Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Za gruba, za brzydka, za... mądra. Isador już dawno przypięto łatkę panny, która nigdy nie znajdzie męża. Zmęczona podpieraniem ścian na bostońskich salonach, przyjmuje posadę tłumaczki na statku zmierzającym do Rio. Kapitan Ryan Calhoun nie jest zachwycony obecnością Isador na pokładzie i lubi uprzykrzać jej życie. Jednak coraz częściej przeciera oczy ze zdumienia, bo ta nudna i zahukana panna zmienia się z biegiem czasu w pełną wdzięku, pewną siebie kobietę. Jeszcze niedawno chętnie kazałby jej zejść na ląd w najbliższym porcie, teraz marzy, by ich wspólny rejs nigdy nie dobiegł końca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Susan Wiggs
Lekcje wdzięku dla początkujących
Tłumaczenie:
Hanna Dalewska
Tytuł oryginału: The Charm School
Pierwsze wydanie: MIRA Books 2021 (First published in 1999)
Redaktor serii: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga
© 1999 by Susan Wiggs
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2023
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-9977-0
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Najbardziej serdeczni ludzie, jakich znam, to
BIBLIOTEKARZE!
Prawdopodobnie nie pamiętacie, jak nazywała się ta cicha dziewczynka z długimi warkoczami i niepohamowanym apetytem na książki Beverly Cleary, Carol Ryrie Brink i Louise Fitzhugh. Dziewczynka, którą trzeba było postukać w ramię, bo pora już zamykać bibliotekę, a ona nadal, pochylona nad książką, siedzi na stołku między regałami. Zafascynowana ostatnią przygodą Ramony albo pochlipująca, bo czyta teraz pamiętnik Anny Frank. A do biblioteki przyjeżdżała na rowerze z przyczepionym do kierownicy koszem tak wielkim, że można było załadować do niego naprawdę wiele książek. Chyba ważyły więcej niż ona.
Nigdy mi nie przyszło do głowy, by Wam za wszystko podziękować. Ale to dlatego, że nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, jak wiele znaczą dla mnie te godziny spędzone w bibliotece wśród książek i Wasza życzliwość. A znaczyły przecież bardzo wiele, skoro sama chwyciłam za pióro! Teraz jestem tego w pełni świadoma, dlatego tę książkę dedykuję właśnie Wam, wspaniałym ludziom, dzięki którym książki trafiają do rąk czytelników.
Brzydkie kaczątko
- Ładne masz dzieci – powiedziała stara kaczka z czerwoną, wystrzępioną szmatką przyczepioną do nogi. – Wszystkie udane, oprócz tego jednego. Szkoda, że nie może wykluć się jeszcze raz.
Biedne kaczątko, które wykluło się na samym końcu, wyglądało tak brzydko, że wszyscy, nie tylko kaczki, lecz i kury, zaczęli je dziobać, popychać i wyśmiewać się z niego, wykrzykując:
- Przecież ono jest o wiele za duże!
Indor, który uważał się za niepodzielnego władcę, ponieważ przyszedł na świat z ostrogami, poczerwieniał jeszcze bardziej i nastroszywszy pióra niby żagle, wpatrywał się w kaczątko, gulgocząc z wielkim oburzeniem. A biedne kaczątko nie wiedziało już, co ma teraz zrobić. Czy stać tu, czy umknąć. Czuło się bardzo nieszczęśliwe, bo aż tak brzydkie, że było pośmiewiskiem dla całego podwórza.
Kiedy nadszedł ranek, przyfrunęły dzikie kaczki, które też chciały obejrzeć kaczątko.
- A kto ty właściwie jesteś? – sarkały, oglądając je ze wszystkich stron. – Takie brzydactwo! Ale nam nic do tego, chyba że kiedyś raptem zachce ci się właśnie wśród nas poszukać sobie żony.
Hans Christian Andersen, Brzydkie kaczątko
Prawdziwym jej mankamentem, z czym w końcu się zdradziła, jest to, że swój rozum ma.
Henry James, Portret damy
Boston, październik 1851 rok
Bycie niezauważalną ma swoje dobre strony. Isador Dudley Peabody wsunęła się do półkolistej wnęki okiennej, pewna, że nikt jej nie zauważy. Nawet gdyby ta lśniąca posadzka w sali balowej raptem się rozstąpiła i ją pochłonęła. Co raczej było niemożliwe, więc stała w tej wnęce, bo jednak brakowało jej odwagi, by wmieszać się w tłum gości. Najchętniej teraz wzięłaby nogi za pas, ale przecież tego nie może zrobić.
Nagle w nosie coś zakręciło. Sięgnęła po chusteczkę, wyjęła i znieruchomiała. Kiedy usłyszała, jak stojące gdzieś w pobliżu dwie na pewno niemłode już damy zaczęły plotkować. I nie mogła nie nadstawić teraz uszu, skoro plotkowały właśnie o niej.
- Jest czarną owcą w rodzinie. Różni się bardzo od reszty Peabodych – mówiła przyciszonym głosem jedna z plotkarek. – Nawet kolor włosów ma inny. Ona ciemnowłosa i włosy zawsze w nieładzie, a jej bracia i siostry mają jasne włosy. I wygląd nienaganny.
Potem ta druga:
- Jej ojcu na pewno zabrakło pieniędzy na znalezienie jej odpowiedniego męża.
- Pieniądze to nie wszystko – wyszeptała ta pierwsza i na tym koniec, ponieważ Isador uznała, że nie ma sensu dalej walczyć ze swoim nosem. Kichnęła, wcale nie cicho i zaraz potem wyszła z wnęki. Obie rozmówczynie – jak się okazało, dwie przyjaciółki jej matki – zaczęły wachlować się gorliwie, pochrząkiwać. Na pewno speszone, ale Isador jak zwykle udała, że nic nie słyszała. Uśmiechnęła się i poszła dalej. Takie kąśliwe uwagi na swój temat słyszała nie raz i powinna do tego przywyknąć. Niestety nie przywykła i zawsze bolało. Tym razem bardzo, skoro było to przyjęcie z okazji zaręczyn Arabelli, jej młodszej siostry. Przeszczęśliwej, a więc Isador tym bardziej odczuwała, że ona znajduje się w całkiem innej sytuacji.
Gorset ją uwierał. Fiszbin ranił mostek, między piersiami pojawiła się już wysypka i wcale niełatwo było nadal grzecznie trzymać ręce złożone na podołku, kiedy stała pod ścianą, czekając, aż któryś z dżentelmenów łaskawie poprosi ją do tańca. Co zdarzało się bardzo rzadko. Młodzi mężczyźni wcale nie kwapili się do tańca ze starą panną o ziemistej cerze i całkowicie pozbawioną wdzięku. Tak nieśmiałą, że prowadzenie z nią miłej, towarzyskiej rozmowy było niemożliwe. Stała więc jak ten kołek, a dookoła słychać było śmiech, szmer rozmów i pobrzękiwanie kieliszków. Oczywiście popatrywała też tu i tam, a kiedy spojrzała w stronę drzwi, otwartych, a więc widać było drzwi do kantoru ojca, chęć ucieczki odżyła z całą siłą. Bo tam właśnie, w tym kantorze, będzie mogła choć przez kilka chwil pobyć sama, co na pewno dobrze wpłynie na jej nastrój. Poza tym będzie mogła wreszcie podrapać się tam, gdzie ją uwiera ten nieszczęsny fiszbin.
I tak też zrobiła. Przeszła przez salę balową, potem przez hol, gdzie ludzi też nie brakowało. Najpierw minęła kilku kolegów swego brata, tych z Harvardu, potem znajomych ojca z klubu Somerset, a potem grupkę chichoczących debiutantek. Wszyscy zajęci rozmową, a więc nikt nie zwracał na nią uwagi, mogła zatem spokojnie przemknąć obok. Bezszelestnie jak wąż.
Niestety bezszelestnie tylko do czasu, bo nieświadoma, że z jej suknią, udrapowaną z tyłu, dzieje się coś niedobrego. Ciągnie się za nią jak ogon kaczki, a poza tym kilka zdobiących suknię kokard rozwiązało się i wstążki wiła się po podłodze. Isador zatrzymała się dopiero wtedy, gdy usłyszała, jak coś grzmotnęło o posadzkę. Alabastrowa donica z paprocią, ponieważ jedna z tych nieszczęsnych wstążek owinęła się wokół nóżki donicy, a Isador dalej szła przed siebie. Szarpnęła wstążkę, wstążka szarpnęła za nóżkę i teraz alabastrowe skorupy zasłały marmurową posadzkę.
Naturalnie wszyscy, którzy stali w holu, na moment znieruchomieli, po czym oczywiście wlepili w nią oczy, czuła się więc, jakby stała przed plutonem egzekucyjnym. Na szczęście Lucinda, jej starsza siostra, jak zwykle wzięła sprawy w swoje ręce.
- Och, Doro! – wykrzyknęła. – Tragedia! I to właśnie teraz, podczas przyjęcia na cześć naszej Arabelli! Ale zaraz temu zaradzimy.
Szybko oswobodziła niesforną wstążkę i doprowadziła do porządku tył sukni Isador. Służąca równie szybko zamiotła skorupy, orkiestra, która na moment zamilkła, znów zaczęła grać. Całe to zamieszanie trwało bardzo krótko, ale Isador wydawało się, że bardzo długo, prawie tak długo, jak jej staropanieństwo. Może i dlatego, że nie mogła przecież nie słyszeć tych znaczących pomrukiwań, pochrząkiwań. Jedni byli rozbawieni, inni nie kryli dezaprobaty. A ona niczego bardziej już nie pragnęła, jak tylko stąd wreszcie uciec.
Ale niestety, człowiek nie może uciec od swego życia.
- Dziękuję, Lucindo. Straszna ze mnie niezdara.
Lucinda wcale temu nie zaprzeczyła, tym niemniej, strzepując jeszcze jakieś pyłki z jej sukni, uśmiechnęła się i powiedziała parę miłych słów:
- Nie przejmuj się. Nic się nie stało. Jedna stłuczona doniczka nie jest w stanie zepsuć przyjęcia.
I wiadomo było, że Lucinda mówi to szczerze. Była najstarszą latoroślą państwa Peabodych. Jasnowłosa, o pełnych kształtach, jak Wenus Botticellego. Wyszła za mąż za najbogatszego właściciela młyna w Framington. Zamieszkała w pałacu z cegły i marmuru, wśród zielonych wzgórz i co roku, na wiosnę, jak klacz zarodowa z najlepszym rodowodem, wydawała na świat kolejnego potomka. Śliczne, biało-różowe maleństwo.
Isador udało się uśmiechnąć, choć jednocześnie przez głowę przemknęła myśl, że kiedy tak stoją obok siebie, to na pewno ten, kto na nie popatruje, trochę się dziwi, że siostry aż tak bardzo różnią się od siebie. Lucinda wygląda przecież jak laleczka z saskiej porcelany, a Isador jest tego całkowitym zaprzeczeniem. Ale najważniejsze, że wreszcie mogła schronić się w kantorze ojca. W typowym kantorze bostońskiego kupca, w którym stały eleganckie, rzeźbione meble, było też wiele oprawionych w skórę ksiąg i nie brakowało ani trunków, ani tytoniu.
Gdzie wreszcie mogła pobyć sama.
Niestety wcale nie, bo raptem usłyszała:
- Coś się nie udało? Nie wygląda pani zbyt radośnie.
Okazało się, że w fotelu siedzi znajomy dżentelmen. W jednym ręku trzyma emaliowaną tabakierkę, w drugim szklankę z ponczem.
- O, pan Easterbrook! Witam pana! Jak pan się miewa?
Chyba nie najlepiej, bo kiedy wstał z fotela i ukłonił się, jego kości niemal zaskrzypiały.
- Jestem w znakomitej kondycji, panno Isador – zapewnił, uśmiechając się miło, choć kiedy z powrotem siadał na fotelu, znów zaskrzypiało. - A jak miewa się pani? Co u pani słychać?
Co? Przede wszystkim to, że nadal jest w jego synu zakochana bez pamięci. Na szczęście, udało jej się w porę ugryźć w język. Byłaby to przecież kolejna gafa, skoro dosłownie przed chwilą ośmieszyła się, niszcząc doniczkę.
- Dziękuję, ja też znakomicie, choć przed chwilą popełniłam morderstwo, odbierając życie niewinnej roślince – odparła, również z uśmiechem, wskazując na otwarte drzwi do sali balowej, przez które widać było, jak służący wynosi nieszczęsną paproć, już ulokowaną w koszu na śmieci. – A poza tym jesień, a więc byłam przez jakiś czas podziębiona. A teraz jestem bardzo ciekawa, czy pański statek zawinął już do portu.
Wiedziała przecież, że niebawem ma wpłynąć do portu największy ze statków pana Easterbrooka, który nie może się tego doczekać.
- Tak! Dziś wieczorem! Jutro rozładunek - oznajmił rozpromieniony pan Easterbrook, unosząc szklaneczkę, a potem już prawie konspiracyjnym szeptem dodał:. – Srebrzysty Łabędź zarobił dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów w sto dziewięćdziesiąt dni.
- Naprawdę?! To wielki sukces!
- Owszem. A zawdzięczam to memu nowemu szyprowi – odparł Easterbrook, bawiąc się łańcuszkiem przy szalce wagi do ważenia monet, która stała tuż obok na rozkładanym stoliku. Isador bardzo lubiła pana Abla Easterbrooka, ponieważ traktował ją prawie jak partnera w interesach. A poza tym przecież to ojciec Chada Easterbrooka, najdoskonalszego człowieka pod słońcem.
- To bardzo pewny siebie, wręcz zuchwały Południowiec z Wirginii. Nazywa się Calhoun. Ma znakomite referencje, więc go zatrudniłem. I wcale źle na tym nie wyszedłem.
Easterbrook uśmiechnął się i teraz wyjął z kieszeni chusteczkę, którą zaczął wycierać tabakierkę. Wycierał, dopóki widniejący na niej emblemat jego statku nie błyszczał jak lustro. Srebrzysty łabędź na niebieskim tle.
- Dziś wieczorem Calhoun jeszcze nie zszedł z pokładu, ponieważ zajęty jest wypłatą dla marynarzy. Mam nadzieję, że w końcu tygodnia będzie mógł znowu ruszyć w drogę. Tym razem do Rio de Janeiro.
- Gratuluję! Pan odnosi naprawdę wielkie sukcesy.
- Coś niecoś mi się udaje. – Easterbrook uśmiechnął się i podniósł szklaneczkę. – Piję za pani zdrowie, panno Isador!
Ledwo zdążył przełknąć trunek, kiedy do pokoju wszedł lokaj i podał mu kartkę. Easterbrook spojrzał na kartkę i natychmiast przeprosił Isador, wstał i ruszył do drzwi, mamrocząc pod nosem, że bez niego nie potrafią niczego załatwić. Wyszedł, a Isador, bardzo zadowolona z chwili samotności, usiadła wygodniej i chwyciła leżący na biurku nóż do otwierania listów. Wsunęła go pod ten przeklęty gorset i wreszcie podrapała się tam, gdzie pojawiła się wysypka. Podrapała się raz, drugi, potem spojrzała przez grube szkła binokli w owalne lustro wiszące na ścianie za biurkiem. Co zobaczyła? Oczywiście siebie, czyli kogoś, kto ma włosy koloru błotnistej kałuży. Oczy wcale nie jasnoniebieskie, jak jej rodzeństwa. I nie jest tak urodziwa. Poza tym zawsze posępna, a teraz, na domiar wszystkiego, od tego kichania ma zaczerwieniony nos.
Gdyby Peabody’owie wierzyli w czary, na pewno okrzyknęliby ją odmieńcem. Wszyscy byli jasnowłosi, o jasnej cerze, a ona ciemnowłosa i po prostu blada. Poza tym tam, gdzie oni szczupli, ona okrągła. I wysoka, podczas gdy reszta rodziny nie mogła się pochwalić słusznym wzrostem.
W bezlitosnym lustrze, pokazującym nagą prawdę, widać było dziewoję ze skwaszoną miną. Ściśniętą łamiącym kości gorsetem i ubraną jak matrona, bo w czarnej sukni. Włosy, zgodnie z życzeniem matki, upięte w najmodniejszy węzeł, zwany węzłem Psyche, jako że była moda na Grecję. Czyli upięte na czubku głowy, a reszta miała spływać na ramiona, takie zwiewne pasma. Niestety długie, niesforne włosy Isador nie spływały, lecz wymykały się na wszystkie strony, zakręcając się w anglezy.
