej źre­ni­cach iskra. Jak dla mnie to przy­ję­cie mogłoby się skoń­czyć w tym momen­cie, byle­bym mógł zabrać ją daleko stąd.

– Kola­cja się zaczyna, powin­ni­śmy dołą­czyć – zwraca się kom­plet­nie odmie­nio­nym tonem do pozo­sta­łych obec­nych.

– Tak, tak. Chodźmy – oży­wia się Benoît. – Widział ktoś w ogóle mojego syna?

– Théodore ma się tu poja­wić? – pytam zasko­czony.

Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio widzia­łem tego gów­nia­rza. To zna­czy, gów­nia­rza… Théodore jest młod­szy ode mnie chyba o pięć lat, czy coś takiego. No ale jest młod­szy, jak­kol­wiek więc patrzeć to gów­niarz. Koniec tematu.

– Powie­dział, że postara się wpaść – odpo­wiada jego ojciec. – Cho­ciaż zna­jąc jego i jego dys­po­zy­cyj­ność, to nie mamy na co liczyć. Tym bar­dziej, że miał dzi­siaj po połu­dniu jakieś spo­tka­nie w Ber­li­nie.

Théodore Ale­xan­dre Decoux to typowy fran­cu­ski gno­jek z boga­tego domu, który nala­tał się po naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych salo­nach świata, aby teraz – kiedy jego sta­ru­szek prze­szedł na czę­ściową eme­ry­turę – prze­jąć po nim dowo­dze­nie w war­tym ponad sto milio­nów dola­rów impe­rium. Dosko­nale się znamy, cho­ciaż nie pałamy do sie­bie zbyt wielką miło­ścią. Obaj trak­tu­jemy się nawza­jem jak zło konieczne.

Z tego też względu mam ogromną nadzieję, że się jed­nak nie pojawi. Wolę uchro­nić się przed dodat­ko­wymi bólami żołądka.

– Możemy? – Śnie­żynka odwraca się ku nam, zer­ka­jąc przez ramię.

Możemy. Jak naj­bar­dziej możemy wspól­nie pomo­dlić się nad moją duszą.

Rozdział 3

Marion

Kie­ru­jąc się ku sto­łowi, odma­wiam w gło­wie zdro­waśki, aby broń Boże nie wyzna­czono mi miej­sca obok Micka. Sta­ram się zacho­wać pełen pro­fe­sjo­na­lizm, prze­by­wa­jący w pobliżu Sau­ter powo­duje jed­nak, że zaczy­nam tra­cić grunt pod nogami.

Obie­cał mi, że nasza rela­cja zosta­nie zacho­wana tylko dla nas, że nie damy nikomu szansy cho­ciażby zauwa­że­nia cze­go­kol­wiek. Słowa brzmiały pięk­nie, nato­miast w prak­tyce wycho­dzi zupeł­nie ina­czej. Mam wra­że­nie, że każdy już wyczuł pismo nosem i nie­wy­godne pyta­nia są jedy­nie kwe­stią czasu.

– Będę miał dla was wspólny temat – odzywa się po chwili ciszy gospo­darz.

– Dla nas? – pytam nie­pew­nie, wie­dząc, że w komu­ni­ka­cji z obco­kra­jow­cami tra­fiają się małe nie­do­po­wie­dze­nia.

– Tak. Dla cie­bie, Marion, i dla Micka – wyja­śnia.

Zatrzy­muję się. Przy­glą­dam się wni­kli­wie Benoîtowi.

– To zna­czy?

– Mam w pla­nach małe przed­się­wzię­cie i będę potrze­bo­wał waszej dwójki – uzu­peł­nia wesoło i rusza przed sie­bie. Ja nato­miast tkwię nie­zmien­nie w miej­scu.

– To chyba dobrze, co? – szep­cze mi do ucha Mick.

Poja­wia­jący się wraz z nim skó­rzany, ciężki zapach zamszu z suro­wym wykoń­cze­niem jaśminu i zaska­ku­jąco słodką nutą malin ude­rza mi bez ostrze­że­nia pro­sto w noz­drza.

– Nie, to bar­dzo nie­do­brze – odpo­wia­dam, a w gło­wie kręci mi się jak na karu­zeli.

– Będziemy mieć dla sie­bie wię­cej czasu. – Niskie wibra­cje jego szeptu robią mi w umy­śle jesz­cze więk­szy mętlik.

– Pamię­tasz, co ci powie­dzia­łam wtedy? Przed wej­ściem do two­jego domu? – Oglą­dam się na niego, sta­ra­jąc się brzmieć sta­now­czo.

– To zna­czy? – Coraz bar­dziej zbliża usta do mojego ucha.

– Że już ni­gdy nie będziesz moim kon­tra­hen­tem.

– No i nie będę. Będziemy współ­pra­cow­ni­kami.

Wysuwa się przede mnie.

– Nie patrz tak na mnie…

– Tak, czyli jak?

– Mick… – Moje oczy ciskają w niego pio­runy. A przy­naj­mniej taką mam nadzieję.

– Tak, czyli jak? – powta­rza upar­cie.

Prze­su­wam się o krok do przodu.

– Dobrze wiesz jak.

– W takim razie prze­stań posy­łać mi te same spoj­rze­nia, jakimi obda­rzasz mnie w łóżku. – Jego głos staje się twardy.

– Nie posy­łam ci takich spoj­rzeń – szep­czę zbul­wer­so­wana.

– Śnie­żynko…

– Nie będzie mię­dzy nami żad­nej współ­pracy – oświad­czam dobit­nie. – Lepiej, żebyś wybił Benoîtowi ten pomysł z głowy, bez względu na to, czego doty­czy.

Omi­jam go i ruszam przed sie­bie.

Bar­dzo mi przy­kro, ale nie umiem łączyć życia zawo­do­wego z pry­wat­nym. Nie potra­fię, cho­ciaż pew­nie znacz­nie uła­twi­łoby mi to funk­cjo­no­wa­nie. Nie mie­szam biz­nesu z przy­jem­no­ściami, bo to zawsze źle się koń­czy.

– Marion, Marion. Tutaj! – woła mnie Decoux. – Zapra­szam.

Moje modły zostają wysłu­chane, ponie­waż gospo­darz wska­zuje na wolne miej­sce obok sie­bie. Nie muszę się oba­wiać, że posa­dzą przy mnie Sau­tera.

Nie chcia­łam wyjść na obce­sową, naprawdę. Rzecz w tym, że przy Micku bar­dzo łatwo się zapo­mi­nam. Muszę trzy­mać go na dystans i być sta­now­cza, bo w prze­ciw­nym razie doszczęt­nie tracę głowę.

Uro­czy­sta kola­cja z wie­loma toa­stami oraz podzię­ko­wa­niami prze­biega zna­ko­mi­cie. Orga­ni­za­tor tego wyda­rze­nia poznaje mnie z całą masą zna­jo­mych, opo­wia­da­jąc im o swo­ich moto­ry­za­cyj­nych ambi­cjach. Gdy decy­do­wa­łam się na tę współ­pracę kilka mie­sięcy temu, nie przy­pusz­cza­łam, że okaże się ona tak owocna pod wzglę­dem posze­rza­nia kon­tak­tów.

Wszyst­kim roz­mo­wom towa­rzy­szą dźwięki skrzy­piec, w powie­trzu unosi się sma­ko­wite połą­cze­nie zapa­chu potraw z aro­ma­tem kwit­ną­cej dookoła lawendy. Krysz­ta­łowe żyran­dole, zawie­szone kilka metrów nad sto­łem, tań­czą do nie­spiesz­nie dyry­go­wa­nej przez wiatr melo­dii.

Przy­słu­chuję się dys­ku­sji dwojga nowo pozna­nych osób, lecz ze względu na potężne braki w moim fran­cu­skim nie jestem w sta­nie wyła­pać z niej zupeł­nie niczego. Uśmie­cham się sama do sie­bie i chwy­tam nóżkę kie­liszka z szam­pa­nem. Upi­ja­jąc łyk, zer­kam na Benoît, który na prze­mian zagląda w dekolt swo­jej sąsiadki, nie żony, i żywo z nią dys­ku­tuje. To potwier­dza teo­rię Micka, że sza­nowny pan Decoux bawi się w otwarte mał­żeń­stwo i abso­lut­nie się z tym nie kryje.

Prze­no­szę spoj­rze­nie na sie­dzą­cego kilka metrów ode mnie blond praw­nika. Przy­glą­dam się jego sza­remu gar­ni­tu­rowi w kratę księ­cia Walii z wysta­jącą ciem­no­zie­loną poszetką w nie­na­rzu­ca­jące się wzory. Jego twarz ma bar­dzo surowy wyraz. Opusz­czone nisko brwi, zaci­śnięte w wąską linię usta i zacze­sane do tyłu jasne kosmyki nadają mu wygląd chłod­nego gra­cza.

Ana­li­zuję ostre kon­tury jego szczęki, którą widzę z pro­filu. Pro­sty, długi nos, sku­piony wzrok.

Moją uwagę przy­ku­wają wsta­jące od stołu osoby. Odpro­wa­dzam wzro­kiem dwie kobiety w dłu­gich suk­niach, po czym prze­no­szę spoj­rze­nie z powro­tem na Micka. Moje zdzi­wie­nie jest nie­małe, gdy zauwa­żam, że i on patrzy wprost na mnie, ale przy­kle­jona do twa­rzy ofi­cjalna mina nie pozwala mi roz­szy­fro­wać jego emo­cji. Wpa­truje się w me oczy jesz­cze przez kilka sekund, by następ­nie odwró­cić wzrok.

Marsz­czę czoło, macza­jąc usta w wytraw­nym szam­pa­nie. Znowu zer­kam na Micka, ale jest już zajęty roz­mową z jakąś kobietą z upię­tymi w kok wło­sami.

Z jed­nej strony powin­nam być zado­wo­lona, gdyż teraz to fak­tycz­nie wygląda, jak­by­śmy byli obcymi sobie ludźmi. Z dru­giej to abso­lut­nie nie w jego stylu, aby pod­po­rząd­ko­wać się moim proś­bom. Ni­gdy wcze­śniej tego nie robił, niby dla­czego więc miałby zacząć aku­rat w tej chwili?

– Prze­pra­szam, że tak zaga­duję – odzywa się do mnie star­sza pani z per­ło­wym naszyj­ni­kiem.

Uśmie­cham się do niej uprzej­mie.

– Słu­cham?

– Czy ja dobrze zro­zu­mia­łam, że pra­cuje pani w branży moto­ry­za­cyj­nej? – pyta.

Szybko obie­gam wzro­kiem zadbaną kobietę po sześć­dzie­siątce w zie­lo­nej sukni z obszy­tym pió­rami dekol­tem.

– Zga­dza się.

– Oh mon Dieu!5 – woła, zafa­scy­no­wana moją odpo­wie­dzią. – To musi być męczar­nia.

– Nie zaprze­czę, to dość spore wyzwa­nie – śmieję się, odwra­ca­jąc ku niej na krze­śle.

– Cią­gła praca z samymi face­tami? Pew­nie nie ma pani chwili spo­koju.

– To zna­czy? – pytam, czu­jąc na sobie czyjś wzrok.

– Jest pani taka mło­dziutka i taka śliczna. To musi być bar­dzo uciąż­liwe – wyja­śnia, a ja zer­kam prze­lot­nie w bok, jed­no­cze­śnie nabie­ra­jąc powie­trze w płuca.

Mój wzrok napo­tyka Micka, który w tym samym momen­cie odwraca głowę w drugą stronę, przy­ła­pany na gorą­cym uczynku obser­wo­wa­nia mnie.

– Nie daję sobie dmu­chać w kaszę – odpo­wia­dam swo­jej roz­mów­czyni.

– No ale pro­szę mi powie­dzieć, co pani robi, gdy kie­ro­wane są w pani stronę nie­sto­sowne komen­ta­rze? Bo domy­ślam się, że takich nie bra­kuje.

– Cóż, zda­rzają się, nato­miast ja nie pozwa­lam sobie na nie i nie pozo­staję nikomu dłużna – tłu­ma­czę spo­koj­nie, cho­ciaż serce zaczyna mi dziw­nie szybko bić.

– I bar­dzo dobrze! – Star­sza pani pod­nosi głos. – Wszel­kich zwy­roli trzeba trzy­mać krótko.

Wiem, że to dość nie­grzeczne robić to, co robię w trak­cie roz­mowy z nią, ale znowu zer­kam na Micka, bo ponow­nie czuję na sobie jego badaw­cze spoj­rze­nie. Tym razem nie ucieka przed moim wzro­kiem, ale osten­ta­cyj­nie patrzy mi pro­sto w oczy. Biała koszula pod­kre­śla świeżą opa­le­ni­znę jego szyi, którą oplata czarny kra­wat z ozdobną spinką.

Kie­ruję z powro­tem uwagę na swoją sąsiadkę.

– Trzeba. W tym świe­cie rzą­dzą prawa dżun­gli, zawsze więc wygrywa sil­niej­szy – mówię w odpo­wie­dzi na jej spo­strze­że­nie, cho­ciaż pod­świa­do­mie nawią­zuję do męż­czy­zny, który nie­ustan­nie pró­buje mnie sobie pod­po­rząd­ko­wać.

– Podoba mi się takie nasta­wie­nie. – Kobieta wyciąga do mnie dłoń, któ­rej palce zdo­bione są masyw­nymi, dia­men­to­wymi pier­ścion­kami – Char­lotte.

– Marion, bar­dzo mi miło. – Obda­ro­wuję ją cie­płym spoj­rze­niem. Nagle dostrze­gam kątem oka, że przy wyj­ściu na bal­kon poja­wia się jakiś bru­net.

– Ojcze! – woła wesoło, ścią­ga­jąc tym uwagę nie­mal wszyst­kich zebra­nych.

Benoît pod­nosi się z sie­dze­nia tak szybko, jakby zaczęło go ono parzyć.

– Théo! Jesteś! – Pod­rywa się zza stołu, aby zła­pać w obję­cia nowo przy­by­łego gościa. – Synu, przy­je­cha­łeś.

Część ludzi bije brawo. Roz­glą­dam się zdez­o­rien­to­wana po uczest­ni­kach kola­cji, zasta­na­wia­jąc się, czy to aż tak duże wyda­rze­nie, aby wywo­łać taki aplauz.

– Panie i pano­wie, oto mój naj­więk­szy suk­ces życiowy, mój pier­wo­rodny syn, Théodore Ale­xan­dre Decoux. – Benoît przed­sta­wia zebra­nym sto­ją­cego obok niego męż­czy­znę.

Szybki ryso­pis? Bru­net, mię­dzy metrem osiem­dzie­siąt a dzie­więć­dzie­siąt, ogo­lona gładko twarz, szary trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, czarna koszula i błysz­czący, sze­roki kra­wat rów­nież w czar­nym kolo­rze.

Roz­mowy znowu się oży­wiają. Ponow­nie wcho­dzę w dys­ku­sję, tym razem z sza­ty­nem z wywi­nię­tymi wąsami, który chwi­lowo zajął zwol­nione przez gospo­da­rza krze­sło.

– Wino, to mój konik – mówi powoli z twar­dym, fran­cu­skim akcen­tem. – Wino to życie, sens.

– Och, kimże bym była, pod­wa­ża­jąc tę opi­nię – śmieję się do niego, się­ga­jąc po kie­li­szek z resztką trunku.

Krótko ścięty męż­czy­zna poka­zuje na trzy­mane przeze mnie naczy­nie.

– To moje dzieło.

– Pan jest pro­du­cen­tem?

– Tak. Moja win­nica, Szam­pa­nia. Benoît i ja.

– Wow, jestem pod wra­że­niem. – Kiwam z apro­batą głową. – To świetny alko­hol.

Facet pod­nosi jeden z kąci­ków ust, zwi­ja­jąc przy tym prawą stronę wąsów w rulo­nik.

Nachyla się ku mnie.

– Mogę ci poka­zać. To piękne miej­sce.

– Win­nica? – dopy­tuję ostroż­nie. Jak już mówi­łam, kiedy pierw­szym języ­kiem roz­mówcy jest fran­cu­ski, jego wymowa czę­sto bywa dość myląca.

– Mój dom. Tak. – Oży­wia się. – La vie est belle et moi je peux te la mon­trer6.

Posy­łam mu nie­pewny uśmiech. Nie mam zie­lo­nego poję­cia, co mi wła­śnie zapro­po­no­wał.

– Yyy… – jąkam się, suge­ru­jąc, że nie zro­zu­mia­łam.

– La vie est belle et moi je peux te la mon­trer – powta­rza, jakby miało to cokol­wiek zmie­nić.

– Louis, daj może kobie­cie prze­strzeń na oddech, co? – Théodore wraz z Benoît wyra­stają nagle przy nas.

– Fiston, est-ce que tu vois cette femme?7

– Je la vois, oui8.

Nie wiem, co syn gospo­da­rza mówi, ale cho­ciaż jego głos brzmi poważ­nie, zacho­wuje cał­ko­wity spo­kój.

– Na cie­bie już pora, Louis. – Pokle­puje sza­tyna po ramie­niu. – Raz, raz.

– Théo, mais…9

– Aller!10 – prze­rywa mu Théodore bez zawa­ha­nia. – Aller. Aller.

Sie­dzę, tak, sie­dzę na krze­śle, cho­ciaż od wewnątrz topię się pod wra­że­niem tego, co się wła­śnie wyda­rzyło. Potrze­buję wia­traka, naj­le­piej takiego wyso­kiego na kilka metrów.

– Prze­pra­szam ser­decz­nie za zna­jo­mego. – Théodore odwraca się do mnie i nie­spo­dzie­wa­nie uśmie­cha. – To się wię­cej nie powtó­rzy.

Wyciąga otwartą rękę, zapra­sza­jąc w ten spo­sób moją. Jak już mówi­łam, sie­dzę, ale jestem total­nie roz­ko­ja­rzona. Ta bez­wa­run­kowa suro­wość, pozba­wiona jakiej­kol­wiek agre­sji, zmio­tła mnie po pro­stu z nóg. Dawno nie widzia­łam takiej peł­nej wdzięku sta­now­czo­ści.

– Nic nie szko­dzi. Jestem zapra­wiona w boju – odpo­wia­dam, sta­ra­jąc się brzmieć spo­koj­nie, i podaję mu dłoń.

– Théodore Ale­xan­dre Decoux – przed­sta­wia się, po czym nie­spiesz­nie zbliża swe usta do mej skóry, rów­no­cze­śnie spo­glą­da­jąc mi pro­sto w oczy.

Jego zie­lone tęczówki odbi­jają znaj­du­jące się za mną świa­tło. Per­fek­cyj­nie ogo­lony zarost odsła­nia dwu­cen­ty­me­trową bli­znę na jego lewym policzku.

– Marion Par­nell – udaje mi się wydu­kać, bo nie mam bla­dego poję­cia, co ktoś roz­py­lił w powie­trzu albo dosy­pał mi do drinka. Czy rzu­cono na mnie jakiś czar?

– Marion Par­nell? Ta Marion Par­nell?

– Raczej ta – śmieję się i opusz­czam nieco głowę.

– Ta Marion Par­nell, która ma mi pomóc uwić gniazdko?

Wła­śnie w tym momen­cie spa­dam z konia, na któ­rego posa­dził mnie ten oto dżen­tel­men.

– Słu­cham?

Pło­szę się.

– Théo, jesz­cze nie roz­ma­wia­łem z nimi o tym – włą­cza się w dys­ku­sję Benoît.

– Z nimi? – Bru­net odwraca się do ojca.

– No, do wszyst­kich pozwo­leń potrze­bu­jemy też praw­nika.

– I musi to być aku­rat Sau­ter?

Wyczu­wam w powie­trzu jakiś dra­mat.

