Kubuś Fatalista i jego pan - Denis Diderot - ebook

Kubuś Fatalista i jego pan ebook

Denis Diderot

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze”

Tak twierdzi tytułowy bohater powiastki filozoficznej autorstwa francuskiego pisarza i filozofa Denisa Diderota. Nie bez przyczyny otrzymał więc przydomek fatalisty. Jednak pomimo niezachwianego przekonania o nieuchronności losu, opowiada się on przeciwko złu i wierzy, że dobro musi zwyciężyć.

Podczas niezliczonych wędrówek Kubuś i jego pan poruszają wiele fundamentalnych kwestii m.in. problem wolności jednostki, przyjaźni, stosunków społecznych. Dużą część humorystycznych dialogów bohaterów poświęcają relacjom damsko-męskim - gównie dzięki Kubusiowi czytelnicy poznają szereg historii miłosnych.

Barwne rozmowy Kubusia i jego pana przez dwie dekady bawiły nielicznych posiadaczy odpisu rękopisu Diderota, a ukazały się dopiero po śmierci autora w 1796 r. I po dziś dzień - mimo tego, że świat przeszedł prawdziwą rewolucję - nadal potrafią skłonić do refleksji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 345

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od tłumacza

Odczy­ta­łem jesz­cze raz Neveu de Rameau. „Cóż za czło­wiek, ten Dide­rot! Cóż za rzeka, jak mówi Mer­cier! I Wol­ter jest nie­śmier­telny, a Dide­rot tylko sławny. Dla­czego? Wol­ter pogrze­bał poemat epiczny, bajkę, epi­gram, tra­ge­dię. Dide­rot dał począ­tek nowo­cze­snej powie­ści, dra­ma­towi i kry­tyce arty­stycz­nej. Jeden jest ostat­nim umy­słem daw­nej Fran­cji, drugi pierw­szym geniu­szem Fran­cji nowej”.

Tak piszą w Dzien­niku swoim w 1858 roku nie­po­spo­lici znawcy epoki, bra­cia Gon­co­urt. Nic natu­ral­niej­szego jak tego rodzaju rewi­zje i ewo­lu­cje pojęć, a bar­dziej jesz­cze niż gdzie­kol­wiek tutaj, w oce­nie lite­ra­tury XVIII wieku, w któ­rej dzia­łal­ność poli­tyczna i publi­cy­styczna tak ści­śle splata się z two­rze­niem arty­stycz­nym, a w znacz­nej czę­ści zgoła je pokrywa. W olbrzy­mim dziele sta­wa­nia się nowo­żyt­nego spo­łe­czeń­stwa – sta­wa­nia się w świe­cie pojęć, zanim rewo­lu­cja przy­stąpi do urze­czy­wist­nie­nia ich w czy­nie – lite­ra­tura XVIII wieku oddaje się cała służ­bom i potrze­bom chwili. Pod­czas gdy w wieku sie­dem­na­stym, oparta o nie­ty­kalne pod­stawy tronu i reli­gii, za cel swój miała wła­sną dosko­na­łość, tu wszyst­kie oczy zwra­cają się ku niej, nie aby podzi­wiać i roz­ko­szo­wać się, lecz raczej z pyta­niem i nie­po­ko­jem, z gorączką nowych haseł i dążeń. W zapal­czy­wym poszu­ki­wa­niu nowych roz­wią­zań wiel­kiego zagad­nie­nia: co jest czło­wiek? co świat? co spo­łe­czeń­stwo? lite­ra­tura przy­swaja sobie wszyst­kie działy budzą­cej się z powi­ja­ków nowo­żyt­nej nauki, rzuca pomię­dzy nimi pomo­sty, krząta się, pośred­ni­czy, popu­la­ry­zuje; wchła­nia w sie­bie wszyst­kie krą­żące idee wieku, aby, odda­jąc je z powro­tem spo­tęż­niałe, bar­dziej uor­ga­ni­zo­wane i świa­dome, tym moc­niej utrwa­lić je w umy­słach, gdzie maja­czyły wprzódy nie­wy­raź­nie. W tym jej siła i w tym sła­bość; w miej­sce umie­jęt­nie ogra­ni­czo­nej kla­sycz­nej dosko­na­ło­ści, mgła­wica ele­men­tów o war­to­ści bar­dzo nie­rów­nej, pośpiech popu­la­ry­za­cji zary­wa­ją­cej o dyle­tan­tyzm ad usum salo­nów lub nawet budu­arów, kate­chizm filo­zo­ficzny trą­cący dzie­cinną cza­sem sym­pli­fi­ka­cją zja­wisk – ale rów­no­cze­śnie kipie­nie wdzie­ra­ją­cego się życia, sza­lone tempo, swo­boda, gorączka myśli żądna ogar­nąć cały świat i wszyst­kie światy i od czasu do czasu rzu­cane w tym pośpie­chu bły­ski genial­nych impro­wi­za­cji. Wiel­kie umy­sły tego wieku to jedna armia kro­cząca – mimo iż odmien­nymi dro­gami – zwartą kolumną ku nowemu porząd­kowi rze­czy; każdy utwór – czy nim będzie ulotny epi­gram, czy dzieło o astro­no­mii – to nowa szczerba w murach warowni prze­sądu i cegiełka przy­czy­niona do wzno­szą­cego się gma­chu przy­szłego „kró­le­stwa rozumu”. Pisarz XVIII wieku to przede wszyst­kim filo­zof, który w dzia­łal­no­ści swej ma za cel doraźne, nie­cier­pliwe uszczę­śli­wie­nie ludz­ko­ści, i co naj­waż­niej­sze posiada do tego celu mniej lub wię­cej nie­za­wodne recepty.

Filo­zo­fem przede wszyst­kim był dla swo­ich współ­cze­snych Dide­rot: tym mia­nem krótko nazy­wano go w Paryżu i każdy wie­dział, o kim mowa. Rzut­kość jego umy­słu, roz­le­gła wie­dza ogar­nia­jąca nie­mal wszyst­kie działy nauki, olbrzy­mia pra­co­wi­tość i oso­bi­ste zalety cha­rak­teru czy­niły zeń ide­al­nego pół-wodza, pół-impre­sa­ria falangi duchów gro­ma­dzą­cych się pod wspól­nym sztan­da­rem około Ency­klo­pe­dii. Popu­lar­ność jego, nie tylko we Fran­cji, ale w całej Euro­pie, była olbrzy­mia. Jak każdy praw­dziwy filo­zof XVIII wieku miał i Dide­rot swoje koro­no­wane głowy, które go obsy­py­wały czu­łymi słów­kami, z któ­rymi kore­spon­do­wał i któ­rym udzie­lał rad (nie­słu­cha­nych zresztą zazwy­czaj) co do sztuki wła­da­nia ludźmi. To wszystko byłoby aż nadto, aby ozdo­bić ulice Paryża i rodzin­nego Lan­gres jego pomni­kami, ale nie dosyć zapewne, aby dziś, gdy naj­śmiel­sze nowa­tor­stwa XVIII wieku dawno zostały przez życie prze­li­cy­to­wane, skło­nić czy­tel­nika do wzię­cia w rękę jed­nego z kil­ku­dzie­się­ciu tomów dzieł nie­zmor­do­wa­nego pra­cow­nika. Jed­nakże na szczę­ście wśród swych poważ­nych zajęć i prac kapi­tal­nych zda­rzało się Dide­rotowi strzep­nąć z pióra jakąś bła­hostkę, nie­mal że nie­znaną współ­cze­snym i naj­bliż­szej potom­no­ści: i oto dziwną igraszką losu tych kilka ksią­że­czek sta­nowi dziś naj­trwal­szy jego pomnik w piśmien­nic­twie fran­cu­skim. „Nie ist­nieje może – pisze jego bio­graf – w żad­nej histo­rii lite­ra­tury bar­dziej oso­bliwy feno­men: Dide­rot napeł­nił epokę całą roz­gło­sem swych walk, a pra­wie wszyst­kie jego arcy­dzieła uka­zały się w druku dopiero w długi czas po jego śmierci… Kla­syczne habent sua fata libe­lii ni­gdy nie było tak praw­dziwe, jak w odnie­sie­niu do dzieł Dide­rota. Ency­klo­pe­dia uto­nęła w falach Rewo­lu­cji; z ksią­żek, jakie wydał za życia, zale­d­wie da się prze­czy­tać jakąś setkę stro­nic. Prze­ciw­nie, ręko­pisy, któ­rym pozwo­lił drze­mać w szu­fla­dach sto­lika lub które trwoż­li­wie krą­żyły po świe­cie w nie­licz­nych kopiach, czę­sto nie­zbyt popraw­nych, wszystko to, co mnie­mał, iż rzuca na wiatr lub też, co grze­bał w zakąt­kach swego gabi­netu, obu­dziło się kolejno nasi­lo­nym życiem i to, co two­rzy dziś chwałę filo­zofa, było nie­znane lub pra­wie że nie­znane jego epoce”.

Fakt jesz­cze oso­bliw­szy: nie­które z naj­sław­niej­szych (dzi­siaj) jego dzieł uka­zały się po raz pierw­szy w języku fran­cu­skim jako prze­kład z nie­miec­kiego prze­kładu!… Tak było z utwo­rem Neveu de Rameau, któ­rego ręko­pis (jedyny) Goethe, fana­tyczny wiel­bi­ciel Dide­rota, otrzy­mał od Schil­lera, prze­ło­żył „całą duszą” i opa­trzyw­szy wła­snymi cie­ka­wymi notami, wydał w 1805 roku, w 45 lat po stwo­rze­niu tego nie­po­spo­li­tego dia­logu; w kil­ka­na­ście lat póź­niej dwóch rze­zi­miesz­ków lite­rac­kich wydało po fran­cu­sku prze­kład z prze­kładu nie­miec­kiego jako rze­komy ory­gi­nał Dide­rota.

Dla­czego Dide­rot był tak oględny czy nie­śmiały w wypusz­cza­niu na świat ręko­pi­sów? Czyżby z obawy repre­sji oso­bi­stych? Ależ repre­sje te – zwłasz­cza wobec sła­bo­ści rządu i prze­siąk­nię­cia naj­wyż­szych sfer i oso­bi­sto­ści nowymi dok­try­nami – nie były zbyt sro­gie i były czymś bar­dzo powszech­nym w życiu ówcze­snego pisa­rza i „filo­zofa”. Wyda­wało się książkę, bro­szurę czy pam­flet bez­i­mien­nie, naj­czę­ściej za gra­nicą; w razie sądo­wego docho­dze­nia zapie­rało się solen­nie autor­stwa, w osta­tecz­no­ści odsia­dy­wało parę mie­sięcy w wieży lub ucie­kało za gra­nicę, skąd padały nie­ba­wem nowe zatrute strzały w „tyra­nię” i „prze­sądy”. Wol­ter prze­sie­dział kilka mie­sięcy w Basty­lii, co jego bio­graf uważa za wdzięczny spo­sób zdo­by­cia roz­głosu lek­kim kosz­tem. Kolejno prze­bywa w Anglii, w Pru­sach, w Szwaj­ca­rii; zaś na ostat­nie dwa­dzie­ścia lat życia roz­wią­zuje tę kwe­stię z bajecz­nym kom­for­tem: buduje wspa­niałą rezy­den­cję – na ziemi fran­cu­skiej wpraw­dzie, ale na samej gra­nicy, o pół godziny od Genewy; tu, w swoim Fer­ney, może do syta gry­wać w domu teatr, który w cza­sie pobytu w Szwaj­ca­rii był kamie­niem obrazy dla suro­wego pro­te­stan­ty­zmu miesz­kań­ców; w razie zaś oznak nie­za­do­wo­le­nia z jego pism i osoby u rządu fran­cu­skiego, wystar­cza mu zaprząc konie do pojazdu, aby za chwilę zna­leźć się na wol­nej ziemi Hel­we­tów. Mniej prak­tyczny i mniej szczę­śliwy od Wol­tera Rous­seau lata całe spę­dza na wygna­niu, skąd brzmie­niem swego głosu napeł­nia Europę. Ale Dide­rot obcią­żony był przez kil­ka­dzie­siąt lat swej twór­czo­ści bala­stem, który nie tylko był mu prze­szkodą w dłuż­szej odmia­nie miej­sca pobytu, ale nadto dawał w rękę sfe­rom rzą­dzą­cym naj­pew­niej­szy fant „pro­wa­dze­nia się” filo­zofa. Była nim Ency­klo­pe­dia. Przed­się­wzię­cie to, zrazu zakre­ślone przez księ­ga­rza w dość skrom­nych roz­mia­rach jako prze­kład angiel­skiego Słow­nika i pod­jęte przez Dide­rota bez zapału, głów­nie dla zapew­nie­nia na sze­reg lat ubo­giego, lecz pew­nego bytu rodzi­nie, nie­ba­wem oży­wione duchem tego wiel­kiego pan­to­fila, jak go nazy­wał Wol­ter, chci­wego pozna­nia i ogar­nię­cia wszyst­kiego, co ludz­kie, prze­kształca się w dzieło jedno z naj­roz­le­glej­szych, na jakie do owego czasu ważył się duch ludzki, i nie­mal na całe życie przy­kuwa swego twórcę do taczki. Otóż nie­ba­wem po roz­po­czę­ciu tego przed­się­wzię­cia ogło­sił Dide­rot roz­prawę pt. Let­tre sur les aveu­gles; tę (z ubocz­nych przy­czyn, w któ­rych dra­śnięta próż­ność przy­ja­ciółki mini­stra miała odgry­wać główną rolę) przy­pła­cił kil­ku­ty­go­dnio­wym wię­zie­niem w tur­mie w Vin­cen­nes. Larum, jakie pod­nie­śli księ­ga­rze i wydawcy Ency­klo­pe­dii, nie­skoń­czone trud­no­ści z pro­wa­dze­niem redak­cji dzieła, poro­zu­mie­wa­niem się z współ­pra­cow­ni­kami, rewi­zją plansz etc., nauczyły Dide­rota cenić wol­ność oso­bi­stą wię­cej, niż by to może uczy­nił wzgląd na wła­sną skórę. Nie­ba­wem sfery rzą­dzące, a bar­dziej jesz­cze jezu­ici, spo­strze­gli się, jak potężną bro­nią w sze­rze­niu nowej dok­tryny stała się Ency­klo­pe­dia, w któ­rej pod sko­rupą nauko­wej infor­ma­cji z każ­dym sło­wem wci­skały się w spo­łe­czeń­stwo idee prze­wrotu. Cudów zręcz­no­ści, wytrwa­ło­ści było trzeba ze strony Dide­rota, aby przez dzie­siątki lat pro­wa­dzić dzieło to, nie­jed­no­krot­nie zawie­szane, dła­wione, to znów wskrze­szane dzięki umie­jęt­nym zabie­gom. Stało się ono umi­ło­wa­nym dziec­kiem jego życia, jego dumą, przy tym było olbrzy­mim przed­się­bior­stwem finan­so­wym, anga­żu­ją­cym nie­mal na miliony wydaw­ców i zapew­nia­ją­cym byt sze­re­gowi pra­cow­ni­ków. Każda nie­ostroż­ność, każde zuchwal­stwo Dide­rota gro­ziło Ency­klo­pe­dii; dla­tego to, być może, wię­ził on w szu­fla­dach naj­lep­sze utwory, dla­tego godził się nie­jed­no­krot­nie, z więk­szym pew­nie jesz­cze bólem, myśl swą przy­kra­wać, łago­dzić i wypa­czać w szcze­gó­łach, aby oca­lić całość. Dla innej natury byłoby to może nie do znie­sie­nia: Dide­ro­towi czy­nił lżej­szymi te przy­kro­ści zupełny nie­mal brak próż­no­ści autor­skiej i nie­by­wała zaiste roz­rzut­ność myśli i talentu. Potrze­bo­wał wydzie­lić z sie­bie nad­miar kipią­cego wrzątku: czy się to stało w roz­mo­wie, któ­rej bogac­two sła­wią współ­cze­śni jed­nym gło­sem, czy w pomy­słach, które roz­da­wał na prawo i lewo, cie­sząc się, gdy je odnaj­dy­wał w pismach przy­ja­ciół, czy w tomach całych, które odda­wał im do roz­po­rzą­dze­nia, pozwa­la­jąc dru­ko­wać pod ich nazwi­skiem, czy w listach, w któ­rych rzu­cał gar­ściami naj­świet­niej­sze myśli – to było dlań rze­czą pod­rzęd­nej wagi. Naj­ty­pow­szy w tym jako pisarz XVIII wieku, więk­szą czuł potrzebę swoim sło­wem dzia­łać, niżeli sku­pić je w dzieło.

Pod­czas gdy w Niem­czech wpływ Dide­rota, poczy­na­jąc od Goethego, Schil­lera, a zwłasz­cza Les­singa, był w pew­nej epoce bar­dzo żywy, w Pol­sce śla­dów jego nie spo­ty­kamy nie­mal zupeł­nie. Dra­mat Père de famille, przy­swo­jony dla sceny przez Woj­cie­cha Bogu­sław­skiego pt. Ojciec fami­lii, oto wszystko. We Fran­cji sztuka ta, sama przez się bar­dzo słaba, ode­grała rolę „pro­gra­mową” jako zwia­sto­wa­nie nowo­żyt­nego dra­matu miesz­czań­skiego oraz pierw­sze dąże­nie do „reali­zmu” na sce­nie. W ostat­nich cza­sach wresz­cie uka­zał się po pol­sku w biblio­tece „Sym­po­sionu” dia­log Neveu de Rameau.

Jacques le fata­li­ste et son maître napi­sany został w roku 1773 (Dide­rot liczył wów­czas 61. rok życia), pod­czas pobytu lub zaraz po powro­cie z Rosji i Holan­dii. Podob­nie jak wiele innych utwo­rów pozo­stał w tece autora, lecz musiał w odpi­sach prze­do­stać się za gra­nicę, gdyż w roku 1785 (w rok po śmierci pisa­rza) Schil­ler ogło­sił po raz pierw­szy w dzien­niku „Tha­lie” prze­kład opo­wia­da­nia o zemście pani de La Pom­me­raye, które zno­wuż z powro­tem prze­ło­żono na fran­cu­ski pt. Exem­ple sin­gu­lier de la ven­gence d’une femme. Mylius w roku 1792 prze­tłu­ma­czył całą książkę. „Jest to – powiada – jedno z naj­cen­niej­szych dzieł nie­dru­ko­wa­nej puści­zny lite­rac­kiej Dide­rota. Ta mała powiastka nie­łacno będzie mogła być ogło­szona dru­kiem w języku ojczy­stym autora. Ist­nieje w Niem­czech jakie dwa­dzie­ścia jej kopii, ale pod ści­słą dys­kre­cją. Mają być prze­cho­wane pouf­nie i ni­gdy nie ujrzeć świa­tła dzien­nego. Jed­nej z kopii zechciano uży­czyć tłu­ma­czowi pod uro­czy­stym przy­rze­cze­niem, iż tekst fran­cu­ski nie będzie oddany do druku”. W języku fran­cu­skim uka­zał się Kubuś w roku 1796; w sze­regu następ­nych lat docze­kał się licz­nych wydań, a w roku 1826 kon­fi­skaty, ogło­szo­nej w „Moni­to­rze”. Dzi­siej­szemu czy­tel­ni­kowi wydać się może nie­po­jęte, w jaki spo­sób ta nie­winna ksią­żeczka mogła się stać tak cięż­kim kamie­niem obrazy i budzić podobne obawy i ostroż­no­ści. Ina­czej przed­sta­wia się rzecz, skoro bodaj tro­chę wży­jemy się w atmos­ferę współ­cze­sną jej powsta­niu. Wów­czas odczu­jemy, w ilu szcze­gó­łach jej lek­kiej budowy tkwi kry­tyka dogo­ry­wa­ją­cej epoki, ile rysów jej prze­świe­tla swym bla­skiem bli­ska rewo­lu­cja. Naj­pierw – co może mniej­szą sta­no­wi­łoby tro­skę dla świec­kich i duchow­nych rzą­dów – rewo­lu­cja lite­racka. „Wielką war­to­ścią (notuje w roku 1886 Edmund de Gon­co­urt), wielką ory­gi­nal­no­ścią Dide­rota – nikt tego nie zauwa­żył – jest to, iż wpro­wa­dził w poważną i porządną prozę książki żywość, werwę, bły­sko­tli­wość, bez­ład nieco sza­lony, zgiełk, gorącz­kowe życie roz­mowy: roz­mowy arty­stów, z któ­rymi pierw­szy spo­mię­dzy pisa­rzy fran­cu­skich prze­sta­wał w poufa­łej zaży­ło­ści”.

„Jak się spo­tkali? Przy­pad­kiem, jak wszy­scy. Jak się zwali? Na co wam ta wia­do­mość? Skąd przy­by­wali? Z naj­bliż­szego miej­sca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic. Kubuś zaś, iż jego kapi­tan mawiał, że wszystko, co nas spo­tyka na świe­cie dobrego i złego zapi­sane jest w górze.

PAN: Oto mi wiel­kie słowo.

KUBUŚ: Mówił jesz­cze, iż każda kula, która wyla­tuje na świat z rusz­nicy ma swój adres.

PAN: I miał słusz­ność…”

Oto wpro­wa­dze­nie w mate­rię, a ten kaprys, pod któ­rego zna­kiem roz­po­czyna się utwór, towa­rzy­szyć mu będzie aż do ostat­niej karty. Pan ze swoim sługą czła­pią, nie spie­sząc się, konno; dla skró­ce­nia nudów drogi sługa, nie­zmor­do­wany gawę­dziarz, opo­wiada histo­rię „swo­ich amo­rów”. Histo­ria ta cią­gnie się aż do ostat­niej stro­nicy, prze­ry­wana tysią­cz­nymi dygre­sjami, aneg­do­tami, wypad­kami. Autor niby żon­gler cyr­kowy pod­rzuca swój temat na rakie­cie, aż ginie gdzieś pod stro­pem, chwyta go i pod­bija znów nosem, głową, nogą: już, zda­wa­łoby się, pada i zno­wuż wzla­tuje w górę wyżej jesz­cze niż wprzódy. Jak­że­śmy daleko odbie­gli od współ­cze­snych utwo­rów! Sam Wol­ter w swo­ich powiast­kach, lekki, kapry­śny, iro­niczny Wol­ter, sta­nowi w porów­na­niu z Kubu­siem kla­syczny wzór ładu i cią­gło­ści. Dide­rot jak cały wiek XVIII filo­zo­fuje pod wszelką posta­cią, ale w tej filo­zo­fii ileż jest życia, jak nic jej nie czuć atra­men­tem! W abs­trak­cyj­nej pre­cy­zji i syme­trii współ­cze­snej psy­cho­lo­gii Dide­rot przed­sta­wia inwa­zję nie­zwy­kłej świe­żo­ści i bogac­twa ele­men­tów. A w samym tek­ście książki ileż rysów mimo­cho­dem rzu­co­nej kry­tyki lite­rac­kiej: per­sy­flażu owych mod­nych roman­sów epoki, opar­tych na bła­hym wikła­niu nie­skoń­czo­nych spo­tkań i przy­gód, drew­nia­nej ale­go­rii, pedan­tycz­nych „por­tre­tów”, które z taką słusz­no­ścią nie­cier­pli­wią Kubu­sia, komicz­nego baroku mów pochwal­nych etc. etc. Trudno wyli­czać wszyst­kie szcze­góły, które dla nas są zużyte, a które dla swej epoki były czymś zupeł­nie nowym. Jestem prze­ko­nany, iż w sto­sunku do wielu czy­tel­ni­ków Kubuś fata­li­sta wyda się w fak­tu­rze i dziś jesz­cze raczej nadto śmia­łym.

Ale w Kubu­siu Fata­li­ście miesz­czą się i ele­menty innej, praw­dzi­wej rewo­lu­cji, która nie­ba­wem miała we Fran­cji zwa­lić stary porzą­dek rze­czy. Sze­roki powiew demo­kra­tyczny tej ksią­żeczki, brak posza­no­wa­nia dla wszel­kiego auto­ry­tetu, obok sil­nej dąż­no­ści do war­to­ści moral­nych, nie­raz prze­cho­dzą­cej aż w czu­łost­ko­wość, wszystko to na tle wro­dzo­nej pra­wo­ści, pogody i dziel­no­ści cha­rak­teru Kubu­sia, czyni zeń, może bez inten­cji autora, sym­bol rodzą­cej się Fran­cji ludo­wej; sym­bol szla­chet­niej­szy może i peł­niej­szy niż młod­szy jego kolega po fachu, Figaro, który nie­ba­wem przez trzy lata będzie koła­tać próżno do sceny fran­cu­skiej. Pan Kubu­sia ziewa, zażywa tabakę, zadaje pyta­nia; Kubuś go bawi, za niego myśli, admi­ni­struje jego miesz­kiem, za niego nad­sta­wia karku; czyż to nie rola szlachty i ludu w XVIII wieku we Fran­cji? A czy może być sil­niej­szy kon­trast niż nie­winne i uczciwe „amory” Kubu­sia i Dyzi a brzydka przy­goda jego pana, w któ­rej ten, mimo iż wcale nie naj­ostat­niej­szy okaz z ostat­nich petit-maître’ów, przed­sta­wia się po tro­sze jako łaj­dak i głu­piec w dodatku? Wystar­czy, aby na tę świa­do­mość, głę­boko wni­ka­jącą w naród, padła iskra namięt­no­ści, a poko­le­nie Kubu­siów jed­nym zama­chem zmie­cie z powierzchni ziemi rasę swo­ich Panów wraz z ich zegar­kiem, taba­kierką i sym­pa­tią dla filo­zo­fii. Reflek­sje Kubu­sia nad tym, komu pisana jest prze­po­wied­nia katow­skiego konia, nabie­rają mimo woli autora oświe­tle­nia szcze­gól­nie maca­bre wobec bli­skich wypad­ków przy­szło­ści. „Tak było napi­nane w górze”, powie­dział sobie zapewne pan Kubu­sia, wstę­pu­jąc na gilo­tynę, o ile sko­rzy­stał z nauk swego dobrego sługi.

Goethe powiada o tej powia­stce, iż jest to „potrawa ze wszech miar wyborna i podana z cudow­nym zro­zu­mie­niem sztuki kuch­mi­strza i maître d’hôtel”. Zapewne smak naszych pod­nie­bień jest dzi­siaj, nie powiem wykwint­niej­szy, ale inny; jed­nakże dobrze jest cza­sem dla odmiany skosz­to­wać coś z owych przy­sma­ków, które sta­no­wiły deli­cje naszych pra­pra­dzia­dów. W tym rozu­mie­niu pusz­czam w świat niniej­szą ksią­żeczkę, mimo iż pora nie jest zbyt pomyślna dla oglą­da­nia się w prze­szłość i gustów „kla­sycz­nych”. Praca ta była miłym wytchnie­niem wśród innych, smut­nych nie­raz, obo­wiąz­ków, jakie nało­żyła mi chwila bie­żąca.

Boy Kra­ków, czer­wiec 1915 r.

Kubuś Fatalista i jego pan

Jak się spo­tkali? Przy­pad­kiem, jak wszy­scy. Jak się zwali? Na co wam ta wia­do­mość? Skąd przy­by­wali? Z naj­bliż­szego miej­sca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic, Kubuś zaś, iż jego kapi­tan mawiał, że wszystko, co nas spo­tyka na świe­cie dobrego i złego zapi­sane jest w górze.

PAN: Oto mi wiel­kie słowo!

KUBUŚ: Mówił jesz­cze, iż każda kula, która wyla­tuje na świat z rusz­nicy, ma swój adres.

PAN: I miał słusz­ność…

Po krót­kiej pau­zie Kubuś zakrzyk­nął: „Niech dia­beł porwie szyn­ka­rza i jego gospodę!”.

PAN: Dla­czego wysy­łać do dia­bła bliź­niego swego? To nie po chrze­ści­jań­sku.

KUBUŚ: Ano bo tak: zala­łem pałkę lichym wiń­skiem, zapo­mnia­łem napoić konie. Ojciec widzi to i wpada w złość. Ja wzru­szam ramio­nami, on bie­rze kija i naciera mi nieco przy­twardo plecy. Jakiś pułk prze­cho­dzi wła­śnie przez wieś, śpie­sząc pod Fon­te­noy, ze zło­ści zacią­gam się w rekruty. Przy­by­wamy, zaczyna się bitwa…

PAN: I dosta­jesz kulę pod swoim adre­sem.

KUBUŚ: Zgadł pan, postrzał w kolano, Bogu tylko wia­domo, co za dobre i złe przy­gody spro­wa­dził na mnie ten postrzał. Trzy­mają się jedna dru­giej ni mniej ni wię­cej jak ogniwa łań­cuszka. Ot, gdyby nie ten postrzał, sądzę, że ni­gdy w życiu nie był­bym ani zako­chany, ani kulawy.

PAN: Byłeś tedy zako­chany?

KUBUŚ: Czy byłem! Dobre pyta­nie!

PAN: Z powodu postrzału?

KUBUŚ: Z powodu postrzału.

PAN: Nig­dyś mi o tym nie rzekł ni słowa.

KUBUŚ: Myślę sobie.

PAN: I dla­czego?

KUBUŚ: Dla­tego, iż to słowo nie mogło paść ani wcze­śniej, ani póź­niej.

PAN: I chwila opo­wie­dze­nia two­ich amo­rów nade­szła?

KUBUŚ: Kto to wie?

PAN: Na wszelki wypa­dek, zaczy­naj…

Kubuś roz­po­czął histo­rię swo­ich amo­rów. Było to po obie­dzie; czas był parny; pan zdrzem­nął się. Noc zasko­czyła ich w polu, zbłą­dzili. I oto pan wpada w strasz­liwy gniew i nie szczę­dzi tęgich razów słu­dze, nie­bo­rak zaś powta­rza za każ­dym cio­sem: „I ten musiał być widocz­nie zapi­sany w górze”…

Widzisz, czy­tel­niku, że jestem na ład­nej dro­dze i że ode mnie by tylko zale­żało kazać ci cze­kać rok, dwa, trzy lata na opo­wieść o amo­rach Kubu­sia, roz­łą­cza­jąc go z panem i każąc każ­demu z osobna wędro­wać poprzez wszyst­kie przy­gody, jakie by mi się spodo­bało wyroić. Cóż by mi prze­szko­dziło oże­nić pana i przy­pra­wić mu rogi? Wypra­wić Kubu­sia na dale­kie wyspy? Zapę­dzić tam jego pana? Spro­wa­dzić obu z powro­tem do Fran­cji na jed­nym statku? Cóż łatwiej­szego, jak kle­cić powie­ści! Ale tym razem wykpią się oba ze sprawy jedną nie­zbyt mile spę­dzoną nocą, a wy tym małym opóź­nie­niem.

Zaczęło świ­tać, nasi podróżni dosie­dli koni i ruszyli swoją drogą. – A dokąd jechali? – Już drugi raz zada­je­cie to pyta­nie i drugi raz odpo­wia­dam: na co wam wie­dzieć? Skoro raz tknę się przed­miotu ich podróży, bywaj­cie zdrowe, miłostki Kubu­sia… Wędro­wali jakiś czas w mil­cze­niu. Gdy każdy otrzą­snął się nieco ze swego zmar­twie­nia, pan rzekł: „I cóż, Kubu­siu, gdzie­śmy utknęli w two­ich amo­rach?”.

KUBUŚ: Utknę­li­śmy, o ile mi się zdaje, na porażce nie­przy­ja­ciel­skiej armii. Jedni ucie­kają, dru­dzy gonią, każdy myśli o sobie. Zostaję na polu bitwy zagrze­bany pod mno­go­ścią zabi­tych i ran­nych, zaiste nie­zli­czoną. Naza­jutrz rzu­cono mnie wraz z tuzi­nem innych na wóz, aby nas zawieźć do szpi­tala. Och! Panie, nie sądzę, aby ist­niało w świe­cie coś okrut­niej­szego niż rana w kolano.

PAN: Żar­tu­jesz chyba, Kubu­siu.

KUBUŚ: Nie, panie, dali­bóg nie żar­tuję! Jest tam, nie wiem ile kości, ścię­gien i innych rze­czy poprze­zy­wa­nych sam nie wiem jak…

Jakiś czło­wiek, który czła­pał za nimi na koniu, wio­ząc za sobą oklep młodą dziew­czynę, usły­szał te słowa i rzekł: „Pan ma słusz­ność”…

Nie wia­domo było, do kogo się odnosi to „pan”, ale spo­tkało się zarówno u Kubu­sia, jak i jego pana, z nie­szcze­gól­nym przy­ję­ciem; Kubuś zaś rzekł do natręta: „Czego ty nos wściu­biasz?”.

– Wściu­biam nos do mego rze­mio­sła, jestem chi­rurg do usług pań­skich, wykażę…

Kobieta, którą wiózł za sobą, rze­kła: „Panie dok­to­rze, jedźmy swoją drogą i zostawmy tych panów, któ­rzy nie lubią, aby im wyka­zy­wać…”.

– Nie – odparł chi­rurg – chcę wyka­zać i wykażę…

I odwra­ca­jąc się, aby wyka­zać, popy­cha towa­rzyszkę, pozba­wia ją rów­no­wagi i strąca na zie­mię z jedną nogą zacze­pioną o poły jego ubra­nia i spód­ni­cami zawi­nię­tymi na głowę. Kubuś scho­dzi z konia, uwal­nia nogę bied­nej istoty i obciąga spód­nice: nie wiem, czy zaczął od uwol­nie­nia nogi, czy od obcią­gnię­cia spód­nic, ale o ile by się sądziło o sta­nie tej kobiety z jej krzy­ków, musiała snadź ulec dotkli­wemu zra­nie­niu. Zaś pan Kubu­sia rzekł do chi­rurga: „Oto co zna­czy wyka­zy­wać”.

A chi­rurg: „Oto co zna­czy nie chcieć komuś pozwo­lić wyka­zać!”…

A Kubuś do kobiety leżą­cej, czy też pozbie­ra­nej z ziemi: „Pociesz się, dobra duszo, to ani twoja wina, ani pana dok­tora, ani moja, ani też mego pana: było napi­sane w górze, iż dzi­siaj na tym gościńcu, o tej wła­śnie godzi­nie, pan dok­tór będzie gadułą, że mój pan i ja będziemy parą mru­ków, że ty nabi­jesz sobie sińca na gło­wie i że ujrzymy u cie­bie odwrotną stronę medalu…”.

W cóż by nie uro­sła ta przy­goda w moim ręku, gdyby mi przy­szła fan­ta­zja znę­cać się nad wami! Uczy­nił-bym z tej kobiety jakąś ważną osobę, poru­szył­bym kmiot­ków z całej para­fii, wznie­cił­bym boje i miło­ści, trzeba bowiem przy­znać, iż ta córa wsi kryła rzad­kie uroki pod swoją par­cianką. Kubuś i jego pan zauwa­żyli to, toć nie­raz ani tyle nie było potrzeba, aby roz­nie­cić miłość. Dla­czego Kubuś nie miałby się zako­chać po raz drugi? Dla­czego by po raz drugi nie miał stać się rywa­lem, ba, zwy­cię­skim rywa­lem swego pana? – A czy już zaszło kiedy coś podob­nego? – Cią­gle pyta­nia! Nie chce­cie tedy, aby Kubuś wiódł dalej histo­rię swo­ich amo­rów? Poro­zu­miej­myż się wresz­cie, raz na zawsze: chce­cie czy nie? Jeżeli tak, w takim razie posadźmy wie­śniaczkę z powro­tem na sio­dło prze­wod­nika, pozwólmy im jechać dalej i wróćmy do naszych podróż­nych. Tym razem Kubuś zabrał głos i rzekł:

– Oto sądy ludz­kie: pan, który nie byłeś zra­niony w swoim życiu i nie wiesz, co to postrzał z rusz­nicy w kolano, utrzy­mu­jesz w żywe oczy mnie, który mia­łem kolano strza­skane i kuleję od dwu­dzie­stu lat…

PAN: Może i masz słusz­ność. Ale ten zatra­cony chi­rurg jest przy­czyną, iż jesz­cze oto gnie­ciesz się na wózku z kom­pa­nami daleko od szpi­tala, daleko od wyle­cze­nia i daleko od zako­cha­nia się.

KUBUŚ: Co bądź się panu podoba o tym rozu­mieć, ból, jakiego dozna­wa­łem w kola­nie był nie do znie­sie­nia, a potę­go­wał się jesz­cze od nie­wy­gód wehi­kułu, nie­rów­no­ści drogi, tak iż za każ­dym wstrzą­śnie­niem wyda­wa­łem prze­raź­liwe krzyki.

PAN: Ponie­waż było napi­sane w górze, iż będziesz krzy­czał?

KUBUŚ: Z pew­no­ścią! Krew ucho­dziła ciur­kiem i był­bym nie­chyb­nie wyzio­nął ducha, gdyby nasz wózek, ostatni ze sznura cią­gną­cych wozów, nie zatrzy­mał się przed jakąś cha­łupą. Zaczą­łem się doma­gać, aby mnie zsa­dzono, uło­żono mnie na ziemi. Młoda kobieta sto­jąca w progu weszła do chaty i wnet uka­zała się ze szklanką i butelką wina. Wypi­łem pospiesz­nie parę łyków. Wózki jadące przed naszym ruszyły. Już miano mnie rzu­cić z powro­tem mię­dzy towa­rzy­szy nie­doli, kiedy ucze­piw­szy się mocno sukien tej kobiety, zaklą­łem się, że nie wsiądę z powro­tem i że jeśli mam umie­rać, wolę już skoń­czyć tu, na miej­scu, niż o dwie mile dalej. Doma­wia­jąc ostat­nich słów, omdla­łem. Ock­ną­łem się w łóżku, w nie­wiel­kiej izdebce; koło mnie stał jakiś wie­śniak, widocz­nie gospo­darz domu, jego żona (ta sama, która udzie­liła mi pomocy) i kil­koro drob­nych dzieci. Kobieta uma­czała róg far­tu­cha w occie i nacie­rała mi czoło i skro­nie.

PAN: A, łotrze! A, zdrajco!… Widzę już, hul­taju, dokąd zmie­rzasz.

KUBUŚ: A ja sądzę, że pan nic nie widzi.

PAN: Nie w tej oto kobie­cie gotu­jesz się zako­chać?

KUBUŚ: A gdyby i tak było, cóż by można na to powie­dzieć? Czy czło­wiek ma wła­dzę zako­cha­nia się lub niezako­cha­nia? A kiedy jest zako­chany, czy może postę­po­wać tak, jakby nim nie był? Gdyby tak było zapi­sane w górze, był­bym sobie sam powie­dział wszystko, co pan masz zamiar mi powie­dzieć, był­bym się wypo­licz­ko­wał, tłukł­bym głową o mur; wydzie­rał sobie włosy; wszystko to nie posu­nę­łoby sprawy ani w tył, ani naprzód i mój dobro­czyńca byłby roga­lem.

PAN: Ale rozu­mu­jąc na twój spo­sób, nie ma zbrodni, któ­rej by nie można popeł­nić bez wyrzu­tów sumie­nia.

KUBUŚ: To, co pan mi zarzuca, nie­jed­no­krot­nie tra­piło moją mózgow­nicę; mimo wszystko, powra­cam zawsze do poglą­dów mego kapi­tana: wszystko, co nam się tra­fia dobrego lub złego na ziemi, jest zapi­sane w górze. Czy zna pan jaki spo­sób, aby wyma­zać to pismo? Czy mogę nie być sobą? A będąc sobą, czy mogę postę­po­wać ina­czej od sie­bie? Czy mogę być sobą i kim innym? I od czasu, jak jestem na świe­cie, czy była bodaj jedna chwila, w któ­rej by to nie było prawdą? Wyrżnij pan kazań, ile się panu spodoba, pań­skie racje mogą być dosko­nałe; ale jeśli jest napi­sane we mnie albo tam w górze, iż mnie nie tra­fią do smaku, cóż ja mogę na to pora­dzić?

PAN: Dumam nad jedną rze­czą: mia­no­wi­cie czy ty przy­pra­wi­łeś rogi swemu dobro­czyńcy, ponie­waż to było napi­sane w górze, lub też czy to było napi­sane w górze, ponie­waż mia­łeś przy­pra­wić rogi swemu dobro­czyńcy?

KUBUŚ: I jedno, i dru­gie było napi­sane obok sie­bie. Wszystko było napi­sane od razu. To niby wielka wstęga, która roz­wija się po tro­szeczku…

Rozu­miesz, czy­tel­niku, dokąd mógł­bym pro­wa­dzić tę roz­mowę, na któ­rej temat tyle się już naga­dano, tyle napi­sano od dwóch tysięcy lat, nie posu­nąw­szy rze­czy ani o krok naprzód. Jeśli nie czu­jesz dla mnie nieco wdzięcz­no­ści za to, co mówię, powi­nie­neś jej mieć sporo za to, czego ci oszczę­dzam.

Pod­czas gdy nasi dwaj teo­lo­go­wie dys­pu­to­wali, nie mogąc dojść do poro­zu­mie­nia, jak się to cza­sem zda­rza w teo­lo­gii, zbli­żała się noc. Jechali oko­licą nie­zbyt pewną w każ­dym cza­sie, a jesz­cze o wiele mniej w owym, gdy zła admi­ni­stra­cja i nędza pomno­żyły bez liku ilość zło­czyń­ców. Zatrzy­mali się w bar­dzo nędz­nej gospo­dzie. Usta­wiono im dwa skła­dane łóżka w klitce wpół otwar­tej na wsze strony. Zażą­dali wie­cze­rzy. Przy­nie­siono wody z kałuży, czar­nego chleba i skwa­śnia­łego wina. Gospo­darz, gospo­dyni, dzieci, służba, wszystko miało wygląd podej­rzany. Sły­szeli przez ścianę nie­umiar­ko­wane śmie­chy i hała­śliwą weso­łość kilku oprysz­ków, któ­rzy przy­byli wcze­śniej i sprząt­nęli im sprzed nosa wszyst­kie zapasy. Kubuś był dość spo­kojny; panu wiele bra­ko­wało do tego stanu. Prze­cha­dzał się zafra­so­wany wzdłuż i wszerz, pod­czas gdy sługa pochła­niał spore kęsy czar­nego chleba i krzy­wiąc się, łykał jedną i drugą szklankę lichego wina. Gdy się tak zaba­wiali, usły­szeli puka­nie do drzwi; był to słu­żący. Owi zuchwali i nie­bez­pieczni sąsie­dzi zmu­sili go, aby zaniósł naszym podróż­nym brudny talerz, na któ­rym zło­żyli kości z dro­biu pochło­nię­tego na wie­cze­rzę. Kubuś obu­rzony chwyta pisto­lety.

– Gdzie idziesz?

– Niech mnie pan puści.

– Gdzie idziesz, powia­dam.

– Nauczyć rozumu tę kana­lię.

– Czy wiesz, że ich jest z jaki tuzin?

– Choćby było stu, liczba nic nie zna­czy, jeśli jest napi­sane w górze, że nie będzie wystar­cza­jąca.

– Niech­że cię dia­beł porwie z twoim nie­do­rzecz­nym przy­sło­wiem!…

Kubuś wyrywa się z rąk pana, wcho­dzi do izby rze­zi­miesz­ków, trzy­ma­jąc w każ­dej ręce nabity pisto­let. „Prędko, kłaść mi się zaraz – rze­cze – pierw­szemu, który się ruszy, palę w łeb”… Mina i ton Kubu­sia były tak wymowne, iż hul­taje, któ­rzy cenili życie nie gorzej od każ­dego uczci­wego czło­wieka, wstali od stołu, nie pisnąw­szy słówka, roze­brali się i poło­żyli. Pan Kubu­sia, nie­pewny w jaki spo­sób skoń­czy się przy­goda, cze­kał nań cały drżący. Kubuś powró­cił obła­do­wany odzie­niem tych ludzi; zabrał je z sobą, aby im nie przy­szła pokusa wstać z łóżek; zga­sił świa­tło i zamknął drzwi na dwa spu­sty, trzy­ma­jąc klucz w dłoni wraz z jed­nym z pisto­letów. „A teraz, panie – rzekł do chle­bo­dawcy – wystar­czy zaba­ry­ka­do­wać się, przy­su­wa­jąc łóżka do drzwi, i możemy spać spo­koj­nie…”. I wraz zabrał się do prze­su­wa­nia łóżek, opo­wia­da­jąc zwięźle i sucho szcze­góły wyprawy.

PAN: Ej, Kubu­siu, co z cie­bie za czło­wiek! Więc ty wie­rzysz…

KUBUŚ: Nic nie wie­rzę, ani nie niewie­rzę.

PAN: A gdyby się wzdra­gali poło­żyć?

KUBUŚ: Ty było nie­moż­liwe.

PAN: Dla­czego?

KUBUŚ: Ponie­waż tego nie uczy­nili.

PAN: A gdyby wstali?

KUBUŚ: Tym gorzej lub tym lepiej.

PAN: Gdyby… gdyby… gdyby… i…

KUBUŚ: Gdyby… gdyby morze zaczęło wrzeć, siła ryb by się ugo­to­wało, jak powia­dają. Cóż u dia­ska przed chwilą myślał pan, iż ja nara­żam się na wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo: wie­rutny fałsz; teraz wyobra­żasz sobie, iż sam jesteś w wiel­kim nie­bez­pie­czeń­stwie; być może hipo­teza rów­nie fał­szywa. Wszy­scy w tym domu boimy się jedni dru­gich; co dowo­dzi, że wszy­scy jeste­śmy głupcy…

Tak roz­pra­wia­jąc, roze­brał się, uło­żył i zasnął. Pan, zaja­da­jąc z kolei kawa­łek czar­nego chleba i wychy­la­jąc łyk kwa­śnego wina, nad­słu­chi­wał dokoła i patrząc na chra­pią­cego Kubu­sia, myślał: „Cóż za czło­wiek!…”. W końcu za przy­kła­dem sługi wycią­gnął się rów­nież na pry­czy, ale nie usnął ani na chwilę. Z pierw­szym brza­skiem Kubuś uczuł, że ktoś go trąca; była to dłoń pana, który wołał po cichu: „Kubuś! Kubuś!”.

KUBUŚ: Co takiego?

PAN: Dnieje.

KUBUŚ: Być może.

PAN: Wsta­waj.

KUBUŚ: Po co?

PAN: Po to, aby się stąd wynieść jak naj­prę­dzej.

KUBUŚ: Po co?

PAN: Bośmy źle tra­fili.

KUBUŚ: Kto to wie; jak rów­nież, czy lepiej tra­fimy gdzie indziej?

PAN: Kubuś?

KUBUŚ: I cóż, Kubuś, Kubuś! Co z pana za czło­wiek!

PAN: Co z cie­bie za czło­wiek! Kubuś, mój złoty, pro­szę cię.

Kubuś prze­tarł oczy, ziew­nął na kilka zawo­dów, prze­cią­gnął się, wstał, ubrał się bez pośpie­chu, odsu­nął łóżko, wyszedł z izby, zeszedł na dół, udał się do stajni, osio­dłał konie, zało­żył im uzdę, obu­dził śpią­cego jesz­cze gospo­da­rza, zapła­cił należ­ność, zatrzy­mał klu­cze od obu pokoi i podróżni ruszyli w drogę.

Pan chciał wypu­ścić galopa, Kubuś chciał jechać stępo, zawsze w myśl swej zasady. Gdy już byli o spory kawał drogi od żało­snego noc­legu, pan, sły­sząc iż coś podzwa­nia w kie­szeni Kubu­sia, zapy­tał, co to takiego; na co Kubuś odparł, iż to klu­cze od pokoi.

PAN: Dla­cze­góż ich nie odda­łeś?

KUBUŚ: Bo w ten spo­sób trzeba będzie wywa­żać dwoje drzwi: naszych sąsia­dów, aby wydo­być ich z uwię­zie­nia, i nasze, aby odzy­skać ich odzież; dzięki temu zyskamy na cza­sie.

PAN: Wybor­nie, Kubu­siu! Ale dla­czego chcesz zyskać na cza­sie?

KUBUŚ: Dla­czego? Na honor, sam nie wiem.

PAN: I jeżeli chcesz zyskać na cza­sie, dla­czego jedziemy tym wol­niut­kim truch­tem?

KUBUŚ: Dla­tego iż, nie wie­dząc, co jest napi­sane tam w górze, czło­wiek nie wie, ani czego chce, ani co czyni; idzie za swoim uro­je­niem, które nazywa się rozu­mem, albo za swoim rozu­mem, który czę­sto jest jeno nie­bez­piecz­nym uro­je­niem obra­ca­ją­cym się cza­sem na dobre, cza­sem na złe.

PAN: Czy mógł­byś mi powie­dzieć, co to wariat, a co czło­wiek rozumny?

KUBUŚ: Czemu nie?… Wariat… Zacze­kaj pan… To czło­wiek nie­szczę­śliwy; a za tym idzie, iż czło­wiek szczę­śliwy jest rozumny.

PAN: A co to jest czło­wiek szczę­śliwy lub nieszczę­śliwy?

KUBUŚ: Co to, to bar­dzo łatwe. Czło­wiek szczę­śliwy to ten, któ­rego szczę­ście zapi­sane jest w górze; tym samym ten, któ­rego nieszczę­ście zapi­sane jest w górze, jest czło­wie­kiem nieszczę­śliwym.

PAN: A któż jest ten, kto pisze tam w górze szczę­ście i nieszczę­ście?

KUBUŚ: A kto jest ten, kto uczy­nił ów wielki zwój, gdzie wszystko jest zapi­sane? Pewien kapi­tan, przy­ja­ciel mego kapi­tana, chęt­nie byłby dał bitego talara, aby to wie­dzieć; kapi­tan sam nie dałby ani sze­ląga, ani ja też nie; na co by mi się to zdało? Czy unik­nął­bym przez to dziury, w któ­rej mam kark skrę­cić?

PAN: Myślę, że tak.

KUBUŚ: Ja myślę że nie; musia­łaby bowiem być jakaś kre­ska fał­szywa w wiel­kim zwoju, który zawiera prawdę, samą prawdę i całą prawdę. Byłożby napi­sane na wiel­kim zwoju: „Kubuś skręci kark tego a tego dnia” i Kubuś nie skrę­ciłby karku? Czy wyobraża pan sobie, że to moż­liwe bez względu na to, komu przy­pi­szemy autor­stwo wiel­kiego zwoju?

PAN: Wiele by rze­czy można powie­dzieć w tej kwe­stii…

KUBUŚ: Mój kapi­tan mnie­mał, iż roz­trop­ność jest to przy­pusz­cze­nie, w któ­rym doświad­cze­nie upo­waż­nia nas do patrze­nia na dane oko­licz­no­ści jako na przy­czyny pew­nych skut­ków, jakich możemy się spo­dzie­wać lub oba­wiać na przy­szłość.

PAN: I ty co z tego rozu­miesz?

KUBUŚ: Zapewne; stop­niowo wło­ży­łem się do jego języka. Ale, powia­dał, kto może się chlu­bić, iż ma dosyć doświad­cze­nia? Ten, który sobie pochle­biał, iż naj­le­piej jest w nie zaopa­trzony, czy ni­gdy się nie oszu­kał? A potem, czy ist­nieje czło­wiek zdolny traf­nie oce­nić oko­licz­no­ści, w jakich się znaj­duje? Rachu­nek, jaki czy­nimy w naszych gło­wach, a ten, który zapi­sany jest w reje­strach tam w górze, to dwie rze­czy bar­dzo różne. Zali to my kie­ru­jemy losem albo też los kie­ruje nami? Ileż zamy­słów roz­trop­nie wyko­na­nych chy­biło i jesz­cze chybi! Ile nie­do­rzecz­nych zamy­słów powio­dło się i ile się powie­dzie! Oto co mi powta­rzał kapi­tan po wzię­ciu Berg-op-Zoom i Port Mahon; doda­wał, że prze­zor­ność nie daje pew­no­ści dobrego wyniku, ale daje pocie­chę i uspra­wie­dli­wie­nie w złym: dla­tego też w wilię bitwy spał w namio­cie tak spo­koj­nie, jak u sie­bie w alkie­rzu i szedł w ogień jak do tańca. O nim to dopiero był­byś pan wykrzyk­nął: „Cóż to za czło­wiek!”…

W tym punk­cie roz­mowy usły­szeli w nie­ja­kim odda­le­niu za sobą hałas i krzyki; odwró­cili głowy i ujrzeli zgraję ludzi uzbro­jo­nych w drągi i widły, któ­rzy zbli­żali się pośpiesz­nym kro­kiem. Goto­wi­ście myśleć, iż to będą miesz­kańcy obe­rży, służba i opryszki, o któ­rych była mowa. Goto­wi­ście myśleć, że ran­kiem w braku klu­czy wywa­lono drzwi, zaczem ban­dyci wyobra­zili sobie, że dwaj podróżni zni­kli, uno­sząc z sobą ich odzież. Tak myślał Kubuś i mru­czał mię­dzy zębami: „Prze­klęte niech będą klu­cze i uro­je­nie czy racja, która mi je kazała zabie­rać! Prze­klęta prze­zor­ność!” etc., etc. Goto­wi­ście myśleć, iż mały huf­czyk wpad­nie na Kubu­sia i jego pana, że wywiąże się krwawa bitwa, razy i wystrzały; jakoż zale­ża­łoby tylko ode mnie, aby to wszystko w isto­cie miało miej­sce; ale wów­czas bywaj, zdrowa prawdo, bywaj­cie, zdrowe amory Kubu­sia. Fak­tem jest, iż podróż­nych nikt nie ści­gał i że nie wiem, co zaszło w gospo­dzie po ich wyjeź­dzie. Jechali dalej swoją drogą, cią­gle nie wie­dząc, dokąd jadą, mimo iż wie­dzieli mniej wię­cej, dokąd by chcieli jechać; jechali, oszu­ku­jąc nudę i zmę­cze­nie mil­cze­niem i gawędą, jak to jest zwy­cza­jem ludzi odby­wa­ją­cych podróż, a nie­kiedy także i sie­dzą­cych na miej­scu.

Jest bar­dzo oczy­wi­stym, że nie piszę tutaj powie­ści, skoro gar­dzę wszyst­kim, czym powie­ściopisarz nie omiesz­kałby się posłu­żyć. Ten, kto by wziął to, co piszę, za prawdę, byłby może w mniej­szym błę­dzie niż ktoś, kto by to wziął za bajkę.

Tym razem pan prze­mó­wił pierw­szy, przy czym roz­po­czął od zwy­czaj­nej przy­śpiewki: „No i cóż, Kubu­siu, histo­ria two­ich amo­rów?”.

KUBUŚ: Nie wiem, na czym sta­ną­łem. Tak czę­sto musia­łem prze­ry­wać, iż na jedno by wyszło zacząć od początku.

PAN: Nie, nie. Ock­nąw­szy się z omdle­nia na progu chaty, zna­la­złeś się w łóżku, oto­czony przez jej miesz­kań­ców.

KUBUŚ: Dosko­nale! Otóż naj­pil­niej­szą rze­czą było spro­wa­dzić chi­rurga, nie było zaś tako­wego na milę wokoło. Poczci­wiec kazał wsiąść na koń jed­nemu z synów i wysłał go do naj­bliż­szego mia­steczka. Tym­cza­sem dobra kobieta zagrzała gar­nek cien­kiego wina, podarła starą koszulę i oto wnet obmyto, obło­żono i zawi­nięto w płótno moje biedne kolano. Paroma kawał­kami cukru nie­do­je­dzo­nego przez muchy osło­dzili zacni ludzie resztkę wina, które słu­żyło do opa­trunku, i dali mi się napić: po czym zachę­cili mnie, abym miał cier­pli­wość. Było późno; miesz­kańcy chaty zasie­dli do stołu, aby wie­cze­rzać. Wie­cze­rza się skoń­czyła: chłopca i chi­rurga ani śladu. Ojciec zaczął się zło­ścić. Był to czło­wiek z natury zgryź­liwy; gde­rał wciąż na żonę i nic mu nie było do smaku. Prze­pę­dził surowo dzieci spać. Żona usia­dła na ławce i wzięła kądziel. On cho­dził tam i z powro­tem, szu­ka­jąc raz po razu zwady ze swą poło­wicą. „Gdy­byś była poszła do młyna, jak ci mówi­łem…” – mru­czał i koń­czył zda­nie wymow­nym potrzą­śnie­niem głowy w moją stronę.

– Pójdę jutro.

– Wła­śnie dziś trzeba było iść, jak mówi­łem… A cóż z reszt­kami słomy, które są w sto­dole? Na cóż cze­kasz, aby je zebrać?

– Zbie­rze się jutro.

– Tylko patrzeć, jak brak­nie; byłoby lepiej, gdy­byś zebrała dziś, jak ci mówi­łem… A kupa jęcz­mie­nia, która ple­śnieje na stry­chu; zało­żył­bym się, nie pomy­śla­łaś o tym, aby ją prze­trzą­snąć.

– Chłopcy to już zro­bili.

– Trzeba było zro­bić samej. Gdy­byś sie­działa na stry­chu, nie była­byś wysta­wała w drzwiach…

Tym­cza­sem zja­wił się chi­rurg, potem drugi, potem trzeci wraz z syn­kiem gospo­da­rza.

PAN: Otoś bogaty w chi­rur­gów jak święty Roch w kape­lu­sze.

KUBUŚ: Pierw­szego nie było w domu, gdy chło­pa­czek przy­był go szu­kać; żona jego dała znać dru­giemu, trzeci zaś pospie­szył wraz z chłop­cem. „Dobry wie­czór panom kole­gom; i wyście tutaj?” – rzekł pierw­szy… Śpie­szyli się, ile mogli, zgrzali się, pić im się chciało. Zasie­dli dokoła stołu, z któ­rego nie zdjęto jesz­cze obrusa. Kobieta scho­dzi do piw­nicy i wraca z butelką. Mąż mru­czy mię­dzy zębami: „Dia­bli ją wynie­śli na ten próg prze­klęty!”. Popi­jają, roz­mowa toczy się o cho­ro­bach w oko­licy; zaczy­nają wyli­czać pacjen­tów. Skarżę się na ból, powia­dają: „W tej chwili jeste­śmy do usług”. Po tej bute­leczce zażą­dali dru­giej na rachu­nek kura­cji; potem trze­ciej, czwar­tej, cią­gle na rachu­nek kura­cji; za każdą zaś butelką, mąż pona­wia swój wykrzyk­nik: „Dia­bli ją wynie­śli na ten próg prze­klęty!”.

Cze­góż by nie wydo­był kto inny z owych trzech chi­rur­gów, z ich roz­mowy przy czwar­tej butelce, z obfi­to­ści ich cudow­nych kura­cji, z nie­cier­pli­wo­ści Kubu­sia, złego humoru gospo­da­rza, z roz­praw naszych wio­sko­wych esku­la­pów dokoła uszko­dzo­nego kolana, z roz­bież­no­ści ich zdań: jeden utrzy­my­wałby upar­cie, że pacjent jest stra­cony, jeśli mu się co rychlej nie odej­mie nogi; drugi zaś, iż trzeba wyjąć kulę i część ubra­nia, jaka się z nią dostała do kolana i daro­wać nie­bo­ra­kowi jego odnóże. Wśród tego można by poka­zać Kubu­sia, jak sie­dzi na łóżku, patrząc lito­ści­wie na swą nogę i prze­sy­ła­jąc jej ostat­nie poże­gna­nia. Trzeci chi­rurg barasz­ko­wałby sobie, póki by się nie wsz­częła kłót­nia, w któ­rej od słów prze­szliby do gestów.

Daruję wam te wszyst­kie szcze­góły, któ­rych pełno znaj­dzie­cie w powie­ściach, w daw­nej kome­dii i w życiu. Skoro usły­sza­łem gospo­da­rza, jak wykrzyk­nął po raz dzie­siąty: „Dia­bli ją wynie­śli na ten próg prze­klęty!”, przy­po­mnia­łem sobie Molie­row­skiego Har­pa­gona, gdy powiada o synu: Po kie­góż dia­bła łaził na ten sta­tek? I poją­łem, że nie tylko cho­dzi o to, aby być praw­dzi­wym, ale że trzeba też być zabaw­nym; i to jest przy­czyna, dla któ­rej po wiek wie­ków powta­rzać będą: Po kie­góż dia­bła łaził na ten sta­tek?, ode­zwa­nie zaś mego wie­śniaka: Dia­bli ją wynie­śli na ten próg prze­klęty! – nie przej­dzie ni­gdy w przy­sło­wie.

Kubuś nie zacho­wał wobec pana wzglę­dów, jakich ja prze­strze­gam wobec cie­bie, czy­tel­niku: nie opu­ścił naj­mniej­szego szcze­gółu, nara­ża­jąc go zgoła na nie­bez­pie­czeń­stwo powtór­nego zaśnię­cia. Skoń­czyło się na tym, iż jeżeli nie naj­zręcz­niej­szy, to w każ­dym razie naj­sil­niej­szy z chi­rur­gów utrzy­mał się przy pacjen­cie.

Czy może (powie­cie) masz zamiar roz­kła­dać w naszych oczach lan­cety, wrzy­nać je w ciało, wypusz­czać krew i kazać nam oglą­dać ope­ra­cję? Czy może, pań­skim zda­niem, byłoby to dzie­łem arcy­do­brego smaku?… Dobrze więc, daruję wam osta­tecz­nie ope­ra­cję, ale pozwól­cie przy­naj­mniej Kubu­siowi powie­dzieć swemu panu: „Ach, panie, to są strasz­liwe rze­czy napra­wia­nie strza­ska­nego kolana!”… Panu zaś odpowie­dzieć jak wprzódy: „Ech, Kubu­siu, żar­tu­jesz chyba”… Czego zaś za wszyst­kie skarby świata nie zgo­dził­bym się zataić, to tego, iż zale­d­wie pan Kubu­sia rzu­cił tę nie­dbałą odpo­wiedź, nagle wła­sny jego koń potyka się i pada, kolano pana wcho­dzi w bli­ską stycz­ność ze spi­cza­stym kamie­niem, jego zaś wła­ści­ciel krzy­czy wnie­bo­głosy: „Jezus Maria! Moje kolano!”…

Kubuś, naj­lep­szy w świe­cie chło­pak, jakiego sobie można wyobra­zić, tkli­wie przy­wią­zany był do pana; mimo to chciał­bym wie­dzieć, co się działo w głębi jego duszy (jeżeli nie w pierw­szej chwili, to przy­naj­mniej skoro się upew­nił dosta­tecz­nie, iż upa­dek ten nie będzie miał przy­krych następstw) i czy mógł sobie odmó­wić lek­kiego drgnie­nia tajem­nej rado­ści z powodu przy­gody, która miała pouczyć tegoż pana, jak sma­kuje zra­nie­nie w kolano. Druga rzecz, czy­tel­niku, co do któ­rej rad bym, abyś mnie obja­śnił, to, czy jego pan nie byłby wolał zra­nić się, bodaj nieco cię­żej, gdzie indziej niż w kolano, i czy nie bar­dziej dopie­kało mu zawsty­dze­nie od bólu.

Skoro pan ock­nął się nieco z upadku i prze­ra­że­nia, wdra­pał się na sio­dło i dał parę ostróg koniowi, który pomknął jak bły­ska­wica; toż samo uczy­niła kobyła Kubu­siowa, pomię­dzy bowiem dwoj­giem bydlą­tek pano­wała ta sama poufa­łość, co mię­dzy ich panami: były to dwie pary przy­ja­ciół.

Gdy wresz­cie konie, zdy­szane, wró­ciły do zwy­czaj­nego kroku, Kubuś rzekł: „No i cóż, co pan o tym sądzi?”.

PAN: O czym?

KUBUŚ: O ranie w kolano.

PAN: Jestem twego zda­nia; to jedna z naj­okrut­niej­szych.

KUBUŚ: W pań­skie kolano?

PAN: Nie, nie, w twoje, w moje, we wszyst­kie kolana w świe­cie.

KUBUŚ: Panie, panie, nie zasta­no­wił się pan dobrze; wierz mi pan, żału­jemy zawsze jeno sie­bie.

PAN: Cóż za sza­leń­stwo!

KUBUŚ: Ach, gdy­bym umiał mówić tak, jak umiem myśleć! Ale było napi­sane w górze, iż będę miał różne rze­czy w gło­wie, a nie będę umiał zna­leźć wyra­zów.

Tutaj Kubuś zapu­ścił się w meta­fi­zykę bar­dzo sub­telną i może bar­dzo praw­dziwą. Sta­rał się wytłu­ma­czyć panu, iż słowo ból jest samo w sobie bez tre­ści i zaczyna coś zna­czyć dopiero wów­czas, gdy przy­wo­dzi na pamięć wra­że­nie, któ­re­go­śmy sami doznali. Pan zapy­tał, czy zda­rzyło mu się kiedy rodzić.

– Nie – odparł Kubuś.

– A czy myślisz, że to wielki ból?

– Oczy­wi­ście!

– Litu­jesz się nad kobietą w bole­ściach rodze­nia?

– Bar­dzo.

– Zda­rza ci się tedy lito­wać nad kim innym niż sobą.

– Litość budzi we mnie istota, która zała­muje ręce, wyrywa sobie włosy, wydaje krzyki, ponie­waż wiem z doświad­cze­nia, iż nie czyni się tego bez bólu, ale co się tyczy cier­pień wła­ści­wych kobie­cie rodzą­cej, nie lituję się ich: nie wiem, co to jest, Bogu dzięki! Ale, aby wró­cić do nie­doli, którą znamy obaj, do histo­rii mego kolana, które stało się pań­skim wsku­tek pań­skiego upadku…

PAN: Nie, Kubu­siu, do histo­rii two­jej miło­ści, która stała się moją wsku­tek moich minio­nych utra­pień…

KUBUŚ: Oto więc leżę w łóżku, czu­jąc po opa­trunku odro­binę ulgi; chi­rurg odje­chał, gospo­da­rze uło­żyli się do spo­czynku. Izba ich oddzie­lona była od mojej jeno rzad­kim prze­pie­rze­niem z desek okle­jo­nych sza­rym papie­rem z kolo­ro­wymi obraz­kami. Leża­łem, nie mogąc usnąć; wśród tego sły­sza­łem głos żony mówią­cej do męża: „Daj mi pokój, nie mam ochoty do figlów. Biedny nie­szczę­śnik, który omal nie sko­nał pod naszym pro­giem!”…

– Kobieto, opo­wiesz mi to póź­niej.

– Nie, nie chcę. Jeśli mnie nie zosta­wisz, wstaję z łóżka. Chcesz, abym miała głowę do tego, po takim zmar­twie­niu!

– Jeśli się będziesz tak dro­żyć, możesz się zała­pać.

– To nie dla­tego, żeby się dro­żyć, ale naprawdę ty bywasz nie­kiedy tak uparty!… tak uparty!… bo to… bo to…

Po dosyć krót­kiej pau­zie mąż pod­jął roz­mowę i rzekł:

– No, kobieto, przy­znajże teraz, iż nie­wcze­snym współ­czu­ciem wpa­ko­wa­łaś nas w kło­pot, z któ­rego dia­bli wie­dzą, jak się wyplą­tać. Rok jest lichy; zale­d­wie będziemy mogli nastar­czyć potrze­bom naszym i dzieci. Zboże wprost na wagę złota! Wina na lekar­stwo! Gdyby jesz­cze zna­leźć jakąś pracę, ale bogaci się kur­czą, bie­dacy nie mają zarobku; na jeden dzień zatrud­niony, cztery traci się darmo. Nikt nie płaci tego, co winien; wie­rzy­ciele ści­gają z nie­ubła­ganą zaja­dło­ścią; i ty wła­śnie wybie­rasz tę chwilę, aby ścią­gnąć tu jakie­goś przy­błędę, obcego czło­wieka, który będzie sie­dział nam na karku, póki się spodoba Bogu i chi­rur­gowi nie­kwa­pią­cemu się go ule­czyć; wia­domo bowiem, iż każdy chi­rurg stara się prze­cią­gać cho­robę, ile tylko może; przy­błędę, powia­dam, który nie śmier­dzi ani sze­lą­giem i który w dwój- i w trój­na­sób pomnoży nam wydatki. Kobieto, kobieto, jakże ty się pozbę­dziesz teraz tego człeka? Mówże co, żono, dajże jakąś rację.

– Czyż z tobą można mówić?

– Powia­dasz, że jestem wście­kły, że gde­ram; cie­ka­wym, kto by nie był wście­kły? Kto by nie gde­rał? Było jesz­cze w piw­nicy tro­chę wina: zoba­czysz, czy długo się uchowa! Pano­wie chi­rur­dzy wypili wczo­raj przez wie­czór wię­cej niż my i dzieci przez cały tydzień. A chi­rurg też nie będzie przy­cho­dził darmo, możesz sobie wyobra­zić: któż go zapłaci?

– Tak, bar­dzo rozum­nie mówisz i dla­tego że taka bieda, czy­nisz co możesz, aby posta­rać się o nowe dziecko, jak gdyby ich nie było dość.

– Ale nie!

– Ale tak; jestem pewna, że zastą­pię.

– Za każ­dym razem to powta­rzasz.

– I ni­gdy nie chy­biło, zwłasz­cza kiedy ucho mnie swę­działo, a czuję swę­dze­nie jak ni­gdy.

– Et, ucho…

– Nie doty­kaj! Zostaw moje ucho! Zostawże, czło­wieku, czyś osza­lał? Poża­łu­jesz!

– Aha! Toć poszczę już od wilii św. Jana.

– Póty będziesz wojo­wał, aż… a potem za mie­siąc będziesz się wykrzy­wiał, jakby to było z mojej winy.

– Nie, nie.

– A za dzie­więć mie­sięcy jesz­cze gorzej.

– Nie, nie.

– Zatem sam chcesz?

– Tak, tak.

– Będziesz pamię­tał? Nie powiesz jak za każ­dym razem?

– Tak, tak…

I oto pomału z nie, nie do tak, tak ów czło­wiek wście­kły na żonę, iż dała się zmięk­czyć uczu­ciu ludz­ko­ści…

PAN: Wła­śnie sobie czy­ni­łem tę uwagę.

KUBUŚ: To pewna, iż ów mąż nie był zbyt kon­se­kwentny; ale był młody, a żona ładna. Ni­gdy nie robi się tyle dzieci co w cza­sach nędzy.

PAN: Nic się tak nie mnoży jak bie­dacy.

KUBUŚ: Jedno dziecko wię­cej, to nic dla takich ludzi; miło­sier­dzie boskie je wyżywi. A potem, to jedyna przy­jem­ność, która nic nie kosz­tuje; czło­wiek pocie­sza się tanim kosz­tem w nocy po utra­pie­niach dnia… Z tym wszyst­kim uwagi gospo­da­rza nie były bez słusz­no­ści. Pod­czas gdy sam to sobie mówi­łem, uczu­łem gwał­towny ból w kola­nie i wykrzyk­ną­łem: „Au! kolano!”. A mąż na to: „Och! żono!”… A żona: „Och! mężu! ależ… ależ… ten czło­wiek tam jest!”.

– No więc cóż ten czło­wiek?

– Może sły­szał.

– A niech­by sły­szał.

– Nie będę mu śmiała jutro w oczy spoj­rzeć.

– A to czemu? Czy nie jesteś moją żoną, czy nie jestem twoim mężem? Czy mąż ma żonę, a żona męża na darmo?

– Och, och!

– Cóż takiego?

– Ucho!…

– Cóż, ucho?

– Gorzej niż kiedy.

– Śpij, to przej­dzie.

– Nie potra­fię. Och, ucho! ucho!

– Ucho, ucho, łatwo to mówić…

Nie umiem wam powie­dzieć, co zaszło, ale kobieta powtó­rzyw­szy kilka razy ucho, ucho gło­sem cichym i przy­spie­szo­nym, zaczęła wresz­cie beł­ko­tać prze­ry­wa­nymi gło­skami u… cho… u… c h o…, a potem w następ­stwie tego u… cha… sam nie wiem, co jesz­cze; wszystko razem w połą­cze­niu z mil­cze­niem, jakie zale­gło potem, pozwo­liło wno­sić, iż swę­dze­nie ucha uśmie­rzyło się w ten lub ów spo­sób, mniej­sza o to, jak: co mi zro­biło szczerą przy­jem­ność. No, a dopiero jej!

PAN: Kubu­siu, połóż rękę na sumie­niu i przy­się­gnij, że nie w tej kobie­cie się zako­cha­łeś.

KUBUŚ: Przy­się­gam.

PAN: Tym gorzej dla cie­bie.

KUBUŚ: Gorzej lub lepiej. Myśli pan zapewne, iż kobiety, które są takiej przy­rody co ona, chęt­nie uży­czają ucha?

PAN: Myślę, iż tak jest napi­sane w górze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki