Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielu uważało Huntera Calhouna za wzór dżentelmena z Południa. Nic dziwnego, że ten przystojny dziedzic rodzinnej fortuny ożenił się z córką najbogatszego plantatora w Wirginii. Los dał mu wiele, ale szczęście bywa ulotne jak poranna mgła. Teraz Hunter tonie w długach, wychowuje samotnie dwójkę dzieci, a jego rezydencja popada w ruinę. Liczy, że znów stanie na nogi dzięki hodowli koni wyścigowych. Niestety cenny ogier, którego sprowadził aż z Irlandii, ucierpiał podczas podróży morskiej. Zdesperowany Hunter prosi o pomoc Elizę Flyte, która podobno jest najlepszą zaklinaczką koni w okolicy. Ta niezwykła kobieta nie pasuje do jego świata, ale coraz bardziej go fascynuje. To dzięki niej uwierzył, że po każdej burzy wychodzi słońce…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Susan Wiggs
Ku słońcu
Tłumaczenie:
Ewelina Grychtoł
Tytuł oryginału: The Horsemaster’s Daughter
Pierwsze wydanie: MIRA Books 1999
Redaktor serii: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga
© 1999 by Susan Wiggs
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-8342-003-5
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
…Wyspa pełna jest rozgłosów i słodkich pieśni nigdy nieszkodzących…
— William Shakespeare, Burza, akt III, scena II
Zatoka Mockjack, Wirginia
Kwiecień 1854
Tego dnia Hunter Calhoun pił od rana. Mimo to słodki ogień przejrzystej, mocnej whiskey nie dał mu zapomnienia, którego szukał. Tym razem naprawdę potrzebował błogiego otępienia. Chciał choć przez chwilę nic nie czuć. To, co czuł, było bowiem o wiele gorsze od nicości.
Spojrzał przez okno na ospałe, nieruchome lustro wód zatoki. Zauważył, że boja jest na wpół zatopiona, a kilka desek zgniło i oderwało się od pomostu. Plantacja nie miała porządnej przystani, ale przynajmniej przyzwoite kotwicowisko.
"Biedny Hunter Calhoun", mówili o nim ludzie, kiedy sądzili, że jest zbyt pijany, żeby to zauważyć. Zawsze wyrażali się o nim z mieszanką współczucia i ulgi. Współczucia, że przydarzyło mu się nieszczęście, i ulgi, że to jemu, a nie im. Kobiety uważały za romantyczne i tragiczne, że stracił żonę w taki spektakularny sposób, natomiast mężczyźni skrycie nim gardzili. Sami oczywiście nigdy nie pozwoliliby, żeby tego rodzaju katastrofa spotkała ich małżonki.
Calhoun spojrzał w swoją szklankę, modląc się w duchu, by bursztynowy płyn go otępił, zanim zdąży odwieść samego siebie od powziętego zamiaru.
Gdybym był kaczką
na morzu whiskey,
dałbym nura na dno
i skończył z tym wszystkim…
Zniesmaczone prychnięcie z sąsiedniego pokoju uświadomiło mu, że zanucił tę starą przyśpiewkę na głos.
- Nie cmokaj na mnie, Nancy! - zawołał. - Mężczyzna ma prawo śpiewać w swoim domu!
- To była piosenka? Myślałam, że psy sąsiadów zapędziły szopa na drzewo. - Ciche stukanie drutów, na których dziergała Nancy, akcentowało każde słowo.
Calhoun duszkiem dopił whiskey i bardzo ostrożnie odstawił szklankę na odrapaną komodę.
- Nie próbuj być cicho! I tak wiem, że pijesz - burknęła stara służąca. Calhoun usłyszał, jak podnosi się z trzeszczącego fotela. Chwilę później weszła do jego gabinetu. Wyleniały dywan tłumił stukanie jej laski. Zamglone ślepotą oczy zdawały się zaglądać do wnętrza jego duszy. Nancy miała niesamowitą zdolność śledzenia wszelkich poczynań Huntera, a co gorsza, również jego myśli.
- Phi! - prychnęła znowu, tym razem z nutą wyższości. - Jak zamierzasz celnie strzelić, kiedy się ubzdryngoliłeś?
Hunter nalał sobie kolejną porcję, wychylił ją duszkiem i zaśmiał się bez wesołości.
- Powiedz mi, Nancy, czy ja kiedykolwiek chybiłem? - zapytał retorycznie. - Przepraszam, ale mam coś do załatwienia. - Przystanął na moment przy biurku, żeby przelać resztę whiskey z butelki do srebrnej piersiówki. Nancy czekała w ciszy, ale czuł z jej strony milczącą krytykę.
Nawet nie łudził się, że za nim nie pójdzie. Słyszał za sobą szybkie stukanie jej laski, kiedy dreptała przez korytarz. W czasach ojca Huntera w składziku z bronią było gwarno jak w ulu, kiedy sąsiedzi zjeżdżali się na polowanie. Teraz pozostały w nim tylko najbardziej niezbędne sztuki: rewolwer, pistolet kapiszonowy i winchester. Calhoun podszedł do szafki z bronią i wyjął z strzelbę. Odciągnął kurek, sprawdzając, czy jest dobrze naoliwiona.
Była. Teraz nie miał już żadnego powodu, by odwlekać ten paskudny obowiązek. Sądził, że alkohol mu pomoże, ale jak na złość czuł się trzeźwy jak świnia.
Przypiął do paska woreczek z jeleniej skóry z nabojami i przystanął na chwilę, żeby wyjrzeć przez okno na falującą trawę porastającą rozległe ogrody Albionu. Wzdłuż granicy posiadłości rosły gęste derenie i rododendrony, a wspaniałe niegdyś kwietniki były zarośnięte chwastami.
- Lepiej się pospiesz - powiedziała Nancy za jego plecami. - Pani Beaumont zabrała dzieci na lekcje do Bonterre. Zrób to, zanim wrócą.
- Pewnie masz rację. - Calhoun wzdrygnął się, wyobrażając sobie minę swego syna Blue, kiedy dowie się, co się stało. Chłopiec tyle już stracił, a oto jego ojciec zamierzał znów mu coś odebrać.
Huntera ogarnął wstręt do samego siebie. Wcześniej tego ranka zjadł śniadanie z dziećmi, posmarował dżemem bułeczkę Belindy i nalał śmietanki do herbaty Blue, udając, że wszystko między nimi jest w porządku.
Nancy podeszła do niego i chwyciła go za ramię.
- Bardzo mi przykro - powiedziała, lekko dotykając rozdarcia w rękawie jego koszuli.
- Wiem, że ci przykro. - Hunter spojrzał na ciemną i cienką jak papier rękę o powykręcanych od reumatyzmu palcach. Jeszcze kiedy był małym chłopcem, ta ręka obmywała jego rozpalone gorączką czoło i osuszała dziecięce łzy. Ta sama ręka cerowała jego spodnie, a kiedy zasłużył, dawała mu klapsa.
A kiedy podpisał dokument, którym ją wyzwolił, ta drżąca spoczęła na jego policzku. Dotyk mówił więcej niż słowa.
Ale teraz opiekuńczość Nancy nie była w stanie go pocieszyć. Odruchowo sięgnął do piersiówki, ale nie wyjął jej. Tego ranka nic nie mogło ukoić jego bólu.
- Za chwilę wrócę, skarbie - powiedział do Nancy i wyszedł na werandę.
Zaciskając usta, załadował naboje do magazynku strzelby, po czym zszedł po schodkach na dróżkę. Przepiękny wirginijski poranek drwił z niego swoją promienną obietnicą. Delikatne chmury otulały niebo białą koronką, a promienie słońca tańczyły w liściach poskręcanych dębów Albionu. Rozległe, mgliste połacie lasu porastały falujące wzgórza.
Niegdyś ta plantacja tętniła życiem. Pola tytoniu zajmowały setki akrów, a dziesiątki rąk zbierały go i suszyły. Teraz wszystko się zmieniło. Został tylko Hunter, jego dzieci, kilku służących i marzenie, które miało wkrótce obrócić się w nicość.
Nie pierwszy raz Hunter zastanowił się nad sprzedaniem posiadłości. Czy potencjalny nabywca zauważyłby farbę obłażącą ze strzelistych kolumn po bokach drzwi frontowych? Czy zwróciłby uwagę na jeżyny i pnącza zarastające trawnik? Czy kupiec doceniłby pracę włożoną w budowę hali do ujeżdżania koni i maneżu? Stajni, padoków i jedynego owalnego toru wyścigowego w hrabstwie? Czy klacze i źrebięta przychodziłyby do niego? Czy oczarowałaby go obietnica Albionu, czy też rozczarowała jego przebrzmiała chwała?
Wziął głęboki oddech, wdychając chłodny, soczysty zapach trawy. Winchester ciążył mu na ramieniu, a rosa przemoczyła wytarte jeździeckie buty.
W cichej, porannej szarówce jego oczom ukazało się skupisko budynków gospodarczych. Przed nimi leżały nosze z grubych desek, przygotowane do transportu martwego ciała.
Ciszę przeszyło przenikliwe rżenie i na najdalszym wzgórzu na zachodzie ukazało się stado galopujące przez wiosenne łąki. To nie były żadne kuce pociągowe, ale konie czystej krwi. Na tle zielonego krajobrazu wyglądały dumnie i dziko. Na ten widok serce Huntera jak zawsze zabiło mocniej.
Niegdyś te same konie wyścigowe, które doprowadziły go do ruiny, dawały mu prawdziwe szczęście. To przedsięwzięcie miało rozwiązać problemy finansowe, które nękały go, odkąd odziedziczył Albion. Ale po śmierci Lacey odwrócił się od tego marzenia, bo wydało się czymś zbyt kapryśnym, kiedy cały twój świat się wali.