– Tak, bo nikt nie zrobi tego lepiej od niego.

– Nie zrobi czego? – odzy­wam się i ja.

Skoro mamy współ­pra­co­wać nad jakimś pro­jek­tem, to wszystko, co doty­czy jego, doty­czy rów­nież mnie.

– Za moment to omó­wimy. Teraz wybacz­cie mi na chwilę. – Benoît kła­nia się nam w pośpie­chu i pra­wie bie­gnie ku cze­ka­ją­cym na niego kobie­tom.

– No to ten… – Théodore prze­ciera ręką czoło, bio­rąc głę­boki wdech. – Mój ojciec wła­śnie wysta­wił mnie na pożar­cie lwu.

– Lwu? – śmieję się szcze­rze roz­ba­wiona. – Och, bez obaw. Już jadłam kola­cję.

– Czyli jestem ura­to­wany? – Posyła mi zawa­diacki uśmie­szek, a we mnie ude­rza z mocą kil­ku­set dżuli, że wła­śnie per­fek­cyj­nie obró­cił „nie­wy­godne zaj­ście” w żart.

Okej, muszę przy­znać, jestem pod wra­że­niem.

– Na ten moment? Tak.

Uśmie­cham się do niego nieco spło­szona, gdyż roz­ta­czana przez niego aura pew­no­ści sie­bie wręcz mnie do tego zmu­sza. Nie tylko roz­daje pod­czas tej gry karty, ale także jest w hie­rar­chii znacz­nie, znacz­nie wyżej ode mnie.

– Théodore, bar­dzo…

– Przy­ja­ciele mówią na mnie Théo – prze­rywa mi nie­zwłocz­nie.

– Théo – popra­wiam się, posy­ła­jąc mu przy tym cie­płe spoj­rze­nie – bar­dzo miło mi cię poznać.

– Mnie rów­nież nie­sły­cha­nie miło cię poznać, Marion – odpo­wiada, po czym pusz­cza do mnie oczko.

WEZWIJ­CIE POGO­TO­WIE!

Facet robi na mnie takie wra­że­nie, że prze­staję rozu­mieć, co się dzieje. O co tu cho­dzi?

Jestem nim szcze­rze ocza­ro­wana. Wie, jak się ode­zwać, wie, jak zażar­to­wać, wie, jak posta­wić na swoim, wie, jak poka­zać się z dobrej strony. Bez cham­stwa, bez pry­mi­tyw­no­ści, bez nachal­no­ści. To naprawdę impo­nu­jące, zwłasz­cza w dzi­siej­szych cza­sach.

– Théodore Decoux – sły­szę dosko­nale znany mi głos.

Oboje odwra­camy się w kie­runku zbli­ża­ją­cego się ku nam blon­dyna.

– Mick Sau­ter… – Théo uśmie­cha się sze­roko, ale na bar­dzo krótko.

Cały tlen z wie­lo­hek­ta­ro­wego pola lawendy, które nas ota­cza, zostaje wyssany w sekundę. Samo ich spoj­rze­nie wpro­wa­dza takie napię­cie, że zaczy­nają mru­gać żyran­dole. Nie trzeba być żad­nym spe­cja­li­stą, by wie­dzieć, że coś wyda­rzyło się kie­dyś mię­dzy nimi i do dzi­siaj nie zostało pozo­sta­wione w prze­szło­ści.

Nie mam nic prze­ciwko męskim poje­dyn­kom spraw­dza­nia, kto ma od kogo więk­sze ego oraz… więk­szego, tak długo, jak nie znaj­duję się pomię­dzy nimi.

Rozdział 4

Marion

– Byłaś może w naszej przy­do­mo­wej per­fu­me­rii? – pyta Théo, nakła­da­jąc na łyżeczkę por­cję cytry­no­wej tarty.

– Nie. Ani w przy­do­mo­wej, ani w żad­nej innej – odpo­wia­dam wesoło, wpa­tru­jąc się w błysz­czący wierzch sto­ją­cego przede mną cia­sta.

– Nie? Jak to?

– Nie po to tu w sumie jestem – zauwa­żam.

Męż­czy­zna przy­gląda mi się z zasko­czoną miną.

– Naprawdę nikt cię tam nie zapro­wa­dził? – dopy­tuje z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie – mówię, krę­cąc na boki głową.

– To nie­do­pusz­czalne. – Emo­cjo­nuje się w cha­rak­te­ry­styczny dla oby­wa­teli tego kraju spo­sób, wyda­jąc z sie­bie sporo róż­nych dźwię­ków. Śmieję się pod nosem. – Z przy­jem­no­ścią ci ją pokażę, jeśli tylko jesteś zain­te­re­so­wana.

Przy­słu­chuję się każ­demu słowu, które wypo­wiada, ale pomię­dzy żad­nym z nich nie wyła­puję naj­mniej­szego zacią­gnię­cia. Bru­net mówi po angiel­sku z prze­pięk­nym, bry­tyj­skim akcen­tem, bez żad­nych fran­cu­skich nale­cia­ło­ści, cho­ciaż reak­cje ma typowo tutej­sze.

– Bar­dzo chęt­nie.

Poło­żona na języku tarta uwal­nia swój cytry­nowy, kwa­śny, a jed­no­cze­śnie słodki smak.

– O jejku, jaka cudowna – szep­czę, zasła­nia­jąc dło­nią usta. – O mój Boże.

– Według prze­pisu naszej pierw­szej gospo­dyni, Isa­belli Leg­gio.

– Mie­li­ście wło­ską gospo­się?

– Tak. Pocho­dziła z Sycy­lii.

Uśmie­cha się do mnie w bar­dzo cha­rak­te­ry­styczny spo­sób. Uprzejmy, abso­lut­nie nie zbe­reźny, nie­mniej ledwo zauwa­żal­nie pod­szyty sta­ran­nie scho­waną sen­su­al­no­ścią.

– Czy to zna­czy, że mówisz po wło­sku?

– Si, in alcune occa­sioni11.

– Jakie jesz­cze znasz języki? – oży­wiam się.

– A, jakieś tam by się może zna­la­zły.

Czy on jest skromny?

– No powiedz.

– Muszę? – dro­czy się ze mną.

Patrzy mi pro­sto w oczy. Nie urywa kon­taktu, nie­prze­rwal­nie sto­jąc przy swoim. Poważne spoj­rze­nie zmięk­czają jed­nak nie­ustan­nie uśmiech­nięte wargi.

– Musisz.

Théo bie­rze głę­boki wdech, zerka na mnie zado­wo­lony, pro­stuje się na krze­śle.

– No dalej – pospie­szam go.

– No to jest fran­cu­ski, logiczne. Jest angiel­ski i wło­ski, coś tam hisz­pań­skiego, odro­binę por­tu­gal­skiego. No i taki pod­sta­wowy, komu­ni­ka­tywny rosyj­ski.

No i to jest impo­nu­jące.

– A ja mówię po ame­ry­kań­sku i po angiel­sku. Do wyboru, do koloru – komen­tuję mimo­cho­dem, nie zasta­na­wia­jąc się zbyt­nio nad tym i przede wszyst­kim, czu­jąc się bar­dzo swo­bod­nie.

– Nie wie­rzę w to, co powie­dzia­łaś – par­ska Théo pod nosem. – Nie powie­dzia­łaś tego, prawda? – pyta i zaczyna się coraz gło­śniej śmiać. – Bła­gam…

– Boli, że nie masz w tym swoim dłu­gim spi­sie ame­ry­kań­skiego, nie? – kon­ty­nu­uję z prze­korą. – Sam angiel­ski? Na wię­cej cię nie stać?

Bru­net pró­buje okieł­znać ogar­nia­jące go roz­ba­wie­nie, krę­cąc w nie­do­wie­rza­niu na boki głową. Sama także się śmieję, bo dość zabaw­nie mi to w sumie wyszło.

– O, Chry­ste. Jakie ty masz tek­sty.

Na ramie­niu mojego roz­mówcy ląduje ręka jego ojca.

– Jeste­ście, super. Mick? Pozwól. – Patrzy na nas zasko­czony, sły­sząc nasze chi­choty. – A wam, co się stało?

– Marion wła­śnie opo­wie­działa mi żart ostat­niej dekady.

– No, to dalej.

– Co?

– Opo­wiedz go teraz mi – zachęca go Benoît.

– Nie zro­zu­miesz – odpo­wiada Théo, pod­no­sząc z kolan roz­ło­żoną wcze­śniej ser­wetkę.

Deli­kat­nie siwie­jący męż­czy­zna zsuwa niżej oku­lary.

– Wcale nie jestem taki stary, jak się wam wydaje. To, co trzeba, jesz­cze mam. – Poru­sza suge­styw­nie brwiami.

Bru­net wywraca oczami bez naj­mniej­szego oporu.

– Wiemy, wiemy. Wszy­scy wie­dzą.

Do naszej żar­tu­ją­cej trójki pod­cho­dzi zapa­ko­wany w nie­ziem­sko podo­ba­jący mi się gar­ni­tur Mick. Jego krok nie jest spieszny, wręcz prze­ciw­nie. Kro­czy powoli z wysoko unie­sioną głową, patrząc w bli­żej nie­okre­ślony punkt. Jego postawa mówi tylko jedno.

– Tak?

Przy­się­gam na wszystko, co dla mnie święte, że w momen­cie, kiedy zatrzy­muje się przy nas, odczu­wam auten­tyczny powiew chłodu. Przy­się­gam. Zimny szmer prze­biega po mojej skó­rze, zosta­wia­jąc na niej szczy­pa­nie. Prze­ni­ka­jące szczy­pa­nie, które tak uwiel­biam.

Pod­no­szę na niego spoj­rze­nie, ale on sku­pia całą swoją uwagę na klien­cie.

– Mam z wami do omó­wie­nia bar­dzo ważną kwe­stię, o któ­rej wspo­mi­na­łem wcze­śniej – mówi gospo­darz przy­ję­cia wyraź­nie czymś zaafe­ro­wany. – Tylko że wła­śnie wysko­czyła mi pilna sprawa i nie dam rady dłu­żej zostać, a jutro cie­bie, Théo, nie będzie na rej­sie, w trak­cie któ­rego mogli­by­śmy spo­koj­nie poroz­ma­wiać.

– Będę. Prze­sunę kilka obo­wiąz­ków na póź­niej – reaguje nie­zwłocz­nie bru­net.

– Cze­kaj, co? – Ojciec jest wyraź­nie zszo­ko­wany odpo­wie­dzią swego syna.

– Będę. Popłynę – potwier­dza raz jesz­cze Théodore.

– Ale mówi­łeś, że musisz wra­cać na spotk…

– Powie­dzia­łem, że będę, to będę.

– To świet­nie. – Benoît zaciera ręce. – Fan­ta­stycz­nie! W takim razie poga­damy jutro.

Zer­kam to na Théo, to na Micka, ale nic nie rozu­miem. O jaki rejs cho­dzi? Czy jest coś, w czym mam wziąć udział, a o czym nie wiem?

– Lecę. Trzy­maj­cie się.

Gospo­darz pokle­puje po ramie­niu swo­jego potomka z bar­dzo zado­wo­lo­nym wyra­zem twa­rzy. Odcho­dząc, unosi rękę, po czym szyb­kim kro­kiem opusz­cza nasze towa­rzy­stwo.

– Jaki rejs? – rzu­cam pyta­nie w próż­nię, licząc, że któ­ryś z nich podej­mie temat.

– Mój ojciec wymy­ślił sobie jutro rejs, na który zapro­sił wszyst­kich swo­ich eme­ry­to­wa­nych wspól­ni­ków, inwe­sto­rów i teraz nas także.

– A po co my tam?

– Bo nie udało się mu prze­pro­wa­dzić z nami dzi­siaj roz­mowy.

– Jasne, ale ja jutro o osiem­na­stej mam samo­lot powrotny – zauwa­żam. – Wola­ła­bym go nie prze­kła­dać, zaraz po powro­cie czeka mnie wystawa na tar­gach moto­ry­za­cyj­nych.

– Jeśli nie wyro­bimy się do tego czasu, to udo­stęp­nię ci mój odrzu­to­wiec.

Cze­kam, aż się zaśmieje. Théo jed­nak nie wygląda, jakby żar­to­wał.

– Co?

– Muszę zostać tu na dłu­żej, ty więc w tym cza­sie z niego sko­rzy­stasz.

– Och, nie ma takiej potrzeby.

– Mój samo­lot czeka przy­go­to­wany do odlotu w każ­dej chwili – włą­cza się w końcu w roz­mowę Mick.

Wyko­rzy­stuję to jako szansę zwró­ce­nia na sie­bie jego uwagi. Zaczy­nam się dosłow­nie gapić wprost na niego. Dość szybko uzmy­sła­wia sobie ten fakt i prze­nosi na mnie swoje spoj­rze­nie. Jego wzrok pozba­wiony jest jakich­kol­wiek emo­cji. Zupeł­nie jak­bym spoj­rzała w głąb lodo­wej jaskini na pół­nocy Sybe­rii. Prze­cho­dzi mnie zimny dreszcz.

– Mam nadzieję, że jed­nak zdą­żymy do osiem­na­stej.

Wstaję od stołu, pod­no­szę z krze­sła nie­wielką koper­tówkę z bursz­tynu w kształ­cie kuli.

– To co? Za godzinę przed głów­nym wej­ściem? – pyta Théo.

– Pój­dziemy do per­fu­me­rii?

– Pój­dziemy. Ale naj­pierw muszę zająć się jedną rze­czą – dodaje.

Uśmie­cham się do niego i potrzą­sam głową na zgodę.

– Jasne. Super. Za godzinę.

– Suge­ro­wał­bym zmie­nić buty – dorzuca, kiedy odcho­dzę od zasta­wio­nego, dłu­giego stołu.

Oglą­dam się przez ramię i w pierw­szej chwili kon­cen­truję się na Micku. Na jego twa­rzy w końcu poja­wił się jakiś wyraz. Pro­blem w tym, że nie jest to nic dobrego. Obli­cze Sau­tera jest pełne gniewu. Prze­cho­dzą mnie kolejne ciarki.

Prze­no­szę czym prę­dzej spoj­rze­nie na sto­ją­cego tuż obok niego Théo, który wło­żył obie ręce do kie­szeni, odsła­nia­jąc w ten spo­sób srebrny łań­cu­szek przy­pięty do kami­zelki.

– Zała­twione! – odkrzy­kuję i przy­spie­szam kroku, chcąc się stąd jak naj­szyb­ciej ewa­ku­ować.

Wola­ła­bym, aby ta tyka­jąca bomba o blond wło­sach nie wybu­chła w mojej obec­no­ści. Za moment pew­nie ochło­nie, a ja nie stracę życia. Przy­naj­mniej na razie…

Rozdział 5

Mick

Cho­wam pię­ści w kie­sze­nie gar­ni­tu­ro­wych spodni, bojąc się, że zaraz coś lub kogoś roz­kur­wię. Sza­leją we mnie same złe emo­cje, pod­bu­do­wane świa­do­mo­ścią miej­sca, w jakim się zna­la­złem.

