Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyruszając z Abrahamem Merrittem na spotkanie wielkiej przygody, wkraczamy w tajemniczy świat pełen niezbadanych miejsc, zaginionych królestw oraz mitycznych krain, które śniły się od dawien dawna archeologom, podróżnikom, fascynatom ezoteryzmu, poszukiwaczom skarbów i, rzecz jasna, pisarzom. W podziemiach starożytnych ruin na Pacyfiku zbudziła się złowroga moc, której działania mogą doprowadzić do zagłady naszej cywilizacji i mieszkańców wnętrza Ziemi. Walter Goodwin przemierza wraz z towarzyszami ten fascynujący świat w poszukiwaniu zaginionego przyjaciela. Wkraczając w sieć olbrzymich jaskiń, nie wiedzą jeszcze, że przyjdzie im się zmierzyć z okrutną i potężną istotą zwaną Promienistym…
Abraham Merritt (20 I 1884 r.-21 VIII 1943 r.) urodził się w Beverly, New Jersey, a następnie w 1894 r. przeniósł do Filadelfii w Pensylwanii. Początkowo studiował prawo, ale po pewnym czasie zajął się dziennikarstwem: najpierw jako korespondent, a później jako redaktor. Jego dorobek literacki to osiem pełnych powieści i kilka opowiadań, które stanowiły jedynie linię boczną kariery. Był bowiem jednym z najlepiej opłacanych dziennikarzy swojej epoki. Sukces finansowy pozwolił mu podróżować po całym świecie, inwestować w nieruchomości oraz zajmować się egzotycznymi hobby, jak uprawy roślin związanych z czarami i magią. Był dwukrotnie żonaty. Mieszkał w dzielnicy Hollis Park Gardens w Queens w Nowym Jorku, gdzie zgromadził zbiory broni, rzeźb i masek, a także bibliotekę literatury okultystycznej, która podobno przekroczyła 5000 tomów. Zmarł nagle na atak serca w swoim zimowym domu w Indian Rocks Beach na Florydzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Księżycowa studnia
Tytuł oryginału: The Moon Pool
Autor: Abraham Merritt
Copyright for the Polish translation
© 2019 by Radosław Jarosiński
Copyright for the cover art
© 2019 by Joanna Widomska & Wydawnictwo IX
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Przekład i opracowanie: Radosław Jarosiński
Redakcja: Ksenia Olkusz
Korekta: Katarzyna Koćma
Projekt, skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Ilustracja na okładce: Joanna Widomska
Ornament na okładce: Designed by macrovector_official / Freepik
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2019
Wydanie I
ISBN 978-83-964259-4-2
Nota wprowadzająca Roya Glashana do wydania Project Guttenberg of Australiaz maja 2013
W tej opowieści Abrahama Merritta jeden z protagonistów – Norweg Olaf Huldricksson – używa słów i zdań w ojczystym języku. Jednak, poza kilkoma wyjątkami, wyrażenia, którymi posłużył się Merritt nie są norweskie, lecz duńskie. Dla dobra lingwistycznej autentyczności tam, gdzie zaszła taka potrzeba, zamieniłem duńskie terminy na ich norweskie odpowiedniki, korzystając ze słownika norwesko-niemieckiego Heinzelnissa, a NIE słownika angielsko-duńskiego. Zawarłem tłumaczenia duńskich terminów, których użył Merritt w odnośnikach. Ostatnie słowa umierającego Huldrickssona, dość dziwne zresztą, wypowiedziane zostały po niemiecku. Te pozostawiłem bez zmian.
Roy Glashan
Wyruszając z Abrahamem Merritem na spotkanie wielkiej przygody, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wysiłki autora, by nadać jej pozory wiarygodności, widziane z dzisiejszej perspektywy wydają nieco naiwne, a nawet zabawne – i niejeden czytelnik, zdając sobie sprawę z niedorzeczności opisywanych sytuacji, nie będzie mógł się powstrzymać od pobłażliwego uśmiechu.
Nie jest to bynajmniej wina autora – raczej kurczenia się w szybkim tempie naszego globu, który przez ostatnie stulecie odsłonił przed badaczami większość swoich tajemnic, mogących stanowić cel fantastycznych wypraw, takich jak opisana na kartach niniejszej powieści.
Jednak u progu XX wieku sytuacja była zupełnie inna, eksploratorzy mieli okazję badać zakątki planety często nietknięte ludzką stopą – przemierzając śnieżne pustkowia niegościnnej Antarktydy, lub natrafiać na cudowne, zaginione wśród dżungli miasta jak choćby Machu Picchu, odkryte przez Hirama Binghama w 1911 r., niespełna dekadę przed powstaniem Księżycowej Studni. Zaginione królestwa oraz mityczne krainy śniły się po nocach, a pewnie też za dnia archeologom, podróżnikom, fascynatom ezoteryzmu, poszukiwaczom skarbów i, rzecz jasna, pisarzom.
Opisane w początkowych rozdziałach książki Ponape istnieje naprawdę. Obecnie znane jest bardziej pod nazwą Pohnpei i jest jednym ze stanów Mikronezji. Znajdujące się tam ruiny megalitycznego miasta Nan Madol, owej „Wenecji Pacyfiku”, gdzie Merrit umiejscowił tajemnicze wrota do zaginionego lądu, również są prawdziwe, tyle że nie aż tak stare, jak chciałby tego autor i pomimo że o ludach niegdyś je zamieszkujących nadal wiadomo niewiele, ich dzieje nie są już całkowicie spowite mgłą tajemnicy.
Ukrytej pod Nan Madol krainy Merrit również nie wymyślił na potrzeby książki, skorzystał bowiem z kilku „odkryć”. Od wieków ludzkość frapowała zagadka opisanej przez Platona Atlantydy, a jeszcze za życia pisarza, jak grzyby po deszczu pojawiały się coraz to nowe lądy. Między innymi za sprawą Augustusa Le Plongeona, który wzmianki o zatopionym dla odmiany na Pacyfiku kontynencie, zwanym Mu znalazł rzekomo, badając pisma... Majów. Z biegiem czasu teoria zatopionego pod wodami tegoż oceanu kontynentu elektryzowała coraz większe rzesze ciekawskich. Co interesujące, bodaj najznamienitszy z nich – zainteresowany okultyzmem pisarz i wynalazca James Churchward sześć lat po Merricie wydał książkę Mu, Zaginiony Kontynent.
Domniemywane istnienie Mu poprzedziło „odkrycie” na Oceanie Indyjskim innego mitycznego lądu – Lemurii. XIX wieczni darwiniści usiłowali istnieniem tego kontynentu uzasadnić występowanie w całkowitej izolacji na Madagaskarze pewnych dobrze znanych, uroczych zwierzątek, od których przyjęła swoją nazwę, nadaną jej przez brytyjskiego zoologa Philipa Lutleya Sclatera. „Ufantastycznienia” Lemurii podjęła się inna nietuzinkowa postać – medium i matka chrzestna teozofii, Helena Bławatska.
W zasadzie może dziś okazać się to niewiarygodne, ale fantasmagorie Bławatskiej o mieszkańcach Lemurii – wysoko rozwiniętej technologicznie i kulturowo rasie, stojącej wraz z Ariami i Atlantami na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż współczesna jej ludzkość – dały asumpt niemieckim nacjonalistom do ukucia teorii rasy panów po tym, jak okultystkę wyproszono z Indii i trafiła do Prus.
Z fabuły książki wynika, że Merrit musiał znać dobrze owe spekulacje, i czerpał z nich pełnymi garściami, zlewając Mu i Lemurię w swoją Murię. Na kartach książki aż się roi od mnóstwa popularnych w jego czasach hipotez, w sposób przemyślany wplecionych w fabułę powieści, dzięki czemu zbudowany przez niego świat zyskał na realistyczności.
Z doświadczenia wiem, że przydługie wstępy nużą czytelnika i spotyka je marny los – są po prostu pomijane. Jednakowoż, parafrazując słowa doktora Waltera Goodwina, „poczułem się w obowiązku” wprowadzić nieco czytelnika za kulisy zwiedzanego przez niego świata, a teraz, już bez zwłoki, ustępuję miejsca głównemu narratorowi.
Radosław Jarosiński
Publikacja poniższego sprawozdania doktora Waltera T. Goodwina została zatwierdzona przez Zarząd Międzynarodowego Stowarzyszenia Naukowego.
Primo:
By oficjalnie zakończyć spekulacje nazwane Tajemnicą Throckmartina i położyć kres niedomówieniom oraz skandalicznym podejrzeniom, które plamią reputację dra Davida Throckmartina, jego młodej małżonki, a także młodego współpracownika dra Charlesa Stantona od momentu wstępnych doniesień z Melbourne w Australii, o zaginięciu tego pierwszego ze statku płynącego do portu w Melbourne i późniejszym raportom o zaginięciu jego żony i współpracownika z obozu ekspedycji na Wyspach Karolińskich.
Secundo:
Ponieważ Rada Wykonawcza doszła do wniosku, że doświadczenia dra Goodwina oraz jego heroiczne wysiłki, by ratować ową trójkę, nauki i ostrzeżenia wynikające z tych doświadczeń, są zbyt istotne dla ludzkości, by całkowicie je ukryć w naukowych opracowaniach, zrozumiałych tylko dla wyedukowanych kierunkowo; albo ograniczyć ich przedstawienie jedynie do doniesień prasowych w ograniczonej i uproszczonej formie, podyktowanej ograniczeniami miejsca, uznaje za konieczne użycie innych środków.
Z tych powodów Zarząd wyznaczył pana A. Merritta do transkrypcji w zrozumiałej dla laików formie stenogramu z notatek dra Goodwina przedstawionego Radzie, opatrzonej dalszymi, ustnymi reminiscencjami i komentarzem dra Goodwina; transkrypcja owa, wydana i ocenzurowana przez Radę Wykonawczą Stowarzyszenia, składa się na zawartość tejże książki.
Będący członkiem Rady dr Walter T. Goodwin jest bez wątpienia jednym z najbardziej uznanych botaników amerykańskich, badaczem o międzynarodowej reputacji oraz autorem wielu epokowych rozpraw w dziedzinie wybranej przez siebie gałęzi nauki. Jego historia, w najpełniejszym tego słowa znaczeniu, została całkowicie poparta dostarczonymi przez niego dowodami i bez zastrzeżeń zaakceptowana przez organizację, której mam zaszczyt być prezesem. Kwestie usunięte z poniższego popularyzatorskiego opracowania – z powodu ich potencjalnie niebezpiecznych treści, które mogłyby zostać bez ograniczeń rozpowszechniane – zostaną zawarte w opracowaniach ściśle naukowych, przeznaczonych do wewnętrznego obiegu.
Międzynarodowe Stowarzyszenie Naukowe.
J.B.K., Prezes
Już od dwóch miesięcy przebywałem na Wyspach d’Entrecasteaux, gromadząc dane do ostatniego rozdziału książki o florze wysp wulkanicznych Południowego Pacyfiku. Do Portu Moresby dotarłem dzień wcześniej i właśnie patrzyłem, jak moje okazy zostają bezpiecznie składowane na pokładzie „Królowej Południa”. Siedząc na górnym pokładzie, uciekałem stęsknionymi myślami do domu, przez odległe mile dzielące mnie od Melbourne i te jeszcze odleglejsze, oddzielające Melbourne i Nowy Jork.
Nad Papuą wstawał jeden z tych żółtych poranków odsłaniających ją w posępnym, najbardziej nienawistnym humorze. Niebo tliło się kolorem ochry. Nad wyspą zawisła widmowa ponurość, obca, zaciekła, przepełniona groźbą utajonych, zgubnych sił, czekających tylko na wyzwolenie. Zdało się, że jest to emanacja nieokiełznanego, złowieszczego serca samej Papui – złowieszczego nawet podczas uśmiechu. Wiatr przynosił ze sobą oddech dziewiczych gąszczy pełnych nieznanych zapachów, tajemniczych i groźnych.
W takie poranki Papua przemawia swoją niepamiętną antycznością oraz mocą i, jak każdy biały człowiek, musiałem walczyć z jej urokiem. Zmagając się z nim, dostrzegłem wysoką postać kroczącą wzdłuż przystani, a mały Kapa-Kapa kołysał się, idąc z nową walizką. Wysoki człowiek wyglądał znajomo. Kiedy dotarł do trapu, nasze spojrzenia się spotkały, po czym pomachałem do niego.
Poznałem go teraz. Był to doktor David Throckmartin – „Throck”, jeden z moich najstarszych przyjaciół, umysł pierwszej wody, którego wytrwałość i osiągnięcia były dla mnie – i z pewnością wielu innych – ciągłą inspiracją.
Chwili, kiedy go rozpoznałem, towarzyszył jednocześnie szok, zdecydowanie nieprzyjemny. Owszem, to był Throckmartin – lecz tkwiło w nim coś niepokojącego, co nie pasowało do człowieka, którego dobrze znałem od tak dawna i pożegnałem wraz z towarzyszami niespełna miesiąc wcześniej, przed rozpoczęciem swej morskiej żeglugi. Ożenił się on zaledwie kilka tygodni wcześniej z Edith, córką profesora Williama Fraziera. Była młodsza od niego o co najmniej dziesięć lat, lecz w pełni podzielała jego ideały i była w nim równie zakochana, jak, o ile to możliwe, sam Throckmartin. Dzięki wartościom wpojonym jej przez ojca, okazała się wspaniałą asystentką, zaś dzięki cechom swego słodkiego, bijącego serca idealną – i tu użyję tego słowa w jego dawnym znaczeniu – kochanką. Wraz z jej rówieśnikiem – doktorem Charlesem Stantonem i Szwedką, Thorą Halversen, opiekunką Edith, która zajmowała się nią od dzieciństwa, udali się na Nan-Matal, do niezwykłych wyspiarskich ruin, rozrzuconych wzdłuż wschodniego wybrzeża Ponape na Wyspach Karolińskich.
Wiedziałem, że mają zamiar spędzić tam co najmniej rok, nie tylko w Ponape, ale też w Lele – bliźniaczym centrum wielkiej zagadki ludzkości, przedziwnego kwiatu cywilizacji, który kwitł wieki wcześniej, zanim zasiane zostało ziarno Egiptu, o której sztuce wiadomo niewiele, a o naukach zgoła nic. Mój przyjaciel zabrał ze sobą pełen ekwipunek przydatny przy czekającej go pracy, która miała być jego monumentalnym osiągnięciem.
Co więc sprowadziło Throckmartina do Port Moresby i skąd zmiana, którą w nim zaobserwowałem?
Pospieszyłem na dolny pokład i zastałem go tam w towarzystwie stewarda. Odwrócił się, kiedy się odezwałem, wyciągnął do mnie skwapliwie dłoń – i wtedy zobaczyłem tę metamorfozę, która mnie tak poruszyła. Poznał, rzecz jasna, po moim zaniemówieniu oraz bezwiednie stłumionym szoku, jakie wrażenie zrobił na mnie jego widok. Oczy mu się zaszkliły, odwrócił się gwałtownie od stewarda, wahając się przez chwilę – i pobiegł do swojej kabiny.
— Dziwny człowiek, nieprawdaż? — stwierdził steward. — Zna go pan, sir? Chyba chciał się pan z nim przywitać?
Rzuciłem jakąś zdawkową odpowiedź i podszedłem powoli do swojego krzesła. Usiadłszy, zacząłem układać sobie w głowie, co mnie tak zaszokowało. Aż w końcu do mnie dotarło. Dawny Throckmartin sprzed wyprawy właśnie skończył czterdziestkę, był sprężysty, wyprostowany, muskularny, pełen skrytego zapału i naukowego animuszu do – jakby to ująć – potencjalnych odkryć. W jego twarzy odbijała się energia ciągle analizującego wszystko umysłu.
Lecz ten Throckmartin, którego miałem teraz przed sobą, zdawał się dźwigać brzemię jakiegoś przerażającego wstrząsu, mieszaniny zachwytu i grozy, jakiegoś duchowego kataklizmu, którego wewnętrzne apogeum odcisnęło się na twarzy, pieczętując zaślubiny ekstazy i smutku, jakby ta para w istocie przyszła do niego ręka w rękę, biorąc go w posiadanie, a potem porzucając, zostawiając jednak swoje niemożliwe do wykorzenienia cienie!
Tak – właśnie to było tak uderzające. Jakiż zachwyt i groza, mieszanka nieba i piekła, wzięły go w ramiona i obdarzyły swym pocałunkiem?
Znamię tego uścisku pozostawało na twarzy Throckmartina!
Pogrążony w myślach, z podświadomą ulgą obserwowałem tonącą w tyle linię brzegu, witałem dotyk wiatru wolnych mórz. Z czasem zgasła nadzieja, że spotkam Throckmartina na lunchu. Nie schodził na dół i pozostało mi tylko przełknąć rozczarowanie. Całe popołudnie zżerał mnie niepokój, lecz on nadal tkwił w swojej kabinie – a ja nie czułem się na siłach, by go przywołać. Nie pojawił się także na kolacji.
Zmrok i noc zapadły szybko. Było mi gorąco i wyszedłem na pokład, odetchnąć na swoim krześle. „Królowa Południa” kołysała się na niespokojnej fali, a ja poczułem się na swoim miejscu. Baldachim chmur na niebie był nieznacznie rozświetlony, co świadczyło o obecności sunącego za nim księżyca, który tworzył intensywną poświatę. Wokół statku, niczym oddechy morskich potworów, powstawały, by natychmiast zniknąć, owe małe, mgliste wiry, dość częste zjawisko na Południowym Oceanie.
Nagle drzwi na pokład stanęły otworem i pojawił się w nich Throckmartin. Zatrzymał się niepewnie, obserwując niebo z osobliwą uwagą, zawahał się przez chwilę i zamknął za sobą drzwi.
— Throck — zawołałem. — Podejdź tu! To ja, Goodwin.
Skierował się w moją stronę.
— Throck — nie traciłem czasu na zbędne wstępy — co się dzieje? Mogę ci jakoś pomóc?
Wyczułem jego napięcie.
— Płynę do Melbourne, Goodwin — odpowiedział. — Potrzebuję kilku rzeczy bardzo pilnie. I więcej ludzi. Białych…
Zamilkł gwałtownie. Wstał z krzesła, wpatrując się uważnie w jakiś punkt na północy. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. W oddali księżyc wyłamał się zza chmur. Niemal na horyzoncie można było dostrzec słabą luminescencję nad gładkim morzem. Odległa ścieżka światła drżała i migotała. Chmury zacieśniły się ponownie i wszystko zniknęło. Statek żwawo mknął na południe.
Throckmartin opadł na krzesło. Zapalił drżącą ręką papierosa i zwrócił się do mnie z nagłą stanowczością.
— Goodwin — powiedział — potrzebuję pomocy. Jeśli komuś jest w tej chwili potrzebna, to właśnie mnie. Goodwin, czy możesz sobie wyobrazić, że znajdujesz się w innym świecie, zupełnie ci nieznanym świecie grozy, gdzie terror jest igraszką, a ty jesteś w nim samotny i obcy! Jako taki człowiek potrzebuję pomocy i trzeba mi…
Urwał nagle i wstał; papieros wysunął mu się spomiędzy palców. Księżyc ponownie ukazał się wśród chmur, tym razem o wiele bliżej. Nie dalej niż o milę rzucił na fale świetlistą ścieżkę. Za nią, aż po horyzont, ciągnął się pas księżycowego światła, niczym gigantyczny lśniący wąż, biegnący z krawędzi tego świata prosto ku statkowi.
Throckmartin zesztywniał jak skryty w gnieździe ptak, który znalazł się na celowniku. Emanował z niego dreszcz zgrozy – lecz zgrozy zabarwionej nieznaną, piekielną uciechą. Udzielił mi się na moment – pozostawiając drżącego po słodko-gorzkim szoku.
Pochylił się do przodu, z duszą odbitą w oczach. Księżycowa ścieżka przysuwała się coraz bliżej. Teraz była już odległa o niespełna pół mili. Przed nią umykał statek – jak gdyby w przeczuciu, że chce go ścigać. Poniżej żwawy i prosty świetlny prąd rozłupywał fale, biegnąc księżycowym strumieniem.
— Dobry Boże! — sapnął Throckmartin, a słowa te były zarazem modlitwą i przyzwaniem.
I wtedy po raz pierwszy to ujrzałem!
Księżycowa ścieżka zwęziła się ku horyzontowi, jak gdyby osaczyła ją ciemność. Wyglądało to tak, jakby wiszące powyżej chmury podzieliły się, tworząc przejście – rozstępując się jak kurtyny lub wody Morza Czerwonego, by przepuścić zastępy Izraela. Na każdą stronę tego strumienia padał czarny cień, rzucany przez fałdy wysokich baldachimów. A między tymi nieprzejrzystymi murami mknęła, tańcząc migotliwie, drżąca struga księżycowego światła.
Raczej wyczułem, niż zobaczyłem, że wzdłuż tego promienia srebrnego ognia coś się z oddali zbliża. Z początku pojawiło się w zasięgu wzroku jako poświata o głębszym tonie wśród ogólnej jasności. Sunęło w naszym kierunku – opalizująca mgiełka, mknąca na podobieństwo jakiejś lecącej niczym strzała skrzydlatej istoty. Przypomniała mi się legenda Diaków o skrzydlatym posłańcu Buddy – ptaku Akli – którego pióra były splecione z księżycowego światła, serce tętniło żyjącym opalem, a skrzydła w locie odbijały echo krystalicznie czystej muzyki gwiezdnej bieli, lecz jego dziób był niczym zamrożony płomień, rozrywający na strzępy dusze niewiernych.
Zbliżyło się jeszcze bardziej i doszły mnie słodkie, uporczywe brzmienia – jak pizzicato na szklanych skrzypcach, krystalicznie czyste niczym diamenty przetopione w dźwięk!
Istota zmierzała do kresu swej świetlnej drogi, bariery cienia oddzielającego nasz statek od skrzącej się iglicy księżycowego strumienia. Za chwilę starła się z tą barierą jak ptak z prętami swojej klatki. Obracała migoczącymi pióropuszami, wirami koronkowego światła i spiralami żywych oparów. Wewnątrz przelewało się, niczym płynna masa perłowa, dziwne obce światło. W jego poświacie wyróżniały się dryfujące drobiny i wyładowania.
Zbliżało się, niesione migoczącymi falami, zwężając coraz bardziej ochronny mur cienia między sobą a nami. Wśród mgły znajdowało się jądro intensywniejszego światła – pożyłkowane, opalizujące, promienne, zdecydowanie żywe. A powyżej, w plątaninie wirujących i pulsujących pióropuszy oraz spiral, zawisło siedem migoczących świateł.
Pomimo nieustannego, lecz osobliwie uporządkowanego ruchu tej istoty, owe światła utrzymywały się pewnie i stabilnie. Było ich siedem – niczym siedem małych księżyców. Ułożone były kolorami, pierwszy perliście różowy, następne barwy łagodnie opalizującego błękitu, płomiennego szafranu, szmaragdu, który widuje się w płytkich wodach wysp tropikalnych, trupiej bieli i upiornego ametystu, ostatni wreszcie koloru srebra, jakie można zobaczyć w księżycową noc, gdy spod powierzchni morza wytryśnie latająca ryba.
Muzyka przybrała na sile. Przeszywała uszy kaskadą małych ostrzy, przyprawiając serce o radosne bicie i napełniając je nostalgią. Podchodziła pod gardło z dreszczem zachwytu i chwytała mocno nieskończonym smutkiem!
„Chodź do mnie” – szemrzące przywołanie zastygło w krystalicznych tonach. Dało się je zrozumieć, lecz brzmiało jak coś całkowicie obcego, nie z tej ziemi. Słuch chwytał to wołanie i tłumaczył z wysiłkiem na ziemskie dźwięki. I nawet kiedy ogarniało umysł, ten wzdragał się przed nim, jednocześnie zdając się dążyć doń z przemożnym pragnieniem.
Throckmartin zbliżył się do krawędzi pokładu, prosto w kierunku objawienia znajdującego się teraz kilka jardów od rufy. Jego twarz stała się zupełnie niepodobna do ludzkiej. Bezdenne cierpienie i bezgraniczna ekstaza malowały się na niej jednocześnie, nie chcąc ustąpić sobie miejsca; przeklęci, nieludzcy towarzysze połączyli się w spojrzeniu, które nie powinno gościć w oczach żadnej boskiej istoty, wkradając się w głąb jego duszy! Bóg i Szatan towarzyszyli sobie w pełnej harmonii! Albo też Szatan, który spadł właśnie z niebios i, nie utraciwszy jeszcze boskości, zdawał się widzieć niebo i kontemplować już piekło. Aż raptem... – księżycowa ścieżka zaczęła gwałtownie blaknąć! Chmury zwarły się na niebie, jak gdyby ściągnięte razem niewidzialną ręką. Z południa nadchodził z rykiem szkwał. Kiedy księżyc przepadł, przepadło wraz z nim też to, co widziałem – wymazane jak obraz z magicznej latarni dźwięki urwały się gwałtownie, pozostawiając po sobie kontemplującą samo piekło ciszę, jaka następuje po nagłym uderzeniu pioruna. Nie było wokół nas nic, oprócz niemej ciemności!
Przeszedł mnie dreszcz jak człowieka, którego odciągnięto w ostatniej chwili znad samej krawędzi zatoki, gdzie, jak powiadają mieszkańcy Luizjad, czyha rybak ludzkich dusz.
Throckmartin położył mi rękę na ramieniu.
— Tak, jak myślałem — powiedział. W jego głosie pojawił się nowy ton, spokojna pewność, że oto udało mu się uniknąć jakiejś nieznanej grozy. — Teraz wiem! Chodź ze mną do kajuty, stary przyjacielu. Skoro też już widziałeś, mogę ci powiedzieć... – zawahał się — ... czym było to, co widziałeś — zakończył.
Przy drzwiach natknęliśmy się na pierwszego oficera. Throckmartin przybrał minę stwarzającą pozory normalności.
— Będzie duży sztorm? — spytał.
— Tak — odrzekł mat. — Pewno przez całą drogę do Melbourne.
Throckmartin wyprostował się, jakby tknięty nagłą myślą. Z przejęciem chwycił marynarza za rękaw.
— Sądzi pan, że pochmurna pogoda utrzyma się — zawahał się — przez następne trzy noce?
— I jeszcze przez następne trzy — odrzekł mat.
— Dzięki Bogu! — wykrzyknął Throckmartin i sądzę, że nigdy u nikogo nie słyszałem w głosie takiej ulgi oraz nadziei.
Żeglarz oniemiał.
— Dzięki Bogu? — powtórzył. — Dzięki… Co pan mówi?
Lecz Throckmartin już szedł do swojej kabiny. Ruszyłem za nim. Pierwszy oficer mnie zatrzymał.
— Pański przyjaciel — zapytał — jest chory?
— Morze! — odpowiedziałem pospiesznie. — Nie jest do niego nawykły. Zajmę się nim.
Wątpliwości i niedowierzanie odmalowały się w oczach marynarza, ale spieszyłem się. Wiedziałem, że Throckmartin był w istocie chory, lecz jego dolegliwości nie mógł uleczyć ani lekarz okrętowy, ani żaden inny.
Kiedy wszedłem, siedział na swojej koi z twarzą ukrytą w dłoniach. Zdjął płaszcz.
— Throck! — zawołałem. — O co chodzi? Przed czym uciekasz, człowieku? Gdzie twoja żona i Stanton?
— Nie żyją — odpowiedział monotonnie. — Nie żyją! Wszyscy nie żyją! — Te słowa aż mnie odrzuciły. — Wszyscy nie żyją. Edith, Stanton, Thora – nie żyją – albo gorzej. A Edith w Księżycowej Studni – z nimi – wciągnięta przez to, co widziałeś w księżycowej ścieżce – to wywarło na mnie piętno – i ściga mnie!
Rozdarł koszulę.
— Spójrz na to — rzekł.
Wokół klatki piersiowej, powyżej serca, jego skóra była biała jak perła. Na tle skóry o zdrowym odcieniu biel odznaczała się ostrą krawędzią. Jakby dookoła opasywał go pas szerokości około dwóch cali.
— Przypal! — powiedział, podając mi papierosa. Odtrąciłem go. Przynaglił mnie kategorycznym gestem. Przycisnąłem rozjarzoną końcówkę papierosa do pasma białego ciała. Nawet nie drgnął, nie było też czuć żadnego swądu, a kiedy odsunąłem tlący się słupek , na bieli nie pozostał żaden ślad.
— Dotknij! — rozkazał znów. Położyłem palec na pasie. Był zimny jak zamarznięty marmur.
Odrzucił koszulę obok.
— Widziałeś dwie rzeczy — powiedział. — To, i znak, jaki pozostawia. Widząc, musisz uwierzyć w moją opowieść. Goodwin, powtarzam raz jeszcze, moja żona nie żyje – albo gorzej – nie wiem, padła ofiarą tego, co widziałeś, tak jak Stanton, jak Thora. Jak...
Łzy stoczyły się po jego twarzy.
— Czemu Bóg pozwolił nam to odkryć? Czemu zabrał mi Edith? — Łkał pogrążony w bezdennej rozpaczy. — Myślisz, że są rzeczy potężniejsze od Boga, Walterze?
Zawahałem się.
— Są? Czy są? — Studiował mnie oszalałymi oczami.
— Nie wiem, jak definiujesz Boga. — Opanowałem w końcu zaskoczenie i zdecydowałem się na odpowiedź. — Jeśli zamierzasz go poznać, kierując się nauką...
Machnął ze zniecierpliwieniem ręką.
— Nauka. — Zadumał się. — Czymże jest nasza nauka wobec tego? Albo wobec nauki jakichś diabłów, które to skonstruowały lub otworzyły drogę do naszego świata?
Opanował się z wysiłkiem.
— Goodwin — odezwał się — wiesz coś w ogóle o ruinach na Karolinach, cyklopowych, megalitycznych miastach i wybrzeżach Ponape i Lele, Kusaie, Truk oraz Hogolu i całej masie innych tamtejszych wysepek? Zwłaszcza o Nan-Matal i Metalanim?
— O Metalanim słyszałem i widziałem zdjęcia — stwierdziłem. — Czyż nie nazywają jej Zaginioną Wenecją Pacyfiku?
— Spójrz na tę mapę — powiedział Throckmartin. — To — ciągnął dalej — jest szkic Christiana1 Wybrzeża Metalanim i Nan-Matal. Widzisz prostokąty oznaczające Nan-Tauach?
— Tak — potwierdziłem.
— Tutaj — kontynuował — w tych murach znajduje się Księżycowa Studnia i siedem promiennych świateł wznoszących się nad Zamieszkującym w Księżycowej Studni, jego ołtarz i kaplica, a w Księżycowej Studni spoczywają Edith, Stanton i Thora.
— Zamieszkujący w Księżycowej Studni? — powtórzyłem z niedowierzaniem.
— Ta istota, którą widziałeś — potwierdził z powagą Throckmartin.
Zwarte strugi deszczu omiatały bakburty i „Królowa Południa” zaczęła się kołysać na wzburzonym morzu. Throckmartin odetchnął znowu z ulgą, odsunął zasłony i wyglądał w noc. Jej czerń zdawała się dodawać mu otuchy. W każdym razie, kiedy usiadł ponownie, był całkowicie opanowany.
— Na całym świecie nie ma równie cudownych ruin — zaczął prawie ze spokojem. — Są rozrzucone po niemal pięćdziesięciu wysepkach i zajmują wraz z łączącymi je kanałami i lagunami około dwunastu mil kwadratowych. Kto je zbudował? Tego nikt nie wie. Kiedy je zbudowano? Wieki wcześniej, zanim zdołała je objąć pamięć współczesnego człowieka, to pewne. Dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy, sto tysięcy lat temu – im dawniej, tym prawdopodobniej.
— Wszystkie te wysepki, Walterze, są równoległobokami, a ich wybrzeża są otoczone wałami morskimi powstałymi z gigantycznych bazaltowych bloków, ociosanych i położonych na miejscu rękoma pradawnego człowieka. Każdy wewnętrzny front wodny posiada fasadowy taras bazaltowych bloków, które wysuwają się na sześć stóp powyżej płytkich kanałów przepływających pomiędzy nimi. Na wyspach, poza tymi wałami, znajdują się skruszone czasem fortece, pałace, tarasy, piramidy, olbrzymie dziedzińce zawalone ruinami – wszystkie tak stare, że zdają się peszyć oczy tego, kto na nie patrzy.
Nastąpiło tu jakieś wielkie osunięcie ziemi. Jeżeli przemieścimy się o trzy mile od wybrzeża Metalanim i spojrzymy w dół, dostrzeżemy wierzchołki podobnych megalitycznych struktur oraz wałów dwadzieścia stóp niżej w wodzie. I to wszystko, ustawione na tych kanałach, wraz z otoczonymi zaporami wysepkami i ich enigmatycznymi murami, wyłania się z gąszczy namorzynów – martwe, opuszczone od niezliczonych wieków, omijane przez mieszkańców okolic.
Jako botanikowi znane są ci dowody na istnienie na Pacyfiku rozległego i tajemniczego kontynentu, który nie został rozdarty na kawałki przez potęgę wulkanów, jak legendarna Atlantyda na Wschodnim Oceanie2. Moja praca na Jawie, Papui i w Ladrones3 skierowała myśli na ten zaginiony pacyficzny ląd. Podobnie, jak sądzi się, że Azory są ostatnimi wysokimi wzgórzami Atlantydy, tak niektóre wskazówki utwierdziły mnie w przekonaniu, że Ponape i Lele oraz ich obwarowane bazaltem wysepki były ostatnimi punktami tonącego powoli zachodniego lądu, nadal uczepionego do słonecznego światła i stanowiącego ostatnie schronienie oraz święte miejsce władców tej rasy, która straciła swój odwieczny dom pod wodami Pacyfiku.
Wierzyłem, że pod tymi ruinami mogę znaleźć dowód swoich domniemywań.
Jeszcze przed ślubem rozmawiałem z przyszłą żoną o zrealizowaniu naszego wspaniałego przedsięwzięcia. Po miesiącu miodowym szykowaliśmy się do ekspedycji. Stanton był podekscytowany na równi z nami. Wypłynęliśmy, jak wiesz, ostatniego dnia maja, by ziścić moje marzenie.
W Ponape zebraliśmy, nie bez trudności, robotników do pomocy – kopaczy. Musiałem użyć nadzwyczajnych zachęt, zanim udało mi się nająć siłę roboczą. Wierzenia ludów z Ponape są dość ponure. Ich bagna, lasy, góry i wybrzeża zasiedlają złośliwe duchy, które tubylcy zwą ani. I boją się, panicznie się boją, wysp, na których znajdują się ruiny i tego, co się w nich kryje. Nie brałem tych wierzeń na serio – aż do teraz!
Kiedy powiedziano im, gdzie się wybieramy i jak długo zamierzamy zostać, zaczęli sarkać. Ci, którzy w końcu dali się skusić, postawili warunek, który zrzuciłem na karb zabobonu, że pozwoli im się odejść na trzy noce przed pełnią. Mógłże Bóg natchnąć nas, żebyśmy wzięli z nich przykład!
Dotarliśmy do Wybrzeża Metalanim. Po naszej lewej – oddalony o milę – wznosił się ogromny czworobok. Jego mury były wysokie na czterdzieści i szerokie na setki stóp z każdej strony. Kiedy go mijaliśmy, nasi tubylcy ucichli, spoglądając na niego ukradkiem, bojaźliwe. Wiedziałem o tych ruinach, że są nazywane Nan-Tauach, „miejscem zmarszczonych murów”. Zauważywszy ciszę wśród moich ludzi, przypomniałem sobie, co Christian napisał o tym miejscu, gdy przybył między „starożytne platformy i czworokątne ogrodzenia z kamieni, zdumiewające kręte pasaże i labirynt płytkich kanałów, posępne masy kamiennych konstrukcji wyłaniających się z zielonej zasłony, cyklopowe barykady”, a kiedy zwrócił się „w kierunku ich strasznych cieni od razu wesołość przewodników ucichła a rozmowy ustąpiły miejsca szeptom”4.
Milczał przez chwilę.
— Rzecz jasna, chciałem tam rozbić obóz — podjął dalej cicho — lecz wkrótce tego zaniechałem. Tubylcy zaczęli panikować – grozić, że zawrócą. „Nie”, mówili, „zbyt wielkie ani tutaj. Pójdziemy w każde inne miejsce, lecz nie tutaj”.
Rozłożyliśmy w końcu obóz na wysepce zwanej Uschen-Tau. Była w pobliżu interesującej nas wyspy, lecz dostatecznie daleko, by uspokoić naszych ludzi. Było to doskonałe miejsce do obozowania, ze źródłem świeżej wody. Rozbiliśmy namioty i za kilka dni praca wrzała w najlepsze.
[1] Frederic William Chistian – podróżnik i leksykograf języków polinezyjskich (przyp. tłum.).
[2] Do bardziej szczegółowego opisu tych miejsc odsyłamy do pracy G. Volkensa, Über die Karolinen-Insel Yap, in: Verhandlungen der Gesellschaft für Erdkunde zu Berlin, xxvii (1901); J. S. Kubary, Ethnographische Beiträge zur Kenntnis des Karolinen-Archipels (Leiden, 1889-1892), de Andrade, Historia del conflicto de las Carolinas, etc. (Madyt, 1886; przyp. W.T.G.).
[3] Mariany – Islas de los Ladrones (Wyspy Złodziei) są nazwą nadaną przez hiszpańską załogę statku Magellana – okradzionej przez miejscową ludność (przyp. tłum.).
[4] Cytaty pochodzą z książki F.W. Christiana Caroline Islands: Travel in the Sea of the Little Lands (przyp. tłum.).