Nie, wcale nie wyglądała urzekająco. Bardzo teraz zdegustowana własną osobą ponownie wsunęła nóż do otwierania listów za dekolt i zaczęła się drapać. Niestety w tej samej chwili do holu wszedł Quentin, jej brat, razem z kilkoma kolegami z Harvardu i było oczywiste, że chociaż jej ręka natychmiast znieruchomiała, zdążyli zauważyć, czym była zajęta.
- Na Boga! Izzie! – zawołał Quentin, tak dramatycznie. - Czyżbyś zamierzała pójść w ślady pięknej Julii z Werony?
Była tak upokorzona, że nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Tylko cisnęła ten nieszczęsny nóż na podłogę. Quentin i jego przyjaciele, wszyscy rozbawieni, ruszyli do sali balowe, a ona siedziała wpatrzona w ten nóż na podłodze i rzeczywiście miała wielką ochotę zakończyć swój nędzny żywot. Ale to była tylko chwila, bo kiedy kątem oka dostrzegła właśnie młodego dżentelmena, jej nastrój od razu się poprawił.
Chad Easterbrook.
Szedł tuż za Quentinem i jego przyjaciółmi. Też wszedł do sali balowej, podszedł do stołu z przekąskami, by poczęstować się ponczem i od razu kilka młodych dam w jasnych sukniach pojawiło się tuż przy nim. I wtedy Isador natychmiast ruszyła z powrotem do sali balowej.
Czarnowłosy Chad Easterbrook, który śnił jej się po nocach. Teraz szedł, jak to on, uśmiechnięty, ubrany elegancko. Młody, piękny mężczyzna. Jak z obrazów prerafaelitów. Także dowcipny i bardzo sympatyczny. Ludzie lgnęli do niego, jakby dzięki tej znajomości w ich życiu robiło się i ciekawiej i radośniej.
Wpatrywała się w niego jak urzeczona, pragnąc ponad wszystko, by ten mężczyzna w końcu domyślił się, co dzieje się w jej sercu. Bardzo tego chciała, choć jednocześnie wcale nie była dobrej myśli. Bo ktoś taki jak on raczej nie zwróci uwagi na nieśmiałą kobietę w czarnej sukni. Owszem, parę razy już z nim rozmawiała, ale zawsze chodziło o załatwienie jakiejś sprawy. A ona przecież marzyła, by choć raz z nią zatańczył. W tym tańcu ją obejmował i uśmiechał się tylko do niej…
Marzyła, jednocześnie niezbyt przekonana, że to marzenie się spełni. I dlatego teraz nie wierzyła własnym oczom. Orkiestra znów zaczęła grać, panowie zaczęli prosić panie, a jeden z tych panów odstawił na stolik kryształową szklankę z ponczem i ruszył właśnie w jej stronę. Chad Easterbrook! Podszedł, skłonił się elegancko i odezwał melodyjnym głosem:
- Panno Peabody? Raczej nie spodziewam się, że uczyni mi pani ten zaszczyt…
- Ja? Właśnie ja? – bąknęła, nadal jeszcze nie wierząc własnym oczom. Uszom też nie. – Pan… Pan chce zatańczyć ze mną?
- Tak, panno Isador, właśnie z panią. Czy mam panią błagać na kolanach?
- Ależ skąd! Zatańczę z panem z przyjemnością.
Podał jej rękę, ona złożyła dłoń na jego dłoni, bardzo zadowolona, że matka nalegała, by włożyła rękawiczki z moleskinu. Przecież jej ręce teraz na pewno są lodowate i wilgotne. Była zdenerwowana, choć przede wszystkim zachwycona tym, co się teraz działo. Już piękna melodia przenikała ją całą, już czuła się taka lekka, taka zwiewna. Już wiedziała, jak to jest, gdy marzenia się spełniają….
I znowu coś, czego się nie spodziewała. Chad, zamiast poprowadzić ją na środek sali, gdzie było już wiele roztańczonych par, poprowadził ją do tej wnęki, w której ona ukryła się na początku balu. Czyżby właśnie o to mu chodziło? Wcale nie o taniec, lecz o spotkanie na osobności?
Kiedy stanęli już za zasłoną ze złocistymi frędzlami, była tak przejęta, że aż rozdygotana. A Chad zaczął szperać w kieszeni kamizelki.
- To zajmie tylko chwilę… Zaraz… Gdzie to jest? Przecież włożyłem do tej kieszeni…
I po chwili coś z tej kieszeni wyjął. Zegarek z dewizką, a zaraz potem mały, złoty pierścionek z niebieskim topazem. Wielki Boże! Czyby zamierzał się oświadczyć?! Isador już wiedziała, dlaczego dama powinna zawsze mieć przy sobie wachlarz. Przecież ona z tego zdenerwowania prawie oblała się potem!
- Chciałbym, żeby pani to wzięła – powiedział Chad, wciskając jej pierścionek do ręki.
A jej serce już skakało z radości.
- Och, Chad! Sama nie wiem, co powiedzieć…
- Proszę, niech pani powie, że to zrobi.
Chad uśmiechnął się, potem odsunął nieco na bok zasłonę i wyjrzał. A ona próbowała wsunąć pierścionek na palec, ale niestety pierścionek był za mały.
- Tak, tak, zrobię to – powiedziała skwapliwie
A Chad położył rękę na jej ramieniu, lekko nacisnął, by stanęła twarzą do sali.
- O! Ona jest tam! W sukni koloru lawendy. Lydia Haven. Tańczy teraz z Fosterem Candym. Zabrałem jej ten pierścionek, tak dla żartu. Na pewno jest na mnie zła i nie pozwoli mi do siebie podejść. Gdyby pani była taka miła i oddała jej pierścionek, powiedziała, że bardzo mi przykro…
Co mówił dalej, tego Isador już nie słyszała, rozczarowana i upokorzona całą sytuacją. Także widokiem Lydii Haven, wyglądającej pięknie w liliowej sukni. Tańczy, teraz odchyliła głowę i śmieje się perliście, bo zapewne jej partner powiedział coś dowcipnego.
- Czyli mam pannie Haven oddać ten pierścionek – bąknęła po chwili.
- Tak, właśnie to. Będę bardzo wdzięczny.
Pokiwała głową, choć najchętniej by mu ten pierścionek rzuciła prosto w twarz.
- Dobrze. Zrobię to.
- Dziękuję. Wiedziałem, że mogę na panią liczyć. Tylko bardzo proszę, niech się pani pospieszy, bo już skończyli grać.
Isador, bardzo z siebie niezadowolona, ruszyła przed siebie szybkim krokiem i już po kilku minutach wręczyła pierścionek właścicielce, która odebrała go skwapliwie, uśmiechając się bardzo miło.
- Bardzo dziękuję, Doro. A wiesz, byłam już pewna, że zamierzasz sprzątnąć mi Chada sprzed nosa. – Zachichotała, także stojące obok niej przyjaciółki, a potem raptem spoważniała. – Dlaczego jesteś ubrana na czarno, Isador? Czyżbyś była w żałobie?
Zgodnie z prawdą zaprzeczyła i ruszyła przed siebie, pragnąc nade wszystko z nikim już nie rozmawiać, tylko pobyć gdzieś sama. Niestety zrobiła zaledwie kilka kroków i już pojawiła się przed nią jakaś jasnowłosa dama z wachlarzem z kości słoniowej i koronki. Uśmiechająca się tak, jakby miała zamiar się przywitać. Więc Isador grzecznie dygnęła, znów parła do przodu i znów ktoś do niej zagadnął. Tym razem pani Hester Hallowell, matka narzeczonego Arabelli. Rozpromieniona.
- Na pewno jesteś szczęśliwa, Isador, że twoja siostra już wkrótce będzie panną młodą Musimy wznieść toast z okazji tych zaręczyn. Trzeba tylko zebrać wszystkich członków obu naszych rodzin. Nie wiesz, gdzie są twoi bracia?
Isador nie zdążyła odpowiedzieć, bo raptem ktoś złapał ją za ramię. Okazało się, że to ta sama jasnowłosa dama z wachlarzem, na którą natknęła się przed chwilą. Dama bardzo urodziwa, z tym że na pewno już nie najmłodsza. I na Isador spoglądała ze współczuciem, czyli też musiała być świadkiem tego nieszczęsnego incydentu z drapaniem się pod gorsetem
- Czy mogłabym pani w czymś pomóc? – spytała grzecznie Isador.
- Tak, tak. Chodzi o to, co pani mi już proponowała – odparła jasnowłosa dama i zwróciła się teraz do pani Hallowell:- Czuję się nie najlepiej, Hester. Isador była tak miła, że zaproponowała mi, bym przeszła do jej pokoju i tam trochę odpoczęła.
- Ależ Lily! – zaprotestowała pani Hallowell. – Przecież mamy teraz wznieść toast w naszym nowym, o wiele większym rodzinnym gronie!
Ale nikt jej nie słuchał, ponieważ Isador już wyprowadzała jasnowłosą damę z salonu. Poprowadziła Lily na piętro, do swego naprawdę dużego, przestronnego pokoju. Kiedy weszły do środka, zamknęła starannie drzwi, oparła się o nie plecami i wyrzuciła z siebie:
- Dziękuję!
- Ach! Drobiazg! – Lily machnęła ręką i podkręciła płomień w gazowej lampie. – Jestem Lily Raines Calhoun.
Isador teraz uświadomiła sobie, że Lily mówi z wyraźnym południowym akcentem
- Przyjechała pani z Południa?
- Tak. Jestem z Wirginii, z tym że ostatnie trzy lata spędziłam na Kontynencie. Wróciłam niedawno, a na to przyjęcie zaprosili mnie państwo Hallowellowie.
- Mam nadzieję, że dobrze się pani bawi.
Za zamkniętymi drzwiami słychać było bardzo głośne dźwięki muzyki, także burzę oklasków. Arabella i jej bardzo przystojny narzeczony niewątpliwie byli teraz w centrum zainteresowania. A przy nich i Lucinda, i Quentin, i Bronson, także pękający z dumy rodzice. Isador miała wielką ochotę zatkać sobie palcami uszy.
- Naturalne, jest bardzo miło. I mam nadzieję, że będę mogła porozmawiać z panem Ablem Easterbrookiem.
- Niestety pan Easterbrook musiał wyjść z przyjęcia. Jakaś pilna sprawa.
Lily pokiwała głową, po czym zdjęła rękawiczki i sięgnęła po kryształowy flakon z wodą różaną.
- Czy mogę?
- Ależ naturalnie!
Lily spryskała pachnącą wodą nadgarstki.
- Czyli będę musiała na niego poczekać. Bardzo chcę spotkać się Ryanem Calhounem, a on jest na pokładzie statku pana Easterbrooka.
Czyli ta biedna jasnowłosa Lily przepłynęła przez Atlantyk, by zobaczyć się z mężem, a kto wie, czy zanim wróci pan Easterbrook, ten statek nie ruszy już w morze. Trzeba jej pomóc.
- Proszę się nie martwić, pani Calhoun. Nie musi pani czekać na pana Easterbrooka, ponieważ wiem, gdzie stoi jego statek i mogę panią tam zawieźć.
Nasz statek przypłynął
I zakotwiczył w cieśninie
Wypijmy zdrowie portowych dziewek,
które wsiadły do łodzi i przypłynęły razem z nami
Przewoźniku, zawołaj mego męża
Bo ja jego imienia już nie pamiętam.
Fregata, pieśń ludowa
- A jakież jest to twoje imię, kwiatuszku? Bo nie dosłyszałem – spytał Ryan kobiety siedzącej mu na kolanach. Jednej z tych portowych ślicznotek, które wcale nie czekały, kiedy Srebrzysty Łabędź po wielu miesiącach na morzu zacumuje, tylko wsiadły do łodzi, podpłynęły i już roiło się od nich na pokładzie.
- Kwiatuszku? Bardzo ładnie. Możesz tak do mnie mówić.
Kobieta zaśmiała się i podała mu srebrną piersiówkę. Wypił spory łyk i oddał piersiówkę, którą Kwiatuszek szybko wsunąła sobie za pończochę z jedwabnej czesanki. Ale on, choć to był jego rum kupiony w Hawanie, nie protestował, bo tego wieczoru nic nie było w stanie zepsuć mu humoru. Ubrany w swoją ulubioną kamizelkę w kolorze limonki – pod spodem nic, żadnej koszuli – siedział na górnym pokładzie najszybszej w Bostonie barkentyny. Jego załoga hulała po porcie, a on zdążył już wlać w siebie niemało słodkiego trunku i był bardzo zadowolony z życia.
Pochylił się tak nisko, że prawie ukrył twarz w jej dekolcie i przymknął oczy. W głowie już się trochę kręciło, statkiem, który był jego domem przez ostatnie dziewięć miesięcy, kołysało…. Czy można mieć lepsze życie? Na pewno nie. Ten rejs to sukces, a teraz ma przy sobie powabną kobietę, która nie ma żadnych zahamowani. Ma także jeszcze jedną butelkę słodkiego rumu z Jamajki.
Oddychał głęboko, wciągając nosem delikatny zapach kobiecego ciała, leciutko spoconego, czyli zapach, który nadzwyczaj porusza mężczyznę. Bo nawet jeśli ona rzeczywiście nie ma żadnego imienia, jest ordynarna i może go już okradła, to i tak ma w sobie coś, co mężczyznę pociąga.
A więc pocałował piersi wyłaniające się z dekoltu.
- Oho! Kapitanie! - Kobieta wsunęła nogę między jego nogi. – Jestem tu nie tylko po to, by flirtować.
On milczał, zastanawiając się w duchu, czy jest jeszcze na tyle trzeźwy, by zabrać tę kobietę do swej kajuty. Nie doszedł do żadnego wniosku, więc teraz podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Przed sobą miał wejście do kubryku. Widział też rozkołysany hamak, w hamaku on i ona. Gołe nogi kobiety zwisały jedna z jednej strony, druga z drugiej. Inna para spała na szczycie zwoju grubej liny. Między nimi butelka. Na śródokręciu Chips i Luigi Conti. Jeden grał na harmonijce ustnej, drugi dmuchał w gwizdek, a steward Journey wybijał rytm na skórzanym bębnie. A dookoła roztańczone pary. Roześmiane, bo co chwilę ktoś wpadał na jakąś beczkę albo skrzynię. Ktoś, może i niechcący, otworzył klatkę z kurami i kilka biedaczek, wyraźnie zdezorientowanych, biegało po pokładzie.
Patrzył i tak sobie myślał, że w tym jego raczej nieułożonym życiu wreszcie udało mu się coś osiągnąć. I to coś, co na pewno na przejdzie bez echa. Odbył przecież rejs w rekordowym czasie i właścicielowi statku przywiózł krocie. Gdyby jego ojciec żył, na pewno byłby z niego dumny. Po raz pierwszy…
I nagle w sercu zakłuło. Bo coś osiągnął, ale nie ma żadnej bliskiej osoby, która cieszyłaby się razem z nim. Ma przy sobie tylko tę bezimienną dziewkę…
Potrząsnął głową. Bo to nie pora na smutne myśli.
- Wypijmy! – zawołał. – Za naszego Łabędzia i jego dzielną załogę!
- Czyli za nas! – zawołali roześmiani członkowie załogi.
I teraz Ryan uśmiechnął się do swej towarzyszki.
- Wybacz, ale nogi mi zdrętwiały.
Kwiatuszek zachichotał.
- Mam nadzieję, że tylko nogi!
- A o tym przekonamy się, gdy pójdziemy do mojej kajuty.
- A musimy tam iść? - Kwiatuszek zachęcająco poruszał biodrami. – Możemy przecież zostać tutaj.
Wolałby robić to na osobności, ale rum i zręczne palce ladacznicy zrobiły swoje. Już czuł fale pożądania, już jego ręce wsuwały się pod spódnicę kobiety. Oczywiście natrafił na ukradzioną piersiówkę, ale tym nie zawracał sobie głowy. Jego palce konsekwentnie przesuwały się dalej.
Ten purytański pan Easterbrook niewątpliwie byłby przerażony, gdyby dowiedział się, jakież to bachanalia odbywają się na pokładzie jego statku. Ale Ryan nie miał już żadnych skrupułów. Przecież wiadomo, że żaden purytański bostończyk nie pojawi się na pokładzie tego statku. A jeśli komuś zachce się po nocy wałęsać po dokach i coś tam podejrzy, może się i wystraszy, to trudno. Jego sprawa.
- Czuję się nieswojo, kiedy jestem poza domem o tak późnej porze – wyznała szczerze Isador, kiedy razem z Lily Raines Calhoun ruszyły w drogę. Czterokołowym, krytym powozem z siedziskami krytymi skórą w kolorze burgunda. Ojciec Isador kazał w tym powozie wstawić z przodu wypukłą szybę przez którą teraz popatrywały na miasto. Na stary ratusz srebrzony księżycem, na bardzo też starą ulicę State poznaczoną spowitymi mgłą świetlistymi kulami gazowych latarni. Po obu stronach widać też było boczne ulice, między innymi Merchant’s Row, ulice handlową.
- Pani stangret był chyba trochę zaskoczony, że ma nas zawieźć do portu – powiedziała po chwili Lily. – Mam nadzieję, że nie będzie pani miała z tego powodu żadnych kłopotów.
Isador zaśmiała się.
- A nawet jeśli tak będzie, to nie szkodzi, pani Calhoun. Bo dla mnie to nic nowego. Od chwili, gdy skończyłam lat czternaście, wciąż sprawiam mojej rodzinie kłopoty.
- Naprawdę? Ale dlaczego?
Isador milczała przez chwilę, skubiąc wstążkę koronkowego czepka.
- Kiedy byłam dzieckiem, mieszkałam w Salem, u mojej niezamężnej ciotecznej babki. Ciotki Button. Z moimi najbliższymi widywałam się bardzo rzadko. Ale tak miało właśnie być, z korzyścią dla obu stron. Kiedy miałam czternaście lat, ciotka zmarła i musiałam wrócić do domu w Beacon Hill. I od tej chwili sprawiam wszystkim kłopot.
- Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, żeby to właśnie pani sprawiała innym kłopot.
- Miło to usłyszeć, ale niestety tak właśnie jest. Bo i kimże ja jestem? Starą panną, która nie potrafi zręcznie konwersować i tańczy też niezdarnie. Dla Peabodych na pewno jestem ciężarem.
- A ja uważam, że każdy ma w sobie coś wyjątkowego – powiedziała Lily zdecydowanie, siadając teraz twarzą do Isador. Podniosła wypielęgnowaną dłoń i ostrożnie zsunęła z nosa Isador małe, prostokątne binokle, które zawisły teraz na czarnej jedwabnej wstążce zawiązanej wokół szyi. – Tylko trzeba umieć to dostrzec.
- Peabody’owie widzą świat takim, jakim chcą widzieć.
- Czyli być może pani nie przebywa w takim świecie, w jakim powinna.
- Niestety innego świata nie znam, pani Calhoun.
Po twarzy Isador przemknął uśmiech. Niewesoły. Bo ta dama z Południa nie pojmuje, o co w tym chodzi. A chodzi o to, że w takich rodzinach jak Peabody’owie obowiązuje zasada, że czas mija, ale nic nie ulega zmianie. Każde kolejne pokolenie ma być kopią poprzedniego. A taki odmieniec jak Isador do stada nie należy, więc spycha go się na bok. Tylko ktoś posunięty już w latach może okazać się łaskawszy. Tak było z ciotką Button.
A może jest jakiś inny, konkretny powód tej dyskryminacji. Isador zastanawiała się nad tym nie raz, ale do niczego nie doszła.
- Chciałam panią ostrzec. Proszę mieć się na baczności przed Ryanem – powiedziała teraz Lily.
- Naprawdę? Ale dlaczego?
- Ponieważ potrafi być nierozważny. Miałam nadzieję, że kiedy wyjedzie na Północ, wreszcie stanie się odpowiedzialny. A on pierwsze, co zrobił, to zwrócił wolność służącemu.
- Czyli miał niewolnika?!
- Tak. Journeya. Byli jak bracia.
- A więc uwolnił brata?
- Tak.
- Brawo!.
- O! Czyli pani jest abolicjonistką?
- Tak. Jestem.
- A więc wiemy już, o czym nie powinnyśmy rozmawiać, jeśli chcemy być na stopie przyjacielskiej. – Lily zamilkła na chwilę, potem jeszcze dodała: - W towarzystwie Jankesów czuję się jednak trochę dziwnie. Większość z was uważa mnie za niedouczoną kobietę z Południa, właścicielkę niewolników.
- Nie sądzę. Bardzo wiele rodzin z Beacon Hill zbiło fortunę dzięki plantacjom bawełny, na których pracowali niewolnicy. I dlatego o niewolnictwie raczej się nie rozmawia, ponieważ jest to temat kłopotliwy. Dla mnie nie.
Powóz skręcił w India Street i w oddali widziały już na tle ciemnego nieba czarne maszty i drzewce kliperów, brygów i szkunerów.
- O, nie… - zajęczała Lily, wpatrując się w oślepiające wręcz światło kotwiczne złocące czarną teraz wodę. – Czyli to prawda. Mój Ryan naprawdę uciekł na morze.
- Pan Easterbrook jest bardzo z niego zadowolony – powiedziała Isador, czując się w obowiązku wziąć w obronę Ryana Calhouna, któremu odwagi nie brakowało, skoro zwrócił wolność niewolnikowi. – Wiem, że odbył rejs w rekordowym czasie. Teraz podobno ma popłynąć do Rio.
Dla Isador Rio de Janeiro było czymś więcej niż tylko czarną kropką na mapie. Razem z ciotką Button często czytały o odległych krajach, także o Brazylii, a więc i o Rio de Janeiro, znanym z karnawałów, i te karnawały bardzo im przypadły do gustu. Podobno wszędzie pachnie kawą, wszędzie słychać sambę i śpiew latynoskich tenorów. Kiedy ciotka Button bardzo już niedomagała, Isador czytała jej na głos. Przez wiele godzin, a ostatnią książką, jaką jej przeczytała, była książka właśnie w Rio de Janeiro.
Im bliżej były statku Easterbrooka, tym bardziej była podekscytowana. Przecież już niebawem będzie miała okazję poznać kogoś, kto dla Abla Easterbrooka zdobył dużo pieniędzy. Kto zwrócił wolność niewolnikowi. Teraz być może siedzi w kapitańskiej kajucie, odpoczywając po tym jakże owocnym rejsie…
Kiedy stangret miał już zatrzymać konie, nagle rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i konie zrobiły się niespokojne. Stangret starał się zapanować nad nimi, a Isador nie odrywała oczu od tego, co miała przed sobą. A było na co popatrzeć. Na Srebrzystym Łabędziu zapalone były nie tylko lampy kotwiczne. Pokłady oświetlały także drewniane lampy japońskie wiszące na fałach, bomach i wysięgnikach, a co jakiś czas wystrzeliwano w niebo racę.
Kiedy powóz wreszcie się zatrzymał, Isador wcale nie czekała, aż stangret otworzy drzwi. Otworzyła sobie sama i wysiadła. Kiedy stanęła na ziemi, jednak się zachwiała, natomiast Lily wysiadła i stanęła na ziemi lekko, zręcznie, jak przysiadający na kwiatku motyl.
A na statku, jak się okazało, wcale nie panowała cisza jak makiem zasiał. Z górnych pokładów dobiegały dźwięki piszczałek i głuche uderzenia w bęben.
- Hej! Hej! Widzę powóz! – krzyknął jakiś mężczyzna, po czym zaśmiał się rubasznie.
- A gdzie go widzisz? – krzyknął ktoś inny.
- A tam! Za sterburtą!
I już za relingiem pojawiła się jakaś wysoka postać.
- Nowe kobietki! Świetnie! Witamy na pokładzie!
Isador szybko sprawdziła, czy czepek na jej głowie przypadkiem się nie przekrzywił, i podała ramię Lily.
- Chyba powinnyśmy wejść na pokład.
Lily zacisnęła usta, a przez głowę Isador przemknęła myśl, że to wszystko razem jest jednak trochę dziwne. Małżonek po powrocie z rejsu chyba powinien pojechać do domu, a nie czekać, aż żona przyjedzie po niego.
- Chodźcie tu, chodźcie, ślicznotki! – wołał ktoś, kto naprawdę miał już porządnie w czubie. – Nie możemy się doczekać! Przecież byliśmy na morzu prawie cały rok!
- Może niech pani jednak wraca do powozu – powiedziała Lily. – Bo tam wcale nie będzie miło.
- Nonsens! – zaprotestowała Isador. – Przecież to był mój pomysł, żeby tu panią przywieźć. Jeśli pani gotowa jest wejść na pokład, idę razem z panią.
Wzięła Lily pod ramię i weszły po chwiejącym się trapie na pokład. Słychać było coraz głośniejszą muzykę, wybuchy niepohamowanego śmiechu i pachniało przede wszystkim rumem. Co dla Isador było jednak niepojęte. Przecież pan Easterbrook twierdził, że Ryan Calhoun jest znakomitym szyprem, z dużym doświadczeniem, człowiekiem zdyscyplinowanym, jakże więc mógł pozwolić…
- O, Boże – jęknęła Lily, zatrzymując się na śródokręciu. Bo na tym pokładzie było dokładnie tak samo jak na obrazie Hogartha. Jeden wąsaty marynarz grał na piszczałce, drugi na skórzanym bębnie, a trzeci na drumli. Marynarze w luźnych spodniach i koszulach w paski tańczyli z kobietami z gołymi nogami i bez żadnego skrępowania całowali się z nimi. Po pokładzie biegały kurczęta, a jakiś bardzo wysoki, bardzo mocno zbudowany łysy mężczyzna ze złotym kolczykiem w uchu popijał prosto z beczułki.
Isador przemknęła spojrzeniem po tym wszystkim i nagle dostrzegła coś, w co zaczęła się wpatrywać. W jeszcze jednego mężczyznę, który siedział na bardzo dużym krześle. Siedział tam jak na tronie, w blasku płonących pochodni. Z twarzą uśmiechniętą. Mężczyzna niezwykle przystojny. Twarz o rzeźbionych rysach, a długie włosy, spływające na ramiona, płomieniste. Miał na sobie tylko kamizelkę w kolorze limonki. Na jego kolanach siedziała kobieta. To znaczy prawie leżała, a jej piersi już całkiem wysunęły się z dekoltu. On lewą ręką obejmował ją, prawa ręka wsunięta była pod wymiętoszoną spódnicę. Był chyba całkowicie skupiony na tej kobiecie, ale kiedy mężczyzna bijący w bęben zaczął wybijać rytm, poderwał głowę. Przez moment wpatrywał się w Isador, potem spojrzał na Lily i jego twarz pojaśniała w uśmiechu.
- Witaj, pani matko!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji