Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyprawa doktora Waltera Goodwina w Himalaje, zmienia się nieoczekiwanie w niezwykłą podróż do krainy zamieszkałej przez metaliczne istoty o geometrycznych kształtach, dowodzone przez tajemniczą kobietę – Norhalę. Goodwinowi wraz z grupką przypadkowo napotkanych przyjaciół przyjdzie zmierzyć się nie tylko z zagadką żywego miasta, czyli tytułowego Stalowego Monstrum, ale także potomkami zaginionego wśród górskich przełęczy prastarego ludu i ich okrutnym władcą. Konflikt tajemniczej stalowej rasy z ludzkością wydaje się być nieunikniony. Czy Goodwinowi i jego towarzyszom uda się go zażegnać?
W książce tej zawarto najbardziej niezwykłą opowieść o czymś całkowicie obcym i nieludzkim, z jaką miałem kiedykolwiek do czynienia.
– H.P. Lovecraft
Abraham Merritt (20 I 1884 r.-21 VIII 1943 r.) urodził się w Beverly, New Jersey, a następnie w 1894 r. przeniósł do Filadelfii w Pensylwanii. Początkowo studiował prawo, ale po pewnym czasie zajął się dziennikarstwem: najpierw jako korespondent, a później jako redaktor. Jego dorobek literacki to osiem pełnych powieści i kilka opowiadań, które stanowiły jedynie linię boczną kariery. Był bowiem jednym z najlepiej opłacanych dziennikarzy swojej epoki. Sukces finansowy pozwolił mu podróżować po całym świecie, inwestować w nieruchomości oraz zajmować się egzotycznymi hobby, jak uprawy roślin związanych z czarami i magią. Był dwukrotnie żonaty. Mieszkał w dzielnicy Hollis Park Gardens w Queens w Nowym Jorku, gdzie zgromadził zbiory broni, rzeźb i masek, a także bibliotekę literatury okultystycznej, która podobno przekroczyła 5000 tomów. Zmarł nagle na atak serca w swoim zimowym domu w Indian Rocks Beach na Florydzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Stalowe Monstrum
Tytuł oryginału: The Metal Monster
Autor: Abraham Merritt
Copyright for the Polish translation
© 2020 by Radosław Jarosiński, na podstawie wydania z 1945 r.
Copyright for the cover art
© 2020 by Joanna Widomska & Wydawnictwo IX
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Przekład i opracowanie: Radosław Jarosiński
Wstęp: Marek S. Nowowiejski
Redakcja: Agata Gołąbek
Korekta: Krzysztof Biliński
Projekt, skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Ilustracja na okładce: Joanna Widomska
Ornament na okładce: Designed by macrovector_official / Freepik
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2019
Wydanie I
ISBN 978-83-964259-5-9
Stalowe Monstrum (1945) to kontynuacja powieści Księżycowa Studnia (The Moon Pool, 1919; pol. 1995 jako Księżycowe Jezioro, nowy przekład 2019). Obie poświęcone są przygodom doktora Waltera T. Goodwina w zaginionych światach i obie są „opracowaniem” jego sprawozdań na zlecenie Międzynarodowego Towarzystwa Naukowego w przystępnej, zbeletryzowanej formie dla laików przez niejakiego A. Merritta.
Abraham Merritt (1884-1943) był ostatnim z najsłynniejszych twórców lost race fiction, niezmiernie popularnego na przełomie XIX i XX wieku gatunku literackiego, łączącego przygodę, fantazję naukową i fantasy z elementami okultyzmu. To były czasy rozpalających wyobraźnię wielkich odkryć geograficznych, „egzotycznych” tajemnic i geograficznych białych plam. Do najważniejszych pisarzy tej odmiany fantastyki należeli: Henry Rider Haggard (1856-1925), Talbot Mundy (William Lancaster Gribbon, 1879-1940), autor „nieśmiertelnego” cyklu Jimgrim/Ramsden i mistycznej, teozoficznej powieści Om: The Secret of Ahbor Valley (1924)1 oraz Edgar Rice Burroughs (1875-1950), twórca słynnego cyklu Tarzan i pseudonaukowych fantazji przygodowych, składających się na cykle marsjański (Barsoom), wenusjański i podziemny (Pellucidar) oraz trylogii Caspak – Ląd zapomniany przez czas (The Land that Time Forgot, fixup 1924; pol. 1993 – pełna wersja magazynowa). Merritt czerpał od klasyków, jednak dodawał dużo od siebie i jego utwory stanowiły znaczący wkład do literatury fantastycznej, były ogromnie poczytne i inspirowały wielu pisarzy.
Merritt tworzył u schyłku epoki lost race fiction i publikował w magazynach pulpowych, podobnie jak Mundy (gł. w słynnym Adventure) i ERB (All-Story, Blue Book, Argosy); jego twórczość, mimo elementów fantasy, mistyki, okultyzmu, wykorzystywała wiele akcesoriów i koncepcji sf, choć faktycznie odnosi się to głównie do dylogii z doktorem Goodwinem i Twarzy w otchłani (The Face in the Abyss, 1932; pol. 1994). Trzeba jednak pamiętać, że w okresie międzywojennym było wiele definicji sf (nie tylko ta techniczno-prognostyczna Gernsbacka) i gatunek ten znajdował się w burzliwej fazie wyodrębniania z wielkiego obszaru szeroko rozumianej fantastyki. Jednak kosmiczna wizja Merritta, siła jego wyobraźni i wykreowane przez niego światy były jakby bliższe dzisiejszemu pojmowaniu sf i high fantasy. Z kolei inne powieści Merritta, takie jak dylogia Doktor Lowell – Płoń, wiedźmo, płoń (Burn, Witch, Burn!, 1933; pol. 2013) i Creep, Shadow! (1934) – oraz Seven Footprints to Satan (1928) czy The Black Wheel (1947, z Hannes Bok) plasują się w obszarze czegoś, co można by określić ogólnie jako dark fantasy.
Merritt był przez kilkadziesiąt lat niezmiernie poczytnym pisarzem. Jego powieści były wielokrotnie przedrukowywane przez magazyny pulpowe2. Miarą popularności Merritta jest np. fakt, że na rynku groszowców pojawił się ewenement w postaci magazynu poświęconego wyłącznie przedrukom jego powieści! Ów magazyn nosił tytuł A. Merritt’s Fantasy Magazine – od grudnia 1949 do października 1950 roku ukazało się pięć numerów.
Ze wszystkich utworów Merritta najbliższa sf jest powieść Stalowe Monstrum. I tak się złożyło, że był to jeden z jego pierwszych tytułów, jakie ukazały się w formacie kieszonkowym. Historia pisania tej powieści jest dosyć skomplikowana, ponieważ Merritt nie był zadowolony z pierwszej wersji; ciągle odkładał pracę nad zmianami, w międzyczasie pisał i publikował w magazynach groszowych kolejne, a wydawcy książek bardzo szybko je wydawali – w twardej oprawie oczywiście (płótno plus obwoluta). Owszem, inne powieści też nie powstawały z różnych przyczyn od razu w ostatecznej formie, ale generalnie sam Merritt był z nich zadowolony, a wydawcy i czytelnicy – wręcz zachwyceni, począwszy od Księżycowej Studni. Ta, podobnie jak Twarz w otchłani, powstawała jako dyptyk – najpierw novella, a później, po entuzjastycznym odzewie czytelników, powieść (novella „Face in the Abyss” – Argosy All-Story Weekly, 8 września 1923 i powieść „The Snake Mother”, Argosy, sr7, 25 października – 6 grudnia 1930; fixup 1931). W takiej sytuacji wydawca hardcovera domagał się przepracowania i skrótów. Najlepszym przykładem, jak wielkie różnice bywały między wersjami magazynowymi a książkowymi, jest właśnie Twarz w otchłani. Statek Isztar (Argosy All-Story Weekly, sr6, 8 listopada – 13 grudnia 1924; 1926) powstał jako novella, ale Merritt na żądanie redaktora (Robert H. Davis, odkrywca Francis Stevens) przerobił ją na powieść. (Notabene w plebiscycie czytelników Argosy na najlepszą powieść pięćdziesięciolecia, drukowaną w tym magazynie, bezapelacyjnie zwyciężył właśnie Statek.) Wydawca książki z kolei zażądał skrótów. W tym wypadku na rynku zaistniały obie wersje – druga, poprawiona w hardcoverze i powtórzona w oprawie miękkiej, natomiast wersję magazynową, z ilustracjami legendarnego artysty Virgila Finlaya (Fantastic Novels Magazine, marzec 1948), opublikowała Borden Publishing Company w twardej oprawie w 1949 roku (tzw. Borden Memorial Edition).
Stalowe Monstrum to historia ekspedycji doktora Goodwina w głąb Azji, do tajemniczej krainy żywego metalu, zamieszkanej przez stwory zbudowane ze stali, pulsujące elektromagnetyczną siłą życiową, obdarzone wiedzą i mądrością nie z tej Ziemi, i przygotowujące się na dzień, w którym gigantyczną hordą wyruszą na podbój świata i zburzą cywilizację marnych, kruchych ludzi. Trzej mężczyźni i kobieta wkraczają w ten mechaniczny świat i poznają go od środka. Stykają się także z tajemniczą i groźną Norhalą, ognistorudą pięknością, zwaną przez okoliczną ludność Panią Błyskawic. Ich szalone przygody opowiedziane są niezwykle barwnie, z uczuciem i olbrzymią dozą kreacyjnej wyobraźni. W powieści tej, nawiązującej do biblii, Merritt ukazuje paralelny świat, stworzony inaczej i kierujący się innymi prawami – tę wizję w kosmicznej wręcz skali cechuje ogromna siła oddziaływania na czytelnika.
W wersji pierwszej (Argosy All-Story Weekly, sr8, 7 sierpnia – 25 września 1920) to zapewne najdłuższa z powieści Merritta, licząca blisko 120 000 wyrazów. Jednak ta wersja miała duże mankamenty, z czego Merritt doskonale zdawał sobie sprawę, bowiem jako dziennikarz, wieloletni redaktor The American Weekly3 i pisarz dobrze wiedział, czego chcą czytelnicy. Otóż rzecz została napisana stylem tak przefajnowanym i purpurowym, jak żadna inna z powieści Merritta. Utwór jest nadmiernie przeładowany szczegółowymi opisami niesamowitych zjawisk i tajemnic, obcej architektury i technologii Metalowego Miasta, a także jego mieszkańców. Styl puchnie od olbrzymiej ilości wielopiętrowych porównań. Język Merritta jest tutaj wręcz zabójczo kwiecisty, choć z drugiej strony trochę przypomina styl Clarka Ashtona Smitha, z lubością używającego rzadkich wyrazów; u Merritta dają one wrażenie inkrustacji mieniącej się ogromną paletą barw i odcieni; generalnie kolorystyka i niezwykłe kształty to bardzo istotna cześć opisów. Oprócz tego Merritt włożył dużo wysiłku w oddanie totalnej obcości innego życia, obcego rozumu, sposobu myślenia, a także w ukazanie „nieziemskości” Norhali. Chciał też pokazać szok kontaktu i jego skutki, jakie dotknęły ludzi. Tło „kosmicznej skali” utworu i obcość metalowego życia miały odzwierciedlać historyczne wydarzenia, jakie drastycznie zmieniały świat w okresie publikacji utworu. Rosyjska rewolucja 1917 roku i I wojna światowa miały się kojarzyć, kolejno, ze zbiorową, kolektywistyczną świadomością metalowych bytów/komponentów i z upiorną rzezią mieszkańców Ruszak oraz zagładą, jaką zgotowała samemu miastu Norhala.
Merritt był przekonany, że nie sprostał swoim zamierzeniom. Nie znamy reakcji czytelników, ale skądinąd wiemy, jakie były wrażenia Lovecrafta z lektury. Otóż mieszane. Był rozczarowany płytkimi, stereotypowymi charakterystykami ludzkich postaci, ale zafascynowały go „obrazy i zjawiska (fenomeny)”. Był urzeczony prezentacjami totalnej obcości innego życia, tym, że było tak diametralnie nieludzkie. Filozofia kosmicznej marności człowieka, którą rozwinął później Lovecraft, mogła wykiełkować pod wpływem lektury I wersji Stalowego Monstrum. W podobny sposób Marsjan, tak innych od ludzi, odmiennie myślących, ukazał później Weinbaum – i był to przełom w sf.
Druga wersja utworu, „The Metal Emperor”, opublikowana w Science and Invention Gernsbacka w jedenastu odcinkach od października 1927 do sierpnia 1928, została radykalnie skrócona o ponad 20%. Merritt skasował „ramówkę” i pierwsze rozdziały, odcinając jakiekolwiek powiązania z Księżycową Studnią, Waltera T. Goodwina zastępuje Louis Thornton, skróceniu uległo wiele opisów, a część w ogóle została usunięta, podobnie Merritt wyciął wiele wzniosłych rozważań filozoficznych. Oczywiście taka radykalizacja była zapewne związana również z charakterem miesięcznika, zdecydowanie technicznym, miesięcznika, w którym Gernsback sporadycznie drukował sf, ale nigdy jej nie reklamował na okładkach. W późniejszych numerach magazynu nie było już więcej sf…
W II połowie lat 30. wydawnictwo Doubleday rozważało wydanie Stalowego Monstrum, jednak rzecz nie doszła do skutku. Merritt był już wtedy w trakcie opracowywania III wersji utworu, która ujrzała światło dzienne wraz z sierpniowym numerem Famous Fantastic Mysteries Combined with Fantastic Novels Magazine. Ta ostatnia wersja posłużyła jako podstawa wydania książkowego z 1945 roku i późniejszych wydań. Jest ona jakby czymś pośrednim między I i II wersją. Jeśli chodzi o objętość, różnica między wersją I i III jest rzędu ok. 10%. Merritt przywrócił Waltera T. Goodwina, „ramówkę” z Międzynarodowym Towarzystwem Naukowym i rozmowę Merritta z Goodwinem itp. Wiele opisów jest bardzo barwnych i egzotycznych, choć (zdaniem Stefana Dziemianowicza4) w ostatecznej wersji „kosmiczna wizja” i ewokacja obcości metalowego życia nie mają już w sobie tej pierwotnej siły i pasji, z jaką „czarowały” w I wersji, ale praktycznie i tak ostatnia wersja jest zdecydowanie najlepszą z tych, jakimi dysponujemy. (Gdyby Merritt nie zmarł w 1943 roku, wiele wskazuje na to, że opracowałby IV wersję… i być może byłby nią bardziej usatysfakcjonowany…)
I tę właśnie ostatnią wersję Wydawnictwo IX prezentuje polskiemu czytelnikowi.
Marek S. Nowowiejski
Zanim niniejsza opowieść trafiła w moje ręce, nie miałem nigdy okazji spotkać jej autora, dr Waltera T. Goodwina.
W momencie gdy rękopis opisujący jego przygody wśród prehistorycznych ruin Nan–Matal na Karolinach (Księżycowa Studnia) został mi przekazany przez Towarzystwo Naukowe do edycji i obróbki, by spełniał wymogi wydania popularnonaukowego, Dr. Goodwin opuścił Amerykę. Swój wyjazd tłumaczył tym, że nadal jest zbyt wstrząśnięty i przybity, by roztrząsać wydarzenia, którym wciąż towarzyszy świeża jeszcze pamięć tak bliskich mu osób – prawdopodobnie na zawsze utraconych.
Jak mniemałem, udał się gdzieś w odosobnione rejony Azji, by przeprowadzić pewne badania botaniczne, z tym większym więc zaskoczeniem przyjąłem wezwanie od prezesa Stowarzyszenia na spotkanie z dr Goodwinem w wyznaczonym miejscu za godzinę.
Po wnikliwej lekturze Księżycowej Studni, miałem już wyrobione zdanie o jej autorze. Przeczytałem również książki, opisujące wyniki jego botanicznych badań, które plasowały go na wysokim miejscu wśród najsłynniejszych amerykańskich naukowców w tej dziedzinie, a zawarty w nich mariaż ściśle technicznych obserwacji i skrupulatnie dokładnych, lecz niezwykle poetyckich opisów, tylko mnie w tym utwierdził. Z satysfakcją przekonałem się, że byłem bliski prawdy.
Przedstawiony mi przez prezesa Stowarzyszenia mężczyzna był dobrze zbudowany, elegancki, o ponadprzeciętnym wzroście. Miał szerokie, lecz raczej niskie czoło, przez co przypominał nieco czarodzieja elektryczności, Steinmetza5. Pod ciemnymi brwiami lśniły przejrzyste, orzechowe oczy, przyjazne, bystre i nieco melancholijne, choć nie pozbawione iskierek humoru; znamionujące bez wątpienia człowieka czynu i marzyciela.
Oceniłem jego wiek na nie więcej niż czterdzieści lat. Krótko przystrzyżona, spiczasta broda nie była w stanie skryć znamionującego stanowczość podbródka i wyrazistych ust. Czarne i bujne włosy przetykane były nieznacznymi plamkami i pasemkami srebra, nadającymi im metalicznego połysku.
Prawe ramię było unieruchomione na temblaku. Jego maniery już przy powitaniu cechowała nieśmiałość. Wyciągnął lewą dłoń w powitalnym geście, a kiedy ją pochwyciłem, uderzyło mnie ich osobliwe, wyraziste, lecz przyjemne ciepło; wrażenie było zaiste osobliwie elektryzujące.
Prezes Stowarzyszenia skłonił go do zajęcia miejsca w fotelu.
— Doktor Goodwin — rzekł, zwracając się do mnie — jeszcze niezupełnie doszedł do siebie po pewnych przejściach podczas swych przygód. Później panu wyjaśni w czym rzecz. W międzyczasie zechce pan to przeczytać, panie Merritt?
Wziąłem kartki, które mi podał i zacząłem je studiować, czując na sobie badawczy wzrok doktora Goodwina. Kiedy spojrzałem nań znad listu, jego oczy zmieniły wyraz. Zniknęła z nich nieśmiałość; w całości wypełniała je sympatia. Ewidentnie sprostałem jego oczekiwaniom.
— Czy pan się zgadza? — głos prezesa przybrał uprzejmy, acz poważny ton.
— Zgadzam! — wykrzyknąłem. — Ależ oczywiście, że się zgadzam. Współpraca z doktorem Goodwinem to dla mnie nie tylko wielki zaszczyt, ale też ogromna radość.
Prezes uśmiechnął się.
— W takim razie nie ma potrzeby, bym przedłużał tu swoją obecność — stwierdził. — Doktor Goodwin ma ze sobą rozpoczęty rękopis. Zostawiam panów, dalsze szczegóły omówicie sobie sami.
Skłonił się nam, zbierając swój staromodny, jedwabny cylinder, równie staroświecką, ciężką, mahoniową laskę i wyszedł. Doktor Goodwin zwrócił się do mnie:
— Zacznę — odezwał się po małej przerwie — od momentu, w którym spotkałem Richarda Drake’a na polu niebieskich maków, ścielących się jak wielka, modlitewna mata u szarych stóp nienazwanego szczytu…
Słońce zatonęło za horyzontem, ustępując miejsca wszechobecnym cieniom, zgasło też migotanie miejskich świateł i przez następne godziny nie docierał do mnie nawet gwar Nowego Jorku, tak zasłuchany byłem w niezwykłą i dramatyczną opowieść o nieznanym życiu i stworzeniach, obcych siłach i niezłomnym ludzkim heroizmie, rozgrywającą się wśród niezbadanych wąwozów tajemniczej Azji.
Świtało, gdy wreszcie udałem się do swego domu. Jeszcze przez wiele godzin nie odkładałem niedokończonego manuskryptu, aż w końcu zmorzył mnie sen – a był to sen bardzo niespokojny.
We wspaniałym, wielkim tyglu, nazywanym przez nas światem – i w jeszcze większym, określanym jako wszechświat – spoczywają ściśle obok siebie upakowane tajemnice, niezliczone jak ziarna piasku na oceanicznym wybrzeżu. Snują się w przepastnych, usianych gwiazdami przestrzeniach; czają w atomach, dostrzeganych jedynie pod wnikliwym okiem mikroskopu. Przechadzają niezauważone między nami, wzywając i pytając czemu jesteśmy głusi na ich wołania oraz ślepi na objawiane cuda.
Niekiedy łuski opadają z oczu człowieka i udaje mu się je dostrzec – a nawet opowiedzieć o tym, co widział. Wtenczas ci, którzy nie widzieli, mijają go z uniesionymi w grymasie niedowierzania brwiami, drwią, a jeśli jego wizja jest zbyt śmiała – potrafią zniszczyć.
Gdyż im większa tajemnica, tym bardziej prawda o niej jest lekceważona. Człowiekowi łacniej jest dać świadectwo rzeczom pośledniejszym i przynajmniej zyskać dla siebie posłuch.
Jest ku temu przyczyna. Życiem rządzi zamęt, ścierają się w nim bez przerwy legiony niestałych sił, widzialnych i niewidzialnych, znanych i nieznanych. Człowiek zaś, będąc zaledwie drobiną w owym fermencie, chwyta się desperacko wszystkiego, co wydaje mu się stabilne. Nie wita zatem z radością kogoś, kto ryzykuje twierdzenie, iż ową podporą okazuje się złamana laska, ani nie chce szukać solidniejszej podstawy.
Ziemia jest okrętem, przemierzającym fale niezbadanych oceanów Wszechświata, narażonym na dziwne prądy, zdradliwe płycizny i rafy, zdanym na nieznane, kosmiczne wichry.
Jeśli wśród żmudnie kreślących swój kurs podróżników, pojawia się ktoś, krzycząc, że ich wytyczne muszą ulec zmianie, bez podania przyczyny dlaczego – nie jest przyjmowany z entuzjazmem – o nie!
Dlatego też taki człowiek będzie powściągliwie wyjawiał świadectwo poznanych tajemnic. Jednakowoż wiedząc w głębi serca, iż jego wizja jest prawdziwa, w niej będzie pokładał swoje przekonania.
Miejsce, w którym rozbiłem obóz, było wyjątkowo piękne. Jego urok chwytał za gardło i ściskał boleśnie za serce – zanim odfiltrowany zeń spokój zaczynał działać niczym kojąca mgła.
W podróż wyruszyłem na początku marca. Teraz była już połowa lipca. I po raz pierwszy, odkąd rozpoczęła się moja pielgrzymka, napiłem się – nie żeby zapomnieć, gdyż było to niemożliwe – lecz by ukoić trapiący mnie smutek, towarzyszący mi nieprzerwanie od powrotu rok temu z Karolin.
Nie ma potrzeby rozwodzić się nad tą sprawą – wszystko zostało już spisane. Nie będę też przytaczał powodów mojego wzburzenia, gdyż znane są one tym, którzy czytali moją relację. W nich tkwią przyczyny rozpoczęcia mojej wyprawy i przybycia do tej oazy spokoju.
Starczy powiedzieć, że pewnej nocy w Nowym Jorku, przeglądając jedną z moich być może najbardziej sensacyjnych książek, Maki i Prymule Południowego Tybetu, powstałej w efekcie wyprawy na przełomie roku 1910 i 1911, zdecydowałem się na powrót do tej cichej, zapomnianej krainy. Tam właśnie, o ile było to w ogóle możliwe, miałem nadzieję odnaleźć choćby częściowe zapomnienie.
Od dłuższego czasu korciło mnie, by zbadać odmianę pewnej rośliny, rosnącej na południowych stokach Elburs – łańcucha Perskich gór rozciągających się od zachodniego Azerbejdżanu, aż do Chorasanu. Stamtąd miałem zamiar udać się, do Hindukusz, podążając tropem migracji innych jej typów i dotrzeć do południowych stoków Transhimalajów – niezbadanych szczytów, przewyższających same Himalaje, o wiele bardziej pociętych wąwozami i rozpadlinami, na które natknął się i nazwał Sven Hedin, podczas podróży do Lhasy.
Po przeprowadzeniu tych badań, planowałem ruszyć dalej przesmykami Jeziora Manasarowar, gdzie według legendy można napotkać osobliwą, purpurową odmianę lśniących lotosów.
Ambitny projekt niewątpliwie obciążony był sporą dozą ryzyka, lecz mówi się, iż nadzwyczajne choroby potrzebują nadzwyczajnych środków, a czułem, że zanim nie doznam jakiegoś olśnienia, albo nie znajdę informacji, jak połączyć się z tymi, których tak bardzo ukochałem, nic innego nie jest w stanie stłumić bólu w moim sercu.
Szczerze mówiąc, miałem przeczucie, że takie olśnienie może nigdy już nie nadejść, zatem niezbyt się przejmowałem finałem przedsięwzięcia.
W Teheranie udało mi się pozyskać niezwykłego pomocnika, a nawet kogoś więcej, gdyż okazał się również towarzyszem, opiekunem i tłumaczem.
Był Chińczykiem. Nazywał się Chiu–Ming. Pierwsze trzydzieści lat życia spędził w wielkim klasztorze Palkhor–Choinde w Gyantse, na zachód od Lhasy. Nigdy nie pytałem, czemu go opuścił i jak trafił do Teheranu. Na szczęście tak się stało i dane mi było go spotkać. Przedstawił mi się jako najlepszy kucharz w promieniu dziesięciu tysięcy mil stąd do Pekinu.
Podróżowaliśmy przez niemal trzy miesiące – Chiu–Ming, ja i dwa kuce dźwigające bagaże.
Przemierzyliśmy górskie szlaki, dudniące niegdyś echem maszerujących stóp zastępów Dariusza, spieszących naprzeciw hordom Satrapów6; szerokie trakty Achemenidów7, które jeszcze wcześniej drżały od kroków miriadów boskich, drawidyjskich zdobywców. Przemknęliśmy przez starożytne drogi Iranu; ścieżkami przemierzanymi ongiś przez wojowników Aleksandra Zdobywcy; po prochach z kości Macedończyków, Greków, Rzymian. Pod naszymi podeszwami, amerykańskiego botanika i chińskiego kucharza, oraz kopytami dwóch tybetańskich kuców, trzeszczał popiół zgorzałej ambicji Sasanidów8. Przedarliśmy się przez wyłomy w murach stawiających opór skowyczącym Heftalitom9 – Białym Hunom, którzy nadwątlili potęgę dumnych Sasanidów, zanim jedni i drudzy nie ulegli Turkom.
Nasza czwórka – dwóch ludzi i dwoje zwierząt – podróżowała zatem po wielkich traktach i peryferyjnych szlakach perskiej chwały, hańby i śmierci. Przez dwa tygodnie nie trafiliśmy na żywą duszę, ani nawet ślad ludzkiej bytności.
Dziczyzny za to było pod dostatkiem – w posiłkach przygotowywanych przez Chiu–Minga mogło zabraknąć zieleniny, ale nigdy mięsa.
Wokół nas rozpościerał się prawdziwy natłok ogromnych szczytów. Wiedziałem, że dotarliśmy gdzieś na granicę Hindukusz z Transhimalajami.
Tego ranka wydostaliśmy się spomiędzy poszarpanych wąwozów do owej doliny zachwytu i tutaj, pomimo wczesnej jeszcze pory, rozbiłem obóz, decydując się przedłużyć nasz pobyt do następnego ranka.
Była to iście fokajska dolina, gigantyczna czara wypełniona błogim spokojem. Dusza nurzała się w jej pogodzie, majestacie i niewzruszoności, niczym w niezmąconej ciszy, która według wierzeń Birmańczyków zapada w każdym miejscu strzeżonym przez śpiącego Buddę.
Na wschodzie wznosiła się olbrzymia skarpa nieznanej góry, przez której jeden z wąwozów wyszliśmy. Na szczycie zalegała mieniąca się szmaragdowo czapa srebra – śnieżne pola i koronujące je lodowce. Na dalekim zachodzie, zamykając dolinę, piętrzył się następny szarożółty gigant. Horyzont na północy i południu przesłaniały chaotycznie porozrzucane stożki o kształtach iglic, minaretów, wież i kopuł, a każdy przystrojony w srebrno-zielonkawy diadem wiecznego lodu i śniegu.
Całą połać doliny zaścielały nieskalane łany niebieskich maków, lśniących niczym poranne, czerwcowe niebo. Falowały na przestrzeni wielu mil wzdłuż ścieżki, którą wydeptaliśmy, skrywając jeszcze drogę, którą musieliśmy udać się dalej. Kiwały i pochylały się ku sobie, jakby szepcząc – a już za chwilę stłoczone mrowie błękitnych promyków unosiło swe główki do góry, zwracając nieco zuchwały i całkowicie ufny wzrok na oblicza strojnych w lodowe klejnoty, strzegących ich gigantów. A kiedy przebiegała po nich lekka bryza, ponownie skłaniały się, tknięte delikatnym krokiem i skrajem powłóczystej szaty przemykającego wśród nich niewidzialnego Bytu.
Niczym wielka modlitewna mata, tkana szafirem i jedwabiem, maki rozścielały się u szarych stóp góry. Pomiędzy południowym krańcem łąki a zgromadzeniem szczytów, ciągnął się rząd brązowiejących, niskich pagórów, niczym odzianych w brunatne opończe, zgarbionych i znużonych starców, o twarzach skrytych w wyciągniętych ku ziemi ramionach, klęczących w odwiecznej pozie uwielbienia Wschodu.
Sprawiały wrażenie, jakby za chwile miały powstać i gdy im się przyglądałem, dostrzegłem na jednym z ich pochylonych, skalistych barków człowieka, który pojawił się w dziwnym na tych wysokościach oświetleniu zaskakująco niespodziewanie.
Kiedy stanął, przyglądając się mojemu obozowisku, wyrósł za nim objuczony kuc, a obok jego łba pojawił się tybetański wieśniak. Pierwszy z osobników pomachał ręką, po czym zaczął schodzić w dół.
Kiedy się zbliżał, uważnie mu się przyjrzałem. Był to młody, energiczny olbrzym, mierzący sobie ponad sześć stóp wzrostu, o szczerej, starannie wygolonej, amerykańskiej twarzy, zwieńczonej zmierzwioną, ciemną czupryną.
— Jestem Dick Drake — odezwał się, wyciągając rękę. — Richard Keen Drake, od niedawna inżynier we francuskiej firmie wuja.
— Nazywam się Goodwin — uścisnąłem serdecznie jego dłoń. — Doktor Walter T. Goodwin.
— Goodwin, ten botanik…? Zatem znam pana! — wykrzyknął. — Wiem wszystko o panu, ot co. Ojciec zawsze wielce podziwiał pańskie dzieła. Znał go pan: Profesor Alvin Drake.
Przytaknąłem. A więc to był syn Alvina Drake’a. Z tego co mi było wiadomo, Alvin zmarł rok wcześniej, zanim rozpocząłem swoją podróż. Lecz cóż jego syn porabiał w tej dziczy?
— Zastanawia się pan, skąd się tu wziąłem? — odpowiedział na moje niezadane jeszcze pytanie. — Nie jest to długa opowieść. Wojna się skończyła. Poczułem nieodpartą chęć przeżycia czegoś innego. Nic oprócz Tybetu nie przyszło mi do głowy. Zawsze chciałem tu przyjechać. I przyjechałem. Następnie postanowiłem udać się do Turkiestanu. I oto jestem.
Od razu polubiłem tego młodego olbrzyma. Bez wątpienia podświadomie odczuwałem potrzebę towarzystwa jakiejś bratniej duszy. Gdy szliśmy do mojego obozu, zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie zaproponować mu udziału w dalszej podróży.
Bardzo dobrze znałem dzieła jego ojca i chociaż ten rosły młodzieniec był zupełnie niepodobny do Alvina Drake’a – wyjałowionego z poczucia humoru, skrupulatnego i bez reszty pochłoniętego swoimi eksperymentami – jednak został przez niego spłodzony, co skłoniło mnie do refleksji, że dziedziczność jest równie niezbadana, co wyroki boskie i tak samo obfituje w cuda.
Słuchał teraz niemal z zachwytem moich dyspozycji dla Chiu–Minga odnośnie wieczerzy, a jego wzrok padał łakomie na krzątaninę Chińczyka wśród rondli i patelni.
W czasie przygotowań do posiłku rozmawialiśmy zdawkowo, wymieniając się wieściami i plotkami zwyczajem podróżnych, którzy natrafili na siebie w głuszy. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, gdy pochłaniał wspaniałe danie Chiu–Minga.
Posiliwszy się odetchnął i wyciągnął fajkę.
— Toż to kucharz nad kucharze. Skąd pan go wytrzasnął?
Opowiedziałem mu w skrócie.
Potem zapadła cisza. Słońce zatonęło nagle poza flankami kamiennego giganta, strzegącego zachodnich wrót doliny. Począł zapadać zmrok, a z nim wlewały się do niej krystalicznie czyste cienie. Było to preludium owego cudownie pięknego zjawiska, niewidzianego nigdzie indziej na ziemi – zachodu słońca w Tybecie.
Zwróciliśmy wyczekujące oczy ku zachodowi. Chłodny wiaterek przetoczył się po stromiznach niczym goniec, szepczący nowiny przytakującym makom, po czym westchnął i zniknął. Maki wyprostowały się i znieruchomiały. Wysoko w górze rozległ się łagodny okrzyk szybującej kani.
Jak na zawołanie na jasnym błękicie zachodniego nieba pojawiły się szeregi pierzastych oboków, niczym pielgrzymi tłoczący się na szlaku zachodzącego słońca. Rychło ich srebrzysta barwa zaczęła przechodzić w łagodny róż i coraz głębszą purpurę.
— Niebiańskie smoki spijają krew zachodzącego słońca — odezwał się Chiu–Ming.
Gdy tylko gigantyczna kula z kryształu opadła z niebios, ich błękit zmienił się błyskawicznie w przejrzysty rozświetlony bursztyn, a następnie równie nagle w świetlisty fiolet. Przez dolinę przemknęły fale łagodnego, zielonego światła.
Spowite nim wzgórza zdawały się wygładzać swe skaliste lica, zauroczone tym zjawiskiem. Rozbłysły i wystąpiły wszystkie jednocześnie do przodu, niczym ogromne tafle najjaśniejszego, przejrzystego, zielonego jadeitu, jak gdyby podświetlał je z tyłu diadem małych słońc.
Światło przygasło, na potężne barki gór opadły ciemne, ametystowe opończe. Wtenczas z każdego, zwieńczonego śniegiem i lodem szczytu, minaretu, stożka i wyniosłej wieży, wytrysnęły w nieładzie pastelowe, pawie płomienie, zastępy pryzmatycznych lśnień, okiełznany tęczowy chaos.
Mniejsze lub większe, otoczyły dolinę mieniącym się pierścieniem niezwykłego splendoru, jakby jakiś świetlisty bóg we własnej osobie wywołał z odwiecznych skał ich lśniące dusze.
Ciemniejące niebo maznął różowy snop żywego światła, ów niezwykły, czysty promień, przedstawiający sobą ekstatyczny, zapierający dech w piersiach widok, zwany przez Tybetańczyków Ting–Pa. Przez chwilę ów różany palec wskazywał na wschód, następnie zatoczył łuk, rozdzielając się powoli na sześć świecących, różowych obręczy i począł opadać ku wschodniemu horyzontowi, gdzie wyszła mu na spotkanie pulsująca swym przepychem mgiełka.
Usłyszałem westchnienie podziwu Drake’a. Moje własne rozległo się jak echo.
Oto sześć obręczy przesuwało się zamaszystym ruchem coraz szybciej, raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby tworzące je wyimaginowane kule kołysały się niczym wahadła.
Huśtały się na wysokościach coraz szybciej – i nagle rozsypały – pękły jakby ściśnięte i zgniecione jakąś gigantyczną, niewidzialną ręką!
W tej chwili ich odcięte krańce opadły w nieładzie jak luźne wstęgi, zgięły się i poszybowały ku ziemi, przepadając za stłoczonymi na północy górskimi szczytami, a nad doliną zapadła noc.
— Dobry Boże! — wydusił z siebie Drake. — To wyglądało, jakby ktoś sięgnął po te promienie, zerwał je i rzucił w dół jak jakieś nici.
— Widziałem. — Próbowałem opanować oszołomienie. — Lecz nigdy wcześniej nie byłem świadkiem czegoś takiego — zakończyłem niezgrabnie.
— To było zamierzone — szepnął. — Zaplanowane. Coś żonglowało tymi promieniami, złamało je i cisnęło w dół jak wierzbowe witki.
— Diabły, które tu mieszkają! — pisnął Chiu–Ming.
— Jakiś magnetyczny fenomen. — Byłem na siebie zły, że dałem się opanować panice. — Światło odbite przez pasaże w polu magnetycznym. Właśnie. Z pewnością.
— No nie wiem — w głosie Drake’a zabrzmiało zwątpienie. — To musiałoby być ogromne pole magnetyczne, aby zrobić coś takiego. To niepojęte. — Nie ulegało wątpliwości, że skłania się do swego pierwszego pomysłu. — To było tak… tak cholernie celowe — powtórzył.
— Demony — mruknął wystraszony Chińczyk.
— A to co? — Drake złapał mnie za ramię i wskazał na północ. Gdy rozprawialiśmy, zdążyła już zapaść tam głęboka czerń, tworząc ciemną sadzawkę, na której tle wznosiły się poszarpane ostrza spowitych delikatną poświatą górskich szczytów.
Gigantyczna lanca mglistego zielonego światła wytrysnęła z owej czerni i skierowała się ku zenitowi. Dążąc doń, rozprysła się na niebie na mnóstwo migotliwych, świetlnych włóczni zamkniętych w hebanowej dłoni nocy.
— Zorza — stwierdziłem.
— Całkiem pokaźna — mruknął Drake, wpatrując się w zjawisko. — Zauważył pan wielką plamę na słońcu?
Skinąłem głową.
— Nigdy wcześniej nie widziałem tak dużej. Zauważyłem ją już rankiem. Trochę rozjaśniła naszą aurorę. Mówiłem… proszę spojrzeć! — wykrzyknął.
Zielona lanca opadła. Czerń wezbrała i naraz poczęły w niej pulsować świetliste fale ozdobione mnogością błyszczących korpuskuł, przypominających niezliczone zastępy roztańczonych świetlików.
Fale przetoczyły się wyżej – fosforyzująca zieleń i opalizujący fiolet, przedziwne miedziane żółcie i metaliczne szafrany posypane różanym pyłem. Nagle zadrżały, rozdzieliły się i sformowały w gigantyczne, błyszczące ruchome kurtyny.
Na ich powiewających fałdach pojawił się naraz ogromny świetlny okrąg. Mgliste z początku krawędzie poczęły się wyostrzać, aż osiadły na północnym nieboskłonie w rozświetlonej chwale niczym jasny krąg zimnego ognia. Zamknięta wewnątrz zorza zaczęła się burzyć i obracać.
Ku owej obręczy ze wszystkich stron ruszyły majestatyczne zasłony, zbierając się razem, krążąc i kipiąc wokół, niczym ognista piana na krawędzi kotła, przelewając się przez świetlisty okrąg jak przez gardziel owej bajecznej jaskini, w której zasiada sędziwy Aeolus, wydymając i wdychając owiewające ziemię wiatry.
Tak… oto usta okręgu wciągnęły zorzę, a ta opadła zwartą kaskadą ku ziemi. W tej chwili całe niebiosa spowiła mgła, zasłaniając tę niezwykłą kataraktę.
— Magnetyzm? — szepnął Drake. — Nie sądzę!
— Zaczął działać tam, gdzie Ting–Pa został przełamany i ściągnięty w dół jak promienie — stwierdziłem.
— I to rozmyślnie — rzekł Drake. — Szatańska sprawka. Zszargała mi nerwy jak… stalowy szpon. Rozmyślnie i celowo. Stoi za tym jakaś wyższa inteligencja.
— Inteligencja? Drake, jakaż inteligencja zdołałaby załamać promienie zachodzącego słońca i wessać zorzę?
— Nie wiem — odpowiedział.
— Diabły — zaskrzeczał Chiu–Ming. — Diabły, które sprzeciwiły się Buddzie i urosły w siłę…
— Niczym żelazny szpon! — powtórzył z przejęciem Drake.
Z zachodu dobiegł nas z oddali jakiś dźwięk. Wprzódy cichy jak szept, przeszedł w dziki szum i przeciągłe zawodzenie. Światło rozbłysło wśród mgieł, opromieniło nas i przygasło. Ów narastający odgłos powtórzył się, by znów wycofać w niebyt.
A potem mrok i cisza spowiły swymi objęciami dolinę niebieskich maków.
[1] Twórczość Mundy’ego zainspirowała Jamesa Hiltona do napisania głośnego Zaginionego horyzontu (Lost Horizon, 1933; pol. 1939). [przyp. mój, MSN]
[2] Nie zapominajmy, że wielu czytelników i fanów po prostu nie było stać na książki w twardej oprawie, a tania, masowa książka kieszonkowa, w miękkiej oprawie, to stosunkowo późny wynalazek, wprowadzony dopiero przez wydawnictwo Penguin w Wielkiej Brytanii i Stanach począwszy od połowy lat trzydziestych. Inni wydawcy, zachęceni sukcesem Penguina, tworzyli kolejne wydawnictwa tego typu (Avon, Pocket, Bantam i inne) praktycznie od 1939 roku. Pierwszą książką Merritta, wydaną jako pocket, była Płoń, wiedźmo, płoń w 1942 roku; zapewne na wyborze zaważył sukces wersji filmowej Toda Browninga pt. Diabelska lalka (The Devil-Doll, 1936). [przyp. mój, MSN]
[3] W latach 1912-1937 pracował jako asystent redaktora (naczelnego), od 1937 do śmierci jako redaktor (naczelny). Tygodnik był atrakcyjny, szalenie poczytny, współpracował ze świetnymi grafikami (Virgil Finlay, Hannes Bok) i osiągał nakłady rzędu 50 mln egzemplarzy. [przyp. mój, MSN]
[4] Stefan Dziemianowicz: „Introduction”, The Metal Monster, Hippocampus Press, Nowy Jork 2002, wersja I z 1920 roku [przyp. mój, MSN]
[5] Charles Proteus Steinmetz (1865-1923) – amerykański matematyk i inżynier pochodzenia niemieckiego. Pracował nad rozwojem technologii prądu przemiennego. (przyp. tłum.)
[6] Chodzi zapewne o powstanie, które wybuchło na początku panowania Dariusza I. Satrapowie byli namiestnikami prowincji w Persji, Dariusz dążył do ograniczenia ich władzy. (przyp. tłum)
[7] Dynastia panująca w Iranie w latach 550-330 p.n.e. – jej przedstawiciele, Dariusz I Wielki oraz jego syn Kserkses I są uważani za twórców Imperium Perskiego. (przyp. tłum.)
[8] Dynastia panująca w Iranie w latach 224-651 n.e. Targające krajem za jej panowania wojny domowe doprowadziły do upadku państwa i utraty suwerenności. (przyp. tłum.)
[9] Koczowniczy lud zamieszkujący tereny środkowej Azji, w okresie panowania Sasanidów udało mu się zająć część Persji oraz Indii. (przyp. tłum.)