Wiem, że mie­li­śmy trzy­mać naszą rela­cję ze Śnie­żynką w tajem­nicy przed świa­tem, ale nie popusz­czę mu. Niczego mi nie udo­wodni, dopóki nie zła­pie mnie za rękę, a ja prę­dzej dam się oskó­ro­wać na żywca, niż do tego dopusz­czę.

– Trzy­maj się od niej z daleka – roz­ka­zuję, nie zwle­ka­jąc ani chwili.

Nie cac­kam się z nim, bo dosko­nale wiem, z kim mam do czy­nie­nia. Znamy się od dzie­ciaka, kiedy to nasi ojco­wie sadzali nas za kół­kiem gokar­tów i wypusz­czali na tor. Mimo że nasze drogi się roze­szły, sły­sza­łem od mojego dziadka raz na jakiś czas opo­wie­ści o nim, a on sły­szał raz na jakiś czas opo­wie­ści o mnie od swo­jego. Nasze rodziny znają się od zara­nia dzie­jów. Cza­sami docho­dzą do mnie roz­ma­ite infor­ma­cje na jego temat, tego, co robi i gdzie się poja­wia. Gdy ukoń­czył Lon­dyń­ską Szkołę Biz­nesu, wszy­scy zakła­dali, że dokona prze­wrotu i odbie­rze szybko ojcu sto­łek. Znał się na rze­czy i wpa­dał na genialne pomy­sły, które przy­no­siły olbrzy­mie zyski. Nie­małe było więc zasko­cze­nie, gdy wyje­chał z Paryża zwie­dzać świat. Wycie­czek się mu zachciało. Teraz, kiedy Benoît prze­szedł na eme­ry­turę, zajął w końcu miej­sce, które tatuś grzał mu przez dłu­gie lata.

Ten cwa­niak nie ma w sobie za grosz pokory, przy­zwo­ito­ści ani zwy­czaj­nej ludz­kiej god­no­ści. Ludzie aro­ganccy i bez­czelni w naj­mniej­szym stop­niu mi nie prze­szka­dzają, a jed­nak jest i on. Dupek, który działa mi na nerwy, odkąd pamię­tam. Rosz­cze­niowy i roz­piesz­czony bachor, który pchał się do lig wyści­go­wych prze­kra­cza­ją­cych jego umie­jęt­no­ści, stał się rosz­cze­nio­wym i roz­piesz­czonym face­tem, który fał­szywą skrom­no­ścią dosłow­nie wku­pił się w łaski zna­czą­cych ludzi z roz­ma­itych elit.

Gno­jek pusz­cza moją wypo­wiedź mimo uszu i nie­prze­rwal­nie gapi się na odcho­dzącą syl­wetkę Marion.

Trzy­maj­cie mnie, i to naj­le­piej za cztery litery.

– Co? Już ją sobie zakle­pa­łeś? – rzuca osten­ta­cyj­nie, nawet na mnie nie patrząc.

– A co cię to obcho­dzi? Zapy­tać możesz, ale wie­dzieć nie musisz.

– Wła­śnie bar­dzo mnie to obcho­dzi, bo ja nie będę tole­ro­wał żad­nych rela­cji pomię­dzy moimi pra­cow­ni­kami – war­czy przez zęby.

Robię krok i staję naprze­ciw niego. Nasze oczy wymie­rzone są w stronę prze­ciw­nika jak lufa strzelby jakie­goś wariata, na dokład­nie tej samej wyso­ko­ści.

– Widzisz, Théodore, ja pra­cuję dla two­jego ojca, nie dla jego firmy. Możesz cmok­nąć mnie w dupę i wsa­dzić sobie tę swoją tole­ran­cję.

– I to wła­śnie ten sam, mój ojciec, zleca ci zada­nie, które pod­po­rząd­ko­wuje cię mnie.

Patrzę mu pro­sto w oczy, sygna­li­zu­jąc, że nie mam zamiaru odpu­ścić.

– Ja nie jestem łowcą głów na tele­fon, tylko praw­ni­kiem. Jeżeli coś mi nie odpo­wiada, to nie podej­muję się zada­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. (fr.) – Mick, tu jesteś! [wróć]

2. (fr.) – Witaj. Dzię­kuję ci za przy­jazd. [wróć]

3. (fr.) – Benoît, cała przy­jem­ność po mojej stro­nie. [wróć]

4. (fr.) – Dobry wie­czór, panie Benoît. [wróć]

5. (fr.) – O mój Boże! [wróć]

6. (fr.) – Życie jest piękne, a ja mogę ci je poka­zać. [wróć]

7. (fr.) – Synu, czy ty widzisz tę kobietę? [wróć]

8. (fr.) – Widzę ją, tak. [wróć]

9. (fr.) – Théo, ale… [wróć]

10. (fr). – No już. Dawaj, dawaj. [wróć]

11. (wł.) – Tak, przy nie­któ­rych oka­zjach. [wróć]