Kontrahent - Magdalena Pasternak - ebook + audiobook + książka

Kontrahent ebook

Pasternak Magdalena

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Marion Parnell – 23 lata, pewna siebie, idąca po swoje w męskim świecie – pracuje jako agentka motoryzacyjna, kiedy poznaje Micka Sautera – 37-letniego nieustępliwego, ale niezwykle skutecznego prawnika, wnuka kierowcy rajdowego.

Nieporozumienia między nimi to tylko początek komplikacji w jej pracy. Zajadła rywalizacja przekracza w pewnym momencie granice profesjonalizmu i chociaż przypadkowa wspólna podróż służbowa staje się początkiem czegoś więcej, dopiero tragiczna informacja zmienia losy ich relacji.

Czy zbliży ich to do siebie? Jeśli tak, to na jak długo?

Jedno jest pewne – tej wojny nie da się wygrać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 322

Oceny
4,3 (135 ocen)
87
19
19
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgaWiktoria

Z braku laku…

Zastanawiam się czy autorka napisze druga część i zacznie kolejna? Jaki jest sens zaczynać coś nie kończąc? Władzy absolutnej do dzisiaj nie ma :(((
20
Feliximiska

Nie oderwiesz się od lektury

Super ksiazka
00
baloo1

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka w tej książce genialnie stworzyła relację hate - love między bohaterami. Ich potyczki słowne wzbudzają napięcie, którego w powieści nie brakuje. Jest bardzo emocjonująco - bohaterowie to dwie silne postacie, gdzie żadna ze stron nie wycofuje się pierwsza, są wyraziści - możecie się domyślać co się dzieje, kiedy dochodzi między nimi do interakcji. Napięcie między nimi aż iskrzy. Dzieje się 😈 Fabuła jest wciągająca, nie opiera się jedynie na relacji damsko - męskiej, ale świetnie porusza również temat osamotnienia, trudności w budowaniu relacji. Przy czytaniu można się pośmiać, ale i momentami zakręci się łza w oku. Czekam na kolejną część z podekscytowaniem.❤️
00
Svieta

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku słowne przepychanki między bohaterami, później akcja jeszcze bardziej się rozkręca. Wciąga czytelnika i chce się więcej. Świetna historia.
00
Magnify

Nie polecam

DNF 80%
00

Popularność




Prolog

Nikt z nas nie wie, która godzina spo­śród wszyst­kich mija­ją­cych w ciągu życia wpły­nie na nasz los i zmieni jego bieg. Popa­damy w rutynę, wyko­nu­jemy te same czyn­no­ści bez przy­kła­da­nia do nich więk­szej wagi i przy­tom­nie­jemy dopiero wtedy, kiedy roz­sza­lały wir wciąga nas w sam śro­dek cyklonu. Dla jed­nych będzie to nagły kry­zys czy nie­szczę­śliwy wypa­dek, dla innych pozy­tywna zmiana lub pozna­nie kogoś.

Skupmy się na chwilę na tym ostat­nim przy­kła­dzie. Każdy czło­wiek jest cho­dzą­cym naczy­niem peł­nym doświad­czeń, histo­rii i prze­żyć, które go ukształ­to­wały. Ma swoje upodo­ba­nia, inte­re­suje się kon­kret­nymi rze­czami, zacho­wuje się tak, a nie ina­czej. Nagle, czę­sto bez naj­mniej­szego ostrze­że­nia, zde­rza się ze ścianą – w postaci innej osoby. Co może z tego wyjść? Na początku nikt nie wie, w którą stronę pocią­gnie nas ta spo­tkana przy­pad­kowo postać. Czy będzie to uskrzy­dla­jący lot ponad chmury, czy może bez­pre­ce­den­sowy upa­dek na samo dno…

– Marion, szef cię wzywa. – Do mojego poko­iku zagląda nowo przy­jęty chło­pak, któ­rego imie­nia za Chiny Ludowe nie pamię­tam.

Pro­sze­nie go o przy­po­mnie­nie po raz piąty byłoby dość nie­grzeczne, prawda?

– Dobrze, jasne. Już idę – potwier­dzam.

Zapi­suję szkic maila, któ­rego pisa­łam do dealera samo­cho­do­wego spod Mona­chium w spra­wie wyjąt­ko­wego modelu eks­klu­zyw­nej tunin­go­wa­nej limu­zyny. Wyma­rzyła ją sobie pewna pro­jek­tantka mody miesz­ka­jąca pod mia­stem. Usy­piam kom­pu­ter i udaję się do prze­ło­żo­nego, nie mając zie­lo­nego poję­cia, czego powin­nam się spo­dzie­wać. W Mal­foy Auto­mo­tive Servi­ces wszy­scy jeste­śmy wol­nymi strzel­cami i rzadko kiedy wła­ści­ciel wtrąca się w nasze dzia­ła­nia. Z jakiego więc powodu zosta­łam wezwana? Czy zro­bi­łam coś nie tak?

Sekre­tarka kie­row­nika wska­zuje ręką drzwi jego gabi­netu, gdy zatrzy­muję się przed jej biur­kiem.

– Mam kło­poty? – pytam nie­pew­nie, lekko się przy tym krzy­wiąc.

– Nie mam poję­cia, Par­nell.

Biorę głę­boki wdech, po czym gło­śno wypusz­czam powie­trze. Prze­szu­kuję szybko pamięć, ale nie natra­fiam na nic, czego ostat­nimi czasy bym nie dopil­no­wała.

Wcho­dzę do środka.

– Wzy­wał mnie pan – odzy­wam się po prze­kro­cze­niu progu. Zacho­wuję otwarte, przy­ja­zne nasta­wie­nie.

– Tak. Usiądź, Marion.

Pochy­lony nad doku­men­tami męż­czy­zna w śred­nim wieku wygląda jak zawsze. Zaczy­nam ana­li­zo­wać oto­cze­nie – mary­narkę powie­sił na opar­ciu, papiery leżą upo­rząd­ko­wane. Nie jest zły, nie jest spo­cony. Wydaje się być w nor­mal­nym, dobrym sta­nie.

– Coś się stało?

– Nie. To zna­czy tak, ale nic złego.

Patrzę na niego nieco zdez­o­rien­to­wana. Uśmie­cham się, mimo że nie wiem, czy powin­nam.

– Pamię­tasz Wil­liama Bol­dona, tego dzien­ni­ka­rza spor­to­wego, któ­rego prze­ka­za­łem ci na czas wyjazdu do Europy? – zwraca się do mnie iry­tu­jąco tajem­ni­czo.

– Tak, dosko­nale. W zeszłym mie­siącu spro­wa­dza­łam mu to fer­rari z osiem­dzie­sią­tego pią­tego.

– Zga­dza się. Dzwo­nił do mnie wczo­raj wie­czo­rem z potwier­dze­niem, że samo­chód już do niego dotarł.

– To super – kwi­tuję wesoło, ale dalej nie mam bla­dego poję­cia, po co szef mnie tu ścią­gał. – Wszystko w porządku z autem?

– Tak, naj­lep­szym. Klient ogrom­nie cię chwa­lił i nie mógł uwie­rzyć, że fak­tycz­nie zała­twi­łaś mu ten pojazd, zwa­żyw­szy na twój wiek: masz zale­d­wie dwa­dzie­ścia dwa lata.

– To nic takiego – komen­tuję, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Zacho­wuję się tak, jakby taka pochwała była dla mnie chle­bem powsze­dnim. A nie jest. Mało kto zawraca sobie głowę chwa­le­niem agenta po tym, jak ten zre­ali­zo­wał zamó­wie­nie.

Branża, w któ­rej pra­cuję, należy do tych, w któ­rych obraca się nie swo­imi pie­niędzmi. Cho­ler­nie gru­bymi pie­niędzmi. To powo­duje, że zle­ca­jący rzadko kiedy w jaki­kol­wiek spo­sób doce­niają pośred­ni­ków. Kto gospo­da­ru­jący kwo­tami przy­pra­wia­ją­cymi o zawrót głowy ma czas, aby pomy­śleć o kimś innym? W tym świe­cie liczą się tylko zie­lone, nie ludzie.

– Jestem pod ogrom­nym wra­że­niem, Par­nell. Masz w sobie to, czego potrzeba, aby być dobrym agen­tem samo­cho­do­wym. Masz w sobie tę iskrę. – Męż­czy­zna strzela moty­wu­jącą prze­mowę.

– Dzię­kuję. – Obda­rzam go rado­snym, ale spo­koj­nym spoj­rze­niem.

Facet na moment dziw­nie się zawie­sza. Zasta­na­wiam się nad wła­ściwą reak­cją. Albo przy­naj­mniej tą przez niego ocze­ki­waną. Mam mu powie­dzieć coś wię­cej?

– Bol­don to bar­dzo znany dzien­ni­karz, swego czasu wspa­niały komen­ta­tor wyści­gów samo­cho­do­wych. Sama wiesz, pasjo­nat – mówi po chwili mil­cze­nia.

– Tak, tak. Zauwa­ży­łam.

– Tak się składa, że zna masę ludzi, wielu swo­jego pokroju. Możesz być z sie­bie dumna, bo pole­cił twoje nazwi­sko w śro­do­wi­sku.

Roz­piera mnie ener­gia. Zaci­skam usta w wąską linię, by poha­mo­wać pró­bu­jący wyrwać się ze mnie śmiech zado­wo­le­nia. Nie wiem, czy ist­nieje lep­sza poczta niż pan­to­flowa. I to w dodatku wszystko zaini­cjo­wane przez kogoś takiego jak Wil­liam Bol­don!

– Wow… – To jedyne, co umiem powie­dzieć. Czuję nie­praw­do­po­dobny zachwyt.

– Czy sły­sza­łaś kie­dy­kol­wiek o Maxi­mi­lia­nie Sau­te­rze?

– Nazwi­sko brzmi zna­jomo.

– To dobrze, bo powinno. W końcu to kil­ku­krotny zwy­cięzca dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nego wyścigu na torze Day­tona, zdo­bywca wielu bute­lek mleka w India­na­po­lis Pięć­set i debiu­tant For­muły 1. Jeź­dził dla naj­lep­szych dru­żyn wyści­go­wych, jakie ist­niały – opo­wiada z fascy­na­cją, jed­nak jestem prze­ko­nana, że spraw­dził te infor­ma­cje w inter­ne­cie minutę przed moim przyj­ściem.

Tho­mas Mal­foy sie­dzi w branży od dekad i jest miło­śni­kiem moto­ry­za­cji, lecz nie wydaje mi się, żeby znał nazwi­sko każ­dego lep­szego kie­rowcy wyści­go­wego ubie­głego wieku. Było ich dość sporo.

– Nie­sa­mo­wity czło­wiek.

– Prawda? To zaszczyt prze­by­wać z nim w jed­nym pokoju, a co dopiero ode­brać od niego bez­po­średni tele­fon. – Męż­czy­zna roz­siada się w fotelu jak król.

– Dzwo­nił do pana?

– Zga­dza się. I to w two­jej spra­wie – wyja­śnia, a mnie nie­mal wysa­dza z butów.

– Mojej? – powta­rzam zasko­czona.

Czy ja mam halu­cy­na­cje?

– Maxi­mi­lian Sau­ter oraz Wil­liam Bol­don to przy­ja­ciele od zara­nia dzie­jów, więc Bol­don musiał cię pole­cić Sau­terowi i teraz ten chce cię oso­bi­ście poznać.

Potrzą­sam z nie­do­wie­rza­niem głową. Roz­glą­dam się po wnę­trzu gabi­netu.

Aha, czyli jed­nak jestem w ukry­tej kame­rze?

– Tak, tak – dodaje szef, widząc moją reak­cję.

Pró­buję zapa­no­wać nad roz­sza­la­łymi emo­cjami oraz eks­cy­ta­cją.

Maxi­mi­lian Sau­ter chce mnie poznać?!

Przy­szło mi funk­cjo­no­wać w zdo­mi­no­wa­nym przez męż­czyzn świe­cie, przez co jestem zmu­szona do zacho­wy­wa­nia się w spo­sób dość mocno nie­ko­biecy. Sta­ram się pre­zen­to­wać typowo sam­czą powścią­gli­wość. Koniec koń­ców w biz­ne­sie nikt nie chce patrzeć na roze­śmianą mało­latę w skow­ron­kach.

– Z przy­jem­no­ścią. Pro­szę podać mi adres i godzinę, a na pewno się zja­wię. – Pod­no­szę się z fotela zwró­co­nego w stronę biurka szefa.

– Szcze­góły pode­ślę ci zaraz mailem. – Mal­foy rów­nież wstaje, sięga po swoją szarą mary­narkę, zakłada ją i spo­koj­nie zapina, po czym wyciąga do mnie dłoń. – Moje gra­tu­la­cje, Par­nell. Jeśli speł­nisz ocze­ki­wa­nia kogoś takiego jak on, pod­bi­jesz ten świat na długo przed trzy­dziestką.

Rozdział 1

Marion

Zatrzy­muję samo­chód pod pan­cerną bramą, która skryta jest mię­dzy bujną roślin­no­ścią. Nie będę ukry­wać, serce potęż­nie wali mi w pier­siach. Dzieje się tak z dwóch powo­dów: po pierw­sze, mam oka­zję zaist­nieć w tej branży jak jesz­cze nikt przede mną, a po dru­gie, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści trud­nią­cych się tą pro­fe­sją nie mam w spodniach penisa, co zna­cząco utrud­nia mi zada­nie. Nie­stety w więk­szo­ści dzie­dzin zwią­za­nych z moto­ry­za­cją zatrud­nieni są głów­nie męż­czyźni, a na kobiety patrzy się z aro­ganc­kim uśmiesz­kiem. Wiem, co mówię. Nie pra­cuję tu zbyt długo, a jed­nak doświad­czy­łam już tyle sek­si­zmu, że wystar­czy­łoby na całą karierę, kil­ka­dzie­siąt lat do przodu. Wła­śnie z tego względu mam do udo­wod­nie­nia jesz­cze wię­cej.

Się­gam do sto­ją­cego obok bramy domo­fonu i wci­skam nie­wielki guzik obok gło­śnika.

– Słu­cham? – sły­szę czyjś star­szy głos.

– Dobry wie­czór. Z tej strony Marion Par­nell.

– A tak, tak. Zapra­szam.

Skrzy­dła bramy roz­su­wają się na boki. Dodaję lekko gazu i wjeż­dżam w pro­wa­dzącą przez mały las dróżkę. Jak przy­stało na ogromne posia­dło­ści na pół­wy­spie Tibu­rón, już od wjazdu można dostrzec morze bogac­twa, które zostało zain­we­sto­wane w to miej­sce. Bru­ko­wany pod­jazd, pod­świe­tlane drzewa i wyła­nia­jący się zza nich budy­nek są jak z bajki, albo co naj­mniej hol­ly­wo­odz­kiego filmu.

Par­kuję przed zamknię­tymi bra­mami gara­żo­wymi, gaszę sil­nik. Willa z ozdob­nymi wie­żami robi na mnie pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Prze­mie­rzam dłu­gie schody zakrę­ca­jące pod główne wej­ście i nim zdążę zadzwo­nić, w progu poja­wia się ele­gancki star­szy męż­czy­zna.

– Witaj, Marion. – Uśmie­cha się do mnie miło i muszę przy­znać, że bie­rze mnie tym z zasko­cze­nia

– Witam ser­decz­nie, panie Sau­ter. – Podaję mu rękę do uści­śnię­cia, nim ten wycią­gnie ku mnie swoją.

Ten jed­nak zamiast zamknąć moją dłoń w moc­nym uchwy­cie, bie­rze ją deli­kat­nie i non­sza­lancko całuje.

Dżen­tel­men sta­rej daty. Pro­szę, pro­szę.

– Mów mi Maxi­mi­lian. Nie jestem aż taki stary – żar­tuje lekko, z miej­sca pod­bi­ja­jąc moje serce.

Jadąc tu, spo­dzie­wa­łam się opry­skli­wego dziadka, który od początku będzie patrzył na mnie z góry i zio­nął w moją stronę ogniem. Nic z tych rze­czy. Sto­jący przede mną klient jest prze­uro­czym, zadba­nym panem z manie­rami. Byłam świę­cie prze­ko­nana, że tacy już dawno temu wygi­nęli…

Wcho­dzimy do środka, wła­ści­ciel pro­wa­dzi mnie do salonu.

– Co ty na to, aby­śmy usie­dli na tara­sie? Jest z niego prze­piękny widok na zatokę oraz most Gol­den Gate. Cie­pła noc jest nam na rękę.

– Bar­dzo chęt­nie. – Kiedy to mówię, stres cał­ko­wi­cie ze mnie scho­dzi.

Prze­staję cho­wać się za podwójną gardą, jak zawsze przy pierw­szych kon­tak­tach z kim­kol­wiek. Za każ­dym razem sta­ram się na początku być miła i otwarta, ale to nie ozna­cza, że bez­bronna. Mam świa­do­mość, że pozor­nie nie­winne zaczepki bar­dzo szybko mogą prze­obra­zić się w obraź­liwe tek­sty, a w takiej sytu­acji ni­gdy nie pozo­staję dłużna.

– Pozwo­li­łem sobie zapa­rzyć białą her­batę z płat­kami róży i kawał­kami hisz­pań­skich brzo­skwiń. Napi­jesz się, skar­bie?

„Skar­bie”? O jeju…

Gene­ral­nie jakie­kol­wiek „skar­bie” powinno od razu wpro­wa­dzić mnie w stan czuj­no­ści. W końcu to dość nie­nor­malne, aby ktoś zwra­cał się do mnie w ten spo­sób kilka minut po pozna­niu. A jed­nak w tym wypadku tak się nie dzieje. Dla­czego?

Może dla­tego, że mam wro­dzony dar roz­szy­fro­wy­wa­nia ludzi w mgnie­niu oka i jesz­cze ni­gdy się nie pomy­li­łam. Każdy fra­jer oka­zy­wał się fra­jerem, każda dwu­li­cowa laska dwu­li­cową laską, a każda fał­szywa osoba fał­szywą osobą. Moja intu­icja nie myli się w tej spra­wie, a jedyne, co mi teraz pod­po­wiada, to to, że Maxi­mi­lian jest ser­decz­nym zło­tym eme­ry­tem, który nie został prze­żarty przez współ­cze­śnie tok­sycz­nych ludzi. Bije od niego taka cie­pła, pozy­tywna ener­gia, że mogła­bym się stąd już nie ruszać.

– Z przy­jem­no­ścią. – Uśmie­cham się do niego szcze­rze.

Męż­czy­zna sta­wia na drew­nia­nym sto­liku tacę z fili­żan­kami oraz dzban­kiem z napa­rem.

– Pro­szę bar­dzo. – Podaje mi moją por­cję, potem sam bie­rze swoją i pociąga łyk napoju wyra­zi­ście pach­ną­cego brzo­skwi­nią.

– Dzię­kuję.

– Był tu u mnie ostat­nio mój stary przy­ja­ciel Wil­liam Bol­don. Wiesz, o kogo cho­dzi, prawda?

– Tak, oczy­wi­ście. Współ­pra­co­wa­li­śmy w zeszłym mie­siącu. – Upi­jam łyk aro­ma­tycz­nej her­baty. Jest wyśmie­nita. Na pod­nie­bie­niu roz­pły­wają się nuty owo­co­wej sło­dy­czy niczym wygry­wane przez pia­nino kolejne dźwięki kla­wi­szy.

– O ile dobrze pamię­tam, to ty zała­twi­łaś mu 288 GTO, tak?

– Ow­szem.

– Stary dziad wszę­dzie wrzuca z nim fotki. – Star­szy pan śmieje się ser­decz­nie. – Nie mógł prze­stać o tobie mówić. Wychwa­lał cię jak nikogo wcze­śniej.

– Bar­dzo miło mi to sły­szeć.

Wielki banan nie scho­dzi mi z twa­rzy, mało tego, nie­malże zaczy­nają boleć mnie mię­śnie policz­ków.

– Posta­no­wi­łem, że skon­tak­tuję się z tobą jako pierw­szy, zanim zasy­pią cię tele­fony z całego regionu. – Odsta­wia fili­żankę na ozdobną pod­stawkę. – Chciał­bym cię poznać, Marion. Jak to się stało, że taka młoda kobieta wylą­do­wała w branży nie­mal cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wa­nej przez face­tów?

– Cóż, lubię wyzwa­nia, ciężko mnie wystra­szyć i znie­chę­cić – odpo­wia­dam wesoło, na co on kiwa przy­ta­ku­jąco głową. – To, że nie jestem mile widziana, jesz­cze bar­dziej mnie napę­dza.

– Napę­dza. – Uśmie­cha się. – To super, że jest w tobie tyle ducha walki. Jeden z moich wnu­ków jest dokład­nie taki sam. Im wię­cej prze­ciw­no­ści, tym więk­szą ma z nich frajdę.

– Dosko­nale to znam.

– No, a powiedz mi, skąd taka pasja? Bo jed­nak masz dość nie­ty­powe zain­te­re­so­wa­nie.

– Wynio­słam to z domu. – Ogar­nia mnie przy­jemne roz­luź­nie­nie. Czuję się tak, jak­bym spo­tkała się z przy­ja­cie­lem, nie z poten­cjal­nym klien­tem. – Tato od zawsze miał hopla na punk­cie samo­cho­dów, a z kolei star­szy brat w ogóle się nimi ni­gdy nie inte­re­so­wał i chyba dla­tego padło na mnie. Wystar­czyło, że jako małą dziew­czynkę tato raz posa­dził mnie w zga­szo­nym aucie za kie­row­nicą. No i prze­pa­dłam.

– Miłość od pierw­szego wej­rze­nia?

– Zde­cy­do­wa­nie.

– Coś o tym wiem. – Śmieje się znowu w taki auten­tyczny spo­sób, że czuję się jak w domu. – Nie chcia­łaś się ści­gać?

– Chcia­łam. I przez jakiś czas to robi­łam.

– Gokarty?

– Tak, na początku. Nie­stety to bar­dzo kosz­towne zaję­cie i z powo­dów finan­so­wych musia­łam się wyco­fać.

Bolało, nie­mi­ło­sier­nie bolało, ale nie mia­łam wyj­ścia. Moich rodzi­ców nie stać było na wyda­wa­nie setek tysięcy dola­rów każ­dego sezonu. A im wyżej się pniesz, tym szyb­ciej rosną koszty.

– Rozu­miem. Moje dzieci miały wszystko zapew­nione, choć ja sam zaczy­na­łem od zera.

– To daje naj­więk­szą satys­fak­cję – komen­tuję.

– Tak, bez­względ­nie. I teraz, kiedy jestem na eme­ry­tu­rze, naprawdę mogę korzy­stać z pie­nię­dzy, na które zapra­co­wa­łem wła­snymi rękami – opo­wiada entu­zja­stycz­nie.

– Miłość do czyn­nej moto­ry­za­cji prze­ro­dziła się w pasję do bier­nej?

– Dobrze powie­dziane. Jesz­cze kie­dyś cho­dzi­łem na zawody syna i wnu­ków, ale teraz zwy­czaj­nie nie mam na to siły i prze­rzu­ci­łem się na kolek­cjo­no­wa­nie pere­łek z całego świata.

– I tutaj poja­wiam się ja – zauwa­żam bły­sko­tli­wie.

– W rze­czy samej.

– Wolisz kla­syki czy nowo­cze­sne cudeńka, Maxi­mi­lia­nie? – pytam, prze­sta­wia­jąc się na zawo­dowe tematy.

Męż­czy­zna bie­rze głę­boki wdech, spo­gląda w stronę zatoki. Patrzę tam i ja. W oddali mie­nią się świa­tła nad­brzeż­nych budyn­ków, ale to pod­świe­tlony most Gol­den Gate jest naj­więk­szą atrak­cją pano­ramy. Sau­ter miał rację, to spek­ta­ku­larny punkt wido­kowy.

– Bywało z tym u mnie róż­nie, ale aktu­al­nie moje oczy skie­ro­wane są w stronę lam­bor­ghini miura. – Męż­czy­zna wraca spoj­rze­niem na mnie. – Sły­sza­łem, że nie­ska­zi­telny model tra­fia w przy­szłym tygo­dniu na aukcję.

– Jaki mamy budżet?

– Auto ma być moje. Taki.

Nie­malże klasz­czę w dło­nie. Takich klien­tów lubimy naj­bar­dziej, ponie­waż w ten spo­sób dają nam naprawdę sze­ro­kie pole do popisu.

– Uznaj to za zała­twione – ripo­stuję nie­zwłocz­nie. – Coś jesz­cze?

– Wła­ści­wie to tak. Moja wnuczka ma nie­długo uro­dziny i chciał­bym poda­ro­wać jej bra­busa G63.

– Potrze­buję mini­mum czter­na­stu dni od zło­że­nia zamó­wie­nia. Plus trans­port, jeżeli satys­fak­cjo­nu­jący model znaj­duje się poza Sta­nami.

– O jak dłu­gim cza­sie mówimy?

– Naj­czę­ściej ścią­gamy samo­chody z Europy, a to daje dodat­kowo mini­mum mie­siąc – wyja­śniam.

– To ide­al­nie. Aria ma uro­dziny za trzy mie­siące.

– Na styk. W razie jakich­kol­wiek opóź­nień…

– W razie jakich­kol­wiek opóź­nień będziemy szu­kać innych roz­wią­zań – koń­czy za mnie.

– Tak. Zawsze zostaje trans­port powietrzny. Jest dużo droż­szy od mor­skiego, ale zde­cy­do­wa­nie mniej zawodny.

– No wła­śnie. Będziemy reago­wać ade­kwat­nie do sytu­acji.

Upi­jam łyk her­baty, auten­tycz­nie zado­wo­lona z tej współ­pracy. Jesz­cze się dobrze nie zaczęła, a już idzie we wła­ściwą stronę. Dla­czego wszy­scy klienci nie mogą być wła­śnie tacy?

– Mam do cie­bie prośbę – mówi i uzu­peł­nia moją fili­żankę przej­rzy­stym napa­rem.

– Słu­cham.

– Przejdź się, pro­szę, do salonu i weź ze sto­lika przed komin­kiem album w brą­zo­wej skó­rza­nej opra­wie. Mogła­byś?

– Jasne, nie ma pro­blemu.

Wstaję z tara­so­wego fotela wyło­żo­nego ozdobną podu­chą i wcho­dzę do środka. Piękny drew­niany sufit kase­to­nowy oraz wyko­nane z tego samego mate­riału meble powo­dują, że wnę­trza tej posia­dło­ści dają odczu­cie praw­dzi­wego luk­susu.

Mijam białą kanapę narożną oraz orze­chową leżankę, by po chwili odna­leźć na szkla­nym sto­liku przed­miot, po który tu przy­szłam. Schy­lam się, biorę go w ręce i odwra­cam się z albu­mem, by doznać zawału serca. Dosłow­nie pod­ska­kuję prze­stra­szona. Kilka metrów ode mnie w bocz­nym przej­ściu nie­spo­dzie­wa­nie wyra­sta wysoki facet w trzy­czę­ścio­wym gar­ni­tu­rze. Mam bar­dzo dobry słuch, a jed­nak nie dole­ciał do mnie żaden dźwięk. Męż­czy­zna bez­sze­lest­nie poko­nał drew­niany par­kiet, rzu­ca­jąc na pod­łogę jakiś urok, by nie wydała z sie­bie ani jed­nego skrzyp­nię­cia. Ale nie w tym rzecz. Cho­dzi o to, że patrzy na mnie tak, jakby chciał mnie zamor­do­wać.

– Masz nie­zły, kurwa, tupet, aby żero­wać na męż­czyź­nie w póź­nej sta­ro­ści – grzmi w moją stronę, krzy­wiąc się pogar­dli­wie.

– Słu­cham? – Serce kur­czy mi się o dwa roz­miary.

Czuję się bru­tal­nie ata­ko­wana, gdy pod­cho­dzi w moją stronę. Biją od niego pew­ność sie­bie i auto­ry­tarna ener­gia pełna zacię­to­ści, wręcz dzi­ko­ści. Zaci­śnięte zęby spra­wiają, że drga mu część mię­śni żuchwy.

– Liczy­łaś, że co? Że obsy­pie cię pre­zen­tami? Że prze­pi­sze na cie­bie mają­tek?

– Co takiego?! – Nie mogę wyjść z szoku, w który coraz głę­biej wpa­dam.

Znacz­nie więk­szy niż mój wzrost, uło­żone na bok żelem włosy w kolo­rze ciem­nego blondu, do tego jasne oczy, które nie­ustan­nie pró­bują spa­lić mnie żyw­cem… Na uła­mek sekundy się zapo­mi­nam.

– Odda­waj to i wynoś się stąd, zdziro.

Kiedy facet łapie mnie agre­syw­nie za ramię, wraca mi zdrowy rozum. Dzięki Bogu szybko trzeź­wieję.

– Nie doty­kaj mnie albo poła­mię ci palce. – Wyry­wam się mu i spo­glą­dam na niego nie­na­wist­nie.

– Coś ty powie­działa, gów­niaro?

– Sły­sza­łeś.

– Otwórz jesz­cze raz gębę, a poża­łu­jesz, że w ogóle się uro­dzi­łaś.

Szczęka opada mi pra­wie na zie­mię. Cho­ciaż jestem total­nie oszo­ło­miona całym tym zaj­ściem, od razu wiem, że mam do czy­nie­nia z prze­ro­śnię­tym ego w dro­gim gar­ni­tu­rze, który zastę­puje braki w kul­tu­rze.

Biorę głę­boki wdech, uśmie­cha­jąc się przy tym sze­roko. Bab­cia powta­rzała: cham­stwo zabi­jaj dobro­cią.

– Jesz­cze raz – mówię pod nosem na tyle gło­śno, aby sły­szał. – Nazy­wam się Marion Par…

– Gówno mnie obcho­dzi, jak się nazy­wasz. Wynoś się stąd.

– Nie. Nie przy­szłam tu do cie­bie, palan­cie. – Decy­duję się porzu­cić grzecz­ność. Nic mi po niej, mało tego, wręcz utrud­nia mi roz­mowę. Co mi po kur­tu­azji, skoro ten bał­wan nawet nie zna takiego słowa.

– Tak, wiem. Przy­szłaś wyko­rzy­stać star­czy wiek mojego…

– Mick, cóż za nie­spo­dzianka! – Do salonu wcho­dzi Maxi­mi­lian i swoim powi­ta­niem prze­rywa Gar­ni­tur­kowi. – O, pozna­li­ście się już z Marion?

– Dziadku, kim jest ta mało­lata i co tutaj robi?

Dziadku…?!

– Marion, prze­cież już powie­dzia­łem.

– Chwila, co…? – Patrzę na nich zdez­o­rien­to­wana.

– Chwila, kto…?

– Pamię­tasz, skar­bie, jak ci mówi­łem, że mam wnuka, który uwiel­bia wyzwa­nia i radzi sobie lepiej pod pre­sją niż bez niej?

Pro­szę bar­dzo. Powin­nam była wie­dzieć, że męż­czy­zna opi­sany przez star­szego Sau­tera będzie w rze­czy­wi­sto­ści wyglą­dał dokład­nie w ten spo­sób.

– Skar­bie…? – syczy blon­dyn.

Marsz­czę czoło. Niby to takie łatwe do zro­zu­mie­nia, a jed­nak tak cięż­kie do ogar­nię­cia.

– Marion, poznaj jed­nego z moich wnu­ków Micka. Mick, poznaj moją agentkę samo­cho­dową Marion.

Patrzymy na sie­bie z Gar­ni­tur­kiem z wyczu­walną rezerwą. On ma do mnie pre­ten­sje o nie wia­domo co, ja mam do niego uraz za wyzy­wa­nie mnie i trak­to­wa­nie jak śmie­cia. Bijąca od nas ener­gia jest jak wypi­sany wiel­kimi lite­rami wzór na bombę jądrową i tylko ktoś głupi mógłby powie­dzieć, że to nic takiego.

– O, widzę, że zna­la­złaś album. Dosko­nale. Chodźmy, pokażę ci kilka fan­ta­stycz­nych ujęć z daw­nych…

Wypo­wiedź Maxi­mi­liana cich­nie w poło­wie, bo mój umysł jest sku­piony na czym innym.

Nie bez przy­czyny mówi się, że kobiety mają ten­den­cję do prze­twa­rza­nia nie­po­wią­za­nych ze sobą myśli z pręd­ko­ścią świa­tła. Gdy­bym miała podać ich przy­bli­żoną liczbę na minutę, powie­dzia­ła­bym, że jest to czter­dzie­ści pięć tysięcy osiem­set dwa­na­ście. Plus minus. Teraz jed­nak w mojej świa­do­mo­ści panuje głu­cha cisza, w mojej gło­wie jest pustka – chyba po raz pierw­szy od dwu­dzie­stu dwóch lat. Nie ma tam nic, nawet jed­nej iskry. Moż­liwe, że to ten fakt szo­kuje mnie naj­bar­dziej. Jak to w ogóle moż­liwe?!

Gapię się bez­myśl­nie na zwró­co­nego w moją stronę blon­dyna i sły­szę, jak gło­śno bije mi serce. To zna­czy, że chyba jesz­cze żyję, prawda?

Mick nato­miast pro­wa­dzi teraz sam ze sobą star­cie tyta­nów – mądro­ści i logiki, a efekty tych zma­gań widać w jego jasnych oczach. Myśli kotłują się w jego gło­wie, pod­sy­ła­jąc umy­słowi mniej lub bar­dziej racjo­nalne sce­na­riu­sze. Jeste­śmy aktu­al­nie total­nymi prze­ci­wień­stwami i zaprze­cze­niami ste­reo­ty­pów płcio­wych.

– Tak, mam go tutaj. – Wycią­gam w stronę seniora skó­rzany fol­der, wra­ca­jąc na zie­mię.

Posy­łam młod­szemu Sau­te­rowi ostat­nie spoj­rze­nie i odwra­cam się na pię­cie. Chcia­ła­bym, naprawdę chcia­ła­bym olać gbu­ro­watą postać z fry­zurą uło­żoną praw­do­po­dob­nie sta­ran­niej niż moje włosy, ale nie przy­cho­dzi mi to tak łatwo, jak bym tego ocze­ki­wała. To jed­nak nie wszystko. Bo co naj­gor­sze, czuję w kościach, że z tej zna­jo­mo­ści nie wynik­nie nic dobrego.

Rozdział 2

Mick

– Nie jeste­śmy w sta­nie osza­co­wać, na które banki powin­ni­śmy spoj­rzeć. Skąd mamy wie­dzieć, które sobie wybrał do zde­frau­do­wa­nia tych pie­nię­dzy, kiedy jest ich aż dzie­sięć na tym pie­przo­nym Saint Kitts i Nevis?

Pod­no­szę wzrok na zada­ją­cego to pyta­nie Austina, zaro­śnię­tego niczym małpa. Jak można dopro­wa­dzić się do takiego stanu?

– Już ci mówi­łem, żebyś zgo­lił tę menel­ską brodę albo cho­ciaż równo ją przy­strzygł. – Nie umiem powstrzy­mać się przed kolej­nym w tym tygo­dniu komen­ta­rzem pod jego adre­sem. – Wyglą­dasz jak lump, który ukradł komuś gar­ni­tur za pięt­na­ście koła i przy­szedł na ważne spo­tka­nie.

– Mick, ja pier­dolę. – Austin wywraca oczami.

Krzy­wię się, lustru­jąc go nie­przy­chyl­nie.

– No, raczej nie z takim wyglą­dem. Mówię ci, jak jest.

– Mógł­byś się sku­pić na spra­wie? Mamy czas do jutra – fuka. – Musimy zawę­zić listę podej­rza­nych do mak­sy­mal­nie pię­ciu pozy­cji.

– Jak mam się sku­pić, skoro roz­pra­szasz mnie swoim wyglą­dem menela? Już kilka razy poważ­nie się zasta­na­wia­łem, czy nie wezwać ochrony.

– Masz nie­równo pod sufi­tem.

– Ostrze­gam. Niech tylko doleci do mnie zapach szczo­chów, Austin.

– Wsadź sobie te swoje uwagi, Sau­ter. Czas nas goni, a ty…

– Oto pięć pla­có­wek, które powin­ni­śmy wziąć pod lupę – prze­ry­wam skargę kum­pla i rzu­cam w jego stronę kil­koma tecz­kami.

Austin kręci w nie­do­wie­rza­niu głową, potem zagląda do sko­ro­szy­tów.

– Skąd wiesz, że to te?

– Spo­śród wszyst­kich dzie­się­ciu pra­wie połowa jest ame­ry­kań­skimi filiami, które oczy­wi­ście pod­le­gają jurys­dyk­cji. Z pozo­sta­łej szóstki w całej swo­jej histo­rii tylko jeden zła­mał się i uległ sądo­wym wezwa­niom. To daje nam dość spore szanse z tą piątką.

– No dobra, to mamy jakiś punkt odnie­sie­nia.

– Mało tego, od razu możesz odrzu­cić tę czwórkę – dodaję bez­e­mo­cjo­nal­nie, roz­kła­da­jąc przed nim następne doku­menty.

– Bo?

– Mamy prze­cież wydruki, na któ­rych widać, że tam­tego dnia tylko w jed­nym były znaczne wpływy.

Sza­tyn patrzy na mnie z wyraź­nym zdu­mie­niem. Jego fachowe oko prze­oczyło kilka klu­czo­wych kwe­stii, ale mnie one nie umknęły.

– W takim razie musimy teraz szu­kać kont, któ­rych wpływy będą paso­wać do skra­dzio­nej kwoty.

– Brawo, Cali­neczko. Już wiesz, dla­czego zara­biam wię­cej od cie­bie?

– Pieprz się, Sau­ter.

– Z przy­jem­no­ścią. – Pod­no­szę się z krze­sła. – Pora na mnie. – Zapi­nam guzik mary­narki i uśmie­cham się do niego aro­gancko.

– A gdzie ty się wybie­rasz?

– Tak jak zasu­ge­ro­wa­łeś, jadę się pie­przyć – par­skam.

– Mowy nie ma. Musimy zna­leźć te konta.

– Ze względu na fakt, że odwa­li­łem za cie­bie więk­szość roboty, sam się tym zaj­miesz.

Austin wywraca oczami, sapie ciężko i rzuca na sto­lik sko­ro­szyt w geście dez­apro­baty.

– Sam będę miał tu zaję­cie na całą noc – stęka.

– Chyba nie będziesz pła­kał, co?

Facet kiwa głową z nie­do­wie­rza­niem.

– Ale z cie­bie kawał buca – bur­czy.

– Obra­żasz czy kom­ple­men­tu­jesz?

Patrzymy na sie­bie przez chwilę, po czym obaj zaczy­namy się śmiać.

– Dobra, wynoś się stąd. Jedź się bawić, a ja idę zro­bić sobie dzban kawy, aby nad tym nie usnąć.

– Czy ja wiem, czy to będzie aż taka zabawa? Jadę do dziadka. Dawno u niego nie byłem.

– Ej, legendę Maxi­mi­liana Sau­tera ty zostaw w spo­koju. To byłoby mocno chore.

Kręcę w nie­do­wie­rza­niu głową i wycho­dzę z biura.

Co za kre­tyn.

Zjeż­dżam windą do pod­ziem­nego par­kingu, wsia­dam do auta. Zer­kam po raz pierw­szy od kilku godzin na tele­fon, ale poza paroma wia­do­mo­ściami od dewe­lo­pera, który ma jakiś pro­blem z pozwo­le­niami, nie znaj­duję niczego, co zatrzy­ma­łoby mnie w sie­dzi­bie firmy na dłu­żej. Dzi­siaj jestem już wolny.

Udaję się za mia­sto na drugą stronę zna­nego na całym świe­cie mostu. Prze­jeż­dżam przez kilka mie­ścin i po odsta­niu swo­jego na remon­to­wa­nej dro­dze dojeż­dżam do spek­ta­ku­lar­nej posia­dło­ści na wznie­sie­niu. Kiedy zatrzy­muję się przy nie­zna­nym mi mer­ce­de­sie, zaczy­nam się zasta­na­wiać, kto mógł zja­wić się dziś u dziadka. Jakiś zna­jomy? Stary przy­ja­ciel? Dzien­ni­karz? W sumie sta­ru­szek rzadko kiedy jest sam.

Idę przez dosko­nale znane mi pomiesz­cze­nia. W pierw­szej kolej­no­ści zaglą­dam do gabi­netu ze wszyst­kimi tro­fe­ami seniora. Dzia­dek uwiel­bia w nim prze­by­wać, tym razem jed­nak go tu nie zastaję. Kolej­nym wybo­rem jest pokój barowy, w któ­rym czę­sto sączy jakiś stary koniak. Kolejne pudło. Pozo­stają mi tylko dwie moż­li­wo­ści: albo dzia­dek znowu coś maj­struje w kuchni, albo popija swoją wie­czorną her­batę na tara­sie.

Kie­ruję się do dzien­nego pokoju i nie­spo­dzie­wa­nie zauwa­żam pochy­loną nad sto­li­kiem usta­wio­nym przed komin­kiem pla­ty­nową panienkę. Spoj­rze­nie z auto­matu leci mi w pierw­szej kolej­no­ści na wypięte w moją stronę pośladki, ukryte pod czar­nym mate­ria­łem sukienki z dłu­gim ręka­wem.

O kurwa.

Staję jak wryty. Z miej­sca wpie­niam się, że taka kobieta posta­wiła nogę w domu jed­nej z nie­wielu osób, które cenię. To jed­nak nie wszystko. Nie przej­muję się zbyt­nio tym, że ją wystra­szy­łem, lecz gdy dostrze­gam jej cał­kiem ładną twarz, nie­przy­jem­nie wgniata mnie w zie­mię. To utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że nie przy­szła tutaj z miło­ści do moto­ry­za­cji.

– Masz nie­zły, kurwa, tupet, aby żero­wać na męż­czyź­nie w póź­nej sta­ro­ści – bur­czę w jej stronę.

– Słu­cham?

Widzę, jak cała się spina, a to działa na mnie jak syreni śpiew. Zbli­żam się do niej pode­ner­wo­wany, że przy­je­chała oma­mić swoją urodą mojego dziadka, który ma tak dobre i otwarte serce, że to nie do pomy­śle­nia.

Zaci­skam mocno szczękę, czu­jąc się wręcz zobo­wią­zany do wypie­prze­nia jej daleko poza mury tego domu.

– Liczy­łaś, że co? Że obsy­pie cię pre­zen­tami? Że prze­pi­sze na cie­bie mają­tek?

– Co takiego?

Ska­nuję ją z surową miną, mimo że czuję elek­try­zu­jące oży­wie­nie. Jest atrak­cyjna, temu zaprze­czyć nie mogę.

– Odda­waj to i wynoś się stąd, zdziro.

– Nie doty­kaj mnie albo poła­mię ci palce. – Wyrywa się, kiedy łapię ją za ramię, i patrzy na mnie z kry­sta­licz­nie czy­stą nie­na­wi­ścią.

– Coś ty powie­działa, gów­niaro?

– Sły­sza­łeś.

Tym tek­stem roz­dmu­chuje tlącą się we mnie iskrę.

– Otwórz jesz­cze raz gębę, a poża­łu­jesz, że w ogóle się uro­dzi­łaś.

Rwie mnie, aby nauczyć ją pokory, uży­wa­jąc do tego celu przy­gnia­ta­ją­cej do ziemi suro­wo­ści. Sta­wiam krok, kiedy kobieta ku mojemu zasko­cze­niu bie­rze głę­boki wdech, jakby chciała ochło­nąć.

Czyżby zro­zu­miała, że się zapę­dziła?

No jasne, że nie. To byłoby zbyt piękne, bo na koniec uśmie­cha się w prze­sło­dzony spo­sób i wiem, że nie mam co liczyć na jej okieł­zna­nie. Rodzi się we mnie dziwna potrzeba doci­śnię­cia jej.

– Jesz­cze raz. Nazy­wam się Marion Par…

– Gówno mnie obcho­dzi, jak się nazy­wasz. Wynoś się stąd.

– Nie. Nie przy­szłam tu do cie­bie, palan­cie.

O chuj… O nie…

Nie mogę uwie­rzyć w to, że pozwo­liła sobie na taką bez­po­śred­niość. Powi­nie­nem zare­ago­wać, ale chyba zwy­czaj­nie jestem w zbyt dużym szoku. Nikt od dawien dawna nie pozwo­lił sobie na coś takiego w mojej obec­no­ści.

– Tak, wiem. Przy­szłaś wyko­rzy­stać star­czy wiek mojego…

– Mick, cóż za nie­spo­dzianka. – Poja­wia się przy nas sta­ru­szek. – O, pozna­li­ście się już z Marion?

– Dziadku, kim jest ta mało­lata i co tu robi?

– Marion, prze­cież już powie­dzia­łem. – Dzia­dek jest cał­ko­wi­cie roz­luź­niony, wesoły.

Niczego już nie rozu­miem.

– Chwila, co…? – Panienka zerka po nas ze zdzi­wie­niem.

– Chwila, kto…?

– Pamię­tasz, skar­bie, jak mówi­łem ci, że mam wnuka, który uwiel­bia wyzwa­nia i radzi sobie lepiej pod pre­sją niż bez niej?

Wysa­dza mnie z butów. Brwi suną mi pod samą linię wło­sów.

– Skar­bie…?

A więc to jed­nak pro­sty­tutka?!

Patrzę to na nią, to na dziadka. Mózg wypływa mi uchem.

– Marion, poznaj jed­nego z moich wnu­ków Micka. Mick, poznaj moją agentkę samo­cho­dową Marion.

Na­dal przy­glą­dam się jej z tą samą powścią­gli­wo­ścią. Wąt­pli­wo­ści zni­kają, a nasze przed­sta­wie­nie wiele wyja­śnia. Jed­nak kilku kwe­stii tu nie rozu­miem. Jak dostała się do kogoś takiego jak senior Sau­ter? Jak mogła osią­gnąć to w tak mło­dym wieku? Ile w ogóle ma lat? Osiem­na­ście?

Ska­nuję ją całą uważ­nie, ona rów­nież bacz­nie mi się przy­pa­truje. Z jej hete­ro­chro­ma­tycz­nych oczu bucha zacię­tość.

– O, widzę, że zna­la­złaś album. Dosko­nale. Chodźmy, pokażę ci kilka fan­ta­stycz­nych ujęć z daw­nych lat i parę pere­łek.

– Tak, mam go tutaj. – Wyciąga ku dziad­kowi skó­rzany fol­der, ale na­dal ciska we mnie pio­ru­nami.

– Wspa­niale. To ja jesz­cze tylko pójdę po oku­lary, żeby widzieć te zdję­cia.

Czuję ukłu­cie zazdro­ści. To mnie sta­ru­szek przez całe dzie­ciń­stwo brał na kolana i infor­mo­wał, gdzie znaj­duje się stare fer­rari, ile kilo­me­trów prze­je­chał ulu­bio­nym mer­ce­de­sem, komu poda­ro­wał zabyt­ko­wego kul­to­wego mustanga, ile pie­nię­dzy zebrał dla fun­da­cji, ofe­ru­jąc prze­jażdżki swoim jagu­arem. I teraz to samo zrobi z nią?

– Z miłą chę­cią – mówi ona i odrywa ode mnie zde­gu­sto­wany wzrok, by spoj­rzeć na mojego przodka w zupeł­nie odmienny spo­sób.

Roz­pala się we mnie złość. Ta per­fidna niu­nia musi szyb­ciutko wró­cić do sze­regu.

Wyko­rzy­stuję chwilę jej kon­cen­tra­cji na dziadku i dokład­niej obser­wuję jej miłą dla oka syl­wetkę. Ona odpro­wa­dza go wzro­kiem, a ja pró­buję prze­świe­tlić okry­wa­jące ją ubra­nie. Męskie instynkty. Wia­domo, jak to działa.

– Nie za krótka ta sukienka? – pytam, zer­ka­jąc na jej smu­kłe nogi. Na sto­pach ma san­dałki na wyso­kim obca­sie.

Wiem, że mogę pozwo­lić sobie na bar­dzo dużo, skoro i tak już obda­ro­wa­li­śmy się kil­koma wyzwi­skami. To sta­wia mnie w kom­for­to­wej sytu­acji. Zresztą aktu­al­nie nie umiem zare­ago­wać ina­czej, coś wewnątrz mnie narzuca mi to pyszał­ko­wate, aro­ganc­kie podej­ście.

– To nie twoja sprawa.

– A wła­śnie, że moja.

– Jak się nie podoba, to nie patrz. – Pró­buje spła­wić mnie naj­bar­dziej banal­nym tek­stem we wszech­świe­cie.

– Ciężko nie patrzeć, jak przy­jeż­dżasz do zle­ce­nio­dawcy w minió­wie…

– W minió­wie?

– To kiecka do bur­delu, nie na spo­tka­nie biz­ne­sowe.

– Jestem u two­jego dziadka, nie u cie­bie – mówi pew­nie, wręcz bez­czel­nie.

Chwila, kogo ja baje­ruję? Ona zwy­czaj­nie mi pyskuje.

Nie uro­dzi­łem się wczo­raj, to nie moje pierw­sze rodeo. Jeśli szybko jej nie ukrócę, ona jesz­cze bar­dziej się roz­pę­dzi.

– Nie życzę sobie, abyś poja­wiała się w tym domu w takim stroju.

– Dobrze, następ­nym razem przy­jadę w burce. Pasuje?

Zer­kam prze­lot­nie na koń­czącą się w poło­wie uda sukienkę. Odzywa się to, do czego zapro­gra­mo­wała nas, face­tów, matka natura.

Kurwa, bez ubrań musi wyglą­dać jesz­cze lepiej.

– Jeśli pla­nu­jesz jechać pro­sto stąd do dru­giej roboty w domu scha­dzek, to weź ze sobą następ­nym razem coś na zmianę.

– Byłeś, to wiesz, tak?

– Tak. Wiem, że ta kiecka jest za krótka i koniec.

– Mówisz? Kurde, przy­kra sprawa. Współ­czuję.

– Słu­cham? – gubię się.

Czy ona pro­wa­dzi w swo­jej gło­wie inną roz­mowę i wpro­wa­dza mnie do niej w poło­wie?

– Patrząc na to, jakim jesteś pro­sta­kiem bez kul­tury i sek­si­stą, to jed­nak rze­czy­wi­ście szkoda, że pro­jek­tant inspi­ro­wał się dłu­go­ścią two­jego… – Urywa, ale wzro­kiem zjeż­dża z mojej twa­rzy na spodnie.

Mam cho­lerną nadzieję, że tylko to sobie wyobra­zi­łem, a ona wcale nie zasu­ge­ro­wała, że mam krót­kiego fiuta. W celu upew­nie­nia się nie odry­wam od niej spoj­rze­nia. Przy­glą­dam się jej w poszu­ki­wa­niu jakich­kol­wiek oznak sła­bo­ści, ale ta jedy­nie pró­buje ukryć zado­wo­le­nie, z tru­dem powstrzy­mu­jąc wędru­jący ku górze kącik ust.

Ty bez­czelna franco.

– I kto tu jest pro­sta­kiem?

– O, czyli nie podoba ci się lustrzane odbi­cie two­jego zacho­wa­nia?

Zaczepki szybko prze­obra­żają się w oszczer­stwa, któ­rych nie potrafi i naj­wy­raź­niej nie chce zatrzy­mać żadna ze stron.

– Pro­sto do obiektu zain­te­re­so­wa­nia, bez skru­pu­łów. Nie­źle. Dużo kuta­sów musia­łaś zali­czyć, aby się tu zna­leźć, co?

– Nie tylko kuta­sów.

Wyobraź­nia momen­tal­nie pod­suwa mi obraz opry­skli­wej blon­dynki liżą­cej się z jakąś drugą panienką. Penis zaczyna wier­cić się w gaciach. Czym prę­dzej prze­ły­kam ślinę i wyrzu­cam z głowy tę wizję. To nie miej­sce, nie czas i nie ta osoba.

– Jesteś żało­sna.

– Tylko na tyle cię stać? Liczy­łam na jakąś wspa­niale bez­na­dziejną ripo­stę.

– Szkoda mi na cie­bie pary.

– Już ci się skoń­czyły uszczy­pliwe tek­sty?

– Nie będę się zni­żać do two­jego poziomu.

Mam jej ser­decz­nie dość. Jest młod­sza ode mnie pew­nie o bli­sko dwa­dzie­ścia lat, a abso­lut­nie nie poczuwa się do sza­cunku wzglę­dem kogoś star­szego. Skąd się ona urwała?

– Zasta­na­wiam się, czy naprawdę jesteś aż tak głu­pia, aby wyjeż­dżać do mnie z czymś takim?

– Z czymś takim? Nie ja zwy­zy­wa­łam kogoś od zdzir. – Krzywi się. – Ja tylko odbi­jam piłeczkę, o ile wiesz, o czym mówię.

– Jak już mówi­łem, nie mój poziom.

Bia­ło­włosa pry­cha pod nosem, a następ­nie pozwala sobie na coraz gło­śniej­szy śmiech. Zaci­skam dłoń w pięść.

Bawię ją?!

– Maxi­mi­lian ma w sobie tyle kul­tury i zacno­ści, że to aż nie­moż­liwe, aby­ście byli spo­krew­nieni. – Krzy­żuje ramiona na piersi, przez co jej biust lekko się unosi.

Mój wzrok natych­miast podąża za jej gestem. Nie­mal czuję mięk­kość jej skóry, cho­ciaż tego nie chcę. To sil­niej­sze ode mnie.

– Nie dość, że jesteś ogra­ni­czona, to jesz­cze pro­stacka – komen­tuję. – Od kiedy mój dzia­dek jest twoim kolegą?

– Tak się składa, że sam mnie popro­sił, abym zwra­cała się do niego po imie­niu. To wspa­niały czło­wiek, bar­dzo się polu­bi­li­śmy. – Mówiąc to, robi krok w moją stronę. – Chyba ci nie prze­szka­dza, że jestem jego „skar­bem”, co?

Zaci­skam moc­niej szczęki, krew się we mnie burzy. Ciężko mi opi­sać emo­cje, jakie ta kobieta we mnie wywo­łuje. Naj­gor­sze nie jest to, że mnie wkur­wia. Naj­gor­sze jest to, że cały się na nią napa­lam. Z nie­wy­sło­wioną chę­cią zła­mał­bym ją na tysiąc sto spo­so­bów. Takie jak ona zawsze grają twar­dzielki, a póź­niej przez łzy pocią­gają za waj­chę ze zna­kiem „stop”.

– Nie masz za grosz godzi­wo­ści, aby zwra­cać się do mnie w ten spo­sób. Jestem dwu­krot­nie od cie­bie star­szy.

– Nie­źle się trzy­masz jak na pra­wie pięć­dzie­się­cio­let­niego typka. – Unosi jedną z brwi. – Tak na mar­gi­ne­sie, przy­po­mnę ci, star­cze, że to ty jako pierw­szy zaczą­łeś mnie wyzy­wać. Myślisz, że to działa tylko w jedną stronę? Za brak sza­cunku dostaje się brak sza­cunku.

– Jesteś żało­sna – powta­rzam.

– Dokład­nie tak samo jak ty, Mick.

– Nie jestem twoim kolegą, abyś tak się do mnie odzy­wała.

Marion sta­wia kolejny krok i zatrzy­muje się metr ode mnie. Teraz jest w moim zasięgu.

– Pra­cuję dla two­jego dziadka, nie dla cie­bie, więc jeśli nie nauczysz się zasad kul­tury oso­bi­stej, nie licz na sza­cu­nek z mojej strony – zadziera do góry głowę, aby spoj­rzeć mi pro­sto w oczy, gdy to mówi – nie­ważne, kim byś był. Spo­tka­łam wielu face­tów two­jego pokroju i jestem dosko­nale świa­doma tego, z kim mam do czy­nie­nia. Dawno temu prze­sta­łam się oba­wiać sta­wia­nia się nadę­tym osłom.

– Jesteś w błę­dzie. Twoja głu­pia ilu­zja mądro­ści jest tyle samo warta co ty.

– Wma­wiaj to sobie, Mick.

Pochy­lam się ku niej, woń jej per­fum z sza­fra­nową nutą wypala mi od środka noz­drza.

– Obie­cuję ci, Śnie­żynko, że znisz­czę cię naj­pierw w oczach dziadka, a póź­niej reszty świata. Poża­łu­jesz, że posta­wi­łaś nogę w tym domu i ośmie­li­łaś się mi pysko­wać, jak­bym był twoim zasra­nym rówie­śni­kiem.

– Ależ pro­szę bar­dzo. Tylko nie zapo­mnij zebrać z pod­łogi swo­jej god­no­ści, gdy będziesz wycho­dził – szep­cze uwo­dzi­ciel­sko.

Jej pewne sie­bie spoj­rze­nie, oma­mia­jący mnie zapach oraz nie­ugięta postawa spra­wiają, że skóra staje mi w pło­mie­niach, odzna­cza­jąc się szcze­gól­nie nie­bez­piecz­nie w jed­nym bar­dzo kon­kret­nym miej­scu.

– To co? Możemy? – zabiera głos senior, poja­wia­jąc się z oku­la­rami na nosie.

– Oczy­wi­ście. Już idę – ćwierka rado­śnie bia­ło­włosa jędza i ostatni raz mie­rzy mnie wynio­śle spoj­rze­niem.

Chce poje­dynku? Bar­dzo pro­szę, ześlę na nią gromy z samego nieba. Jesz­cze będzie beczeć, że nie pod­wi­nęła pło­chli­wie ogona i nie ucie­kła do ciem­nej dziury, z któ­rej wyszła.

Rozdział 3

Marion

Odczy­tuję maila od firmy trans­por­to­wej, który wymaga mojej natych­mia­sto­wej inter­wen­cji. Odnaj­duję numer do pra­cu­ją­cego w holen­der­skim por­cie dokera. Upew­niam się, czy dzie­wię­cio­go­dzinna róż­nica cza­sowa nie sta­nowi pro­blemu w komu­ni­ka­cji.

Jest za dzie­więć czwarta.

Wzdy­cham ciężko. Marne szanse, abym zastała tego, który odpo­wiada za zaist­niałe kom­pli­ka­cje. Na pewno ktoś już przy­szedł za niego na kolejną zmianę. Mimo wszystko podej­muję próbę. Dzwo­nię raz, nikt nie odpo­wiada. Dzwo­nię drugi, ale znowu koń­czy się to niczym.

W końcu za trze­cim podej­ściem ktoś odbiera.

– Port Rot­ter­dam. Ik luister?1

– Witam. Dzwo­nię w spra­wie kon­te­nera o nume­rach AFSU sie­dem osiem osiem pięć trzy trzy cztery, US czter­dzie­ści G jeden.

– Już spraw­dzam – potwier­dza głos z twar­dym akcen­tem.

Odcze­kuję chwilę, aż facet odnaj­dzie wszystko w sys­te­mie.

– Jest u nas kon­te­ner.

– Wiem, że jest, i w tym rzecz. Kilka godzin temu powi­nien był opu­ścić wasz port.

– Musiał nie przyjść opłata. – Roz­mówca kale­czy angiel­ski.

– Trzy­mam w ręce zaksię­go­waną przez firmę trans­por­tową opłatę prze­wo­zową. Pie­nią­dze tra­fiły do was dwa dni temu.

– Musi być jakiś pro­blem.

– Nie ma żad­nego pro­blemu. Trans­por­ter ma prio­ry­tet, został już kil­ku­krot­nie spraw­dzony. Ktoś z was zawa­lił robotę i jeśli nie wsa­dzi­cie ładunku na pokład naj­bliż­szego kon­te­ne­rowca, prze­lecę się oso­bi­ście do Rot­ter­damu i dopil­nuję, aby nie­kom­pe­tentna osoba bek­nęła za opóź­nie­nia – wyja­śniam surowo.

– To nie Ame­ryka.

– Nie, to Nider­landy. Obo­wią­zują was te same ramy cza­sowe co nas.

– Pani, nie da się.

– Mam udo­wod­nić, że się da?

Z nimi wszyst­kimi trzeba cho­ler­nie krótko i ostro. To nie pierw­szy mój tele­fon poza Stany. Wiem, z czym to się je. Gdy tylko wyczują mini­malny mar­gi­nes, wejdą czło­wie­kowi na głowę. Tym bar­dziej dla­tego, że z zało­że­nia powin­nam być deli­katna, miła i ule­gła.

– To dopłata. Pięć­dzie­siąt sto euro.

– Żadna dopłata. I jesz­cze chwila, a wniosę o rekom­pen­satę za nie­do­trzy­my­wa­nie ter­mi­nów.

– To nie my.

– A kto? Może ja?

– Ja tylko kon­tro­luję.

– Rozu­miem, że prze­ła­do­wu­je­cie tam kil­ka­set tysięcy kon­te­ne­rów tygo­dniowo. Rzecz w tym, że to prio­ry­te­towe zle­ce­nie. Nie mówię tutaj o oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych czy naklej­kach na ścianę z Chin, któ­rymi można się pode­trzeć, a o war­tym wiele milio­nów kontr­ak­cie z Bugatti. Chyba nie muszę poda­wać panu kwot ubez­pie­cze­nio­wych, prawda?

– To nie ja kara.

– No wła­śnie nie­stety pan, bo pan i pana zmien­nik tego nie dopa­trzy­li­ście.

– Kie­row­nik.

– Kie­row­nik to jedy­nie pana zwolni, w niczym nie pomoże.

Doker sapie osten­ta­cyj­nie gło­śno, tak bym sły­szała. To dobry znak.

– Dobrze, spo­koj­nie, pani. Już się tym zajmę.

– Świet­nie. Chcia­ła­bym za kilka godzin zoba­czyć ładu­nek na mapie poza kon­ty­nen­tem.

– Tak.

– Dzię­kuję. Do widze­nia.

Odkła­dam tele­fon na biurko i od razu piszę maila do firmy, że kry­zys został zaże­gnany. Kiedy pod­pi­suję się pod krótką infor­ma­cją, sły­szę puka­nie do drzwi mojego biura.

– Pro­szę – odpo­wia­dam, nie pod­no­sząc wzroku znad kla­wia­tury, na któ­rej pil­nie wystu­kuję kolejne litery.

Do środka zagląda sta­ży­sta o imie­niu Bren­den.

– Marion, klient do cie­bie – mówi.

Tak, naresz­cie zapa­mię­ta­łam jego imię.

– Już? – dzi­wię się. Oglą­dam się na wiszący na ścia­nie wielki zegar. Jak się oka­zuje, wcale nie prze­spa­łam ostat­niej godziny. Pan Ten­ny­son jest ponad sześć­dzie­siąt minut wcze­śniej, niż się uma­wia­li­śmy. To nic nie­ty­po­wego, takie sytu­acje też się zdą­żają. – Wpuść go – pole­cam, szu­ka­jąc na ekra­nie kur­sora.

W celu póź­niej­szej wery­fi­ka­cji zapi­suję na żół­tej kar­teczce samo­przy­lep­nej numer do Rot­ter­damu. Choć mam nadzieję, że obę­dzie się bez kolej­nych mię­dzy­na­ro­do­wych nego­cja­cji tele­fo­nicz­nych, lepiej być zabez­pie­czo­nym.

– Dzię­kuję, Bran­do­nie – sły­szę czyjś głos.

Ręka z dłu­go­pi­sem natych­miast się zatrzy­muje i nie dopi­suję brzuszka piątki, jakby ktoś wyłą­czył mi opro­gra­mo­wa­nie. Sys­tem roz­po­zna­wa­nia głosu wiąże barwę tonu tylko z jedną osobą. Widzę wcho­dzącą do mojego gabi­netu postać i nie­stety… jesz­cze nie osza­la­łam. Widok męż­czy­zny, który wyła­nia się zza ple­ców Bren­dena, nie wywo­łuje u mnie wybu­chu rado­ści.

Gbu­ro­waty Sta­rzec, no pro­szę. A ten tu czego?

Uno­szę wyżej głowę, mój wzrok tward­nieje. I co z tego, że facet pre­zen­tuje się ponadnor­ma­tyw­nie dobrze w impo­nu­ją­cym gar­ni­tu­rze, skoro to ten sam pozba­wiony kul­tury osioł, któ­rego mia­łam (nie)szczę­ście już poznać.

– Bren­de­nie – popra­wia go sam sta­ży­sta.

– Tak, tak. Bren­do­nie.

A nie mówi­łam? Co za igno­rant…

– Ależ się pan zmie­nił w ciągu ostat­niego tygo­dnia, panie Ten­ny­son. Nie­for­tun­nie się pan posta­rzał i stra­cił resztki ogłady. – Opie­ram się wygod­niej w swoim obro­to­wym fotelu.

Prze­jeż­dżam po Micku osą­dza­ją­cym spoj­rze­niem i cho­lera, mimo że wygląda jed­nak bar­dziej niż ponadnor­ma­tyw­nie dobrze w swoim sta­lo­wym mun­durku zapewne od samego Kitona, nie dodaje mu to ani grama wdzięku.

– W ten spo­sób wita pani wszyst­kich klien­tów?

Nie­malże krztu­szę się wła­sną śliną.

– Pani? Już nie „zdzira”?

– Nie wiem, o czym mowa – uzu­peł­nia cał­ko­wi­cie poważ­nie.

– No skąd… – Kiwam się na boki w sie­dze­niu i nie potra­fię nie zadać pyta­nia: – Co tutaj robisz, Sau­ter?

– Sau­ter? A od kiedy jeste­śmy na ty?

Uśmie­cham się szcze­rze roz­ba­wiona. Czy ja mam do czy­nie­nia z gościem o oso­bo­wo­ści bipo­lar­nej? Z przed­szko­la­kiem?

– Panie Sau­ter. – Odchrzą­kuję suge­styw­nie. – Jeżeli przy­szedł tu pan, by znowu mnie stra­szyć, zapew­niam, że mar­nuje pan swój czas.

– Abso­lut­nie.

– W spra­wie skarg pię­tro dru­gie, pokój sto jede­na­ście.

– To budy­nek jed­no­pię­trowy – zauważa.

– Och, doprawdy?

Blon­dyn przy­gląda mi się z wyczu­walną rezerwą, ale nie odzywa się ani sło­wem. Zamiast tego prze­jeż­dża po wnę­trzu policzka języ­kiem.

– Mul­sanne, czarna beluga.

– To nie salon Ben­tleya, panie Sau­ter. Pomy­lił pan lokale. – Ni­gdy za wiele uszczy­pli­wo­ści.

– Ben­tley mul­sanne speed W.O.

– I co w związku z nim? – sapię.

Już prze­czu­wam, do czego to zmie­rza, i w naj­mniej­szym stop­niu mi się to nie podoba.

– Chcę go mieć.

– A ja chcę apar­ta­ment w Monte Carlo, pry­watny odrzu­to­wiec i zatan­ko­wa­nego do pełna chi­rona. – Wyśmie­wam jego zachciankę.

Skąd on się urwał? Z cho­inki? Od daty wypusz­cze­nia tej limi­to­wa­nej serii minęło już kilka lat. Czy on naprawdę ocze­kuje, że z nowych modeli został jesz­cze jakiś wolny?

– To nie do mnie – odbur­kuje.

Jak Boga kocham, paso­wa­łoby odpo­wie­dzieć: „I vice versa”.

– Panie Sau­ter – pochy­lam się nad biur­kiem, spla­tam ze sobą palce i robię prze­sło­dzoną minę – samo­chód, o który panu cho­dzi, został wypro­du­ko­wany w licz­bie stu sztuk, ich sprze­daż roz­po­częła się w roku dwa tysiące dzie­więt­na­stym. Trzeba było zain­te­re­so­wać się tema­tem dużo wcze­śniej.

– Aha. Czyli to dla pani nie­wy­ko­nalne?

Mie­rzę go wynio­śle wzro­kiem. Wybit­nie przej­rzy­ście widzę, co robi, a ja nie mam naj­mniej­szego zamiaru dokła­dać sobie mozol­nej pracy i reali­zo­wać jego zle­ceń.

– Może i byłoby wyko­nalne, ale zwy­czaj­nie nie mam na to czasu. Prze­ję­łam ostat­nio wielu klien­tów, mój gra­fik jest pełny. – Naprawdę mam go gdzieś. – Mogę popy­tać moich współ­pra­cow­ni­ków, może ewen­tu­al­nie oni znajdą dla pana czas.

Mam ogromną nadzieję, że potrafi on pojąć sedno mojej wypo­wie­dzi, czyli nie­chęć w sto­sunku do niego.

Mick siada naprze­ciwko. Zakłada nogę na nogę, jakby dopiero miał roz­po­cząć wła­ściwą roz­mowę. Dla mnie jed­nak ta gadka jest skoń­czona.

– Czyli ni­gdzie mnie pani nie wci­śnie?

Dla­czego odno­szę wra­że­nie, że to pyta­nie ma dru­gie dno?

– Ni­gdzie. Ni­gdzie a ni­gdzie.

Jeżeli przy­szedł tutaj z myślą, że nagle dam się mu zastra­szyć albo pozwolę sobie wejść na głowę, to był w wiel­kim błę­dzie. Tak jak mu ostat­nio powie­dzia­łam, nie boję się waż­nia­ków jego pokroju, a już na pewno nie pozwolę nikomu na trak­to­wa­nie mnie poni­żej god­no­ści.

Moje alu­zje do dłu­go­ści kutasa były pro­stac­kie, nie zaprze­czę, ale czy on wręcz się o to nie pro­sił? Wyje­chał do mnie z oszczer­stwem, pogar­dzał mną wzro­kiem i szu­kał cze­go­kol­wiek, byleby rzu­cić tym w moją stronę. W końcu co innego miało na celu pyta­nie o dłu­gość sukienki, która koń­czyła się lekko nad kola­nem?

– To przy­kre. Sły­sza­łem, że ma pani ogromny poten­cjał, a tutaj takie roz­cza­ro­wa­nie…

Kiedy to mówi, osten­ta­cyj­nie spo­gląda na mój biust, pod­kre­ślony kro­jem gor­se­to­wej sukienki.

– Nie da się usa­tys­fak­cjo­no­wać każ­dego. – Kom­plet­nie nic sobie z tego nie robię.

– Racja. Nie sądzę, abyś była w sta­nie mnie zado­wo­lić.

Rzu­cona przez niego pro­wo­ka­cja odbija się pomię­dzy ścia­nami pomiesz­cze­nia, w któ­rym prze­by­wamy. Daję się podejść, gdyż przez krótką chwilę wyobra­żam sobie coś wię­cej niż pełną napię­cia roz­mowę.

– Och, więc już wró­ci­li­śmy do bez­po­śred­nio­ści, co? Długo to nie trwało.

– W sumie to dobrze, że się wyco­fu­jesz. Wąt­pię, abyś spro­stała moim wyma­ga­niom.

– Wydział nie­speł­nio­nych ambi­cji nie w tym budynku.

– Jesteś za młoda, aby cokol­wiek wie­dzieć.

– Niech zgadnę. Nie dała­bym ci rady? – Obli­zuję nie­spiesz­nie usta. – Był­byś dla mnie za dużym…

– To nie ta…

– Wrzo­dem na dupie – uzu­peł­niam naj­waż­niej­szą część mojej prze­rwa­nej wypo­wie­dzi, a to powie­dziaw­szy, ska­nuję go wzro­kiem, uważ­nie przy­glą­da­jąc się każ­dej czę­ści ciała. Kiedy docie­ram do nie­bie­skich tęczó­wek, osten­ta­cyj­nie wywra­cam oczami.

– Widzę, że nie potra­fisz się zacho­wać przy inte­li­gent­nym męż­czyź­nie.

Wstaję zza biurka, pod­cho­dzę bli­żej niego i pod­pa­lam lont dyna­mitu, licząc na to, że ta uwaga osta­tecz­nie go zamknie:

– Daj znać, jak takowy się pojawi.

1.Ik luister? (hol.) – Słu­cham? [wróć]

Rozdział 4

Mick

Wcho­dzę pod­kur­wiony do swo­jego biura. Zezna­nie prze­ciwko Pac­tic Foods poszło naprawdę źle. Praw­nik dru­giej strony ustrze­lił nie tylko mojego klienta, ale także i mnie. Wal­nął do nas z armaty, o któ­rej ist­nie­niu nie raczono mnie poin­for­mo­wać. Nara­żam swoją repu­ta­cję, nad­sta­wiam karku, a ten pata­łach posta­no­wił zataić przede mną klu­czową kwe­stię!

– Sau­ter… – roz­lega się za moimi ple­cami prze­pra­sza­jący głos Pac­tica.

Furia roz­sa­dza mi czaszkę. To zły moment na jakie­kol­wiek dys­ku­sje, ale nie mam wyj­ścia.

– Jak mogłeś mi tego nie powie­dzieć?! – huczę na niego. – Tak zasad­ni­czych spraw się nie pomija!

– To był jeden przy­pa­dek.

– Śmier­telny! A to już pod­cho­dzi pod prawo karne. Czy ty w ogóle zda­jesz sobie sprawę z tego, co to ozna­cza?!

Jestem wpie­niony. Krew wrze w moich żyłach, wypa­la­jąc je od środka.

– Nagra­nie mnie bez mojej zgody jest bez­u­ży­teczne. – Facet pró­buje zna­leźć coś, czym będzie mógł ochro­nić swoje spa­sione dup­sko.

– Nie, jeśli nagra­nie tra­fiło do nich z nie­zna­nego źró­dła. Powie­dział prze­cież, że zna­lazł je na ławce przed domem, sąd nie będzie mieć pod­staw, aby to odrzu­cić. I nie udo­wod­nię mu, że to krzy­wo­przy­się­stwo.

– Prze­cież skła­da­nie fał­szy­wych zeznań jest karalne! – obu­rza się, jakby nie sły­szał mojego wyja­śnie­nia.

Mam ochotę wziąć roz­bieg i wbiec głową w ścianę. Czy on naprawdę jest aż takim debi­lem?

– To bez zna­cze­nia, kiedy będziesz musiał wydać grube miliony na odszko­do­wa­nia. Ludzie poczują krew w wodzie, będą chcieli ugrać coś dla sie­bie. Zaleją nas wezwa­nia sądowe i pój­ście z tor­bami będzie twoim naj­mniej­szym zmar­twie­niem.

– Kurwa – klnie pół­gło­sem przez zaci­śnięte zęby. – I co teraz?

– Muszę poszu­kać na nich cze­goś, co pozwoli kupić nam tro­chę czasu oraz udo­wod­nić, że tam­ten typek nie zmarł z powodu spo­ży­cia pro­duk­tów two­jej firmy.

Chwycę się brzy­twy i wygram tę sprawę jak każdą, któ­rej się podej­muję. Denat musiał mieć jakieś cho­roby współ­ist­nie­jące, które będę mógł wyko­rzy­stać na naszą korzyść.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki