Kontrahent 2 - Magdalena Pasternak - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Kontrahent 2 ebook i audiobook

Pasternak Magdalena

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

85 osób interesuje się tą książką

Opis

Niespodziewany romans z wnukiem legendy wyścigowej, Mickiem Sauterem, zaczyna coraz bardziej komplikować motoryzacyjną karierę Marion Parnell.

Marion zachęcona przez pewnego wpływowego francuskiego biznesmena, by postawić wszystko na jedną kartę, rusza w pogoń za spełnieniem marzeń i… efekty tej decyzji przerastają jej najśmielsze oczekiwania.

Czy ambicja zawodowa Parnell przeważy nad kłopotliwie narastającymi uczuciami?

A może okaże się, że oferowana pokusa nie jest silniejsza od zdrowego rozsądku o niebieskich oczach muśniętych szronem?

Jedno jest pewne – ta wojna wymaga wielu poświęceń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 27 min

Oceny
4,5 (8 ocen)
6
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bozena_1952

Nie oderwiesz się od lektury

❤️
00

Popularność




Rozdział 1

Marion

Jak to jest żyć w świe­cie, w któ­rym ambi­cja i namięt­ność spla­tają się ze sobą w skom­pli­ko­wa­nej rela­cji? Jak to jest doświad­czyć wybu­cho­wej mie­szanki prze­ciw­staw­nych uczuć, kiedy serce mówi zupeł­nie co innego niż rozum? Jak to moż­liwe, aby jedna przy­pad­kowo spo­tkana osoba zapo­cząt­ko­wała taki hura­gan wśród upo­rząd­ko­wa­nych przez lata war­to­ści?

Sta­nę­li­śmy naprze­ciwko sie­bie niczym dwa żywioły, gotowi do roz­pę­ta­nia pie­kła na ziemi w walce o swoje inte­resy. Wszystko, co działo się wokół nas, było istną burzą – roz­sza­lała się ona nad naszymi gło­wami w pewien prze­piękny, sło­neczny dzień, roz­ry­wa­jąc niebo i poru­sza­jąc zie­mię. Labi­rynt emo­cji, w któ­rym wylą­do­wa­li­śmy, wyda­wał się pozba­wiony wyj­ścia, a poja­wia­jące się zni­kąd kolejne ścieżki odkry­wały przed nami coraz to więk­sze tajem­nice. To, co oka­zało się moją nową codzien­no­ścią, prze­kra­czało gra­nice wyobraźni, i nie przy­go­to­wało mnie na to w życiu abso­lut­nie nic.

Wycho­dzę przez otwarte drzwi bal­ko­nowe na olbrzymi taras bez zada­sze­nia, trzy­ma­jąc w ręce kubek świeżo zapa­rzo­nej kawy. Kiedy prze­kra­czam kamienny próg – cha­rak­te­ry­styczny dla wszyst­kich fran­cu­skich posia­dło­ści w tym regio­nie – wiatr roz­wiewa moje roz­pusz­czone włosy. Zrzu­cam z ramion puszy­sty mate­riał szla­froka, wysta­wia­jąc skórę na dzia­ła­nie pro­mieni sło­necz­nych.

Opie­ram łok­cie o kamienną balu­stradę, za którą roz­ciąga się malow­ni­czy widok na wie­lo­hek­ta­rowe pole z kwit­nącą lawendą. Posa­dzone w ide­al­nie pro­stych liniach krzewy sta­no­wią radość dla oczu, a lata­jące mię­dzy nimi psz­czoły wyko­nują bzy­czącą melo­dię pięk­niej­szą od nie­jed­nej sym­fo­nii. Kolo­rowe kwiaty posa­dzone pod bal­ko­nem nie­sa­mo­wi­cie kon­tra­stują z lekko wyschniętą trawą. Przez całe moje ciało prze­cho­dzi fala cie­pła. Cie­pła i szczę­ścia.

Oglą­dam się w stronę, z któ­rej dobie­gają obco brzmiące dźwięki. Przy­go­to­wy­wany do wie­czor­nej kola­cji dla kil­ku­dzie­się­ciu osób stół zdobi zachod­nią część posia­dło­ści. Wiszące nad nim krysz­ta­łowe żyran­dole nadają cało­ści impo­nu­jąco ele­gancki cha­rak­ter. Widzę, jak pomię­dzy krze­słami krząta się kilka osób z obsługi.

Cała moja uwaga prze­kie­ro­wuje się w jed­nej sekun­dzie na odgłos kro­ków, z każdą chwilą coraz bar­dziej się do mnie zbli­ża­ją­cych.

– Śnie­żynko? – roz­cho­dzi się za moimi ple­cami głos, któ­rego brzmie­nie swo­imi głę­bo­kimi wibra­cjami poru­sza każdą komórkę mojego ciała.

Uśmie­cham się do por­ce­la­no­wej fili­żanki, jakby pra­wiła mi kom­ple­menty. Potrze­buję więk­szej dawki tlenu, zanim decy­duję się spoj­rzeć w oczy, któ­rych chłód roz­pala we mnie istny pożar.

– Muszę się zbie­rać, nie mogę się spóź­nić – odpo­wia­dam, oglą­da­jąc się na męż­czy­znę, który góruje nade mną w wymowny spo­sób.

– Jeste­śmy na połu­dniu Fran­cji. Tutaj spóź­niają się wszy­scy.

Każdy wyraz wypo­wiada z takim spo­ko­jem i lek­ko­ścią, jakby miał się zaraz unieść nad posadzką. Moje roz­sza­lałe hor­mony chłoną jego widok i słowa niczym sucha od dekad gąbka.

– Ja muszę być punk­tu­al­nie.

– Nie musisz. Wcale nie musisz.

– Muszę. Nie­stety muszę.

– Mogę napi­sać ci uspra­wie­dli­wie­nie.

– Uspra­wie­dli­wie­nie? – pry­cham pod nosem. – Takie, jakie tatuś wypi­sy­wał mi w pod­sta­wówce?

– Abso­lut­nie nie takie, jakie tatuś wypi­sy­wał ci w pod­sta­wówce.

Zapada cisza. Nie jest jed­nak nie­wy­godna czy pesząca, oj nie. Panu­jące mil­cze­nie staje się wręcz budu­jące.

– Obie­cu­jesz? – pytam bez­czel­nie, choć zacho­wuję spo­kój. Albo przy­naj­mniej pozorny spo­kój.

– Ja niczego nie obie­cuję – mówi i sta­wia ostatni krok ku mnie, tak że mię­dzy naszymi cia­łami nik­nie jaka­kol­wiek prze­strzeń. – Jedno mogę ci nato­miast zagwa­ran­to­wać…

– Mick… – Prze­krzy­wiam głowę na bok, by posłać mu ule­głe, nie­winne spoj­rze­nie.

Blon­dyn z deli­kat­nym, kil­ku­dnio­wym zaro­stem pach­nie jak nad­cią­ga­jące potę­pie­nie i abso­lut­nie nie przej­muje się fak­tem, że tym, co robi, wysyła mnie wprost do pie­kła.

– Powiedz moje imię w taki spo­sób jesz­cze raz, a w ogóle nie dotrzesz na żadną kola­cję.

Z jego posze­rzo­nych źre­nic bucha kil­ku­set­stop­niowe gorąco, porów­ny­walne z połu­dnio­wym upa­łem w kali­for­nij­skiej Doli­nie Śmierci.

Serce zatrzy­muje mi się bez ostrze­że­nia, jakby wpa­dło w zadyszkę. Tem­pe­ra­tura krwi gwał­tow­nie wzra­sta. Mam wra­że­nie, jakby ktoś bez pyta­nia włą­czył w niej ogrze­wa­nie.

– Do widze­nia, panie Sau­ter – odpo­wia­dam łamią­cym się gło­sem, męcząc się przy tym jak osioł wdra­pu­jący się w upale pod górkę.

Robię krok w bok i już pra­wie go mijam, gdy on nie­spo­dzie­wa­nie wyprze­dza mnie i bez ostrze­że­nia składa na mych ustach swe wargi. Wil­gotne, cie­płe wargi, na punk­cie któ­rych zdą­ży­łam już dostać obse­sji.

Wydaję z sie­bie przy­tłu­miony jęk, będący odpo­wied­ni­kiem wyła­do­wa­nia elek­trycz­nego w trak­cie burzy. Iskrzące w zakoń­cze­niach ner­wo­wych dozna­nie pró­buje prze­jąć kon­trolę nad moim umy­słem. Całuje mnie nie­sa­mo­wi­cie namięt­nie, nie­spiesz­nie, a jed­no­cze­śnie z cudow­nym zapa­łem. Jest jak demon, który nawie­dza moje ciało.

– Znaj­du­jemy się na widoku – mru­czę nie­chęt­nie.

Sau­ter nic sobie z tego nie robi. Mało tego, jakby za karę moc­niej przy­gryza jedną z mych warg.

– Jeste­śmy na widoku – powta­rzam z wysił­kiem.

– Nie dbam o to – komen­tuje surowo.

– Mick.

Natych­mia­stowo prze­ry­wam naszą bli­skość.

– No co? – dziwi się mojej posta­wie.

Karcę go wzro­kiem.

– Nie tak się uma­wia­li­śmy.

– Tu każdy puka się z każ­dym. Żona wła­ści­ciela sypia z kie­row­ni­kiem ochrony, a nasz klient dyma każdą napo­tkaną osobę. I face­tów, i kobiety. To Fran­cja. Tutaj to nor­malka.

– To niczego nie zmie­nia – odpo­wia­dam sta­now­czo, cho­ciaż w gło­wie na­dal szumi mi od pod­nie­sio­nego ciśnie­nia.

– My też możemy odro­binę nagiąć zasady – nie ustę­puje.

– Nie, nie możemy.

– Nikt nas nie zoba­czy – szep­cze, powtór­nie zbli­ża­jąc się do mnie na nie­bez­pieczną odle­głość.

– To bez zna­cze­nia.

Mick świ­druje mnie tak roz­pust­nym spoj­rze­niem, że nie ist­nieją na nie żadne sku­teczne egzor­cy­zmy. Wir uczuć, jakie nam towa­rzy­szą, ma nisz­czy­ciel­ską moc i oboje dosko­nale zda­jemy sobie z tego sprawę.

– Nie masz poję­cia, jak podoba mi się ten twój pro­fe­sjo­na­lizm – oznaj­mia pół­gło­sem.

– Jeśli będziesz grzeczny pod­czas kola­cji, może dam ci się póź­niej wyka­zać.

– Jeśli będę grzeczny? – Unosi suge­styw­nie jedną z brwi. – Dzie­cinko, ty się chyba zapo­mi­nasz…

– Och, niech mi pan wyba­czy, panie eme­ry­cie. Nie chcia­łam pana ura­zić.

Jestem o krok od wywró­ce­nia oczami. Bez­czel­nie i zuchwale.

– Robisz to per­fid­nie.

– Ale co?

– To. – Omiata mnie wzro­kiem od stóp do głów. – Te słowa, te spoj­rze­nia. Pro­wo­ku­jesz mnie, bo masz pozorne poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Cie­kawe, czy tak samo będziesz mówić, gdy wró­cimy tu za kilka godzin…

– To zależy.

Gram cwa­niaka, oj gram, bo w środku cała się trzęsę.

– Tak? A od czego i od kogo?

– Od cie­bie.

Pro­wo­kuję go z takim wyra­cho­wa­niem, że prze­kra­cza to ludz­kie poję­cie. Szkoda, wielka szkoda, że zaka­zany owoc sma­kuje naj­le­piej ze wszyst­kich ist­nie­ją­cych na świe­cie owo­ców.

– Śnie­żynko…

– Zoba­czymy, jak się zacho­wasz, mając świa­do­mość, że będę bez maj­tek – infor­muję go wyzy­wa­jąco, otu­la­jąc wydy­cha­nym powie­trzem jego ucho, by jesz­cze bar­dziej zajść mu tym za skórę.

– Nawet mi się nie waż.

– Bo?

Chry­ste, jak ja to kocham.

– Bo chyba nie wypada przy­cho­dzić na spo­tka­nie z klien­tem bez maj­tek, co?

– Będziesz zazdro­sny?

– Marion. – Jego głos nabiera sta­now­czo­ści.

Kolejny argu­ment, który mam już przy­go­to­wany na końcu języka, znika. Mick rzadko zwraca się do mnie po imie­niu, a jeśli już, to za każ­dym razem robi to na mnie takie samo wra­że­nie. Wiem wtedy rów­nież, że to skie­ro­wane w moją stronę ostrze­że­nie.

– Prze­cież tego nie zro­bię. – Sapię teatral­nie. – Wiem, że twoje stare serce mogłoby tego nie wytrzy­mać – dorzu­cam wesoło.

Męż­czy­zna patrzy wprost na mnie, a wyraz jego twa­rzy nie zdra­dza niczego. Ma cał­ko­wi­cie poke­rową minę.

Uśmie­cham się nie­pew­nie, nie wie­dząc czego ocze­ki­wać.

– Co?

Bie­rze w palce kosmyk moich wło­sów, spraw­dza­jąc kciu­kiem ich tek­sturę. Prze­nosi na nie wzrok i przy­pa­truje się im wni­kli­wie. Dopiero po chwili pod­nosi znowu oczy i patrzy w moje źre­nice.

– Bądź grzeczna – szepce wolno i pra­wie bym uwie­rzyła, że jest powścią­gliwy, gdyby nie wędru­jący do góry kącik jego ust.

Utrzy­mu­jąc kon­takt wzro­kowy, cofa się i scho­dzi z tarasu do wnę­trza apar­ta­mentu. Daje mi to moż­li­wość obser­wa­cji fan­ta­stycz­nie zary­so­wa­nych mię­śni torsu pod roz­piętą lnianą koszulą.

Odwra­cam się w stronę lawen­do­wego pola i cho­ciaż roz­po­ście­ra­jący się przede mną widok nie uległ naj­mniej­szej zmia­nie w sto­sunku do tego, co obser­wo­wa­łam wcze­śniej, wydaje się, jakby na nie­bie roz­cią­gał się nie­obecny uprzed­nio splot nie­skoń­czo­no­ści. Dosko­nale wiem, że pozo­sta­wiła go po sobie świa­do­mość tego, że Mick przy każ­dym kon­tak­cie prze­ka­zuje mi część sie­bie. Była­bym głu­pia, gdy­bym tego nie dostrze­gała. To, co dzieje się mię­dzy nami, jest jakimś spe­cjal­nym przy­pad­kiem, na któ­rego nie znają lekar­stwa nawet naj­lepsi psy­chia­trzy. Bo w końcu jak to moż­liwe, bym była total­nie zapa­trzona w kogoś, kto drażni mnie jak nikt inny?

Rozdział 2

Mick

Wędruję wysy­paną drob­nymi kamie­niami ścieżką, która pro­wa­dzi na tyły impo­nu­ją­cej fran­cu­skiej posia­dło­ści na Pro­wan­sji. Poza kil­ku­na­stoma oso­bami z cate­ringu i kil­ku­dzie­się­cioma wyse­lek­cjo­no­wa­nymi gośćmi w pro­mie­niu wielu kilo­me­trów nie ma nikogo. Ostatni zapro­szeni przy­cho­dzą z lądo­wi­ska dla heli­kop­te­rów.

Idę dalej wzdłuż pod­świe­tla­nych od dołu igla­ków w stronę cze­ka­ją­cego na mnie wła­ści­ciela obiektu.

– Mick, tu es là!1 – woła, wycią­ga­jąc ku mnie dłoń do uści­sku. – Bie­nve­nue, merci d’être venu2.

Podaję mu rękę.

– Benoît, c’est tout un pla­isir pour moi3.

Męż­czy­zna po pięć­dzie­siątce w cha­rak­te­ry­stycz­nych, gru­bych opraw­kach Toma Forda uśmie­cha się do mnie. Znamy się od lat i wiem, że zaje­bi­sty z niego koleś. Pomimo nie­wy­obra­żal­nych pie­nię­dzy, jakie zbija mię­dzy innymi na per­fu­mach, nie jest nadę­tym bucem bez kul­tury. To wylu­zo­wany, zadbany i szczery facet, na spo­tka­niach z któ­rym nie dostaję kon­wul­sji jelita gru­bego.

– Jak minęła ci podróż? Już wszedł ci jet lag? – wzna­wia roz­mowę już nie po fran­cu­sku.

– Cho­lera, jest ciężko, nie będę kła­mał – prze­cie­ram czoło – ale jakoś daję radę.

– Fran­cu­skie wino, fran­cu­skie jedze­nie, fran­cu­skie kobiety i fran­cu­scy męż­czyźni. – Kiedy to mówi, pokle­puje mnie przy­ja­ciel­sko po ramie­niu. – Korzy­staj, póki możesz!

– Benoît, znasz mnie od dawien dawna – śmieję się. – Dobrze wiesz, że nie gustuję w męż­czy­znach.

Szpa­ko­waty biz­nes­men uśmie­cha się zawa­diacko, uno­sząc suge­styw­nie brew.

– Ni­gdy nie wiesz, co przy­nie­sie przy­szłość – odpo­wiada z lekką nutą roz­ra­do­wa­nia.

– Będziesz pierw­szym, któ­rego o tym poin­for­muję.

Pokle­puję go rów­nież po barku na znak jed­no­myśl­no­ści, cały czas śmie­jąc się cicho pod nosem.

– Wszy­scy są?

Roz­glą­dam się, szu­ka­jąc zna­jo­mych twa­rzy wyła­nia­ją­cych się zza owi­nię­tych lamp­kami drzew i krze­wów.

– Cze­kamy na jesz­cze jedno mał­żeń­stwo spod Paryża.

– Tych, któ­rzy mieli naj­bli­żej?

– Co mogę powie­dzieć? Ci, co mają naj­bli­żej, zawsze są ostatni. – Prze­wraca oczami opra­wio­nymi w gęste rzęsy. Za gęste jak na faceta. Przy­naj­mniej w moim odczu­ciu. Cho­ciaż jeśli lubisz być kiziany różo­wym piór­kiem, to może to i zaleta w oczach innych.

Ciul go wie. Mnie nie pytaj­cie.

Pod­cho­dzi do nas star­sza para. Blon­dynka z upię­tymi wło­sami w paste­lo­wej sukni i siwiu­teńki męż­czy­zna w uli­za­nej na bok fry­zurce.

– Bon­soir, mon­sieur Benoît4.

Nie odsu­wam się na bok, cho­ciaż cał­ko­wi­cie zamy­kam słuch na ich roz­mowę. Prze­la­tuję wzro­kiem jesz­cze raz po przy­by­łych, nie szu­ka­jąc już zna­jo­mych twa­rzy, ale tej jed­nej jedy­nej. Ska­nuję sto­jącą przy lewym naroż­niku stołu kil­ku­oso­bową grupkę, dostrze­gam wśród odbie­ra­ją­cych od kel­nera szam­pana parę nie­zna­nych mi osób. Robię to tak długo, aż sły­szę swoje imię.

– Mick? – zwraca się do mnie Benoît.

Oglą­dam się na niego.

– Tak?

– Czy pozna­łeś już Mar­gaux i Anto­ine’a Col­bert?

Sto­jące przy nim mał­żeń­stwo czeka na moją reak­cję. W gło­wie zapala mi się lampka.

– Tak, oczy­wi­ście. – Przy­su­wam się do nich nie­zwłocz­nie. – W zeszłym roku na kola­cji w Monte Carlo. Dobry wie­czór.

– Dobry wie­czór. A, tak, tak. Pamię­tam. – Siwy męż­czy­zna wyciąga do mnie rękę. – Roz­ma­wia­li­śmy wtedy o fuzji naf­to­wej.

– Miło pana znowu widzieć, panie Sau­ter – dodaje jego żona.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie.

– Z jakiej kan­ce­la­rii jesteś? – Anto­ine od razu prze­cho­dzi do inte­re­sów.

– God­dard Bisley.

– Nowy Jork? – Wysta­wia w moją stronę wska­zu­jący palec.

Mam ochotę się skrzy­wić. Wiem, że naj­wię­cej świa­to­wej sławy kan­ce­la­rii zlo­ka­li­zo­wa­nych jest na Wschod­nim Wybrzeżu, ale żeby strze­lić aż taką gafę? Prze­cież nasza firma była nie­dawno na okład­kach wszyst­kich mię­dzy­na­ro­do­wych gazet, ponie­waż wygra­li­śmy nie­wy­gry­walną sprawę. Trą­bił o nas cały świat, trudno mi więc uwie­rzyć, że umknęło to takiemu reki­nowi finan­so­wemu.

– Nie­zu­peł­nie. San Fran­ci­sco.

– San Fran­ci­sco? – Robi skon­ster­no­waną minę, która odbiera mi wszelką chęć do dal­szej roz­mowy. – A, no tak! Pew­nie, że San Fran­ci­sco!

– Pozew jed­nej z agen­cji rzą­do­wych o bez­pod­stawne, masowe zwol­nie­nia pra­cow­nic. Sek­si­stow­ska afera dekady? – ściem­niam jak potłu­czony, chcąc osta­tecz­nie spraw­dzić wypi­na­ją­cego pierś do przodu faceta.

Jego odpo­wiedź udzieli mi bar­dzo wielu infor­ma­cji, a mia­no­wi­cie dowiem się, czy jest oczy­tany, czy tylko tako­wego zgrywa, czy jest szczery, czy też zakła­many, a także pokaże mi, czy daje sobą ste­ro­wać w zależ­no­ści od potrzeby.

– No prze­cież. Świetna robota!

Dzię­kuję, do widze­nia. Moje usza­no­wa­nie, cześć.

Gdy­bym mógł, zgiął­bym się mu na poże­gna­nie w pasie.

Nie­na­wi­dzę bez­sen­sow­nego small talku. Mam uczu­le­nie na „kur­tu­azyjne” poga­wędki, które nie wno­szą nic kon­kret­nego. Jak już mam mar­no­wać swój czas, to wolę to robić w inny spo­sób.

– Dzięki – odpo­wia­dam, żeby zacho­wać pozory grzecz­no­ści.

Skrzy­pek wygrywa sto­no­waną melo­dię, gdzieś z boku dobiega do mnie gło­śny śmiech. Sły­szę głów­nie język fran­cu­ski, choć wło­ski czy angiel­ski także prze­bi­jają się w tle.

– Tak, koniecz­nie musimy wybrać się na prze­jażdżkę po Lazu­ro­wym Wybrzeżu – przy­ta­kuje entu­zja­stycz­nie gospo­darz, dys­ku­tu­jąc z żoną mojego nie­szczę­snego roz­mówcy.

– Mamy śro­dek lata. Kiedy, jak nie teraz? – dodaje kobieta.

– Musimy. Tym bar­dziej, że udało mi się upo­lo­wać istną perłę moto­ry­za­cyjną, kla­syka wśród kla­sy­ków.

– Jakieś kolejne stare fer­rari? – Anto­ine włą­cza się w ich dys­ku­sję.

– Nie, nie. Tym razem to mer­ce­des 300 SL.

– Gdzie go zna­la­złeś? Od mie­sięcy szu­kam jakie­goś dla sie­bie… – jęczy żało­śnie sta­rzec.

– Spro­wa­dziła go dla mnie moja nowa agentka moto­ry­za­cyjna. Z przy­jem­no­ścią was sobie przed­sta­wię, ta dziew­czyna czyni cuda.

Mimo­wol­nie oży­wiam się na wzmiankę o Śnie­żynce. Nie będę ukry­wał, że tro­chę działa mi na nerwy to cią­głe wzno­sze­nie jej pod nie­biosa. Czy jestem w SF, czy lecę do innego mia­sta, czy zmie­niam kon­ty­nent, nazwi­sko Marion Par­nell wypływa nawet w nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych roz­mo­wach. Za każ­dym razem. Mało­lata robi kawał dobrej roboty, tego nie mogę jej ode­brać, choć jed­nak chwi­lowa prze­rwa od jej osoby byłaby naprawdę miła. Tym bar­dziej, że już i tak dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent moich myśli jest nią zaab­sor­bo­wa­nych…

– To koniecz…

– Kogo moje oczy widzą?! – wrzesz­czy nie­spo­dzie­wa­nie Benoît, nie­mal roz­ry­wa­jąc mi przy tym błonę bęben­kową. – O wilku mowa!

Oglą­dam się w kie­runku, w któ­rym krzy­czy. W powie­trzu pach­ną­cym lawendą nie­prze­rwal­nie roz­brzmie­wają wygry­wane przez skrzypce nuty, zapo­wia­da­jąc poja­wie­nie się Marion lepiej od orszaku powi­tal­nego. Paste­lowa fio­le­towa sukienka z wielu warstw tiulu kom­po­nuje się z jej bia­łymi wło­sami i deli­kat­nie muśniętą słoń­cem skórą dużo lepiej, niż jeste­ście to sobie w sta­nie wyobra­zić.

Całe ciało staje mi w pło­mie­niach, jak­bym się zajął ogniem. Przez każdy mili­metr moich żył prze­cho­dzi elek­try­zu­jące mro­wie­nie, wpro­wa­dza­jąc mnie w stan auto­de­struk­cji.

W mordę, kurwa, jeża!

Gapię się na nią jak ogra­ni­czony umy­słowo. Widzę poru­sza­jące się kosmyki jej wło­sów, widzę napi­na­jące się przy każ­dym kroku mię­śnie nóg, widzę powie­wa­jący za nią tren sukni. Nie­sa­mo­wi­cie sub­telny kolor jej stroju w połą­cze­niu z migo­czą­cym oświe­tle­niem spra­wiają, że przez moment wydaje mi się, że obja­wił się przede mną anioł. Gdy­bym jej nie znał, dał­bym się nabrać.

– Marion.

Benoît otwiera ramiona, by przy­tu­lić ją do sie­bie na powi­ta­nie.

– Panie Decoux – odpo­wiada spo­koj­nie, zbli­ża­jąc się ku nam.

Chciał­bym, naprawdę bym chciał, ale nie mogę ode­rwać od niej wzroku. Jest jak obiet­nica, którą nimfy zło­żyły przed wie­kami Zeu­sowi. Świa­do­mość tego, że ta kobieta należy do mnie i że wszyst­kie zwró­cone na nią oczy mogą o niej co naj­wy­żej poma­rzyć, unosi mnie nad zie­mię. Jest moja i nie muszę mówić tego na głos, aby każdy to wie­dział. Mało tego, nie muszę mówić tego na głos, aby ona to wie­działa.

Mimo tej wie­dzy Śnie­żynka unika kon­taktu wzro­ko­wego ze mną.

– Moja – mówi Benoît, cmo­ka­jąc ją w prawy poli­czek – droga – cmoka ją w drugi – Marion – koń­czy jej imie­niem, wypo­wia­da­jąc je jak apo­strofę do bóstwa.

Cofa się odro­binę, aby przy nas wszyst­kich obej­rzeć ją od stóp do głów.

– Oto moja naj­droż­sza Marion, o któ­rej wam przed sekundą mówi­łem – pieje dum­nie.

Bia­ło­włose marze­nie senne wita się uprzej­mie z mał­żeń­stwem.

– Marion Par­nell, bar­dzo mi miło.

– Anto­ine i Mar­gaux Col­bert – odpo­wia­dają, wymie­nia­jąc się ser­decz­no­ściami.

– A więc to pani zor­ga­ni­zo­wała to SL 300? – pyta nowo poznany eme­ryt.

– Zga­dza się.

– Jejku, jaka pani jest mło­dziutka – wtó­ruje mu żona. – Prze­pra­szam, że tak bez­po­śred­nio, ale ile ma pani lat? – pyta, kła­dąc rękę na swoim dekol­cie jak rasowa dwórka.

Śnie­żynka uśmie­cha się przy­jaź­nie, odsła­nia­jąc dwa rzędy bia­łych zębów. Ich widok wytrąca mnie na moment z rów­no­wagi, gdy przy­po­mi­nam sobie lekki ból, jakie zadają one moim war­gom, gdy się w nie wbi­jają. Kiedy o tym myślę, mimo­wol­nie prze­jeż­dżam kciu­kiem po swo­ich ustach, jakby sta­ra­jąc się odtwo­rzyć ten stan.

– Dwa­dzie­ścia trzy – odpo­wiada spo­koj­nie, cho­ciaż ja sły­szę w jej gło­sie dużą eks­cy­ta­cję oraz lek­kie pode­ner­wo­wa­nie.

– O mój Boże.

– Mick, w ogóle, bo ja was jesz­cze sobie chyba nie przed­sta­wi­łem. – Budzi się nagle gospo­darz.

– Nie – reaguję powścią­gli­wie, chłodno i z dystan­sem. Albo ina­czej, chcę tak zare­ago­wać, cho­ciaż sza­le­jące we mnie emo­cje abso­lut­nie mi tego nie uła­twiają.

– Tak myśla­łem. Marion? Czy pozna­łaś może wcze­śniej mojego praw­nika, Micka Sau­tera? – Benoît zwraca się do jedy­nego obiektu mojego zain­te­re­so­wa­nia.

– Nie – odpo­wiada bez chwili zasta­no­wie­nia ze sto­ic­kim spo­ko­jem, po czym prze­nosi na mnie swoje spoj­rze­nie.

Jej hete­ro­chro­ma­tyczne tęczówki błysz­czą od roz­wie­szo­nych dookoła lam­pek, skie­ro­wane ku mnie spod dłu­gich, czar­nych rzęs.

Kurwa.

Gdy posłała mi wcze­śniej, na bal­ko­nie to swoje „nie­winne” spoj­rze­nie, myśla­łem, że wyzionę ducha. W jej zacho­wa­niu nie ma naj­mniej­szego przy­padku. Wszystko, co robi, robi z wywa­żoną pre­me­dy­ta­cją. Wie, jak wbić we mnie pazurki, oj wie, a ja nie umiem nic z tym zro­bić. Kiedy patrzy na mnie w taki spo­sób, odpala się we mnie jakiś pie­przony dzi­kus sprzed kilku tysięcy lat, który naj­chęt­niej zła­pałby ją bez pyta­nia i za nogę zacią­gnął w głąb jaskini.

– Nie mie­li­śmy jesz­cze przy­jem­no­ści. – Każde ze słów wypo­wia­dam ze sta­ranną manierą, nie jestem się w sta­nie jed­nak oprzeć poku­sie zagię­cia jej na ostat­nim sło­wie. – Mick Sau­ter.

Przed­sta­wiam się jej ofi­cjal­nie, rów­no­cze­śnie uzmy­sła­wia­jąc sobie, że ni­gdy wcze­śniej tego nie zro­bi­łem. Nasze pierw­sze spo­tka­nie i pierw­sze kon­takty ze sobą były… dość burz­liwe. Pozwól­cie mi tak to ująć.

Łapię ją za dłoń i całuję w wierzch­nią stronę z pełną gra­cją. No dobra, może nie pełną, bo przy­kła­da­jąc wargi do jej skóry, spo­glą­dam na nią w ten sam spo­sób, w jaki patrzę na nią spo­mię­dzy jej nóg. Dosko­nale wiem, jak wiel­kie rzu­cam jej w ten spo­sób wyzwa­nie.

Na jej twa­rzy poja­wia się poru­sze­nie, któ­rego nie nauczyła się jesz­cze kamu­flo­wać. Czuję, jak przez jej ciało prze­cho­dzi dreszcz i chyba nie muszę nikomu tłu­ma­czyć, jak wiel­kie czuję przy tym zado­wo­le­nie.

– Marion Par­nell.

Posyła mi pełne emo­cji spoj­rze­nie, czym strzela do mnie jak pod­czas poje­dynku rewol­we­row­ców na Dzi­kim Zacho­dzie w XIX wieku.

Pró­buję pozbie­rać z pod­łogi swoją roz­sy­paną trzeź­wość umy­słu, gdy na ustach dziew­czyny poja­wia się nie­wi­doczny dla wszyst­kich poza mną uśmie­szek.

Kurwa, bła­gam, niech ktoś poleje mnie z gaśnicy…

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie – dorzuca nie­win­nie.

Tlący się we mnie pło­mień roz­ra­sta się w zatrwa­ża­ją­cym tem­pie. To, jaki Marion zacho­wuje dystans, jed­no­cze­śnie wygry­wa­jąc uwo­dzi­ciel­ską melo­dię w mojej pod­świa­do­mo­ści, prze­żera mi na wylot mózg.

Patrzę pro­sto w jej oczy, skła­da­jąc obiet­nice nie­wy­po­wia­dalne przez usta. Odczy­tuje je, co potwier­dza poja­wia­jąca się w jej źre­ni­cach iskra. Jak dla mnie to przy­ję­cie mogłoby się skoń­czyć w tym momen­cie, byle­bym mógł zabrać ją daleko stąd.

– Kola­cja się zaczyna, powin­ni­śmy dołą­czyć – zwraca się kom­plet­nie odmie­nio­nym tonem do pozo­sta­łych obec­nych.

– Tak, tak. Chodźmy – oży­wia się Benoît. – Widział ktoś w ogóle mojego syna?

– Théodore ma się tu poja­wić? – pytam zasko­czony.

Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio widzia­łem tego gów­nia­rza. To zna­czy, gów­nia­rza… Théodore jest młod­szy ode mnie chyba o pięć lat, czy coś takiego. No ale jest młod­szy, jak­kol­wiek więc patrzeć to gów­niarz. Koniec tematu.

– Powie­dział, że postara się wpaść – odpo­wiada jego ojciec. – Cho­ciaż zna­jąc jego i jego dys­po­zy­cyj­ność, to nie mamy na co liczyć. Tym bar­dziej, że miał dzi­siaj po połu­dniu jakieś spo­tka­nie w Ber­li­nie.

Théodore Ale­xan­dre Decoux to typowy fran­cu­ski gno­jek z boga­tego domu, który nala­tał się po naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych salo­nach świata, aby teraz – kiedy jego sta­ru­szek prze­szedł na czę­ściową eme­ry­turę – prze­jąć po nim dowo­dze­nie w war­tym ponad sto milio­nów dola­rów impe­rium. Dosko­nale się znamy, cho­ciaż nie pałamy do sie­bie zbyt wielką miło­ścią. Obaj trak­tu­jemy się nawza­jem jak zło konieczne.

Z tego też względu mam ogromną nadzieję, że się jed­nak nie pojawi. Wolę uchro­nić się przed dodat­ko­wymi bólami żołądka.

– Możemy? – Śnie­żynka odwraca się ku nam, zer­ka­jąc przez ramię.

Możemy. Jak naj­bar­dziej możemy wspól­nie pomo­dlić się nad moją duszą.

Rozdział 3

Marion

Kie­ru­jąc się ku sto­łowi, odma­wiam w gło­wie zdro­waśki, aby broń Boże nie wyzna­czono mi miej­sca obok Micka. Sta­ram się zacho­wać pełen pro­fe­sjo­na­lizm, prze­by­wa­jący w pobliżu Sau­ter powo­duje jed­nak, że zaczy­nam tra­cić grunt pod nogami.

Obie­cał mi, że nasza rela­cja zosta­nie zacho­wana tylko dla nas, że nie damy nikomu szansy cho­ciażby zauwa­że­nia cze­go­kol­wiek. Słowa brzmiały pięk­nie, nato­miast w prak­tyce wycho­dzi zupeł­nie ina­czej. Mam wra­że­nie, że każdy już wyczuł pismo nosem i nie­wy­godne pyta­nia są jedy­nie kwe­stią czasu.

– Będę miał dla was wspólny temat – odzywa się po chwili ciszy gospo­darz.

– Dla nas? – pytam nie­pew­nie, wie­dząc, że w komu­ni­ka­cji z obco­kra­jow­cami tra­fiają się małe nie­do­po­wie­dze­nia.

– Tak. Dla cie­bie, Marion, i dla Micka – wyja­śnia.

Zatrzy­muję się. Przy­glą­dam się wni­kli­wie Benoîtowi.

– To zna­czy?

– Mam w pla­nach małe przed­się­wzię­cie i będę potrze­bo­wał waszej dwójki – uzu­peł­nia wesoło i rusza przed sie­bie. Ja nato­miast tkwię nie­zmien­nie w miej­scu.

– To chyba dobrze, co? – szep­cze mi do ucha Mick.

Poja­wia­jący się wraz z nim skó­rzany, ciężki zapach zamszu z suro­wym wykoń­cze­niem jaśminu i zaska­ku­jąco słodką nutą malin ude­rza mi bez ostrze­że­nia pro­sto w noz­drza.

– Nie, to bar­dzo nie­do­brze – odpo­wia­dam, a w gło­wie kręci mi się jak na karu­zeli.

– Będziemy mieć dla sie­bie wię­cej czasu. – Niskie wibra­cje jego szeptu robią mi w umy­śle jesz­cze więk­szy mętlik.

– Pamię­tasz, co ci powie­dzia­łam wtedy? Przed wej­ściem do two­jego domu? – Oglą­dam się na niego, sta­ra­jąc się brzmieć sta­now­czo.

– To zna­czy? – Coraz bar­dziej zbliża usta do mojego ucha.

– Że już ni­gdy nie będziesz moim kon­tra­hen­tem.

– No i nie będę. Będziemy współ­pra­cow­ni­kami.

Wysuwa się przede mnie.

– Nie patrz tak na mnie…

– Tak, czyli jak?

– Mick… – Moje oczy ciskają w niego pio­runy. A przy­naj­mniej taką mam nadzieję.

– Tak, czyli jak? – powta­rza upar­cie.

Prze­su­wam się o krok do przodu.

– Dobrze wiesz jak.

– W takim razie prze­stań posy­łać mi te same spoj­rze­nia, jakimi obda­rzasz mnie w łóżku. – Jego głos staje się twardy.

– Nie posy­łam ci takich spoj­rzeń – szep­czę zbul­wer­so­wana.

– Śnie­żynko…

– Nie będzie mię­dzy nami żad­nej współ­pracy – oświad­czam dobit­nie. – Lepiej, żebyś wybił Benoîtowi ten pomysł z głowy, bez względu na to, czego doty­czy.

Omi­jam go i ruszam przed sie­bie.

Bar­dzo mi przy­kro, ale nie umiem łączyć życia zawo­do­wego z pry­wat­nym. Nie potra­fię, cho­ciaż pew­nie znacz­nie uła­twi­łoby mi to funk­cjo­no­wa­nie. Nie mie­szam biz­nesu z przy­jem­no­ściami, bo to zawsze źle się koń­czy.

– Marion, Marion. Tutaj! – woła mnie Decoux. – Zapra­szam.

Moje modły zostają wysłu­chane, ponie­waż gospo­darz wska­zuje na wolne miej­sce obok sie­bie. Nie muszę się oba­wiać, że posa­dzą przy mnie Sau­tera.

Nie chcia­łam wyjść na obce­sową, naprawdę. Rzecz w tym, że przy Micku bar­dzo łatwo się zapo­mi­nam. Muszę trzy­mać go na dystans i być sta­now­cza, bo w prze­ciw­nym razie doszczęt­nie tracę głowę.

Uro­czy­sta kola­cja z wie­loma toa­stami oraz podzię­ko­wa­niami prze­biega zna­ko­mi­cie. Orga­ni­za­tor tego wyda­rze­nia poznaje mnie z całą masą zna­jo­mych, opo­wia­da­jąc im o swo­ich moto­ry­za­cyj­nych ambi­cjach. Gdy decy­do­wa­łam się na tę współ­pracę kilka mie­sięcy temu, nie przy­pusz­cza­łam, że okaże się ona tak owocna pod wzglę­dem posze­rza­nia kon­tak­tów.

Wszyst­kim roz­mo­wom towa­rzy­szą dźwięki skrzy­piec, w powie­trzu unosi się sma­ko­wite połą­cze­nie zapa­chu potraw z aro­ma­tem kwit­ną­cej dookoła lawendy. Krysz­ta­łowe żyran­dole, zawie­szone kilka metrów nad sto­łem, tań­czą do nie­spiesz­nie dyry­go­wa­nej przez wiatr melo­dii.

Przy­słu­chuję się dys­ku­sji dwojga nowo pozna­nych osób, lecz ze względu na potężne braki w moim fran­cu­skim nie jestem w sta­nie wyła­pać z niej zupeł­nie niczego. Uśmie­cham się sama do sie­bie i chwy­tam nóżkę kie­liszka z szam­pa­nem. Upi­ja­jąc łyk, zer­kam na Benoît, który na prze­mian zagląda w dekolt swo­jej sąsiadki, nie żony, i żywo z nią dys­ku­tuje. To potwier­dza teo­rię Micka, że sza­nowny pan Decoux bawi się w otwarte mał­żeń­stwo i abso­lut­nie się z tym nie kryje.

Prze­no­szę spoj­rze­nie na sie­dzą­cego kilka metrów ode mnie blond praw­nika. Przy­glą­dam się jego sza­remu gar­ni­tu­rowi w kratę księ­cia Walii z wysta­jącą ciem­no­zie­loną poszetką w nie­na­rzu­ca­jące się wzory. Jego twarz ma bar­dzo surowy wyraz. Opusz­czone nisko brwi, zaci­śnięte w wąską linię usta i zacze­sane do tyłu jasne kosmyki nadają mu wygląd chłod­nego gra­cza.

Ana­li­zuję ostre kon­tury jego szczęki, którą widzę z pro­filu. Pro­sty, długi nos, sku­piony wzrok.

Moją uwagę przy­ku­wają wsta­jące od stołu osoby. Odpro­wa­dzam wzro­kiem dwie kobiety w dłu­gich suk­niach, po czym prze­no­szę spoj­rze­nie z powro­tem na Micka. Moje zdzi­wie­nie jest nie­małe, gdy zauwa­żam, że i on patrzy wprost na mnie, ale przy­kle­jona do twa­rzy ofi­cjalna mina nie pozwala mi roz­szy­fro­wać jego emo­cji. Wpa­truje się w me oczy jesz­cze przez kilka sekund, by następ­nie odwró­cić wzrok.

Marsz­czę czoło, macza­jąc usta w wytraw­nym szam­pa­nie. Znowu zer­kam na Micka, ale jest już zajęty roz­mową z jakąś kobietą z upię­tymi w kok wło­sami.

Z jed­nej strony powin­nam być zado­wo­lona, gdyż teraz to fak­tycz­nie wygląda, jak­by­śmy byli obcymi sobie ludźmi. Z dru­giej to abso­lut­nie nie w jego stylu, aby pod­po­rząd­ko­wać się moim proś­bom. Ni­gdy wcze­śniej tego nie robił, niby dla­czego więc miałby zacząć aku­rat w tej chwili?

– Prze­pra­szam, że tak zaga­duję – odzywa się do mnie star­sza pani z per­ło­wym naszyj­ni­kiem.

Uśmie­cham się do niej uprzej­mie.

– Słu­cham?

– Czy ja dobrze zro­zu­mia­łam, że pra­cuje pani w branży moto­ry­za­cyj­nej? – pyta.

Szybko obie­gam wzro­kiem zadbaną kobietę po sześć­dzie­siątce w zie­lo­nej sukni z obszy­tym pió­rami dekol­tem.

– Zga­dza się.

– Oh mon Dieu!5 – woła, zafa­scy­no­wana moją odpo­wie­dzią. – To musi być męczar­nia.

– Nie zaprze­czę, to dość spore wyzwa­nie – śmieję się, odwra­ca­jąc ku niej na krze­śle.

– Cią­gła praca z samymi face­tami? Pew­nie nie ma pani chwili spo­koju.

– To zna­czy? – pytam, czu­jąc na sobie czyjś wzrok.

– Jest pani taka mło­dziutka i taka śliczna. To musi być bar­dzo uciąż­liwe – wyja­śnia, a ja zer­kam prze­lot­nie w bok, jed­no­cze­śnie nabie­ra­jąc powie­trze w płuca.

Mój wzrok napo­tyka Micka, który w tym samym momen­cie odwraca głowę w drugą stronę, przy­ła­pany na gorą­cym uczynku obser­wo­wa­nia mnie.

– Nie daję sobie dmu­chać w kaszę – odpo­wia­dam swo­jej roz­mów­czyni.

– No ale pro­szę mi powie­dzieć, co pani robi, gdy kie­ro­wane są w pani stronę nie­sto­sowne komen­ta­rze? Bo domy­ślam się, że takich nie bra­kuje.

– Cóż, zda­rzają się, nato­miast ja nie pozwa­lam sobie na nie i nie pozo­staję nikomu dłużna – tłu­ma­czę spo­koj­nie, cho­ciaż serce zaczyna mi dziw­nie szybko bić.

– I bar­dzo dobrze! – Star­sza pani pod­nosi głos. – Wszel­kich zwy­roli trzeba trzy­mać krótko.

Wiem, że to dość nie­grzeczne robić to, co robię w trak­cie roz­mowy z nią, ale znowu zer­kam na Micka, bo ponow­nie czuję na sobie jego badaw­cze spoj­rze­nie. Tym razem nie ucieka przed moim wzro­kiem, ale osten­ta­cyj­nie patrzy mi pro­sto w oczy. Biała koszula pod­kre­śla świeżą opa­le­ni­znę jego szyi, którą oplata czarny kra­wat z ozdobną spinką.

Kie­ruję z powro­tem uwagę na swoją sąsiadkę.

– Trzeba. W tym świe­cie rzą­dzą prawa dżun­gli, zawsze więc wygrywa sil­niej­szy – mówię w odpo­wie­dzi na jej spo­strze­że­nie, cho­ciaż pod­świa­do­mie nawią­zuję do męż­czy­zny, który nie­ustan­nie pró­buje mnie sobie pod­po­rząd­ko­wać.

– Podoba mi się takie nasta­wie­nie. – Kobieta wyciąga do mnie dłoń, któ­rej palce zdo­bione są masyw­nymi, dia­men­to­wymi pier­ścion­kami – Char­lotte.

– Marion, bar­dzo mi miło. – Obda­ro­wuję ją cie­płym spoj­rze­niem. Nagle dostrze­gam kątem oka, że przy wyj­ściu na bal­kon poja­wia się jakiś bru­net.

– Ojcze! – woła wesoło, ścią­ga­jąc tym uwagę nie­mal wszyst­kich zebra­nych.

Benoît pod­nosi się z sie­dze­nia tak szybko, jakby zaczęło go ono parzyć.

– Théo! Jesteś! – Pod­rywa się zza stołu, aby zła­pać w obję­cia nowo przy­by­łego gościa. – Synu, przy­je­cha­łeś.

Część ludzi bije brawo. Roz­glą­dam się zdez­o­rien­to­wana po uczest­ni­kach kola­cji, zasta­na­wia­jąc się, czy to aż tak duże wyda­rze­nie, aby wywo­łać taki aplauz.

– Panie i pano­wie, oto mój naj­więk­szy suk­ces życiowy, mój pier­wo­rodny syn, Théodore Ale­xan­dre Decoux. – Benoît przed­sta­wia zebra­nym sto­ją­cego obok niego męż­czy­znę.

Szybki ryso­pis? Bru­net, mię­dzy metrem osiem­dzie­siąt a dzie­więć­dzie­siąt, ogo­lona gładko twarz, szary trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, czarna koszula i błysz­czący, sze­roki kra­wat rów­nież w czar­nym kolo­rze.

Roz­mowy znowu się oży­wiają. Ponow­nie wcho­dzę w dys­ku­sję, tym razem z sza­ty­nem z wywi­nię­tymi wąsami, który chwi­lowo zajął zwol­nione przez gospo­da­rza krze­sło.

– Wino, to mój konik – mówi powoli z twar­dym, fran­cu­skim akcen­tem. – Wino to życie, sens.

– Och, kimże bym była, pod­wa­ża­jąc tę opi­nię – śmieję się do niego, się­ga­jąc po kie­li­szek z resztką trunku.

Krótko ścięty męż­czy­zna poka­zuje na trzy­mane przeze mnie naczy­nie.

– To moje dzieło.

– Pan jest pro­du­cen­tem?

– Tak. Moja win­nica, Szam­pa­nia. Benoît i ja.

– Wow, jestem pod wra­że­niem. – Kiwam z apro­batą głową. – To świetny alko­hol.

Facet pod­nosi jeden z kąci­ków ust, zwi­ja­jąc przy tym prawą stronę wąsów w rulo­nik.

Nachyla się ku mnie.

– Mogę ci poka­zać. To piękne miej­sce.

– Win­nica? – dopy­tuję ostroż­nie. Jak już mówi­łam, kiedy pierw­szym języ­kiem roz­mówcy jest fran­cu­ski, jego wymowa czę­sto bywa dość myląca.

– Mój dom. Tak. – Oży­wia się. – La vie est belle et moi je peux te la mon­trer6.

Posy­łam mu nie­pewny uśmiech. Nie mam zie­lo­nego poję­cia, co mi wła­śnie zapro­po­no­wał.

– Yyy… – jąkam się, suge­ru­jąc, że nie zro­zu­mia­łam.

– La vie est belle et moi je peux te la mon­trer – powta­rza, jakby miało to cokol­wiek zmie­nić.

– Louis, daj może kobie­cie prze­strzeń na oddech, co? – Théodore wraz z Benoît wyra­stają nagle przy nas.

– Fiston, est-ce que tu vois cette femme?7

– Je la vois, oui8.

Nie wiem, co syn gospo­da­rza mówi, ale cho­ciaż jego głos brzmi poważ­nie, zacho­wuje cał­ko­wity spo­kój.

– Na cie­bie już pora, Louis. – Pokle­puje sza­tyna po ramie­niu. – Raz, raz.

– Théo, mais…9

– Aller!10 – prze­rywa mu Théodore bez zawa­ha­nia. – Aller. Aller.

Sie­dzę, tak, sie­dzę na krze­śle, cho­ciaż od wewnątrz topię się pod wra­że­niem tego, co się wła­śnie wyda­rzyło. Potrze­buję wia­traka, naj­le­piej takiego wyso­kiego na kilka metrów.

– Prze­pra­szam ser­decz­nie za zna­jo­mego. – Théodore odwraca się do mnie i nie­spo­dzie­wa­nie uśmie­cha. – To się wię­cej nie powtó­rzy.

Wyciąga otwartą rękę, zapra­sza­jąc w ten spo­sób moją. Jak już mówi­łam, sie­dzę, ale jestem total­nie roz­ko­ja­rzona. Ta bez­wa­run­kowa suro­wość, pozba­wiona jakiej­kol­wiek agre­sji, zmio­tła mnie po pro­stu z nóg. Dawno nie widzia­łam takiej peł­nej wdzięku sta­now­czo­ści.

– Nic nie szko­dzi. Jestem zapra­wiona w boju – odpo­wia­dam, sta­ra­jąc się brzmieć spo­koj­nie, i podaję mu dłoń.

– Théodore Ale­xan­dre Decoux – przed­sta­wia się, po czym nie­spiesz­nie zbliża swe usta do mej skóry, rów­no­cze­śnie spo­glą­da­jąc mi pro­sto w oczy.

Jego zie­lone tęczówki odbi­jają znaj­du­jące się za mną świa­tło. Per­fek­cyj­nie ogo­lony zarost odsła­nia dwu­cen­ty­me­trową bli­znę na jego lewym policzku.

– Marion Par­nell – udaje mi się wydu­kać, bo nie mam bla­dego poję­cia, co ktoś roz­py­lił w powie­trzu albo dosy­pał mi do drinka. Czy rzu­cono na mnie jakiś czar?

– Marion Par­nell? Ta Marion Par­nell?

– Raczej ta – śmieję się i opusz­czam nieco głowę.

– Ta Marion Par­nell, która ma mi pomóc uwić gniazdko?

Wła­śnie w tym momen­cie spa­dam z konia, na któ­rego posa­dził mnie ten oto dżen­tel­men.

– Słu­cham?

Pło­szę się.

– Théo, jesz­cze nie roz­ma­wia­łem z nimi o tym – włą­cza się w dys­ku­sję Benoît.

– Z nimi? – Bru­net odwraca się do ojca.

– No, do wszyst­kich pozwo­leń potrze­bu­jemy też praw­nika.

– I musi to być aku­rat Sau­ter?

Wyczu­wam w powie­trzu jakiś dra­mat.

– Tak, bo nikt nie zrobi tego lepiej od niego.

– Nie zrobi czego? – odzy­wam się i ja.

Skoro mamy współ­pra­co­wać nad jakimś pro­jek­tem, to wszystko, co doty­czy jego, doty­czy rów­nież mnie.

– Za moment to omó­wimy. Teraz wybacz­cie mi na chwilę. – Benoît kła­nia się nam w pośpie­chu i pra­wie bie­gnie ku cze­ka­ją­cym na niego kobie­tom.

– No to ten… – Théodore prze­ciera ręką czoło, bio­rąc głę­boki wdech. – Mój ojciec wła­śnie wysta­wił mnie na pożar­cie lwu.

– Lwu? – śmieję się szcze­rze roz­ba­wiona. – Och, bez obaw. Już jadłam kola­cję.

– Czyli jestem ura­to­wany? – Posyła mi zawa­diacki uśmie­szek, a we mnie ude­rza z mocą kil­ku­set dżuli, że wła­śnie per­fek­cyj­nie obró­cił „nie­wy­godne zaj­ście” w żart.

Okej, muszę przy­znać, jestem pod wra­że­niem.

– Na ten moment? Tak.

Uśmie­cham się do niego nieco spło­szona, gdyż roz­ta­czana przez niego aura pew­no­ści sie­bie wręcz mnie do tego zmu­sza. Nie tylko roz­daje pod­czas tej gry karty, ale także jest w hie­rar­chii znacz­nie, znacz­nie wyżej ode mnie.

– Théodore, bar­dzo…

– Przy­ja­ciele mówią na mnie Théo – prze­rywa mi nie­zwłocz­nie.

– Théo – popra­wiam się, posy­ła­jąc mu przy tym cie­płe spoj­rze­nie – bar­dzo miło mi cię poznać.

– Mnie rów­nież nie­sły­cha­nie miło cię poznać, Marion – odpo­wiada, po czym pusz­cza do mnie oczko.

WEZWIJ­CIE POGO­TO­WIE!

Facet robi na mnie takie wra­że­nie, że prze­staję rozu­mieć, co się dzieje. O co tu cho­dzi?

Jestem nim szcze­rze ocza­ro­wana. Wie, jak się ode­zwać, wie, jak zażar­to­wać, wie, jak posta­wić na swoim, wie, jak poka­zać się z dobrej strony. Bez cham­stwa, bez pry­mi­tyw­no­ści, bez nachal­no­ści. To naprawdę impo­nu­jące, zwłasz­cza w dzi­siej­szych cza­sach.

– Théodore Decoux – sły­szę dosko­nale znany mi głos.

Oboje odwra­camy się w kie­runku zbli­ża­ją­cego się ku nam blon­dyna.

– Mick Sau­ter… – Théo uśmie­cha się sze­roko, ale na bar­dzo krótko.

Cały tlen z wie­lo­hek­ta­ro­wego pola lawendy, które nas ota­cza, zostaje wyssany w sekundę. Samo ich spoj­rze­nie wpro­wa­dza takie napię­cie, że zaczy­nają mru­gać żyran­dole. Nie trzeba być żad­nym spe­cja­li­stą, by wie­dzieć, że coś wyda­rzyło się kie­dyś mię­dzy nimi i do dzi­siaj nie zostało pozo­sta­wione w prze­szło­ści.

Nie mam nic prze­ciwko męskim poje­dyn­kom spraw­dza­nia, kto ma od kogo więk­sze ego oraz… więk­szego, tak długo, jak nie znaj­duję się pomię­dzy nimi.

Rozdział 4

Marion

– Byłaś może w naszej przy­do­mo­wej per­fu­me­rii? – pyta Théo, nakła­da­jąc na łyżeczkę por­cję cytry­no­wej tarty.

– Nie. Ani w przy­do­mo­wej, ani w żad­nej innej – odpo­wia­dam wesoło, wpa­tru­jąc się w błysz­czący wierzch sto­ją­cego przede mną cia­sta.

– Nie? Jak to?

– Nie po to tu w sumie jestem – zauwa­żam.

Męż­czy­zna przy­gląda mi się z zasko­czoną miną.

– Naprawdę nikt cię tam nie zapro­wa­dził? – dopy­tuje z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie – mówię, krę­cąc na boki głową.

– To nie­do­pusz­czalne. – Emo­cjo­nuje się w cha­rak­te­ry­styczny dla oby­wa­teli tego kraju spo­sób, wyda­jąc z sie­bie sporo róż­nych dźwię­ków. Śmieję się pod nosem. – Z przy­jem­no­ścią ci ją pokażę, jeśli tylko jesteś zain­te­re­so­wana.

Przy­słu­chuję się każ­demu słowu, które wypo­wiada, ale pomię­dzy żad­nym z nich nie wyła­puję naj­mniej­szego zacią­gnię­cia. Bru­net mówi po angiel­sku z prze­pięk­nym, bry­tyj­skim akcen­tem, bez żad­nych fran­cu­skich nale­cia­ło­ści, cho­ciaż reak­cje ma typowo tutej­sze.

– Bar­dzo chęt­nie.

Poło­żona na języku tarta uwal­nia swój cytry­nowy, kwa­śny, a jed­no­cze­śnie słodki smak.

– O jejku, jaka cudowna – szep­czę, zasła­nia­jąc dło­nią usta. – O mój Boże.

– Według prze­pisu naszej pierw­szej gospo­dyni, Isa­belli Leg­gio.

– Mie­li­ście wło­ską gospo­się?

– Tak. Pocho­dziła z Sycy­lii.

Uśmie­cha się do mnie w bar­dzo cha­rak­te­ry­styczny spo­sób. Uprzejmy, abso­lut­nie nie zbe­reźny, nie­mniej ledwo zauwa­żal­nie pod­szyty sta­ran­nie scho­waną sen­su­al­no­ścią.

– Czy to zna­czy, że mówisz po wło­sku?

– Si, in alcune occa­sioni11.

– Jakie jesz­cze znasz języki? – oży­wiam się.

– A, jakieś tam by się może zna­la­zły.

Czy on jest skromny?

– No powiedz.

– Muszę? – dro­czy się ze mną.

Patrzy mi pro­sto w oczy. Nie urywa kon­taktu, nie­prze­rwal­nie sto­jąc przy swoim. Poważne spoj­rze­nie zmięk­czają jed­nak nie­ustan­nie uśmiech­nięte wargi.

– Musisz.

Théo bie­rze głę­boki wdech, zerka na mnie zado­wo­lony, pro­stuje się na krze­śle.

– No dalej – pospie­szam go.

– No to jest fran­cu­ski, logiczne. Jest angiel­ski i wło­ski, coś tam hisz­pań­skiego, odro­binę por­tu­gal­skiego. No i taki pod­sta­wowy, komu­ni­ka­tywny rosyj­ski.

No i to jest impo­nu­jące.

– A ja mówię po ame­ry­kań­sku i po angiel­sku. Do wyboru, do koloru – komen­tuję mimo­cho­dem, nie zasta­na­wia­jąc się zbyt­nio nad tym i przede wszyst­kim, czu­jąc się bar­dzo swo­bod­nie.

– Nie wie­rzę w to, co powie­dzia­łaś – par­ska Théo pod nosem. – Nie powie­dzia­łaś tego, prawda? – pyta i zaczyna się coraz gło­śniej śmiać. – Bła­gam…

– Boli, że nie masz w tym swoim dłu­gim spi­sie ame­ry­kań­skiego, nie? – kon­ty­nu­uję z prze­korą. – Sam angiel­ski? Na wię­cej cię nie stać?

Bru­net pró­buje okieł­znać ogar­nia­jące go roz­ba­wie­nie, krę­cąc w nie­do­wie­rza­niu na boki głową. Sama także się śmieję, bo dość zabaw­nie mi to w sumie wyszło.

– O, Chry­ste. Jakie ty masz tek­sty.

Na ramie­niu mojego roz­mówcy ląduje ręka jego ojca.

– Jeste­ście, super. Mick? Pozwól. – Patrzy na nas zasko­czony, sły­sząc nasze chi­choty. – A wam, co się stało?

– Marion wła­śnie opo­wie­działa mi żart ostat­niej dekady.

– No, to dalej.

– Co?

– Opo­wiedz go teraz mi – zachęca go Benoît.

– Nie zro­zu­miesz – odpo­wiada Théo, pod­no­sząc z kolan roz­ło­żoną wcze­śniej ser­wetkę.

Deli­kat­nie siwie­jący męż­czy­zna zsuwa niżej oku­lary.

– Wcale nie jestem taki stary, jak się wam wydaje. To, co trzeba, jesz­cze mam. – Poru­sza suge­styw­nie brwiami.

Bru­net wywraca oczami bez naj­mniej­szego oporu.

– Wiemy, wiemy. Wszy­scy wie­dzą.

Do naszej żar­tu­ją­cej trójki pod­cho­dzi zapa­ko­wany w nie­ziem­sko podo­ba­jący mi się gar­ni­tur Mick. Jego krok nie jest spieszny, wręcz prze­ciw­nie. Kro­czy powoli z wysoko unie­sioną głową, patrząc w bli­żej nie­okre­ślony punkt. Jego postawa mówi tylko jedno.

– Tak?

Przy­się­gam na wszystko, co dla mnie święte, że w momen­cie, kiedy zatrzy­muje się przy nas, odczu­wam auten­tyczny powiew chłodu. Przy­się­gam. Zimny szmer prze­biega po mojej skó­rze, zosta­wia­jąc na niej szczy­pa­nie. Prze­ni­ka­jące szczy­pa­nie, które tak uwiel­biam.

Pod­no­szę na niego spoj­rze­nie, ale on sku­pia całą swoją uwagę na klien­cie.

– Mam z wami do omó­wie­nia bar­dzo ważną kwe­stię, o któ­rej wspo­mi­na­łem wcze­śniej – mówi gospo­darz przy­ję­cia wyraź­nie czymś zaafe­ro­wany. – Tylko że wła­śnie wysko­czyła mi pilna sprawa i nie dam rady dłu­żej zostać, a jutro cie­bie, Théo, nie będzie na rej­sie, w trak­cie któ­rego mogli­by­śmy spo­koj­nie poroz­ma­wiać.

– Będę. Prze­sunę kilka obo­wiąz­ków na póź­niej – reaguje nie­zwłocz­nie bru­net.

– Cze­kaj, co? – Ojciec jest wyraź­nie zszo­ko­wany odpo­wie­dzią swego syna.

– Będę. Popłynę – potwier­dza raz jesz­cze Théodore.

– Ale mówi­łeś, że musisz wra­cać na spotk…

– Powie­dzia­łem, że będę, to będę.

– To świet­nie. – Benoît zaciera ręce. – Fan­ta­stycz­nie! W takim razie poga­damy jutro.

Zer­kam to na Théo, to na Micka, ale nic nie rozu­miem. O jaki rejs cho­dzi? Czy jest coś, w czym mam wziąć udział, a o czym nie wiem?

– Lecę. Trzy­maj­cie się.

Gospo­darz pokle­puje po ramie­niu swo­jego potomka z bar­dzo zado­wo­lo­nym wyra­zem twa­rzy. Odcho­dząc, unosi rękę, po czym szyb­kim kro­kiem opusz­cza nasze towa­rzy­stwo.

– Jaki rejs? – rzu­cam pyta­nie w próż­nię, licząc, że któ­ryś z nich podej­mie temat.

– Mój ojciec wymy­ślił sobie jutro rejs, na który zapro­sił wszyst­kich swo­ich eme­ry­to­wa­nych wspól­ni­ków, inwe­sto­rów i teraz nas także.

– A po co my tam?

– Bo nie udało się mu prze­pro­wa­dzić z nami dzi­siaj roz­mowy.

– Jasne, ale ja jutro o osiem­na­stej mam samo­lot powrotny – zauwa­żam. – Wola­ła­bym go nie prze­kła­dać, zaraz po powro­cie czeka mnie wystawa na tar­gach moto­ry­za­cyj­nych.

– Jeśli nie wyro­bimy się do tego czasu, to udo­stęp­nię ci mój odrzu­to­wiec.

Cze­kam, aż się zaśmieje. Théo jed­nak nie wygląda, jakby żar­to­wał.

– Co?

– Muszę zostać tu na dłu­żej, ty więc w tym cza­sie z niego sko­rzy­stasz.

– Och, nie ma takiej potrzeby.

– Mój samo­lot czeka przy­go­to­wany do odlotu w każ­dej chwili – włą­cza się w końcu w roz­mowę Mick.

Wyko­rzy­stuję to jako szansę zwró­ce­nia na sie­bie jego uwagi. Zaczy­nam się dosłow­nie gapić wprost na niego. Dość szybko uzmy­sła­wia sobie ten fakt i prze­nosi na mnie swoje spoj­rze­nie. Jego wzrok pozba­wiony jest jakich­kol­wiek emo­cji. Zupeł­nie jak­bym spoj­rzała w głąb lodo­wej jaskini na pół­nocy Sybe­rii. Prze­cho­dzi mnie zimny dreszcz.

– Mam nadzieję, że jed­nak zdą­żymy do osiem­na­stej.

Wstaję od stołu, pod­no­szę z krze­sła nie­wielką koper­tówkę z bursz­tynu w kształ­cie kuli.

– To co? Za godzinę przed głów­nym wej­ściem? – pyta Théo.

– Pój­dziemy do per­fu­me­rii?

– Pój­dziemy. Ale naj­pierw muszę zająć się jedną rze­czą – dodaje.

Uśmie­cham się do niego i potrzą­sam głową na zgodę.

– Jasne. Super. Za godzinę.

– Suge­ro­wał­bym zmie­nić buty – dorzuca, kiedy odcho­dzę od zasta­wio­nego, dłu­giego stołu.

Oglą­dam się przez ramię i w pierw­szej chwili kon­cen­truję się na Micku. Na jego twa­rzy w końcu poja­wił się jakiś wyraz. Pro­blem w tym, że nie jest to nic dobrego. Obli­cze Sau­tera jest pełne gniewu. Prze­cho­dzą mnie kolejne ciarki.

Prze­no­szę czym prę­dzej spoj­rze­nie na sto­ją­cego tuż obok niego Théo, który wło­żył obie ręce do kie­szeni, odsła­nia­jąc w ten spo­sób srebrny łań­cu­szek przy­pięty do kami­zelki.

– Zała­twione! – odkrzy­kuję i przy­spie­szam kroku, chcąc się stąd jak naj­szyb­ciej ewa­ku­ować.

Wola­ła­bym, aby ta tyka­jąca bomba o blond wło­sach nie wybu­chła w mojej obec­no­ści. Za moment pew­nie ochło­nie, a ja nie stracę życia. Przy­naj­mniej na razie…

Rozdział 5

Mick

Cho­wam pię­ści w kie­sze­nie gar­ni­tu­ro­wych spodni, bojąc się, że zaraz coś lub kogoś roz­kur­wię. Sza­leją we mnie same złe emo­cje, pod­bu­do­wane świa­do­mo­ścią miej­sca, w jakim się zna­la­złem.

Wiem, że mie­li­śmy trzy­mać naszą rela­cję ze Śnie­żynką w tajem­nicy przed świa­tem, ale nie popusz­czę mu. Niczego mi nie udo­wodni, dopóki nie zła­pie mnie za rękę, a ja prę­dzej dam się oskó­ro­wać na żywca, niż do tego dopusz­czę.

– Trzy­maj się od niej z daleka – roz­ka­zuję, nie zwle­ka­jąc ani chwili.

Nie cac­kam się z nim, bo dosko­nale wiem, z kim mam do czy­nie­nia. Znamy się od dzie­ciaka, kiedy to nasi ojco­wie sadzali nas za kół­kiem gokar­tów i wypusz­czali na tor. Mimo że nasze drogi się roze­szły, sły­sza­łem od mojego dziadka raz na jakiś czas opo­wie­ści o nim, a on sły­szał raz na jakiś czas opo­wie­ści o mnie od swo­jego. Nasze rodziny znają się od zara­nia dzie­jów. Cza­sami docho­dzą do mnie roz­ma­ite infor­ma­cje na jego temat, tego, co robi i gdzie się poja­wia. Gdy ukoń­czył Lon­dyń­ską Szkołę Biz­nesu, wszy­scy zakła­dali, że dokona prze­wrotu i odbie­rze szybko ojcu sto­łek. Znał się na rze­czy i wpa­dał na genialne pomy­sły, które przy­no­siły olbrzy­mie zyski. Nie­małe było więc zasko­cze­nie, gdy wyje­chał z Paryża zwie­dzać świat. Wycie­czek się mu zachciało. Teraz, kiedy Benoît prze­szedł na eme­ry­turę, zajął w końcu miej­sce, które tatuś grzał mu przez dłu­gie lata.

Ten cwa­niak nie ma w sobie za grosz pokory, przy­zwo­ito­ści ani zwy­czaj­nej ludz­kiej god­no­ści. Ludzie aro­ganccy i bez­czelni w naj­mniej­szym stop­niu mi nie prze­szka­dzają, a jed­nak jest i on. Dupek, który działa mi na nerwy, odkąd pamię­tam. Rosz­cze­niowy i roz­piesz­czony bachor, który pchał się do lig wyści­go­wych prze­kra­cza­ją­cych jego umie­jęt­no­ści, stał się rosz­cze­nio­wym i roz­piesz­czonym face­tem, który fał­szywą skrom­no­ścią dosłow­nie wku­pił się w łaski zna­czą­cych ludzi z roz­ma­itych elit.

Gno­jek pusz­cza moją wypo­wiedź mimo uszu i nie­prze­rwal­nie gapi się na odcho­dzącą syl­wetkę Marion.

Trzy­maj­cie mnie, i to naj­le­piej za cztery litery.

– Co? Już ją sobie zakle­pa­łeś? – rzuca osten­ta­cyj­nie, nawet na mnie nie patrząc.

– A co cię to obcho­dzi? Zapy­tać możesz, ale wie­dzieć nie musisz.

– Wła­śnie bar­dzo mnie to obcho­dzi, bo ja nie będę tole­ro­wał żad­nych rela­cji pomię­dzy moimi pra­cow­ni­kami – war­czy przez zęby.

Robię krok i staję naprze­ciw niego. Nasze oczy wymie­rzone są w stronę prze­ciw­nika jak lufa strzelby jakie­goś wariata, na dokład­nie tej samej wyso­ko­ści.

– Widzisz, Théodore, ja pra­cuję dla two­jego ojca, nie dla jego firmy. Możesz cmok­nąć mnie w dupę i wsa­dzić sobie tę swoją tole­ran­cję.

– I to wła­śnie ten sam, mój ojciec, zleca ci zada­nie, które pod­po­rząd­ko­wuje cię mnie.

Patrzę mu pro­sto w oczy, sygna­li­zu­jąc, że nie mam zamiaru odpu­ścić.

– Ja nie jestem łowcą głów na tele­fon, tylko praw­ni­kiem. Jeżeli coś mi nie odpo­wiada, to nie podej­muję się zada­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. (fr.) – Mick, tu jesteś! [wróć]

2. (fr.) – Witaj. Dzię­kuję ci za przy­jazd. [wróć]

3. (fr.) – Benoît, cała przy­jem­ność po mojej stro­nie. [wróć]

4. (fr.) – Dobry wie­czór, panie Benoît. [wróć]

5. (fr.) – O mój Boże! [wróć]

6. (fr.) – Życie jest piękne, a ja mogę ci je poka­zać. [wróć]

7. (fr.) – Synu, czy ty widzisz tę kobietę? [wróć]

8. (fr.) – Widzę ją, tak. [wróć]

9. (fr.) – Théo, ale… [wróć]

10. (fr). – No już. Dawaj, dawaj. [wróć]

11. (wł.) – Tak, przy nie­któ­rych oka­zjach. [wróć]