Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najgłośniejsza książka laureata Astrid Lindgren Memorial Award – najbardziej prestiżowej nagrody w dziedzinie literatury dziecięcej. Wzruszająca opowieść o chłopcu, który widzi to, czego nie widzi nikt inny.
– Kim właściwie chciałbyś zostać?
– Szczęśliwym – odpowiedział Thomas. – Jak dorosnę, zostanę szczęśliwym.
Pani Van Amersfoort zaskoczona obróciła się do Thomasa. Popatrzyła na niego ze śmiechem i oznajmiła:
– To cholernie dobry pomysł. A wiesz, kiedy zaczyna się szczęście? Wtedy, kiedy człowiek przestaje się bać.
Thomas mieszka w Amsterdamie, gdzie w kanałach pływają rybki akwariowe, a wróble grają na trąbkach. A może to tylko on je widzi? Bo Thomas widzi rzeczy, których nie widzą inni. Ale nie ma łatwego życia. Bo widzi też, jak anioły zakrywają oczy, gdy tata bije mamę. Na szczęście spotyka dobrą czarownicę – panią Van Amersfoort, Elizę-o-skórzanej-nodze i... Jezusa, który od czasu do czasu przychodzi do niego pogawędzić.
Przejmująca opowieść... ekscentryczna, wzruszająca, magiczna.
„Sunday Times”
Cudowna.
„Observer”
Niezapomniana. Tak jak „Mały książę”, trafi do wszystkich, nie tylko dziecięcych serc.
„Independent”
Elektryzująca... Humor, inteligencja, dramatyzm i poetyckość czynią z niej książkę, do której można powracać w każdym wieku.
„Washington Post”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 96
z języka niderlandzkiego przełożyła Jadwiga Jędryas
Wydawnictwo Dwie Siostry Warszawa 2012
Myślę, że dobrze będzie to wyjaśnić: cała ta sprawa z Thomasem mnie również zaskoczyła. Tak naprawdę chciałem napisać zupełnie inną książkę: wzruszającą, ale jednocześnie taką, przy której można by się pośmiać. Miała opowiadać o moim szczęśliwym dzieciństwie. O tacie, który wieczorami pięknie grał na skrzypcach. O mamie, która ślicznie i przejmująco śpiewała. O moich braciach i siostrach, którzy nosili mnie na rękach. O przyjaciołach, którzy przychodzili na tort urodzinowy. Zamierzałem nadać jej tytuł Przygody szczęśliwego dziecka. Wyobrażałem sobie, że stanie się ulubioną lekturą bożonarodzeniową. Nie tylko dzieci, ale także matki, ojcowie, dziadkowie i babcie, a nawet sam pan premier czytaliby ją od deski do deski za jednym zamachem. Najlepiej przy świetle świec i ogniu wesoło trzaskającym w kominku, z kubkiem gorącego kakao w ręku.
Ale właśnie wtedy złożył mi wizytę pan Klopper. Nie znałem go. On również mnie nie znał, ale wiedział, kim jestem, ponieważ jestem sławnym pisarzem — autorem książek dla dzieci. Przyznaję to skromnie.
Pan Klopper był dokładnie w moim wieku. Miał siwe włosy dookoła prawie łysego czubka głowy. Ale kiedyś on także był dzieckiem.
Gdy zasiedliśmy przy ogniu wesoło trzaskającym w kominku, wyjął z teczki gruby zeszyt.
— Wiem, że jako pisarz darzy pan bliźnich wieloma uczuciami — powiedział.
Kiwnąłem głową na znak, że to prawda. Darzyłem bliźnich wyjątkowo wieloma uczuciami. W zasadzie nie protestowałbym, gdyby było ich nieco mniej.
— Dlatego chciałbym, żeby pan to przeczytał. — Podał mi zeszyt. — Moje notatki z czasów, gdy miałem dziewięć lat — ciągnął. — Niedawno ponownie do nich zajrzałem i myślę, że na coś się przydadzą. Ale najpierw musi pan je przeczytać, bo może są zbyt zuchwałe.
— Zuchwałe? — powtórzyłem zaskoczony.
— Tak — przyznał pan Klopper. — Miałem nieszczęśliwe dzieciństwo, a przez to człowiek robi się zuchwały.
Wpatrywałem się w ogień wesoło trzaskający w kominku.
Zuchwałość to problem, zwłaszcza w książkach dla dzieci.
— Przejrzę je — obiecałem. — I skontaktuję się z panem.
Odprowadziłem go do wyjścia.
— Czy nadal jest pan zuchwały? — zapytałem, gdy staliśmy już w drzwiach.
Pan Klopper skinął twierdząco głową.
— W pańskim wieku?
— Nie inaczej — odparł i zniknął za zasłoną gęsto padającego śniegu.
Jeszcze tego samego dnia przeczytałem jednym tchem Książkę wszystkich rzeczy. Rzeczywiście była zuchwała. Ja sam nie jestem ani trochę zuchwały, ale mnie łatwo mówić. Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Chodziłem — i to przez calusieńki tydzień! — do fantastycznej szkoły, gdzie uczyli pan Dłutoząb i pani Szydełko! Co wieczór słuchałem rzewnej gry ojca na skrzypcach i słodkiego sopranu mamy! Nie widzę żadnego powodu, dla którego mógłbym stać się zuchwały, ale myślę, że nieszczęśliwe dzieci mają do tego prawo.
Zadzwoniłem do pana Kloppera i umówiliśmy się na spotkanie. Spędziliśmy razem wiele wieczorów przy ogniu wesoło trzaskającym w kominku — i w ten właśnie sposób powstała ta książka.
— No i, Thomasie? — zapytałem ostatniego dnia. Od dawna byliśmy na ty. — Udało ci się?
— Co takiego, Guus?
— Zostać szczęśliwym.
— Tak — odpowiedział.
Po czym wypiliśmy po kubku gorącego kakao.
Thomas widział rzeczy, których nie widział nikt inny. Nie wiedział, skąd mu się to bierze, ale zawsze tak było. Pamiętał silny grad tamtego dnia. Wskoczył pod jakiś daszek i patrzył, jak wiatr zrywa liście z drzew. Potem pobiegł do domu.
— Tak nagle przyszła jesień — zawołał. — Wszystkie liście opadły z drzew.
Mama wyjrzała przez okno.
— Wcale nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
Thomas zobaczył, że mama ma rację. Liście nadal pokrywały korony drzew.
— Tu nie — powiedział. — Ale na ulicy Jana van Eycka wszystkie liście leżą na jezdni i chodniku.
— Ach tak — powiedziała mama.
Z wyrazu jej twarzy poznał, że mu nie wierzy.
Poszedł do swojego pokoju i otworzył zeszyt, w którym pisał książkę. Książka wszystkich rzeczy — taki nosiła tytuł.
Chwycił pióro i zanotował: „Padał tak silny grad, że pospadały liście z drzew. To wydarzyło się naprawdę, na ulicy Jana van Eycka, kiedy miałem dziewięć lat, w lecie 1951 roku”.
Popatrzył za okno, bo bez tego nie umiał myśleć. Albo na odwrót: kiedy tylko spoglądał przez okno, od razu wpadał w zamyślenie. Wreszcie napisał: „Jak dorosnę, będę szczęśliwy”.
Usłyszał, że tata wraca do domu, i pomyślał: „Jest wpół do szóstej, a ja ciągle nie wiem, o czym będzie moja książka. O czym właściwie są książki?”.
Zapytał o to przy stole.
— O miłości i takich tam — zachichotała jego siostra Margot, która chodziła już do gimnazjum i była głupia jak but.
Ale ojciec powiedział:
— Wszystkie ważne książki opowiadają o Bogu.
— O Bogu, ale i o miłości — uściśliła mama, ale on rzucił jej wtedy tak surowe spojrzenie, że aż się zaczerwieniła.
— Kto w tym domu czyta książki?
— Ty — przyznała.
— Więc kto może wiedzieć, o czym one są? Ty czy ja?
— Ty — odpowiedziała.
„Jak dorosnę, będę szczęśliwy” — przypomniał sobie Thomas, ale nie powiedział tego na głos. Patrzył na mamę. Widział, że posmutniała. Chciał wstać i ją przytulić, ale nie mógł tego zrobić. Nie wiedział dlaczego, po prostu nie mógł. Siedział więc dalej na swoim krześle.
Margot znowu zaczęła chichotać. To dlatego, że była taka głupia.
— Padał dzisiaj taki mocny grad, że na ulicy Jana van Eycka pospadały liście z drzew — odezwał się.
Mama popatrzyła na niego i się uśmiechnęła. Tak promiennie, jakby zarzucił jej ramiona na szyję.
„To sekretna wiadomość, którą tylko mama rozumie” — pomyślał. I pewnie miał rację, bo ojciec i Margot nawet nie podnieśli wzroku znad talerzy.
Kiedy mama usiadła przy nim na dobranoc, zapytała:
— Będziesz miał spokojne sny, mój mały marzycielu? Thomas skinął głową.
— Jestem troszkę dobry, prawda? — spytał.
— Jesteś najlepszym chłopcem na świecie — odpowiedziała.
Objęła go i mocno przytuliła. Thomas poczuł, że mama łka. Zrobiło mu się zimno w środku i pomyślał: „Bóg go strasznie ukarze, dżumą albo czymś takim”.
Ale później, gdy został sam i wpatrywał się w ciemność, wystraszył się, że Bóg się na niego pogniewa. Powiedział sobie:
„Nic nie poradzę, że przychodzą mi do głowy różne myśli. Nie chcę ich, więc to nie szkodzi. Nawet nie wiem, co to jest dżuma”.
I zasnął.
Przez cały tydzień panował tak nieznośny upał, że w kanałach pływały rybki tropikalne. Thomas widział je na własne oczy. Były to mieczyki. Nie miał co do tego wątpliwości, bo hodował mieczyki w swoim akwarium. Te urocze rybki śmiesznie tańczą w wodzie, gdy są zakochane.
Zdarzyło się to w sąsiedztwie liceum żeńskiego, do którego chodziła Margot. Thomas leżał na brzuchu w trawie nad kanałem przy Reijnier Vinkeleskade. Wtedy je zobaczył. Wracając do domu, zastanawiał się, czy ktoś mu uwierzy. Aż wpadł na Elizę, która skończyła już szesnaście lat. Chodziła do tej samej klasy co Margot i mieszkała za rogiem. Miała sztuczną skórzaną nogę, która skrzypiała jak nowe buty.
— W kanale pływają rybki tropikalne — powiedział Thomas. Eliza zatrzymała się, dzięki czemu jej noga przestała skrzypieć.
Thomas poczuł się tak, jakby przeszedł go prąd, ponieważ nagle zobaczył, jaka jest ładna.
— To dlatego, że ludzie spuszczają je z wodą w ubikacji przed wyjazdem na wakacje.
Thomas przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, podczas gdy Eliza wpatrywała się w niego swymi ciemnoniebieskimi oczyma.
— I z powodu upału — wyjąkał wreszcie.
— A w ogóle, to w kanalizacji żyją krokodyle — dodała Eliza. Znowu zaczęła skrzypieć, bo ruszyła przed siebie.
Thomas poszedł za nią.
— Naprawdę? — zapytał. — Widziałaś je na własne oczy?
— Jednego — odparła. — Maleńkiego jak mały palec. W muszli klozetowej.
Wyciągnęła dłoń.
Thomas przeżył szok: miała tylko jeden palec, mały, reszty brakowało.
— Ach tak — odpowiedział.
Odczekał, aż Eliza zniknie za rogiem. Poczuł, że przerażenie ścisnęło mu żołądek. Ale w jego głowie dźwięczały wesołe dzwoneczki. „Jest ładna — myślał. — I rozumie, o czym mówię. Rozumie, że to prawda. A więc Eliza także to wie”.
Szedł do domu, wciąż rozmyślając: „Co Eliza wie?”. Tylko że trudno mu było się skupić bez patrzenia przez okno. „Nie potrafię wyjaśnić, co Eliza wie, ale ja też to wiem: coś ze mną jest”. A kiedy już siedział przed oknem, pomyślał: „Co się stało z resztą jej palców?”.
* * *
„Niedziela jest jedynym dniem, który trzeba pchać jak taczkę — zapisał Thomas w swojej Książce wszystkich rzeczy. — Inne dni toczą się same, z górki na pazurki”.
W niedzielę chodzili do kościoła. Ale nie do zwyczajnego, w sąsiedztwie, tylko do szczególnego, daleko. Mieścił się on w zwykłym budynku, bez wież. Podczas nabożeństwa było słychać, jak na wyższych piętrach domownicy odkurzają mieszkania. Prawie nikt nie chodził do tego kościoła, ale oni — tak: tata, mama, Margot i Thomas. Mama w kapeluszu, a Margot w chusteczce na głowie, bo Kościół tak kazał. Żeby nie było widać ich kobiecych fryzur. Mężczyzn to nie obowiązywało, bo oni nie mają fryzur.
Szli piechotą, ponieważ Bóg nie chciał, by w niedzielę kursowały tramwaje. I tak kursowały, ale Bogu się to nie podobało.
Nie ma nic gorszego niż dwie rzeczy. Pierwsza z nich to znaleźć się w czasie wojny po niewłaściwej stronie. A druga — jeździć tramwajem w niedzielę.
Thomas po prostu wymazał tramwaje ze swoich myśli. Wymazywał ze swoich myśli wszystko, co zabronione: tramwaje, samochody, rowery i chłopców grających w piłkę na ulicy. Ptaki mogły zostać, one nie wiedziały, że jest niedziela. Bo ptaki nie mają duszy.
Do kościoła przychodziło około dwudziestu sędziwych osób — niewidomych, głuchych lub kulawych. A jeśli już nic im nie dolegało, to na podbródkach miały co najmniej dwie brodawki. Poza Thomasem i Margot przychodziło dwoje innych dzieci. Dwie siostry. W chusteczkach na głowach wyglądały tak blado, jakby miały wkrótce umrzeć. „Daję im czas do 1955 roku — napisał Thomas w Książce wszystkich rzeczy. — Wtedy będą martwe i pochowane. Niech odpoczywają w pokoju wiecznym”. Gdy pisał te słowa, zrobiło mu się żal, że dziewczynki czeka taki smutny los. Ale, niestety, nic nie mógł na to poradzić.
Nabożeństwo w kościele trwało długo. Lud Izraela wlókł się przez pustynię, zawodząc, a ławki kościelne były twarde.
Najprzyjemniejsze było śpiewanie na zmianę. Wyglądało to tak:
Łysy pan w długiej czarnej sukni z mnóstwem guziczków śpiewał solo jeden werset. A potem wszyscy mu odpowiadali, śpiewając wspólnie inny werset. I jeszcze raz. I znów. Czarna suknia za każdym razem śpiewała coś innego, a ludzie odśpiewywali ciągle to samo: „Miło siwy Panie, nie budź nas na pokruszenie”.
Thomas też śpiewał, pełną piersią. Jednocześnie próbował liczyć guziczki czarnej sukni, ale ciągle się mylił.
W drodze do domu Thomas zauważył, że tata jest o coś zły. Nic nie mówił i patrzył uparcie przed siebie. Przy stole, po modlitwie, powiedział:
— Wstań, Thomasie.
Thomas zamierzał właśnie włożyć do ust ziemniaki z groszkiem. Jego widelec zawisnął w połowie drogi.
— Mam wstać? — upewnił się.
— Tak, wstać — powtórzył ojciec.
— Dlaczego? — zapytała z niepokojem mama.
— Ponieważ tak każę — odpowiedział.
— A, dlatego — wtrąciła się Margot. Thomas odłożył widelec i wstał.
— Hi, hi, hi — zachichotała Margot, bo była głupia jak but.
Trudno pojąć, że ze szkoły przynosiła same piątki i szóstki.
— Pozwól, że posłuchamy, co śpiewałeś podczas liturgii — rozkazał ojciec z kamienną twarzą.
Thomas spojrzał na mamę.
— Patrz na mnie i śpiewaj — nalegał ojciec. Thomas nabrał powietrza i zaśpiewał:
— Miło siwy Panie, nie budź nas na pokruszenie.
Zapadła cisza jak makiem zasiał. Thomas ujrzał przed sobą czarną suknię z tysiącem guziczków. Na parapecie za oknem dwa wróble grały na piskliwych trąbkach, bo nie wiedziały, że jest niedziela.
Mama się odezwała:
— Ma dopiero dziewięć lat. To nie było umyślnie.
Ojciec milczał. Uroczystym ruchem odłożył na talerz nóż i widelec. Powoli uniósł się z krzesła. Robił się coraz wyższy, aż jego głowa sięgała ponad lampę wiszącą nad stołem.
Cała ziemia wstrzymała oddech. Wróble na parapecie zachłysnęły się przy swych trąbkach. Słońce się zaćmiło, a niebo skurczyło.
— Co chcesz zrobić? — krzyknęła piskliwie mama.
Jednym susem przyskoczyła do Thomasa i schowała go za siebie.
— Odejdź, kobieto — ryknął ojciec. — Rozmawiam z twoim synem.
Ale mama odciągnęła Thomasa jeszcze dalej od stołu i położyła mu dłonie na ramionach.
Naraz ręka ojca uniosła się i wymierzyła mamie policzek, aż klasnęło. A ona zachwiała się i puściła Thomasa.
Aniołowie w niebie zakryli oczy skrzydłami i zapłakali, jak zawsze, gdy mąż bije żonę. Bezbrzeżny smutek ogarnął ziemię.
— Tato — szepnęła Margot.
— Cisza! — zagrzmiał ojciec. — Thomas, marsz na górę! I nie zapomnij wziąć warząchwi.
Thomas odwrócił się, poszedł do kuchni i sięgnął na półkę po drewnianą łyżkę. A potem pobiegł na górę — do swojego pokoju. Usiadł przy oknie i wyglądał przez nie, ale nie potrafił