Włożył dwa palce do ust i trzy razy zagwizdał przenikliwie. Przywódca stada - niegdyś uważano, że nie da się go dosiąść - oderwał się i ruszył cwałem w dół wzgórza, odpowiadając na jego zew. Hunter podszedł do ogrodzenia i dał koniowi kostkę cukru trzcinowego.
- Tu jesteś, Julius - powiedział cicho. - Co u mojego staruszka?
Nawet kiedy był bardzo młody i nie miał pojęcia, jakie kłopoty go czekają, Hunter Calhoun miał rękę do koni. Ogier o imieniu Julius był jego największym triumfem, najwspanialszym folblutem, jakiego Wirginia kiedykolwiek widziała.
Ale Julius zestarzał się i nie mógł już dłużej startować w wyścigach ani kryć klaczy. Skończył jeść cukier trzcinowy i trącił pyskiem torbę z nabojami przy pasku Huntera.
- To nie dla ciebie - powiedział Hunter, odstępując od ogrodzenia. - Choć Bóg wie, że niektórzy by cię zastrzelili, skoro nie zarabiasz już na utrzymanie.
Hunter podszedł do niewielkiego kompleksu stajni i padoków.
Na pierwszy rzut oka wybieg wydawał się pusty i w sercu Huntera wezbrała naiwna nadzieja. Może wcale nie musiał tego robić. Może to wszystko było pomyłką, okropną pomyłką…
Ale wtem z cienia pod gałęziami rozłożystego dębu dobiegło prychnięcie, a złowrogi kształt mignął między gałęziami. Udając, że tego nie zauważył, Hunter zbliżył się do cedrowego płotu. Kątem oka zobaczył nerwowe drganie brudnej skóry, pokrytej błotem i obornikiem.
Zatrzymał się na skraju padoku. Jeśli zastrzeli bestię teraz, póki stała w rogu, nie będzie musiał tak daleko ciągnąć truchła. Wiedział, że strzał będzie czysty.
Powinien zrobić to raz, a dobrze, ale zamiast tego ociągał się, otoczony fałszywym spokojem ocienionego padoku i stajni. Na piasku nie było już śladu po krwi klaczy, ogier zdążył ją zadeptać.
Hunter zamknął oczy, przypominając sobie tamtą straszną scenę, kiedy ogier zaatakował przyprowadzoną do niego klacz. Wbił zęby w jej bok i wczepił się w nią jak polująca puma. Ogłuszający wizg nieszczęsnej klaczy trwał i trwał, ucichł dopiero w chwili, kiedy szalony ogier powalił ją na ziemię, łamiąc jej przednią pęcinę. Wtedy Hunter i jego stajenni przybiegli z drewnianymi pałkami i z trudem zdołali go odgonić.
Ale dla klaczy było za późno.
Od tamtej nocy nikt nie odważył się zbliżyć do padoku.
Hunterowi chciało się śmiać, kiedy przypomniał sobie, jak bardzo był podekscytowany perspektywą sprowadzenia konia wyścigowego z Irlandii. A co gorsza, zaraził swoim entuzjazmem Blue. Po raz pierwszy od śmierci matki oczy jego syna rozbłysły. Kiedy dowie się, jaki los spotkał ogiera, pewnie wróci do swojego milczącego świata.
Zakup czempiona miał zmienić los ich rodziny, ale zamiast tego okazał się gwoździem do trumny.
Ogier o imieniu Sir Finnegan został sprowadzony ze statku w czterokilogramowym żelaznym kagańcu. Hunter zdjął go, oburzony okrutnym traktowaniem zwierzęcia - i prawie stracił rękę. Rumak natychmiast zaatakował, stając dęba, rżąc i błyskając zębami. Okowy zostawiły krwawiące rany na jego łbie.
- Jest po prostu charakterny - stwierdził Hunter i jak głupiec przyprowadził klacz w rui na jego padok. Ogier zabił ją na miejscu, po czym skierował swoją furię przeciwko jednemu ze stajennych. Gdyby Hunter nie odwrócił uwagi zwierzęcia ciosem pałki, mężczyzna niechybnie by zginął.
Teraz dyszał, wypuszczając parę z nozdrzy i pokazując białka oczu. Żyły pod jego skórą tworzyły nabrzmiałe rzeki gniewu.
Hunter poczuł przypływ zimnej determinacji, która zmroziła jego serce. Postawił nogę na najniższym szczeblu płotu. Potem zaparł się mocno, opierając kolbę strzelby na ramieniu.
Wtedy ogier stanął dęba. Oblepione błotem kopyta przecięły powietrze, a mięśnie jego potężnych ud napięły się. Ciszę przeszył wizg czystej końskiej furii i Hunter poczuł, jak coś chwyta go za gardło. Nawet oszalałe i umazane błotem, to wciąż było wspaniałe zwierzę.
Hunter z powrotem oparł broń o ramię i czekał, aż rumak opadnie na cztery nogi. Ale to zwierzę wywodziło się z długiej linii najlepszych koni wyścigowych na świecie i nawet po wycieńczającej podróży miało niesamowite pokłady sił.
Wreszcie ogier opadł na ziemię i nisko zwiesił łeb.
Hunter wycelował. Jeden strzał między oczy i będzie po wszystkim.
- Panie Hunter! - zawołał czyjś głos. - Proszę tego nie robić!
Calhoun rozproszył się. Ogier obrócił się w stronę dźwięku, drobiąc przednimi nogami.
Hunter zazgrzytał zębami z frustracji i opuścił broń.
- O co chodzi, Noah?
Chłopiec dyszał po biegu, a po pełnej napięcia twarzy spływały strużki potu.
Największą pasją Noaha nie był alkohol, tytoń ani dziewczęta, ale konie. Choć miał dopiero szesnaście lat, był uważany za lokalnego eksperta od hodowli i wyścigów, a jego drobna sylwetka i umiejętności czyniły go rozchwytywanym dżokejem.
- Nie może go pan zastrzelić! Znam sposób, żeby ocalić tego konia - wydyszał, patrząc błagalnie.
- Noah, sam wiesz, że to niemożliwe. Konsultowałem się z najlepszymi trenerami w Wirginii.
- Ale słyszałem o kimś…
- Synu, nie ma dla niego nadziei. Każdy z ekspertów, jakich tu sprowadziłem, zapewnił mnie, że ten koń do niczego się już nie nadaje. Postradał zmysły i prawdopodobnie jest ranny, więc i tak nie będzie się nigdy nadawał do wyścigów. Nikt nie zdołał zbliżyć się do niego na tyle, żeby go zbadać. Przykro mi.
- To nie…
- Do diabła, myślisz, że przychodzi mi to łatwo? Gdyby ten koń miał złamaną nogę, nie chciałbyś, żeby cierpiał.
- Tak, proszę pana. - Noah wbił wzrok w swoje bose stopy. - Ale proszę mnie tylko wysłuchać, dobrze?
- Niech będzie. - Hunter postawił strzelbę na ziemi. Miał słabość do Noaha, syna jednego ze swoich kuzynów i afrykańskiej praczki. Chłopak dorastał w Albionie, codziennie przypominając Hunterowi o słodyczy i gorzkim pokłosiu zakazanej miłości.
- Wysłucham cię, oczywiście, ale decyzja została podjęta - zastrzegł.
- Byłem wczoraj w tawernie w Eastwick i słyszałem tam o kimś, kto potrafi okiełznać każdego konia.
- Sądzę, że jego przedstawiciele już się ze mną kontaktowali - prychnął Hunter. - Czy to ten, który leczy konie magicznym proszkiem? A może ten, który chciał mi sprzedać księgę zaklęć?
- Nie!
Hunter zawahał się. Gdyby usłyszał o tym od kogokolwiek innego, z miejsca odrzuciłby pomysł. Ale to był Noah, członek jego rodziny. Chłopiec, którego sam nauczył wszystkiego, co wiedział.
Hunter z goryczą spojrzał na ogiera, który z ucieleśnienia jego marzeń zmienił się w koszmar. Zarzucił strzelbę na ramię i ruszył w stronę domu. Wschodzące słońce wydobywało słodki zapach z hiacyntów i bzów.
- Ten człowiek nazywa się Henry Flyte i był masztalerzem lorda Derby’ego w Anglii. Wnuka tego lorda Derby - wyjaśniał z przejęciem Noah, mając na myśli słynnego Anglika, który zorganizował pierwsze wyścigi w Epsom. - To właśnie Henry Flyte trenował Aleazara!
To zainteresowało Huntera. W wyścigowym światku historia Aleazara była powszechnie znana. Pochodził z królewskiej stadniny, zapowiadał się obiecująco, ale został uznany za zbyt narowistego, żeby na nim jeździć. A potem, ni stąd, ni zowąd, lord Derby wystawił go do wyścigu w Epsom. Ogier pobił wszystkie rekordy w historii, a sam Derby przyznał, że to dzięki nowemu masztalerzowi. Historia miała ciąg dalszy, ale wszystko to wydarzyło się, kiedy Hunter był jeszcze chłopcem.
- I twierdzisz, że ten masztalerz mieszka teraz w Wirginii?
- Tak mówili w tawernie. Podobno jest odludkiem i mieszka sam na wyspie niedaleko Eastwick.
Hunter dobrze znał tamten archipelag wysepek. Było to niebezpieczne miejsce, gdzie statki często tonęły, i to nie zawsze przypadkiem. Ulubione miejsce piratów i zbiegów.
Noah wyjął z kieszeni spodni zwiniętą broszurę i pokazał ją Hunterowi.
- Jego nazwisko zostało wymienione w "Gazecie Farmerskiej". - Dźgnął palcem artykuł zatytułowany "Masztalerz z Wyspy Flyte". – Tu jest napisane, że trenuje dzikie kuce do jazdy i pracy na farmie.
- Po co tak utalentowany masztalerz miałby zostawić folbluty lorda Derby dla stada dzikich kuców?
- Nie wiem - odparł bezradnie Noah.
- Ten "Dziennik" jest sprzed dwóch lat. Skąd wiesz, że masztalerz dalej tam mieszka?
- A skąd pan wie, że nie? Może uratować tego ogiera. Jestem tego pewien!
- Synu, nawet cud by go nie uratował.
- Przecież nic się nie stanie, jeśli zastrzeli go pan jutro - upierał się Noah. W jego głosie pobrzmiewała frustracja. - Musimy zobaczyć się z tym masztalerzem.
- Do tego czasu ogier może zabić znowu. - Hunter wydłużył krok, myśląc o klaczy, która zginęła pod kopytami i zębami szalonego ogiera. Pomyślał o stajennym, przyciskającym do siebie złamaną rękę. - I dlaczego uważasz, że ten masztalerz miałby przyjechać do Albionu dla naszego ogiera?
Noah zawahał się.
- Mówią, że nie chce opuszczać swojej wyspy…
- Jeszcze lepiej. Czyli to ja miałbym popłynąć do niego?
- To dałoby się zrobić, proszę pana. Wszystko przemyślałem. Pan i ja możemy zapędzić Finna do boksu. Zasłoniłbym mu oczy i założył kaganiec. Potem wypożyczymy barkę handlarzy bydła, tę z zagrodą. Ma płytkie zanurzenie i może dokować w Albionie. Kiedy nadejdzie przypływ, przeprawimy się na wyspę. To może się udać, proszę pana.
- Daj mi spokój, synu - powiedział z rozdrażnieniem Hunter. - To jest już dostatecznie trudne. Nie ma sensu rozbudzać fałszywych nadziei.
- Co pan zyska, jeśli go pan zastrzeli? Martwego konia. A ja nie będę kopał dla niego grobu - oświadczył buntowniczo Noah. - Ale jeśli zabierze go pan do masztalerza, może pan odzyskać swojego czempiona. Proszę.
- W tej bestii nie ma nic prócz szaleństwa.
- Ale czy jest pan tego pewien? - Noah nie patrzył już na niego, ale na konia. - Czy może być pan tego w stu procentach pewny? Niech pan spojrzy na to piękne zwierzę.
- Mogę być pewien, że ten koń zabił drogą klacz i zabiłby też nas, gdybyśmy mu na to pozwolili.
Noah zadarł głowę, by spojrzeć Hunterowi w oczy.
- Nigdy nie prosiłem pana o wiele. Był pan dla mnie dobry, nie zaprzeczam, i uważam, że miałem mnóstwo szczęścia. Ale teraz mam prośbę. Proszę dać temu koniowi szansę.
Hunter ujął lufę strzelby. Naoliwiony metal był rozgrzany od słońca.
A potem spojrzał na ogiera.
Ulubioną porą dnia Elizy Flyte był zmierzch, kiedy światło zachodzącego słońca stapiało niebo i morze w jedną plamę koloru. Przypływ zamieniał solne bagna w zielone królestwo, nad którym szybowało przybrzeżne ptactwo wracające na noc do gniazd. Trawa i trzciny szeleściły na wietrze, a żaby i świerszcze rozpoczynały koncert.
W chwilach jak ta, gdy piękno natury zapierało dech w piersiach, Eliza czuła się panią życia. Kochała dziewiczą przyrodę i bezpieczeństwo, jakie dawała jej samotność.
Osłoniła oczy i obserwowała lot dzikich łabędzi, które zamieszkały w trzcinach wzdłuż słodkowodnego estuarium. Wydawało się, że każdy ptak, jaki lata po Bożym niebie, gniazduje na tych bagnach. Eliza wiedziała, dlaczego tu przybywają. To było miejsce z dala od wszystkiego, oddzielone od reszty świata przez odwieczny rytm przypływów i odpływów. Zasnute mgłą wyspy wydawały się unosić w powietrzu.
Krzyk odlatujących łabędzi zawsze wydawał się Elizie niewytłumaczalnie smutny. Wyobrażała sobie, że ten przeszywający głos jest lamentem po utraconej miłości.
Już miała wrócić do swojego domku wydeptaną ścieżką wiodącą przez plątaninę pnączy milinu i porośnięte wrzosem wydmy, kiedy jej uwagę zwrócił ruch tuż nad linią wody. Zmrużyła oczy i podświadomie napięła mięśnie, gotowa do ucieczki.
Coś tam było, jeszcze daleko, zbliżając się od strony lądu po zawietrznej. W pierwszej chwili myślała, że to wieloryb. Kiedyś widziała finwala, który został wyrzucony na brzeg. Eliza przez tygodnie unikała plaży i odoru niebieskawego truchła, a kiedy jesienny sztorm wessał je z powrotem do morza, płakała z ulgi.
Ale kiedy tajemniczy obiekt zbliżył się, jej przypuszczenia okazały się błędne. To nie był wieloryb, lecz barka handlarzy bydła. Rozpoznała niski profil łodzi.
Na pokładzie barki stał mężczyzna; jego krzepka sylwetka odcinała się wyraźnie na tle nieba. Panika rozeszła się po ciele Elizy jak bezgłośny pożar lasu, promieniując wzdłuż kręgosłupa aż po końcówki włosów.
Przemknęła po plaży, zwinnie przeskakując nad linią wyrzuconego przez morze morszczynu. Jej stopy dotykały bezszelestnie wydm. Przebiegła dobre sto metrów, zanim rozsądek wziął górę nad paniką. W zagajniku szumiących cedrów zwolniła. Wciąż ciężko dysząc, wspięła się na zbocze wysokiej wydmy, którą z drugiej strony podmył przypływ. To był idealny punkt obserwacyjny.
Czego mógł chcieć ten człowiek? Czyżby postanowił, że będzie tu wypasał owce albo kozy? Wszyscy wiedzieli, że trawa na wyspie jest skąpa i może wyżywić niewiele zwierząt. Dzikie kuce też nie byłyby zadowolone z pojawienia się intruza. Agresywne i terytorialne stado zaatakowałoby każde obce zwierzę.
W nocy kuce zbierały się w najwyższym punkcie wyspy, przytulone do siebie dla ciepła i ochrony przed drapieżnikami. Eliza niekiedy im tego zazdrościła: stada i społecznego życia, regulowanego przez pory roku i wewnętrzną hierarchię. Obserwując dziką przyrodę, Eliza dawno temu nauczyła się, że niektóre zwierzęta są stworzone do życia w grupie. Samotność była dla nich nienaturalna.
Być może ludzie, tak jak konie, też powinni żyć w grupach, ale Eliza nigdy nie spotkała ludzi, z którymi chciałaby żyć.
Podczołgała się na skraj wydmy, przeczesując wzrokiem linię przypływu. Woda podniosła się tak, że widać było tylko szczyty traw. Barka, wyposażona w dwa płócienne żagle, przez jakiś czas szorowała po dnie, by wreszcie gwałtownie osiąść na łasze drobnego piasku i potłuczonych muszli.
Elizę ciekawiło, jak mężczyzna zamierzał skorygować to niezdarne lądowanie. Kijem sięgnął do szczytu masztu i żagle z szelestem opadły na pokład.
Eliza stała całkowicie nieruchomo w wieczornym cieniu. Instynkt nakazywał jej uciekać. Pozostanie na miejscu wymagało od niej ogromnego wysiłku woli.
Złoty ogień zachodzącego słońca otaczał mężczyznę niezwykłą, płonącą aureolą. Był wysoki i barczysty, ubrany w wąskie spodnie i koszulę z rękawami tak szerokimi, że łopotały na wietrze. Widziała wyraźnie sylwetkę, ciemną na tle miedzianego nieba, ale nie potrafiła rozpoznać jego rysów. Wydawał się nienaturalnie duży, niebezpieczny. Zrzucił z pokładu dwie cumy i wszedł do sięgającej kolan wody, żeby przywiązać je do wystającego z wody pnia drzewa.
Eliza odetchnęła głęboko powietrzem o zapachu morszczynu i zsunęła się z wydmy. Wyszła na plażę, poprawiając sznurek, który podtrzymywał jej fartuch.
Mężczyzna szamotał się z żaglami, wciskając je pod burtę. Kiedy uporał się z tym zadaniem, rozłożył długą, drewnianą kładkę służącą do sprowadzania zwierząt z łodzi. Jego ruchy były gwałtowne i gniewne.
Z boksu dobiegło nerwowe rżenie.
Ten dźwięk poruszył Elizę do głębi. Choć jej instynkt krzyczał ostrzegawczo, nie miała innego wyboru niż przełamać nieufność i wyjść z cienia.
Zbliżyła się do intruza, który wyprostował się, pocierając plecy. Ten ruch zaniepokoił Elizę; zatrzymała się, czekając, aż ją zauważy. Słyszała, jak mamrocze pod nosem. Miał niski, łagodny głos, który dziwnie kontrastował z gwałtownością jego ruchów.
Z zagrody dobiegło uderzenie, a potem jeszcze jedno. Zamknięty wewnątrz koń prychnął gniewnie.
Eliza przeszła resztę drogi, klucząc przez linię morszczynu, gdzie woda wyrzucała różnego rodzaju odpadki.
- Zgubiliście się? - zawołała, przekrzykując ryk fal.
Mężczyzna drgnął, wyraźnie zaskoczony. Obrócił się, żeby na nią spojrzeć; Eliza poczuła na sobie jego wzrok, choć na tle słońca jego twarz była niemal całkowicie schowana w cieniu. Zakryła dłonią oczy, żeby dojrzeć jego rysy, które ku jej zaskoczeniu okazały się szlachetne i harmonijne. Nie spotkała w swoim życiu wielu ludzi, ale wiedziała, że ma przed sobą mężczyznę obdarzonego wyjątkową urodą.
Mimo okoliczności mężczyzna miał w sobie pewną stateczność, charakterystyczną dla człowieka wysokiego stanu. Spojrzał na nią z taką wyższością, jakby właśnie przybył z baśniowego królestwa.
- Czy to wyspa Flyte? - zapytał.
- Owszem.
- W takim razie nie zgubiłem się. - Szarpnął za cumy, sprawdzając ich wytrzymałość. - Kim ty, do diabła, jesteś?
- A kto pyta?
Jego ramiona uniosły się w rozdrażnieniu. Mężczyzna z powrotem obrócił się do niej, z kosmykiem jasnych włosów przyklejonym do czoła.
- Nazywam się Hunter Calhoun, z plantacji Albion nad zatoką Mockjack. - Umilkł i spojrzał na nią wyczekująco, jakby te nazwy miały cokolwiek jej mówić.
- Hunter. To taka rasa koni, prawda?
- Tak, oraz moje imię. Jestem właścicielem Albionu. - Zmrużył oczy. Z zagrody znów dobiegł odgłos uderzenia. - Przybyłem zobaczyć się z masztalerzem Henrym Flyte’em.
Piaszczysta ziemia pod nogami Elizy zakołysała się. Nawet teraz, po tak długim czasie, wystarczył dźwięk jego imienia, żeby się rozkleiła. Ojciec był całym jej światem. Dobry, łagodny i wrażliwy, każdego dnia zarażał ją swoim zachwytem dla piękna natury. Potrafił sprawić, że czuła się bezpieczna i kochana. Aż pewnego dnia, bez ostrzeżenia, odszedł na zawsze.
Wezbrała w niej tak dusząca fala tęsknoty, że przez chwilę nie była w stanie mówić. Jej gardło zacisnęło się wokół słów zbyt bolesnych, by wypowiedzieć je na głos.
- Jesteś zapóźniona, dziewczyno? - zapytał niecierpliwie intruz. - Szukam Henry'ego Flyte’a.
- Odszedł - odparła. Ta cicha, straszna prawda zabrzmiała głucho w słonej ciszy zmierzchu. - Nie żyje.
Mężczyzna powiedział coś, co musiało być przekleństwem, sądząc po wyrazie jego twarzy.
- Kiedy?
- Minął już prawie rok. - Ból Elizy ustąpił miejsca wzburzeniu. - Lepiej, żebyście odpłynęli, póki woda stoi wysoko - dodała. - Inaczej będziecie tu uwięzieni aż do kolejnego przypływu.
- Nie żyje od roku i nikt o tym nie wie?
- Ci, którzy powinni wiedzieć, wiedzą.
Hunter Calhoun znów zaklął. Wyjął z kieszeni piersiówkę, upił duży łyk i zaklął po raz trzeci.
- Kto jeszcze tu mieszka?
- Małe stado dzikich kuców. Trzy kury, krowa, pies i cztery koty, a przynajmniej tyle ostatnio naliczyłam. I więcej ptaków niż gwiazd na niebie.
- Nie mam na myśli zwierząt. Gdzie jest twoja rodzina?
- Nie mam jej.
- Jesteś tu sama?
Eliza nie odpowiedziała. Henry Calhoun pociągnął więcej whiskey z piersiówki, a potem pochylił się i podniósł z pokładu strzelbę o długiej lufie. ?
- Co zamierzasz? - zapytała.
Mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego odbezpieczył broń i skierował ją w stronę boksu.
- Nie! - zawołała. Zwierzęta były dla niej święte. Nie zamierzała bezczynnie patrzeć, jak jedno z nich zostaje zamordowane. - Nie waż się…
- Mam na pokładzie szalonego konia - przerwał jej. - Lepiej się odsuń, bo kiedy otworzę bramkę, wyskoczy, a ja go zastrzelę.
Eliza nie ruszyła się z miejsca.
Wzdychając ciężko, Calhoun opuścił broń.
- Bez pomocy pana Flyte’a ta bestia stanowi śmiertelne zagrożenie dla każdego człowieka i zwierzęcia. Musi zostać zastrzelony i najlepiej zrobić to tutaj, w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu. - Potoczył pogardliwym spojrzeniem po bagnie.
Eliza wspięła się na pokład i chwyciła za strzelbę, zabezpieczając ją zręcznym ruchem palca.
- To zapomniane przez Boga i ludzi miejsce jest moim domem i byłabym wdzięczna, gdybyś nie zostawiał mi na brzegu truchła!
Mężczyzna wyszarpnął broń z jej rąk, odpychając ją niecierpliwym gestem. Podniósł ciężką zasuwę bramki.
- Odsuń się. Ten koń jest mordercą.
Eliza jednym skokiem znalazła się przed zagrodą, przyciskając plecy do drzwi. Słyszała ciężki oddech znajdującego się w środku konia. Zapach siana i obornika przypomniał jej czasy, gdy jej ojciec wciąż żył. Pozwoliła, by jej umysł napełnił się gniewem.
- Kim ty jesteś, że myślisz, że możesz po prostu zamordować to stworzenie na moich oczach?
- A kim ty jesteś, że myślisz, że możesz mnie powstrzymać? – Mówiąc to, dotknął lufą jej ramienia.
Choć nie odbezpieczył ponownie strzelby, Eliza zamarła ze strachu. Hunter Calhoun odsunął lufą kosmyk jej włosów i brzeg koszuli, obnażając ramię.
- Skarbie, miałem długi, ciężki dzień i jestem uzbrojony. Nie chcesz ze mną zadzierać, nie teraz.
Eliza zignorowała go i skupiła się na walce ze strachem. Przez deski zagrody czuła ciepło dużego zwierzęcia. Zdawały się przesączać przez jej skórę do serca. Nie pracowała z końmi od czasu śmierci ojca i przysięgła, że nigdy więcej tego nie zrobi. Ale wciąż czuła w sobie magię, moc, pragnienie.
Powinna pozwolić mu zastrzelić to nieszczęsne stworzenie. Ten sam talent do koni, który uczynił jej ojca sławnym na dwóch kontynentach, sprowadził na niego śmierć. Prymitywni, zabobonni ludzie postanowili urządzić polowanie na czarownice.
Ale było coś, o czym świat nie wiedział. Ta magia nie umarła z Henrym Flyte’.em
- Odsuń się, panienko - warknął ostro Calhoun.
Eliza otworzyła oczy, położyła ręce na chłodnej lufie i odsunęła ją. Potem odwróciła się i zajrzała przez szczelinę w ścianie boksu. Mimo kołysania barki i zapadającej ciemności zdołała dojrzeć dumny łeb, wygiętą szyję i okrutny żelazny kaganiec. Oczy zwierzęcia były zasłonięte starą szmatą. Z ran na łbie sączyła się ropa. Przez zapadnięte boki wyraźnie było widać żebra. Ten widok sprawił, że serce ścisnęło jej się z bólu i współczucia. Gniew na Huntera Calhouna ośmielił ją.
- Ten koń oszalał przed tym, czy po tym, jak założyłeś mu kaganiec i prawie zagłodziłeś go na śmierć? - zapytała.
- Przypłynąłem tutaj, żeby go ocalić.
- No, świetna robota.
- To nie moja wina, że jest w tym stanie. Oszalał, kiedy płynął na statku z Irlandii. Zabił klacz i zranił jednego ze stajennych, zanim udało nam się go powstrzymać.
- Po co ci był koń z Irlandii?
- Do wyścigów i hodowli.
Dokładnie to, od czego zaczynał jej ojciec.
- I jesteś absolutnie pewien, że temu koniowi nie da się pomóc. - Mówiąc to, Eliza zdała sobie sprawę, że jego opinia nic dla niej nie znaczy. Wyczuwała strach konia, ale wiedziała też, że przez ten strach można się przedrzeć.
- Posłuchaj, umiem sobie radzić z końmi - powiedział niecierpliwie. - Zawsze potrafiłem. Potrafię dosiąść wszystkiego, co ma sierść.
- To dobrze.
- Konie są moim życiem. To pierwszy, z którym sobie nie poradziłem.
- I dlatego chcesz go zastrzelić. Ze wszystkimi problemami radzisz sobie w ten sposób?
- Do diabła! Nie będę dyskutował o tym z tobą, kobieto.
Eliza odwróciła się od niego i zajrzała przez szczelinę do boksu. Zobaczyła, jak pokryty błotem bok zadrgał. A potem to poczuła. Obecność. Porozumienie. Ten ogier wiedział, że ona tam jest, wiedział, że jest inna niż okrutnik, który założył mu kaganiec i zawiązał oczy.
Zacisnęła ręce na surowych deskach zagrody, walcząc z instynktem. Jej potrzeba pomocy, opieki, była zbyt silna.
Koń wydał z siebie niski, gardłowy pomruk. Wydawało się, że ponagla ją, by podjęła decyzję.
Stała przed dramatycznym wyborem. Jeśli uleczy tego ogiera, zdradzi się przed światem. Tak jak w czasach jej ojca, ambitni trenerzy i dżokeje będą przychodzić, błagać ją, by uleczyła ich źle wytrenowane konie, by zaraz potem oskarżyć ją o czary.
- Idź sobie. Już! - Hunter Calhoun spróbował ją odepchnąć. - Myślisz, że sprawia mi to przyjemność? Po prostu chcę, żeby było już po wszystkim.
- Mogę ci pomóc. - Słowa spłynęły z jej ust, zanim zdążyła je powstrzymać.
Calhoun zaśmiał się drwiąco. Koń prychnął w boksie.
Eliza czuła się rozdarta. Zdradzając się przed tym mężczyzną, zakończy swoje dobrowolne wygnanie. Narazi się na ten sam los, który spotkał jej ojca. .
- Masztalerz nie żyje. Sama to powiedziałaś.
- To prawda, ale jego sztuka przetrwała. - Spojrzała intruzowi prosto w oczy. - Jestem Eliza Flyte. Jego córka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji