Kubuś Fatalista i jego pan - Denis Diderot - ebook + audiobook

Kubuś Fatalista i jego pan ebook

Denis Diderot

3,9

Opis

Ułożona w formie zabawnych dialogów powiastka filozoficzna

Sprytny, zaradny Kubuś zwany fatalistą (ponieważ głosi przekonanie, że zdarza się nam tylko to, co jest z góry przypisane) mimo wszystko nie godzi się na zło tego świata i szczerze wierzy, że dobro wreszcie zatriumfuje. 

Można by rzec, że Kubuś fatalista i jego pan to opowieść drogi. Tytułowi bohaterowie wiodą nas przez świat, gdzie granica między panem i sługą została prawie całkowicie zatarta. Wędrując nieustannie rozmawiają i nieustannie nas bawią. Bowiem Kubuś jest prawdziwą skarbnicą zabawnych historyjek, anegdot i przewrotnych opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (21 ocen)
8
6
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Denis Diderot

Kubuś Fatalista

I   JEGO   PAN

Przełożył

Tadeusz Żeleński (Boy)

W Y D A W N I C T W O   M G M M X I V

Tytuł oryginału: Jacques le Fataliste et son maître

Copyright © 2014, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-203-2

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Korekta: Dorota Ring, MG

Skład: Jacek Antoniuk

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic. Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze.

Pan: Oto mi wielkie słowo!

Kubuś: Mówił jeszcze, iż każda kula, która wylatuje na świat z rusznicy, posiada swój adres.

Pan: Miał słuszność…

Po krótkiej pauzie Kubuś zakrzyknął: – Niech diabeł porwie szynkarza i jego gospodę!

Pan: Czemu wysyłać do diabła bliźniego swego? To nie po chrześ­cijańsku.

Kubuś: Bo tak: zalałem pałkę wińskiem, zapomniałem napoić konie. Ojciec widzi to, wpada w złość. Ja wzruszani ramionami; on bierze kija i łoi mi plecy. Jakiś pułk przechodzi właśnie przez wieś, spiesząc pod Fontenoy; ze złości zaciągam się w rekruty. Przybywamy, zaczyna się bitwa…

Pan: I dostajesz kulę pod swoim adresem.

Kubuś: Zgadł pan: postrzał w kolano; Bóg tylko wie, co za przygody sprowadził na mnie ten postrzał. Trzymają się jedna drugiej jak ogniwa łańcuszka. Ot, gdyby nie ten postrzał, nigdy w życiu nie byłbym ani zakochany, ani kulawy.

Pan: Byłeś zakochany?

Kubuś: Czy byłem! Dobre pytanie!

Pan: Z powodu postrzału?

Kubuś: Z powodu postrzału.

Pan: Nigdyś mi o tym nie rzekł ni słowa.

Kubuś: Myślę sobie.

Pan: Czemu?

Kubuś: Temu, iż to słowo nie mogło paść ani wcześniej, ani później.

Pan: I chwila opowiedzenia twoich amorów nadeszła?

Kubuś: Kto to wie?

Pan: Na wszelki wypadek zaczynaj…

Kubuś rozpoczął historię swoich amorów. Było po obiedzie, czas był parny; pan zdrzemnął się. Noc zaskoczyła ich w polu; zbłądzili. Pan wpada w straszliwy gniew i nie szczędzi kijów słudze, nieborak zaś powtarza za każdym razem: „I ten musiał być widać zapisany w górze…”.[1]

Widzisz, czytelniku, że jestem na ładnej drodze: ode mnie by tylko zależało kazać ci czekać rok, dwa, trzy lata na opowieść o amorach Kubusia, rozłączając go z panem i każąc każdemu z osobna wędrować przez wszystkie możliwe przygody. Cóż by mi przeszkodziło ożenić pana i przyprawić mu rogi? Wyprawić Kubusia na dalekie wyspy? Zapędzić tam jego pana? Sprowadzić obu z powrotem do Francji na jednym statku? Cóż łatwiejszego niż klecić opowieści! Ale tym razem wykpią się obaj ze sprawy jedną licho spędzoną nocą, a wy tym małym opóźnieniem.

Zaczęło świtać; dosiedli koni i ruszyli swoją drogą.

– A dokąd? – Już drugi raz zadajecie to pytanie i drugi raz odpowiadam: Na co wam wiedzieć? Skoro raz tknę się przedmiotu ich podróży, bywajcie zdrowe, miłostki Kubusia… Wędrowali jakiś czas w milczeniu.

Gdy każdy otrząsnął się nieco ze swego zmartwienia, pan rzekł: – I cóż, Kubusiu, gdzieśmy utknęli w twoich amorach?

Kubuś: Utknęliśmy, o ile mi się zdaje, na porażce nieprzyjacielskiej armii. Jedni uciekają, drudzy gonią, każdy myśli o sobie. Zostaję na polu bitwy, zagrzebany pod mnogością zabitych i rannych, zaiste niezliczoną. Nazajutrz rzucono mnie wraz z tuzinem innych na wóz, aby nas zawieźć do szpitala. Och! panie, nie sądzę, aby istniało w świecie coś okrutniejszego niż rana w kolano.

Pan: Żartujesz chyba.

Kubuś: Nie, panie, dalibóg nie żartuję! Jest tam nie wiem ile kości, ścięgien i innych rzeczy, poprzezywanych licho wie jak…

Jakiś człowiek, który człapał za nimi na koniu, wioząc za sobą na oklep młodą dziewczynę, usłyszał te słowa i rzekł:

– Pan ma słuszność…

Nie wiadomo było, do kogo się odnosi to „pan”, ale spotkało się zarówno u Kubusia, jak i u jego pana z nieszczególnym przyjęciem; Kubuś zaś rzekł do natręta:

– Czego ty nos wściubiasz?

– Wściubiam nos do mego rzemiosła; jestem chirurg, do usług pańskich, i wykażę…

Kobieta, którą wiózł za sobą, rzekła:

– Panie doktorze, jedźmy swoją drogą i zostawmy tych panów, którzy nie lubią, aby im wykazywać…

– Nie – odparł chirurg – chcę wykazać i wykażę…

I odwracając się, aby wykazać, popycha towarzyszkę, pozbawia ją równowagi i strąca na ziemię, z jedną nogą zaczepioną o poły jego ubrania i spódnicami zawiniętymi na głowę. Kubuś schodzi z konia, uwalnia nogę biednej istoty i obciąga spódnice; nie wiem, czy zaczął od uwolnienia nogi, czy od obciągnięcia spódnic; ale o ile by się sądziło o stanie tej kobiety z jej krzyków, musiała zranić się dotkliwie. Zaś pan Kubusia rzekł do chirurga:

– Oto, co znaczy wykazywać.

A chirurg:

– Oto, co znaczy nie chcieć komuś pozwolić wykazać!…

A Kubuś do kobiety leżącej czy też pozbieranej z ziemi:

– Pociesz się, dobra duszo, to ani twoja wina, ani pana doktora, ani moja, ani też mego pana; było napisane w górze, iż dzisiaj, na tym gościńcu, o tej właśnie godzinie pan doktor będzie gadułą, mój pan i ja będziemy parą mruków, ty nabijesz sobie sińca i pokażesz nam odwrotną stronę medalu…

W cóż by nie urosła ta przygoda w moich rękach, gdyby mi przyszła fantazja znęcać się nad wami! Uczyniłbym z tej kobiety ważną osobę; poruszyłbym kmiotków z całej parafii, wznieciłbym boje i miłości; bo trzeba przyznać, że ta córa wsi kryła rzadkie uroki pod swoją parcianką. Kubuś i jego pan zauważyli to; toć nieraz ani tyle nie było potrzeba, aby rozniecić miłość. Czemu Kubuś nie miałby się zakochać po raz drugi? Czemu po raz drugi nie miałby się stać rywalem, ba, zwycięskim rywalem swego pana? – A czyż zdarzyło się już kiedy coś podobnego? – Ciągle pytania! Nie chcecie więc, aby Kubuś opowiadał dalej o swoich amorach? Porozumiejmy się wreszcie raz na zawsze: chcecie czy nie? Jeżeli tak, to posadźmy babę z powrotem na konia z chirurgiem, pozwólmy im jechać dalej i wróćmy do naszych podróżnych. Tym razem Kubuś zabrał głos i rzekł:

– Oto sądy ludzkie: pan, któryś nie był ranny w swoim życiu i nie wiesz, co to postrzał w kolano, utrzymujesz w żywe oczy mnie, który miałem kolano strzaskane i kuleję od dwudziestu lat…

Pan: Może masz słuszność. Ale ten przeklęty chirurg jest przyczyną, iż jeszcze oto gnieciesz się na wózku z kompanami, daleko od szpitala, daleko od wyleczenia i daleko od zakochania się.

Kubuś: Co bądź się panu podoba o tym myśleć, ból w kolanie był nie do zniesienia, a wzmagał się jeszcze od niewygodnego siedzenia i od wybojów, tak iż za każdym wstrząśnieniem wydawałem przeraźliwe krzyki.

Pan: Ponieważ było napisane w górze, że będziesz krzyczał?

Kubuś: Z pewnością! Krew uchodziła ciurkiem, byłbym niechybnie wyzionął ducha, gdyby nasz wózek, ostatni z kolei, nie zatrzymał się przed jakąś chałupą. Zacząłem wrzeszczeć, aby mnie zsadzono; ułożono mnie na ziemi. Młoda kobieta, stojąca w progu, weszła do chaty i wróciła ze szklanką i butelką wina. Wypiłem parę łyków. Wózki, jadące przed nami, ruszyły. Już miano mnie rzucić z powrotem między towarzyszy niedoli, kiedy uczepiwszy się mocno sukien tej kobiety, zakląłem się, że nie wsiądę z powrotem i że jeśli mam umierać, wolę już skończyć tu na miejscu niż o dwie mile dalej. To mówiąc, omdlałem. Ocknąłem się w łóżku w niewielkiej izdebce; koło mnie stał jakiś wieśniak, widocznie gospodarz domu, jego żona (ta sama, która udzieliła mi pomocy) i kilkoro drobnych dzieci. Kobieta maczała róg fartucha w occie i nacierała mi czoło i skronie.

Pan: A, łotrze! a, zdrajco!… Widzę już, hultaju, dokąd zmierzasz.

Kubuś: Aja sądzę, że pan nic nie widzi.

Pan: Nie w tej kobiecie myślisz się zakochać?

Kubuś: A gdyby i tak było, cóż by można temu zarzucić? Czy człowiek ma siłę zakochać się lub nie zakochać? A kiedy jest zakochany, czy może postępować tak, jakby nim nie był? Gdyby tak było zapisane w górze, byłbym sobie sam powiedział wszystko, co pan masz zamiar mi powiedzieć; byłbym się wypoliczkował, tłukłbym głową o mur, wydzierałbym sobie włosy; wszystko to nie zmieniłoby sprawy ani o włos i mój dobroczyńca byłby rogaczem.

Pan: Ale rozumując na twój sposób, każdą zbrodnię można by popełnić bez wyrzutów sumienia.

Kubuś: To, co mi pan zarzuca, niejednokrotnie trapiło moją mózgownicę; mimo wszystko wracam zawsze do poglądów mego kapitana: wszystko, co nam się trafia dobrego czy złego, jest zapisane w górze. Zna pan jaki sposób, aby wymazać to pismo? Czy mogę nie być sobą? A będąc sobą, czy mogę postępować inaczej niż ja? Czy mogę być sobą i kim innym? I od czasu jak jestem na świecie, czy była bodaj jedna chwila, w której by to nie było prawdą? Wyrżnij pan kazań, ile się panu spodoba, pańskie racje mogą być doskonałe; ale jeśli jest napisane we mnie albo tam w górze, iż mnie one nie trafią do smaku, cóż ja na to poradzę?

Pan: Dumam nad jedną rzeczą: czyś ty przyprawił rogi swemu dobroczyńcy, bo tak było napisane w górze, czy też było napisane w górze, bo miałeś mu przyprawić rogi?

Kubuś: I jedno, i drugie było napisane obok siebie. Wszystko było napisane od razu. To niby wielka wstęga, która rozwija się po troszeczku…

Rozumiesz, czytelniku, dokąd mógłbym prowadzić tę rozmowę, na której temat tyle się już nagadano, tyle napisano od dwóch tysięcy lat, nie posunąwszy rzeczy ani o krok. Jeśli nie czujesz dla mnie nieco wdzięczności za to, co mówię, winieneś mi jej sporo za to, czego ci oszczędzam.

Gdy nasi dwaj teologowie dysputowali, nie mogąc dojść do porozumienia, jak się to czasem zdarza w teologii, zbliżała się noc. Jechali okolicą niezbyt pewną w każdym czasie, a tym bardziej w owym, gdy zła gospodarka i nędza napłodziły złoczyńców bez liku. Zatrzymali się w nędznej gospodzie. Ustawiono im dwa składane łóżka w klitce wpółotwartej na wsze strony. Zażądali wieczerzy. Przyniesiono wody z kałuży, czarnego chleba i skwaśniałego wina. Gospodarz, gospodyni, dzieci, służba – wszystko wyglądało podejrzanie. Słyszeli przez ścianę hulaszcze śmiechy i hałaśliwą wesołość kilku opryszków, którzy przybyli wcześniej i sprzątnęli im sprzed nosa wszystkie zapasy. Kubuś był dość spokojny, pan o wiele mniej. Przechadzał się, zafrasowany, wzdłuż i wszerz, gdy sługa pochłaniał czarny chleb i krzywiąc się, łykał szklankę po szklance lichego wina. Gdy się tak zabawiali, usłyszeli pukanie: był to służący. Owi zuchwali i niebezpieczni sąsiedzi zmusili go, aby zaniósł naszym podróżnym talerz, na którym złożyli kości z drobiu, pozostałość swojej wieczerzy. Kubuś, oburzony, chwyta pistolety.

– Gdzie idziesz?

– Niech mnie pan puści.

– Gdzie idziesz? powiadam.

– Nauczyć rozumu tę kanalię.

– Czy wiesz, że ich jest tuzin?

– Choćby było stu, liczba nic nie znaczy, jeśli jest napisane w górze, że nie będzie wystarczająca.

– Niechże cię diabeł porwie z twoim niedorzecznym przysłowiem!…

Kubuś wyrywa się panu, wchodzi do rzezimieszków, trzymając w każdej ręce nabity pistolet. – Prędko, kłaść mi się zaraz – rzecze. – Pierwszemu, który się ruszy, palnę w łeb… – Mina i ton Kubusia były tak wymowne, iż hultaje, którzy cenili życie nie gorzej od każdego uczciwego człowieka, wstali, nie pisnąwszy słówka, rozebrali się i położyli. Pan, niepewny, w jaki sposób skończy się przygoda, czekał cały drżący. Kubuś wrócił, niosąc odzienie tych ludzi, zabrał je z sobą, aby im nie przyszła pokusa wstać, zgasił światło i zamknął drzwi na dwa spusty, trzymając klucz w dłoni wraz z pistoletem. – A teraz, panie – rzekł do chlebodawcy – wystarczy zabarykadować się, przysuwając łóżka do drzwi i możemy spać spokojnie… – I zabrał się do przesuwania łóżek, opowiadając zwięźle i sucho szczegóły wyprawy.

Pan: Ej, Kubusiu, co z ciebie za człowiek! Więc ty wierzysz…

Kubuś: Ani wierzę, ani nie wierzę.

Pan: A gdyby się nie chcieli położyć?

Kubuś: To było niemożliwe.

Pan: Dlaczego?

Kubuś: Bo tego nie zrobili.

Pan: A gdyby wstali?

Kubuś: Tym gorzej lub tym lepiej.

Pan: Gdyby… gdyby… gdyby… i…

Kubuś: Gdyby… gdyby morze zaczęło wrzeć, siła ryb by się ugotowała, jak mówią. Cóż, u diaska, przed chwilą myślał pan, że ja się narażani na wielkie niebezpieczeństwo; wierutny fałsz; teraz wyobrażasz sobie, iż sam jesteś w niebezpieczeństwie; hipoteza może równie fałszywa. Wszyscy w tym domu boimy się jedni drugich, co dowodzi, że wszyscy jesteśmy głupcy…

Tak rozprawiając, rozebrał się, ułożył i zasnął. Pan zajadając z kolei kawałek czarnego chleba i dojąc łyk kwaśnego wina, nadsłuchiwał dokoła i patrząc na chrapiącego Kubusia myślał: „Cóż za człowiek!…”. W końcu za przykładem sługi wyciągnął się również na pryczy, ale nie usnął ani na chwilę. Z pierwszym brzaskiem Kubuś uczuł, że coś go trąca: była to dłoń pana, który wołał po cichu: – Kubuś! Kubuś!

Kubuś: Co takiego?

Pan: Dnieje. Kubuś: Możliwe.

Pan: Wstawaj.

Kubuś: Po co?

Pan: Aby się stąd wynieść jak najprędzej.

Kubuś: Po co?

Pan: Bośmy źle trafili.

Kubuś: Kto to wie; i czy lepiej trafimy gdzie indziej?

Pan: Kubuś?

Kubuś: I cóż: Kubuś! Kubuś! Co z pana za człowiek!

Pan: Co z ciebie za człowiek! Kubuś, mój złoty, proszę cię.

Kubuś przetarł oczy, ziewnął kilka razy, przeciągnął się, wstał, ubrał się z wolna, odsunął łóżka, wyszedł z izby, zeszedł na dół, poszedł do stajni, osiodłał konie, założył uzdy, obudził śpiącego jeszcze gospodarza, zapłacił, zatrzymał klucze od obu pokoi i podróżni ruszyli w drogę.

Pan chciał się puścić galopem. Kubuś chciał jechać stępa, wciąż w myśl swej zasady. Gdy już byli o spory kawał drogi od smutnego noclegu, pan słyszał, że coś podzwania w kieszeni Kubusia, zapytał, co to takiego; Kubuś odparł, że klucze.

Pan: Czemuż ich nie oddałeś?

Kubuś: Bo w ten sposób trzeba będzie wyważyć dwoje drzwi: naszych sąsiadów, aby ich uwolnić z więzienia, i nasze, aby znaleźć odzież; przez to zyskamy na czasie.

Pan: Wybornie, Kubusiu! Ale czemu chcesz zyskać na czasie?

Kubuś: Czemu? Na honor, sam nie wiem.

Pan: Jeśli chcesz zyskać na czasie, czemu jedziemy truchtem?

Kubuś: Temu, iż nie wiedząc, co jest napisane w górze, człowiek nie wie, ani czego chce, ani co czyni; idzie za swym urojeniem, które mieni rozumem, albo za swym rozumem, który jest często jeno niebezpiecznym urojeniem wychodzącym czasem na dobre, czasem na złe.

Pan: Czy mógłbyś mi powiedzieć, co to wariat, a co człek rozumny?

Kubuś: Czemu nie?… Wariat… zaczekaj pan, to człowiek nieszczęśliwy; z czego wynika, iż człowiek szczęśliwy jest rozumny.

Pan: A co to jest człowiek szczęśliwy lub nieszczęśliwy?

Kubuś: To bardzo łatwe. Człowiek szczęśliwy to ten, którego szczęście zapisane jest w górze, ten więc, którego nieszczęście zapisane jest w górze, jest człowiekiem nieszczęśliwym.

Pan: A któż taki pisze tam w górze szczęście i nieszczęście?

Kubuś: A kto uczynił ów wielki zwój, gdzie wszystko jest zapisane? Pewien kapitan, przyjaciel mego kapitana, chętnie dałby bitego talara, aby to wiedzieć; kapitan sam nie dałby ani szeląga; ani ja. Na co by mi się to zdało? Czy uniknąłbym przez to dziury, w której mam kark skręcić?

Pan: Myślę, że tak.

Kubuś: Ja myślę, że nie; bo musiałaby być jakaś kreska fałszywa w wielkim zwoju, który zawiera prawdę, samą prawdę i całą prawdę. Byłożby tam napisane: „Kubuś skręci kark tego a tego dnia”, i Kubuś nie skręciłby karku? Czy wyobraża pan sobie, że to możliwe, bez względu na to, komu przypiszemy autorstwo wielkiego zwoju?

Pan: Wiele by rzeczy można powiedzieć o tym…

Kubuś: Mój kapitan mniemał, iż rozum jest to przypuszczenie, w którym doświadczenie pozwala nam uważać dane okoliczności za przyczyny pewnych skutków, których możemy się spodziewać lub obawiać.

Pan: I ty coś z tego rozumiesz?

Kubuś: Zapewne; stopniowo włożyłem się do tego języka. Ale, powiadał, kto może się chlubić, że ma dosyć doświadczenia? Ten, kto sobie tuszył, że go ma najobficiej, czy nigdy się nie oszukał? I czy istnieje człowiek zdolny trafnie ocenić okoliczności, w jakich się znajduje? Rachunek w naszych głowach a ten, który zapisany jest w rejestrach w górze, to dwie bardzo różne rzeczy. Czy my kierujemy losem, czy też los kieruje nami? Ileż roztropnie wykonanych zamysłów chybiło i jeszcze chybi! Ile niedorzecznych powiodło się i jeszcze się powiedzie! Oto, co mi powtarzał kapitan po wzięciu Berg-op-Zoom i Port-Mahon; dodawał, że przezorność nie daje pewności dobrego wyniku, ale daje pociechę i usprawiedliwienie w złym; toteż w wilię bitwy spał w namiocie tak spokojnie jak u siebie w alkierzu i szedł w ogień jak do tańca. Widząc go, dopiero byłbyś pan krzyknął: „Cóż za człowiek!…”.

W tym punkcie usłyszeli, nieco za sobą, hałas i krzyki: odwrócili głowy i ujrzeli zgraję ludzi z drągami i widłami, zbliżających się spiesznym krokiem. Gotowiście myśleć, że to służba i owe opryszki z gospody. Gotowiście myśleć, że rankiem, w braku kluczy, wywalono drzwi, za czym bandyci wyobrazili sobie, że dwaj podróżni umknęli z ich odzieżą. Tak myślał Kubuś i mruczał przez zęby: – Przeklęte niech będą klucze i urojenie czy racja, która mi je kazała zabierać! Przeklęta przezorność etc., etc. – Gotowiście myśleć, iż cała zgraja wpadnie na Kubusia i jego pana, że będzie krwawa bitwa, razy i strzały; jakoż zależałoby tylko ode mnie, aby to wszystko w istocie się stało; ale wówczas bywaj zdrowa prawdo, bywajcie zdrowe amory Kubusia. Faktem jest, iż podróżnych nikt nie ścigał i że nie wiem, co zaszło w gospodzie po ich wyjeździe. Jechali dalej swoją drogą, wciąż nie wiedząc, dokąd jadą, mimo iż wiedzieli mniej więcej, dokąd by chcieli jechać; jechali, oszukując nudę i zmęczenie milczeniem i gawędą, jak zwykle ludzie odbywający podróż, a niekiedy także i siedzący na miejscu.

Jasnym jest, że ja nie piszę tutaj powieści, skoro gardzę wszystkim, czym powieściopisarz nie omieszkałby się posłużyć. Kto by wziął to, co piszę, za prawdę, byłby może w mniejszym błędzie niż ktoś, kto by to wziął za bajkę.

Tym razem pan przemówił pierwszy, przy czym rozpoczął od zwykłej piosenki: – No i cóż, Kubusiu, a twoje amory?

Kubuś: Nie wiem, na czym stanąłem. Tak często musiałem przerywać, że na jedno by wyszło zacząć od początku.

Pan: Nie, nie. Ocknąwszy się z omdlenia, znalazłeś się w łóżku, otoczony przez rodzinę wieśniaczą.

Kubuś: Doskonale! Otóż najpilniejszą rzeczą było sprowadzić chirurga, a nie było go na milę wokoło. Poczciwiec kazał wsiąść na koń jednemu z synów i wysłał go do miasteczka. Tymczasem dobra kobieta zagrzała cienkiego wina, podarła starą koszulę; obmyto, obłożono i zawinięto w płótno moje biedne kolano. Paroma kawałkami cukru, niedojedzonego przez muchy, osłodzili zacni ludzie resztkę wina, które służyło do opatrunku, i dali mi się napić; po czym zachęcili mnie, abym miał cierpliwość. Było późno; siedli do stołu, aby wieczerzać. Wieczerza się skończyła, chłopca, chirurga ani śladu. Ojciec zaczął się złościć. Był to człowiek z natury zgryźliwy; wciąż gderał na żonę, nic mu nie było do smaku. Przepędził dzieci spać. Żona siadła i wzięła kądziel. On chodził tam i z powrotem, szukając zwady ze swą połowicą. – Gdybyś poszła do młyna, jak ci mówiłem… – mruczał i kończył wymownym gestem w moją stronę.

– Pójdę jutro.

– Właśnie dziś trzeba było iść, jak mówiłem… A cóż z resztką słomy, która jest w stodole? Na cóż czekasz, aby ją znieść?

– Zniesie się jutro.

– Tylko patrzeć jak braknie; byłoby lepiej, gdybyś zabrała dziś, jak mówiłem… A jęczmień, który pleśnieje na strychu; założyłbym się, nie pomyślałaś o tym, aby go przetrząsnąć.

– Chłopcy to już zrobili.

– Trzeba było zrobić samej. Gdybyś siedziała na strychu, nie byłabyś wystawała w drzwiach…

Tymczasem zjawił się chirurg, potem drugi, potem trzeci wraz z synem gospodarza.

Pan: Otoś bogaty w chirurgów jak święty Roch w kapelusze.[2]

Kubuś: Pierwszego nie było w domu, gdy chłopaczek przybył go szukać; żona jego dała znać drugiemu, trzeci pospieszył z chłopcem. – Dobry wieczór kolegom; i wyście tu? – rzekł pierwszy… Spieszyli się, ile mogli, zgrzali się, pić im się chciało. Zasiedli dokoła stołu, z którego nie zdjęto jeszcze obrusa. Kobieta schodzi do piwnicy i wraca z butelką. Mąż mruczy przez zęby:

– Diabli ją wynieśli na ten próg przeklęty! – Popijają, rozmowa toczy się o chorobach w okolicy: zaczynają wyliczać pacjentów. Skarżę się na ból, powiadają:

– Zaraz będziemy do usług. – Po tej buteleczce zażądali drugiej na rachunek kuracji; potem trzeciej, czwartej, wciąż na rachunek kuracji; za każdą butelką mąż powtarzał swoje:

– Diabli ją wynieśli na ten próg przeklęty!

Czegoż by nie wydobył inny z owych trzech chirurgów, z ich gawędy przy czwartej butelce, z mnogości ich cudownych kuracji, z niecierpliwości Kubusia, złego humoru gospodarza, z rozpraw naszych wioskowych eskulapów dokoła uszkodzonego kolana, z rozbieżności ich zdań! Jeden twierdziłby uparcie, że pacjent jest stracony, jeśli mu się co rychlej nie odejmie nogi, drugi, że trzeba wyjąć kulę i strzęp odzieży, jaki się dostał do rany, i darować nieborakowi jego odnóże. Można by pokazać Kubusia, jak siedzi na łóżku, patrząc miłosiernie na swoją nogę i przesyłając jej ostatnie pożegnanie. Trzeci chirurg baraszkowałby sobie, póki by się nie wszczęła kłótnia, w której od słów przeszliby do czynów.

Daruję wam te szczegóły, których pełno znajdziecie w powieściach, w dawnej komedii i w życiu. Skoro usłyszałem gospodarza, jak wykrzyknął po raz dziesiąty: „Diabli ją wynieślim na ten próg przeklęty!”, przypomniałem sobie Molierowskiego Harpagona[3], gdy powiada o synu: „Po kiegoż diabła łaził na ten statek?”. I pojąłem, że nie tylko chodzi o to, aby być prawdziwym, ale że trzeba też być zabawnym; i to jest przyczyna, dla której po wiek wieków powtarzać będą: „Po kiegoż diabła łaził na ten statek?”, odezwanie zaś mego wieśniaka: „Diabli ją wynieśli na ten próg przeklęty!”, nie stanie się nigdy przysłowiem.

Kubuś nie zachował wobec pana względów, jakich ja przestrzegam wobec ciebie, czytelniku: nie opuścił najmniejszego szczegółu, narażając go zgoła na niebezpieczeństwo powtórnego zaśnięcia. Skończyło się na tym, iż jeśli nie najzręczniejszy, to w każdym razie najsilniejszy z chirurgów utrzymał się przy pacjencie.

– Czy może (powiecie) masz zamiar rozkładać w naszych oczach lancety, wrzynać je w ciało, toczyć krew i kazać nam oglądać operację? Czy może, pańskim zdaniem, byłoby to arcydziełem smaku?… – Dobrze więc, daruję wam operację, ale pozwólcie bodaj Kubusiowi powiedzieć swemu panu: „Ach, panie, to jest straszliwa rzecz łatanie strzaskanego kolana!…”. Panu zaś odpowiedzieć jak wprzódy: „Ech, Kubusiu, żartujesz chyba…”. Czego zaś za wszystkie skarby świata nie zgodziłbym się zataić, to tego, iż zaledwie pan Kubusia rzucił tę niedbałą odpowiedź, własny jego koń potyka się i pada, kolano pana wchodzi w bliską styczność ze spiczastym kamieniem, jego właściciel zaś krzyczy wniebogłosy: – Jezus, Maria! Moje kolano!…

Kubuś, najlepszy chłopak, jakiego sobie można wyobrazić, tkliwie przywiązany był do pana; mimo to chciałbym wiedzieć, co się działo w jego duszy (jeśli nie w pierwszej chwili, to przynajmniej skoro się upewnił, że upadek ten nie będzie miał przykrych następstw) i czy mógł sobie odmówić drgnienia tajemnej radości z powodu przygody, która miała pouczyć pana, jak smakuje zranienie w kolano! Druga rzecz, czytelniku, co do której rad bym, abyś mnie objaśnił, to, czy ów pan nie byłby wolał zranić się bodaj nieco ciężej, byle nie w kolano, i czy nie bardziej dopiekał mu wstyd od bólu.

Skoro pan ocknął się z upadku i przerażenia, wdrapał się na siod­ło i dał ostrogę koniowi, który pomknął jak błyskawica, toż samo kobyła Kubusiowa, gdyż między dwojgiem bydlątek panowała ta sama poufałość co między ich panami: były to dwie pary przyjaciół.

Gdy wreszcie konie zdyszane wróciły do zwyczajnego kroku. Kubuś rzekł: – No i cóż, co pan o tym sądzi?

Pan: O czym?

Kubuś: O ranie w kolano.

Pan: Jestem twego zdania, to jedna z najokrutniejszych.

Kubuś: W pańskie kolano?

Pan: Nie, nie, w twoje, w moje, we wszystkie kolana w świecie.

Kubuś: Panie, panie, nie zastanowił się pan dobrze; wierz mi pan, żałujemy zawsze jeno siebie.

Pan: Co za głupstwo!

Kubuś: Ach, gdybym umiał mówić tak, jak umiem myśleć! Ale było napisane w górze, iż będę miał różne rzeczy w głowie, a nie będę umiał znaleźć wyrazów.

Tutaj Kubuś zapuścił się w metafizykę bardzo subtelną i może bardzo prawdziwą. Starał się wytłumaczyć panu, iż słowo ból jest samo w sobie bez treści i zaczyna coś znaczyć dopiero wówczas, gdy przywodzi na pamięć wrażenie, któregośmy sami doznali. Pan spytał, czy zdarzyło mu się kiedy rodzić.

– Nie – odparł Kubuś.

– A czy myślisz, że to wielki ból?

– Oczywiście!

– Litujesz się nad kobietą w bólach rodzenia?

– Bardzo.

– Zdarza ci się tedy litować nad kim innym niż sobą?

– Litość budzi we mnie istota, która załamuje ręce, wyrywa sobie włosy, krzyczy, ponieważ wiem z doświadczenia, iż nie czyni się tego bez bólu; ale co się tyczy cierpień właściwych kobiecie rodzącej, nie lituję się nad nimi: nie wiem, co to jest. Bogu dzięki! Ale aby wrócić do niedoli, którą znamy obaj, do historii mego kolana, które stało się pańskim wskutek pańskiego upadku…

Pan: Nie, Kubusiu, do historii twojej miłości, która stała się moją wskutek moich minionych utrapień…

Kubuś: Leżę więc w łóżku, czując po opatrunku odrobinę ulgi; chirurg odjechał, gospodarstwo ułożyli się do spoczynku. Izbę ich dzieliło od mojej jedno liche przepierzenie z desek, oklejonych szarym papierem z kolorowymi obrazkami. Leżałem, nie mogąc usnąć; wśród tego usłyszałem głos żony mówiącej do męża:

– Daj mi spokój, nie mam ochoty do figlów. Biedny chłopiec, który omal nie skonał pod naszym progiem!…

– Kobieto, opowiesz mi to później.

– Nie, nie chcę. Jeśli mnie nie zostawisz, wstaję z łóżka. Chcesz, abym miała głowę do tego po takim zmartwieniu!

– Jeśli się będziesz tak drożyć, możesz się załapać.

– To nie dlatego, żeby się drożyć, ale naprawdę ty bywasz niekiedy tak uparty!… Tak uparty!… Bo to… bo to…

Po krótkiej pauzie mąż podjął rozmowę i rzekł:

– No, kobieto, przyznajże teraz, iż niewczesnym współczuciem wpakowałaś nas w kłopot, z którego diabli wiedzą, jak się wyplątać. Rok jest lichy; ledwie zdołamy nastarczyć potrzebom naszym i dzieci. Zboże na wagę złota! Wina na lekarstwo! Gdyby jeszcze znaleźć jaką pracę; ale bogaci się kurczą, biedacy nie mają zarobku; na jeden dzień roboczy cztery traci się darmo. Nikt nie płaci tego, co winien; wierzyciele ścigają jak wściekli; i ty wybierasz tę chwilę, aby ściągnąć tu jakiegoś przybłędę, który będzie siedział nam na karku, póki się spodoba Bogu i chirurgowi niekwapiącemu się go wyleczyć; wiadomo bowiem, iż każdy chirurg stara się przyciągnąć chorobę, ile może, przybłędę, powiadam, który nie śmierdzi ani szelągiem i który w dwój- i trójnasób pomnoży nam wydatki. Kobieto, kobieto, jakże ty się pozbędziesz teraz tego człowieka? Mówże co, żono, powiedz coś.

– Czyż z tobą można mówić?

– Powiadasz, że jestem wściekły, że gderam; kto by nie był wściekły? Kto by nie gderał? Było jeszcze w piwnicy trochę wina: zobaczysz, czy na długo! Panowie chirurgowie wypili wczoraj wieczór więcej niż my i dzieci przez cały tydzień. A chirurg też, rozumiesz chyba, nie będzie przychodził darmo, któż go zapłaci?

– Mądrze mówisz; i dlatego że taka bieda, czynisz, co możesz, aby postarać się o nowe dziecko, jakby ich nie było dosyć.

– Ale nie!

– Ale tak; jestem pewna, że zastąpię.

– Za każdym razem to powtarzasz.

– I nigdy nie chybiło, zwłaszcza kiedy ucho mnie swędziało, a czuję swędzenie jak nigdy.

– Et, ucho…

– Nie dotykaj! Zostaw moje ucho! Zostawże, człowieku, czyś oszalał? Pożałujesz!

– Aha! Toć poszczę już od świętego Jana.

– Póty będziesz wojował, aż… A potem za miesiąc będziesz się burmuszył, jakby to było z mojej winy.

– Nie, nie.

– A za dziewięć miesięcy jeszcze gorzej.

– Nie, nie…

– Zatem sam chcesz?

– Tak, tak…

– Będziesz pamiętał? Nie powiesz jak za każdym razem?

– Nie, nie…

I oto pomału, z nie, nie, do tak, tak, ów człowiek, wściekły na żonę, iż dała przystęp uczuciom ludzkości…

Pan: Właśnie sobie czyniłem tę uwagę.

Kubuś: To pewna, że ów mąż nie był zbyt konsekwentny; ale był młody, a żona ładna. Nigdy nie robi się tyle dzieci co w czasach nędzy.

Pan: Nic się tak nie mnoży jak biedacy.

Kubuś: Jedno dziecko więcej to nic dla takich ludzi; miłosierdzie boskie je wyżywi. A potem to jedyna przyjemność, która nic nie kosztuje, człowiek pociesza się tanim kosztem w nocy po utrapieniach dnia… Mimo to uwagi gospodarza nie były bez słuszności. Podczas gdy sam to sobie mówiłem, uczułem gwałtowny ból w kolanie i krzyknąłem: – Au! Kolano!

– A mąż na to: – Och! Żono!… – A żona: – Och! Mężu! Ależ… ależ… ten człowiek tam jest!

– No, więc cóż, ten człowiek?

– Może słyszał.

– A niechby słyszał.

– Nie będę mu śmiała jutro w oczy spojrzeć.

– A to czemu? Czy nie jesteś moją żoną? Czy nie jestem twoim mężem? Czy mąż ma żonę, a żona męża na darmo?

– Och! Och!

– Cóż takiego?

– Ucho!…

– Cóż, ucho?

– Gorzej niż kiedy.

– Śpij, to przejdzie.

– Nie potrafię. Och, ucho! ucho!

– Ucho, ucho, łatwo to mówić…

Nie umiem panu powiedzieć, co zaszło; ale kobieta, powtórzywszy kilka razy ucho, ucho głosem cichym i przyspieszonym, zaczęła wreszcie bełkotać przerywanymi głoskami: u… cho…, u…cho…, a potem, jako dalszy ciąg tego u…cha…, sam nie wiem, co jeszcze, wszystko razem, w połączeniu z milczeniem, jakie zaległo potem, pozwoliło wnosić, iż swędzenie ucha uśmierzyło się w ten lub ów sposób, mniejsza o to jak; co mi zrobiło szczerą przyjemność. No, a jej!

Pan: Kubusiu, połóż rękę na sercu i przysięgnij, że nie w tej kobiecie się zakochałeś.

Kubuś: Przysięgam.

Pan: Tym gorzej dla ciebie.

Kubuś: Gorzej lub lepiej. Myśli pan zapewne, iż kobiety, które są takiej przyrody co ona, chętnie użyczają ucha?

Pan: Myślę, i tak jest napisane w górze.

Kubuś: Ja myślę, że również napisane jest, że niedługo słuchają jednego i tego samego osobnika i że bywają skłonne użyczać ucha postronnym.

Pan: Możebne.

I oto zapuścili się w nieskończoną dyskusję o kobietach. Jeden twierdził, że są dobre, drugi, że złe: i obaj mieli słuszność; jeden, że głupie, drugi, że pełne sprytu: i obaj mieli słuszność; jeden, że fałszywe, drugi, że szczere: i obaj mieli słuszność; jeden, że skąpe, drugi, że rozrzutne: i obaj mieli słuszność; jeden, że ładne, drugi, że szpetne: i obaj mieli słuszność; jeden, że gadatliwe, drugi, że skryte; jeden, że szczere, drugi, że obłudne; jeden, że ciemne, drugi, że rozumne; jeden, że stateczne, drugi, że wyuzdane; jeden, że postrzelone, drugi, że roztropne; jeden, że duże, drugi, że małe: i obaj mieli słuszność.

Wśród tej dysputy, podczas której mogli byli objechać dookoła ziemię, nie przerywając ani na chwilę i nie doszedłszy do porozumienia, zaskoczyła ich burza, która skierowała ich… – Dokąd? – Dokąd? Czytelniku, ciekawość twoja zaczyna być bardzo niewygodna! Cóż ci, u diaska, na tym zależy? Kiedy powiem, że do Pacanowa, do Mościsk lub do Ryczywołu, czy dużo cię to posunie naprzód? Jeśli będziesz nalegał, powiem, iż skierowali się do… owszem, czemu nie?… Do ogromnego zamku, nad którego bramą znajdował się napis:

„Należę do nikogo i do wszystkich. Byliście tu, nimeście weszli, i będziecie jeszcze, skoro wyjdziecie”. – Czy weszli do tego zamku? – Nie, bo albo napis był fałszywy, albo byli już w zamku, nim doń weszli. – Ale przynajmniej wyszli stamtąd? – Nie, bo albo napis był fałszywy, albo byli tam jeszcze, skoro zeń wyszli. – I cóż tam robili? – Kubuś powiadał, iż to, co było napisane w górze; pan, iż to, co chciał: i obaj mieli słuszność. – Jakie towarzystwo zastali? – Mieszane. – Co mówiono? – Nieco prawdy i wiele kłamstw. – Czy byli tam ludzie dorzeczni? – Gdzież ich nie ma? A także i przeklęci zadawacze pytań, których unika się jak zarazy. A co najwięcej raziło Kubusia i jego pana przez cały czas, gdy się przechadzali… – Więc się przechadzali? – Bez ustanku, o ile nie siedzieli lub nie leżeli… Najwięcej raziło ich to, iż zastali z jakich dwudziestu śmiałków, którzy zagarnęli sobie najwspanialsze apartamenty, gdzie po największej części było im jeszcze ciasno. Zuchwalcy ci utrzymywali wbrew powszechnemu prawu i treści napisu, iż zamek przekazano im na własność; i przy pomocy garstki płatnych hultajów wparli to przekonanie w znaczną liczbę również płatnych przez siebie hultajów, gotowych za drobną monetę powiesić lub zamordować pierwszego, który by się sprzeciwił; bądź co bądź za czasu Kubusia i jego pana bywały wypadki takiej śmiałości. – Czy uchodziły bezkarnie? – To względne.

Powiecie mi, iż czynię sobie zabawkę i że nie wiedząc, co począć z mymi podróżnymi, rzucam się w alegorię, zwykły ratunek jałowych umysłów. Daruję wam moją alegorię i wszystkie skarby, jakie mógłbym z niej wydobyć; przyznam, co wam się spodoba, ale pod warunkiem, iż nie będziecie mnie nękać o ostatni nocleg Kubusia i jego pana; czy dobili do miasta i poszli do dziewcząt; czy spędzili noc u starego przyjaciela, który podjął ich najserdeczniej; czy poszukali schronienia u mnichów, gdzie dla miłości bożej dano im zły nocleg i lichą strawę; czy znaleźli gościnę w domu magnata, gdzie im brakowało wszystkiego, co potrzebne, przy obfitości wszystkiego, co zbyteczne; lub też opuścili rankiem wielce pańską gospodę, gdzie im kazano zapłacić bardzo drogo za lichą wieczerzę podaną na srebrnych półmiskach i za noc spędzoną wśród adamaszkowych kotar w wilgotnych i nieświeżych prześcieradłach; lub przyjęli gościnność wiejskiego wikarego, który pospieszył obłożyć dziesięciną kurniki parafian, aby zdobyć dla gości omlet i potrawkę; albo też podpili sobie przednim winkiem, podjedli suto i zyskali dobrze zapracowaną niestrawność w bogatym opactwie bernardynów… Mimo że to wszystko zda się jednakowo możliwe, Kubuś nie był tego zdania; istotnie możliwą z tych możliwości była tylko ta, która była zapisana w górze.

Co natomiast jest prawdą, to iż z jakiego bądź miejsca każecie im wyruszyć, nie ujechali jeszcze dwudziestu kroków, kiedy pan rzekł do Kubusia, sięgnąwszy uprzednio, wedle zwyczaju, do tabakierki: – No i cóż. Kubusiu, twoje amory? – Zamiast odpowiedzieć, Kubuś wykrzyknął: – Do diabła z moimi amorami! A toć ja, dalibóg, zostawiłem…

Pan: Cóżeś zostawił?

Miast odpowiedzi Kubuś wywraca wszystkie kieszenie i przeszukuje daremnie. Zostawił pod poduszką mieszek z pieniędzmi, ale ledwie zdążył uczynić panu to przykre wyznanie, ów zakrzyknął: – Do diabła z twoimi amorami! Zegarek mój został na kominku!

Kubuś nie dał się prosić; zatoczył koniem i poczłapał z powrotem wolnym truchtem, nigdy bowiem nie było mu spieszno. – Do ogromnego zamku? – Nie, nie. Z rozmaitych możliwych noclegów wybierzcie ten, który najlepiej odpowiada okolicznościom.

Tymczasem pan jechał ciągle naprzód; pan i sługa tedy rozdzielili się i nie wiem, któremu towarzyszyć. Jeśli chcecie udać się za Kubusiem, miejcie się na baczności: poszukiwanie sakiewki i zegarka może być tak długie i zawikłane, że nieprędko uda się słudze połączyć ze swym panem, jedynym powiernikiem jego amorów, a wtedy bywajcie zdrowe, amory Kubusia. Jeśli, wysławszy go na poszukiwanie zegarka i sakiewki, zechcecie dotrzymać kompanii panu, będzie to z waszej strony wielka uprzejmość, ale przypłacicie ją potężną nudą; nie znacie jeszcze ludzi tego gatunku. Myśli w głowie na lekarstwo; jeśli mu się zdarzy powiedzieć coś do rzeczy, to chyba coś zasłyszanego albo też przypadkiem. Ma oczy jak wy i ja; ale przeważnie nie wiadomo, czy patrzy. Nie śpi, a nie czuwa: pozwala spływać życiu, to jego zatrudnienie. Automat ów wędrował przed siebie, oglądając się od czasu do czasu, czy Kubuś nie wraca; złaził z konia i szedł piechotą; wsiadał, jechał ćwierć mili, znów złaził i siadał na ziemi, okręciwszy uzdę dokoła garści i wsparłszy głowę na rękach. Kiedy się znużył tą postawą, wstawał i patrzył, czy nie widać Kubusia. Ani śladu! Wówczas niecierpliwił się, raz po raz mruczał bezmyślnie: „Hycel! Pies! Łajdak! Gdzie on siedzi?! Co on robi? Czy potrzeba tyle czasu, aby odnaleźć sakiewkę i zegarek? Kości mu pogruchocę! To go nie minie; och, kości pogruchocę!”. Następnie szukał zegarka w kieszonce, gdzie go nie było, i popadał stopniowo w rozpacz, nie wiedział bowiem, co począć bez zegarka, tabakierki i Kubusia; były ot trzy pociechy jego życia, które spływało na zażywaniu tabaki, spoglądaniu na godzinę i zadawaniu pytań Kubusiowi, a to we wszystkich możliwych kombinacjach. Pozbawiony zegarka, musiał się ograniczyć do samej tabakierki, którą otwierał i zamykał co minutę, ot, jak i ja czynię, kiedy się nudzę. Wieczorna resztka tabaki w mojej tabakierce stoi w stosunku prostym do zabawy lub odwrotnym do nudy w ciągu dnia. Błagam cię, czytelniku, oswój się z tym sposobem mówienia zapożyczonym z geometrii, podoba mi się bowiem jego ścisłość i będę się nim nieraz posługiwał.

No i cóż? Masz dosyć pana; a że sługi coś nie widać, czy zechcesz, abyśmy podążyli ku niemu? Biedny Kubuś! W chwili gdy o nim mówimy, wykrzyknął boleśnie: – Było tedy napisane w górze, iż jednego i tego samego dnia przytrzymają mnie jako złodzieja i bandytę, zaprowadzą do więzienia i w dodatku pomówią o uwiedzenie dziewczyny!

Gdy wolnym truchcikiem zbliżał się do zamku… nie… do miejsca ostatniego noclegu, minął go wędrowny kramarz, z tych, co to kupczą wszelkim towarem, i krzyknął: – Panie szlachcicu, mam podwiązki, paski, łańcuszki, tabakierki najnowszej mody, dewizki, pierścionki, pieczątki. Oto zegarek: złoty, cyzelowany z podwójną kopertą, jak nowy… – Kubuś odparł: – Szukam właśnie zegarka, ale to nie ten… – i dalej człapał wciąż wolnym truchcikiem. Gdy tak jechał, nagle zdało mu się, iż widzi napisane w górze, że zegarek ofiarowany przez tego człowieka jest tożsamy z zegarkiem jego pana. Nawraca tedy i rzecze: – Pokaż no, przyjacielu, ów złoty zegarek, mam jakieś przeczucie, że mi się nada.

– Na honor – odparł przekupień – nie dziwiłbym się: piękna, bardzo piękna sztuka, prawdziwy Julian Le Roi[4]. Ledwo parę chwil, jak go mam w posiadaniu, nabyłem go za bezcen, oddam też niedrogo. Lubię zysk mały a częsty; teraz lichy czas na interesa: mogę ze trzy miesiące czekać na podobną gratkę. Wyglądasz na poczciwego człeka; wolę, byś pan skorzystał niż kto inny…

Tak gwarząc, przekupień ułożył skrzynkę na ziemi, otworzył ją i wydobył zegarek, który Kubuś poznał natychmiast i bez zdziwienia; o ile bowiem nigdy się nie spieszył, o tyle dziwił się rzadko. Obejrzał dobrze zegarek: „Tak – powiedział sobie w duchu – to ten…”. Do przekupnia zaś: – Masz słuszność, ładny, bardzo ładny i wiem, że chodzi doskonale… – Po czym, wpuszczając zegarek do kieszonki, rzekł:

– Przyjacielu, ślicznie dziękuję!

– Jak to, ślicznie dziękuję?

– Tak, to zegarek mego pana.

– Nie znam żadnego pana, zegarek jest mój, kupiłem go i zapłaciłem gotówką…

I chwytając Kubusia za kołnierz, zaczął się z nim szamotać. Kubuś rzuca się do konia, chwyta pistolet z olstrów i, przykładając go kramarzowi do piersi, woła: – Umykaj lub zginiesz! – Kramarz, przerażony, porzuca zdobycz. Kubuś siada z powrotem na konia i rusza ku miastu, mówiąc w duchu: „Mamy zegarek, pomyślmy o sakiewce…”. Kramarz zamyka w pośpiechu skrzynkę, bierze ją z powrotem na plecy i spieszy za Kubusiem, wołając: – Złodziej! Złodziej! Morderca! Na pomoc! Do mnie! Do mnie!… – Było to w porze zbiorów: w polu było pełno ludzi. Porzucają sierpy, gromadzą się koło przekupnia i pytają, gdzie złodziej, gdzie morderca.

– O, ten, co jedzie.

– Jak to! Ten, który jedzie truchtem ku miastu?

– Ten sam.

– Idźcież, człowieku, źle macie w głowie, toć złodziej nie jedzie takim krokiem.

– Złodziej, powiadam wam, złodziej: wydarł mi przemocą zegarek…

Ludzie nie wiedzieli, komu wierzyć, krzykom przekupnia czy spokojnemu truchtowi Kubusia.

– Słuchajcie, dobrzy ludzie – krzyczał ciągle kramarz – zarżnięty jestem, jeśli mi nie pomożecie; wart był trzydzieści ludwików jak grosz. Ratujcie mnie, toć on uwozi moje mienie: jeśli mu przyjdzie ochota puścić się galopa, pożegnam się z zegarkiem…

Kubuś, o ile nie był w możności słyszenia krzyków, łatwo mógł widzieć zbiegowisko, ale nie pospieszył kroku. Wreszcie nadzieją nagrody udało się kramarzowi zachęcić chłopków do pogoni. I oto gromada mężczyzn, kobiet i dzieci puszcza się za Kubusiem i krzyczy:

– Złodziej! Złodziej! Morderca!

Kramarz zaś kuśtyka za nimi tak chyżo, jak tylko pozwala mu jego tobołek, i krzyczy:

– Złodziej! Złodziej! Morderca!

Wkroczyli tak do miasta, w owym bowiem mieście Kubuś i jego pan spędzili ostatni nocleg; przypominam sobie w tej chwili. Mieszkańcy wylęgają z domów, przyłączają się do chłopków i do kramarza i krzyczą zgodnym chórem: – Złodziej! Złodziej! Morderca!… – Wszyscy dopadli Kubusia niemal równocześnie. Skoro kramarz rzucił się na niego, Kubuś wymierzył mu kułakiem cios, który go obalił na ziemię, ale jeszcze w tej pozycji ów krzyczał nieustannie: – Łotrze, łajdaku, zbrodniarzu, oddaj zegarek! Oddasz, obwiesiu, a mimo to będziesz dyndał… – Kubuś zachowując zimną krew, zwrócił się do tłumu, który wzrastał z każdą chwilą, i rzekł: – Musi tu być komisarz policji, proszę zaprowadzić mnie do niego; tam postaram się udowodnić, że nie jestem łajdakiem, natomiast ten człowiek może się nim łatwo okazać. Wziąłem mu zegarek, prawda; ale to zegarek mego pana. Nie jestem zupełnie obcy w tym mieście: przedwczoraj wieczór byliśmy tu z panem i zatrzymaliśmy się u naczelnika sądu, jego dawnego przyjaciela. – Jeśli wam nie mówiłem poprzednio, że Kubuś i jego pan przejeżdżali przez Conches i stanęli u naczelnika tanecznego sądu, to iż nie nadarzyła się sposobność. – Proszę mnie zaprowadzić do pana sędziego – powtarzał Kubuś, zsiadłszy z konia. W środku orszaku paradowali Kubuś, jego koń i przekupień. Przybywają do siedziby sędziego. Kubuś, koń i kramarz wchodzą do środka, przy czym Kubuś i kramarz trzymają się wzajem za klapy surduta. Tłum został zewnątrz.

Co robił tymczasem pan Kubusia? Zdrzemnął się przy gościńcu z uzdą w garści, przy czym zwierzę skubało trawę wpodle śpiącego, o ile pozwalała na to długość uzdy.

Skoro tylko pan sędzia ujrzał Kubusia, wykrzyknął:

– Tyżeś to, dobry Kubusiu! Cóż cię sprowadza samego z powrotem?

– Zegarek mego pana: wyjeżdżając, zostawił go na kominku, ja zaś znalazłem go w walizce tego człowieka; dalej sakiewka zapomniana przy łóżku, która też się odnajdzie, jeśli pan rozkaże.

– I jeśli tak jest zapisane w górze… – dodał dygnitarz.

Natychmiast kazał zwołać swoich ludzi; kramarz zaś wskazując wysokiego draba o dość podejrzanej minie, niedawno przyjętego do domu, rzekł:

– To ten sprzedał mi zegarek.

Urzędnik przybierając groźne oblicze, rzekł do kramarza i do służącego:

– Zasługiwalibyście obaj na galery; ty, że sprzedałeś zegarek, ty, że go kupiłeś…

Do lokaja:

– Oddaj mu pieniądze i ściągaj natychmiast liberię…

Do kramarza:

– Czym prędzej wynoś się z okolicy, jeśli nie chcesz, aby cię w niej przygwożdżono na zawsze. Obaj bawicie się rzemiosłem, które nie wyjdzie wam na dobre… Teraz, Kubusiu, zajmijmy się sakiewką.

Osoba, która ją sobie przywłaszczyła, stawiła się niewzywana; była to pięknie wyrośnięta dziewczyna, zbudowana na schwał.

– To ja, panie, mam tę sakiewkę – rzekła do pryncypała – ale nie ukradłam, dał mi ją.

– Ja ci dałem sakiewkę?

– Tak.

– Możliwe, ale niech mnie diabli porwą, jeżeli sobie przypominam… Sędzia rzekł do Kubusia: – No, no. Kubusiu, nie wyjaśniajmy dalej.

– Panie…

– Wedle tego, co widzę, jest ładna i niedzika.

– Panie, przysięgam…

– Ileż było w sakiewce?

– Około dziewięciuset siedemnastu liwrów.

– Och, Joasiu! Dziewięćset siedemnaście liwrów za jedną noc to o wiele za dużo jak na was oboje. Daj mi tę sakiewkę…

Dziewucha podała sakiewkę panu, który dobył podwójnego talara. – Masz – rzekł – oto zapłata za twoje usługi, warta jesteś więcej, ale dla kogo innego niż Kubuś. Życzę ci dwa razy tyle każdego dnia, ale nie w moim domu, rozumiesz? A ty, Kubusiu, siadaj co żywo na koń i wracaj do pana.

Kubuś skłonił się sędziemu i oddalił się bez odpowiedzi, ale mówił sobie w duchu: „A, szelma!, a łajdaczka! Było tedy napisane w górze, że inny się z nią prześpi, a Kubuś zapłaci!… Ech, pociesz się, Kubusiu, czy nie dosyć szczęścia, że odnalazłeś swoją sakiewkę i pański zegarek i że cię to kosztowało tak niewiele?”.

Kubuś wsiada na konia i rozpiera ciżbę, jaka się uczyniła przed domem; ale ponieważ ciężko mu było przenieść, by tylu ludzi miało go brać za hultaja, powoli i rozmyślnie wydobył z kieszeni zegarek i popatrzył na godzinę; następnie dal ostrogę koniowi, który, nieprzyzwyczajony do tego, pognał z kopyta. Zwyczajem Kubusia było dać mu iść krokiem, jaki sam koń uznał za właściwy; równie niewczesnym zdało mu się zatrzymywać go, gdy galopował, jak popędzać, gdy szedł powoli. Zdaje się nam, że prowadzimy los, gdy w istocie on zawsze nas prowadzi; losem zaś mienił Kubuś wszystko, co spotkał na drodze: konia, własnego pana, mnicha, psa, kobietę, muła, wronę. Konik niósł go tedy całym pędem ku panu, który zdrzemnął się był przy gościńcu z uzdą w garści, jak wspomniałem. Skoro Kubuś zastał pana w tej pozycji, uzda była na swoim miejscu, ale konia nie było. Widocznie jakiś hultaj zakradł się ku śpiącemu, obciął uzdę i uprowadził bydlątko. Na tętent Kubusiowego konia pan zbudził się; pierwszym jego słowem było: – Chodź no, chodź, gałganie! Ja cię… – Tu zaczął ziewać na łokieć szeroko.

– Ziewaj pan, ziewaj do syta – rzekł Kubuś – ale gdzie pański koń?

– Koń?

– Tak, koń…

Pan spostrzegając, iż skradziono mu konia, miał już wpaść na Kubusia, zamachując się resztką uzdy, ale ten rzekł: – Powoli, panie, nie jestem dziś w usposobieniu, żeby się dać grzmocić; uderzy mnie pan raz, ale przysięgam, że za następnym spinam konia i zostawiam pana, jak pan stoi…

Groźba Kubusia ostudziła natychmiast gniew pana, który rzekł znacznie łagodniej:

– A zegarek?

– Oto jest.

– A sakiewka?

– Oto jest.

– Długoś siedział.

– Niezbyt długo, jak na to, com zdziałał. Posłuchaj pan. Przybyłem na miejsce, wdałem się w bójkę, poruszyłem całą wieś przeciw sobie, wzięto mnie za opryszka i złodzieja, zaprowadzono do sędziego, przeszedłem podwójne śledztwo, omal nie wysłałem dwóch ludzi na szubienicę, przyprawiłem lokaja o wygnanie z domu, pokojówkę o stratę miejsca, przekonano mnie, iż spędziłem noc w łóżku osoby, której nigdy nie widziałem, a której mimo wszystko zapłaciłem; i jestem z powrotem.

– A ja czekając na ciebie…

– Było napisane w górze, że czekając na mnie, zdrzemnie się pan i że panu skradną konia. Ha, cóż! Nie myślmy o tym! Niewielką rzeczą jeden koń stracony, a może jest napisane w górze, że się odnajdzie.

– Mój koń! Mój biedny koń!

– Choćbyś pan lamentował bodaj do jutra rana, nic to nie pomoże ani nie odmieni.

– Cóż teraz począć?

– Wezmę pana z tyłu oklep albo też, jeśli pan woli, zdejmiemy buty, przytroczymy je do siodła i będziemy dalej iść piechotą.

– Mój koń, mój biedny koń!