Kucharka Fridy - Florencia Etcheves - ebook + książka

Kucharka Fridy ebook

Etcheves Florencia

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mocna opowieść o intrydze, przyjaźni, sile krwi i potędze sztuki, osnuta wokół postaci najsłynniejszej meksykańskiej artystki – Fridy Kahlo. Florencia Etcheves w interesujący sposób przybliża tę intrygującą postać, zapraszając nas do fascynującego świata tehuańskich tradycji.

Nayeli, młoda Tehuanka, po ucieczce z rodzinnego domu przybywa do miasta Meksyk. Dzięki swoim umiejętnościom kulinarnym znajduje zatrudnienie w Niebieskim Domu, gdzie unieruchomiona w wyniku poważnego wypadku i odizolowana od świata żyje Frida Kahlo. Pomiędzy smakami, aromatami i kolorami malarka oraz jej nowa kucharka nawiązują przyjaźń, która głęboko naznaczy losy obu kobiet. Po latach, w Buenos Aires, wnuczka Nayeli, Paloma, znajduje tajemniczy obraz nieznanego autorstwa, przedstawiający jej babkę. Zaintrygowana tym enigmatycznym obrazem i ciekawą historią przodków, Paloma Cruz wyrusza w podróż do miasta Meksyk.

To wciągająca powieść o przyjaźni, miłości i przeznaczeniu, łącząca przeszłość z teraźniejszością, i prawdziwe historie z fikcją literacką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 623

Oceny
3,9 (9 ocen)
3
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kudyk

Nie oderwiesz się od lektury

Wciagajaca do samego konca! Przynajmniej dla mnie jak kryminal.Meksyk jest bogatszy o piekna Historie Kucharki!!!
10
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Smakowita to była lektura! Mam tylko mały problem z książkami, w których są dwie linie czasowe. Ten współczesny wątek zwykle niewiele mnie obchodzi 😄. Pomysł autorki na opisanie fragmentu życia Fridy z punktu widzenia jaj kucharki bardzo mi się podobał.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: La co­ci­nera de Frida
© 2022, Flo­ren­cia Et­che­ves © 2022, Edi­to­rial Pla­neta Me­xi­cana S.A. de C.V 2023, Book & Film Ri­ghts La­tin Ame­rica – Grupo Pla­neta Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Dag­mara Ma­gryta
Re­dak­cja i ko­rekta: Bar­bara Ka­szu­bow­ska
Pro­jekt okładki: 3oko Krzysz­tof Kieł­ba­siń­ski
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5271-8
CIP – Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Et­che­ves, Flo­ren­cia
Ku­charka Fridy / Flo­ren­cia Et­che­ves ;
[tłu­ma­cze­nie: Dag­mara Ma­gryta]. Wy­da­nie I. -
War­szawa : Le­Tra, 2023
Wy­da­nie I, 2023, Sym­bol 5335/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51 e-mail: info@ar­kady.eu, www.ar­kady.eu Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Ar­kady, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two.ar­kady Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Le­tra, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two­_le­tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61 e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu księ­gar­nia wy­sył­kowa tel. 22 444 86 97www.ar­kady.info
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

1

Bu­enos Aires, sier­pień 2018 roku

Moja bab­cia była eks­pertką od śmierci in­nych lu­dzi. In­tymny, a na­wet cie­le­sny zwią­zek, jaki łą­czy Mek­sy­ka­nów ze sztuką umie­ra­nia, za­pew­nił jej au­to­ry­tet w tej ma­te­rii. Cie­szyło ją nada­wa­nie śmierci szy­der­czych prze­zwisk, jakby to miało ob­ra­zić lub od­pę­dzić tę sukę szcze­rzącą zęby, wy­chu­dzoną, łysą. Ale jej stra­te­gia nie wy­star­czyła, by po­wstrzy­mać to, co nie­unik­nione.

– Omija mnie im­preza, moja dzie­cinko – wy­mam­ro­tała, gdy tylko opar­łam swoją dłoń na jej dłoni. Jej po­tężny głos tra­cił swoją in­ten­syw­ność, aż stał się cienką, zu­żytą nitką dźwięku. – Łysa jest bli­sko, już ją wi­dzia­łam. Nie czu­jesz jej za­pa­chu?

Po­kój pach­niał cy­tru­sami. Na szafce noc­nej stał słoik wy­peł­niony wodą, pla­stry po­ma­rań­czy i ka­wałki im­biru wy­dzie­lały za­pach, który prze­niósł mnie z po­wro­tem do po­po­łu­dni mo­jego dzie­ciń­stwa, do tych go­dzin spę­dzo­nych przy la­mi­no­wa­nym stole w kuchni babci, gdzie po­dą­ża­jąc za jej pre­cy­zyj­nymi in­struk­cjami, kro­iłam cy­tryny i grejp­fruty w cien­kie pla­sterki, usy­py­wa­łam mie­szankę roz­ma­rynu, lauru, ty­mianku i mięty w kop­czyki nie więk­sze niż śro­dek mo­jej dłoni, a w ka­mien­nym moź­dzie­rzu roz­gnia­ta­łam la­ski wa­ni­lii z cy­na­mo­nem, aż sta­wały się je­dy­nie prosz­kiem, lek­kim jak pia­sek. Al­che­miczka, która na­uczyła mnie, jak wy­do­by­wać na­tu­ralne aro­maty, le­żała te­raz po­śród po­du­szek w bia­łych po­szew­kach, przy­kryta aż po piersi ciem­no­fio­le­to­wym weł­nia­nym ko­cem, który spra­wiał, że każde łóżko w domu opieki wy­glą­dało do­kład­nie tak samo.

– Mam na­dzieję, że odej­ście bę­dzie udane i tym ra­zem nie wrócę – wy­szep­tała.

Nie wie­dzia­łam, co od­po­wie­dzieć. Ści­snę­łam tylko mocno ko­ści­stą dłoń, którą czas zmniej­szył do roz­miaru dzie­cię­cej piąstki, i wle­pi­łam wzrok w po­jem­nik z kre­mem sto­jący obok po­ma­rań­czo­wego od­świe­ża­cza po­wie­trza. Otwo­rzy­łam go ostroż­nie i za­nu­rzy­łam palce w bia­łej pa­ście, drugą ręką od­su­nę­łam fio­le­towy koc i po­woli unio­słam ko­szulę nocną sta­ruszki.

Nogi babci za­cho­wały dawny kształt i jędr­ność. Za­wsze po­wta­rzała, że ma nogi ba­let­nicy, i nikt nie od­wa­żył się temu za­prze­czać. Żyły, któ­rym uda­wało się po­zo­stać w ukry­ciu, stop­niowo za­częły się ujaw­niać, aż utwo­rzyły wzór po­dobny do mapy po­bruż­dżo­nej drob­nymi rzecz­kami, bie­gną­cymi od ko­stek do ud, po dro­dze prze­ci­na­ją­cymi boki ko­lan. Po­dą­ży­łam trasą tych ży­łek, de­li­kat­nie na­kła­da­jąc krem wy­gła­dza­jący.

Kiedy nogi babci były już po­kryte bia­łymi krop­kami, roz­ma­so­wa­łam je po­woli, lecz zde­cy­do­wa­nie: każdy mię­sień, każdy por, każdy cen­ty­metr. Za­trzy­ma­łam się na zna­mie­niu, które zdo­biło bok jej pra­wego uda, tuż nad ko­la­nem: owal wiel­ko­ści mo­nety. Bab­cia no­siła spód­nice ta­kiej dłu­go­ści, żeby za­kry­wały to miej­sce, a jed­no­cze­śnie od­sła­niały do­sko­nałe krzy­wi­zny jej ły­dek. Ide­alna dłu­gość. La­tem jej mu­śli­nowe ko­szule nocne po­zwa­lały do­strzec to zna­mię, które w mo­ich dzie­cię­cych oczach czy­niło ją wy­jąt­kową.

Gdy pal­cem wska­zu­ją­cym gła­dzi­łam kształt w ko­lo­rze gorz­kiej cze­ko­lady, przy­po­mnia­łam so­bie re­ak­cję babci, gdy jako mała dziew­czynka za­py­ta­łam ją, dla­czego jej noga była na­zna­czona.

Szyb­kim ru­chem ob­cią­gnęła ma­te­riał, jak gdy­bym przy­ła­pała ją na po­peł­nia­niu grze­chu. Wbiła wzrok w pod­łogę i po­wie­działa mi szep­tem, że wiele lat temu w San Pe­dro Mi­xte­pec, w Oaxaca, gdzie się uro­dziła, grupa my­śli­wych za­trzy­mała się przed gi­gan­tycz­nym skal­nym wzgó­rzem. Na skale wid­niała syl­wetka In­dianki, któ­rej ciało za­kry­wały je­dy­nie jej dłu­ga­śne war­ko­cze. Obok skały le­żała sterta oło­wiu. My­śliwi, bar­dzo zde­ter­mi­no­wani, wło­żyli ołów do swo­ich wor­ków, pla­no­wali prze­ro­bić go na kule.

Plotka ro­ze­szła się tak szybko, jak tylko plotki mogą się ro­zejść. Grupy piel­grzy­mo­wały do skały, każdy chciał zo­ba­czyć ma­giczną In­diankę, do czasu kiedy pewna sy­tu­acja po­słu­żyła za ostrze­że­nie: wielu męż­czyzn, któ­rzy wspięli się na wzgó­rze, ni­gdy nie po­wró­ciło.

Miej­scowi przy­się­gali, że w nocy sły­chać było prze­ra­ża­jące krzyki za­gi­nio­nych. Wró­cił tylko je­den z nich. Opo­wie­dział każ­demu, kto chciał słu­chać jego hi­sto­rii, pa­trząc wciąż peł­nymi pa­niki oczami, że In­dianka z war­ko­czami i plamą na no­dze była dia­blicą.

Moja bab­cia twier­dziła, że jest bez­po­śred­nią po­tom­ki­nią tej In­dianki. I wie­rzy­łam jej tak bar­dzo, że przez długi czas sama ma­lo­wa­łam so­bie zna­mię brą­zo­wym mar­ke­rem. To był je­dyny spo­sób, jaki zna­la­złam, by przy­na­le­żeć do rodu babci. Nie­zbyt sku­teczny, bo zni­ka­jący co wie­czór za sprawą wody i my­dła.

– To już, Pa­loma. Nad­szedł czas, aby po­zwo­lić jej odejść. Musi iść w swoją stronę – po­wie­działa jedna z pie­lę­gnia­rek, kła­dąc cie­płą dłoń na moim ra­mie­niu.

Nay­eli Cruz, moja bab­cia, ma­giczna In­dianka, zmarła w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu dwóch lat, za­nim zdą­ży­łam skoń­czyć na­kła­da­nie kremu wy­gła­dza­ją­cego na jej nogi ba­let­nicy.

2

Te­hu­an­te­pec, sier­pień 1939 roku

Jak co rano na kilka se­kund przed otwar­ciem oczu, gdzieś po­mię­dzy snem a jawą, Nay­eli wy­cią­gnęła rękę i opusz­kami pal­ców ba­dała skraj swo­jego łóżka. Nie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić roz­po­czę­cia dnia bez po­ło­że­nia dłoni na cie­płym po­liczku star­szej sio­stry.

Cho­ciaż dzie­liły je trzy lata róż­nicy, wielu uwa­żało, że są bliź­niacz­kami: miały ta­kie same smu­kłe nogi z za­okrą­glo­nymi udami, sze­ro­kie bio­dra, mię­si­ste usta z unie­sio­nymi ką­ci­kami, które spra­wiały, że wy­glą­dały, jakby za­wsze się uśmie­chały, cho­ciaż nie ro­biły tego zbyt czę­sto, i bu­rze czar­nych, pro­stych, lśnią­cych wło­sów, które przy­kry­wały ich smu­kłe ta­lie ni­czym je­dwabna za­słona. Oczy jed­nak miały zu­peł­nie inne. Oczy Rosy były sko­śne i miały ko­lor rzecz­nego brązu rzeki Te­hu­an­te­pec, oczy Nay­eli były okrą­głe i zie­lone jak dwa li­ście opun­cji ro­sną­cej na wzgó­rzu. „My, Te­hu­anki, mamy w ży­łach krew wszyst­kich ras świata” – od­po­wia­dała Ana, jej matka, za każ­dym ra­zem, gdy ktoś marsz­czył brwi na wi­dok tam­tej­szej ko­biety z ja­snymi oczami.

Rosa miała dar ru­chu: jej ciało za­wsze zda­wało się tań­czyć do mu­zyki, która grała tylko w jej wy­obraźni. Lu­dzie, cza­sami dys­kret­nie, in­nymi razy otwar­cie, prze­cho­dzili obok jej stra­ganu na targu tylko po to, by po­pa­trzeć, jak dłu­gimi i de­li­kat­nymi pal­cami układa owoce, jakby ta zwy­czajna czyn­ność była przed­sta­wie­niem. Naj­pierw kła­dła ba­nany, mango, figi i wi­śnie na swo­jej spód­nicy wy­szy­wa­nej w kwiaty, na­stęp­nie ba­weł­nianą szmatką z de­li­kat­no­ścią matki my­ją­cej swoje dziecko ście­rała z nich py­łek i kłaczki. Na ko­niec, przed wło­że­niem owo­ców do ko­szów, że­gnała każdy z nich le­d­wie za­uwa­żal­nym po­ca­łun­kiem.

Od naj­młod­szych lat sio­stry dzie­liły naj­więk­szy i naj­bar­dziej prze­stronny po­kój w domu z ce­gły zbu­do­wa­nym i na­pra­wia­nym na ziemi ro­dziny Cruz. De­cy­zję do­ty­czącą tego, że mają sy­piać ra­zem, pod­jął Mi­guel, głowa ro­dziny, po tym jak silna go­rączka pra­wie ode­brała ży­cie ma­łej Nay­eli. Za­wsze był ener­giczny, ale dys­kretny, ni­gdy nie mu­siał pod­no­sić głosu, aby jego słowo zo­stało usza­no­wane: był czło­wie­kiem wy­mow­nego mil­cze­nia. I nikt nie śmiał się z nim spie­rać.

Pró­bo­wali wszyst­kiego, by ją ura­to­wać. Ani trzy kury zło­żone w ofie­rze bo­gini Le­raa Qu­eche, ani świece pa­lące się dzień i noc dla No­na­chi, ani na­wet po­śred­nic­two peł­no­moc­nika i przed­sta­wi­ciela przed po­za­ziem­skimi bo­gami nie zdo­łały do­pro­wa­dzić do ule­cze­nia dziew­czynki. Jej ciało stało się małą, roz­grzaną do czer­wo­no­ści bryłą, kłęb­kiem ciała i krwi, który mio­tał się w roz­pacz­li­wej walce o od­dech. To Rosa, wtedy za­le­d­wie sze­ścio­let­nia, wy­my­śliła spo­sób na uzdro­wie­nie Nay­eli.

– Ja­kaś bia­ło­włosa ko­bieta dała mi to dla mo­jej sio­strzyczki – po­wie­działa drżą­cym gło­sem, wy­cią­ga­jąc ręce, w któ­rych trzy­mała ko­szy­czek uple­ciony z ro­ślin­nego włókna.

Ana i Mi­guel, matka i oj­ciec, wy­jęli z ko­szyka lepką mie­sza­ninę ży­wicy ko­pa­lo­wej. Pa­trzyli na swoją star­szą córkę, ni­czego nie ro­zu­mie­jąc i nie wie­dząc na­wet, o co za­py­tać. Dziew­czynka kon­ty­nu­owała opo­wieść:

– Po­wie­działa mi, że­by­śmy za­pa­lili ko­pal i przy­su­nęli Nay­eli do bia­łego dymu.

Pew­ność, z jaką dziew­czynka udzie­lała wska­zó­wek, nie po­zo­sta­wiała miej­sca na wąt­pli­wo­ści. Ro­dzi­com tak bar­dzo za­le­żało na ra­to­wa­niu ży­cia dziecka, że na­wet nie za­uwa­żyli, że Rosa mó­wiła beł­ko­tli­wie i jed­nym tchem. Nie do­strze­gli też, że miała na so­bie wyj­ściowy strój: spód­nicę i ko­szulę w kwiaty wy­ha­fto­wane czer­woną i złotą ni­cią, a jej wiecz­nie bose stopy odziane były w skó­rzane san­dały.

Matka chrzestna – Ju­ana, po­bie­gła do swo­jego domu i przy­nio­sła ka­mienną mi­skę, któ­rej zwy­kle uży­wała do mie­le­nia na­sion. Roz­sma­ro­wali tro­chę ży­wicy po we­wnętrz­nej stro­nie mi­ski, a na środku ule­pili z reszty zde­for­mo­waną kulę. Mi­guel za­pa­lił wę­gie­lek i za­nu­rzył go w za­im­pro­wi­zo­wa­nym ko­minku. Nie wie­dzieli, skąd Rosa miała siłę, żeby wziąć dziecko w ra­miona, ale nie śmieli kwe­stio­no­wać jej za­my­słu: to ona po­sia­dała wie­dzę i moc.

Bia­ławy dym roz­snuł się po po­miesz­cze­niu, in­ten­sywny za­pach ko­palu wy­peł­nił płuca wszyst­kich. Rosa po­ło­żyła Nay­eli na pod­ło­dze, na ba­weł­nia­nym kocu za­dru­ko­wa­nym w nie­bie­sko-żółte wzory. W jed­nej chwili kłęby dymu uło­żyły się w zwartą chmurę, która spo­wiła dziecko ni­czym spa­da­jąca z nieba pe­le­ryna. Nikt się nie po­ru­szył w oba­wie przed zła­ma­niem czaru; na­wet Rosa, je­dyna osoba w ro­dzi­nie, która wie­działa, co ro­bić w nie­szczę­ściu, stała z no­gami niby przy­twier­dzo­nymi do pod­łogi.

Prze­szy­wa­jący krzyk Nay­eli spra­wił, że pod­sko­czyli. Chmura znik­nęła na­gle i bez śladu. Matka i matka chrzestna jed­no­cze­śnie ocie­rały oczy, jedna skraw­kiem ko­szuli, druga spód­nicą. Żadna z nich nie od­wa­żyła się spraw­dzić, co się stało z dziec­kiem. Mi­guel, który pa­trzył przez okno na wielki sta­lowy most prze­ci­na­jący piasz­czy­ste plaże rzeki Te­hu­an­te­pec, po­zo­sta­wał w tej sa­mej po­zy­cji, jak gdyby in­ten­syw­ność jego spoj­rze­nia mo­gła po­wa­lić kon­struk­cję.

– Pa­trz­cie, oto moja młod­sza sio­stra, już nie jest roz­pa­lona! – wy­krzyk­nęła Rosa, trzy­ma­jąc Nay­eli. – I uśmie­cha się. Pa­trz­cie, pa­trz­cie. Dziecko się uśmie­cha.

Kiedy matka, matka chrzestna i oj­ciec do­sko­czyli do nich, Nay­eli już się nie uśmie­chała, ale go­rączka znik­nęła, a klatka pier­siowa dziew­czynki nie uno­siła się już spa­zma­tycz­nie jak u zra­nio­nego zwie­rzę­cia.

– Ura­to­wa­łaś swoją sio­strę, Rosa – po­wie­dział Mi­guel. – Od dziś bę­dziesz jej opie­kunką, jej obroń­czy­nią. Bę­dzie­cie spały ra­zem w du­żym po­koju, abyś mo­gła bro­nić Nay­eli przed de­mo­nami i ja­gu­arami przy­cho­dzą­cymi tu­taj w nie­które noce.

Star­sza sio­stra wy­ko­ny­wała po­le­ce­nie co do joty. Z bie­giem lat stała się ta­li­zma­nem: Nay­eli jako ostat­nią mu­siała do­tknąć sio­strę przed pój­ściem spać i jako pierw­szą po prze­bu­dze­niu. Ale tego ranka jej palce nie na­po­tkały cie­płoty ciała Rosy. Nay­eli wy­cią­gnęła rękę nieco da­lej i nic. Otwo­rzyła oczy, by spraw­dzić to, co już po­dej­rze­wała: sio­stry nie było w łóżku. Jej miej­sce za­jął ko­kos owi­nięty w białą tka­ninę w nie­bie­skie i czer­wone pa­ski.

– Ma­mu­siu, ma­mu­siu! – krzyk­nęła, bie­gnąc przez długi ko­ry­tarz łą­czący po­koje z do­mem. Była bosa, ubrana tylko w białą ba­weł­nianą ko­szulę nocną, a ko­kos i szmatkę trzy­mała przy piersi. – Dla­czego Rosa zo­sta­wiła mi ten pre­zent, skoro dziś nie mam imie­nin?

Ana le­d­wie pod­nio­sła wzrok, kiedy do po­koju wpa­dła naj­młod­sza córka. Nie po­ru­szyła się, sie­dząc w wi­kli­no­wym bu­ja­nym fo­telu z za­ci­śnię­tymi ustami i rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na brzu­chu. Wy­glą­dała jak za­uro­czone dziecko, któ­remu wła­śnie ode­brano cu­kierka. Nay­eli nie pa­mię­tała, kiedy ostat­nio wi­działa matkę sie­dzącą, kiedy jej ręce nie go­to­wały, nie ha­fto­wały wła­snych lub cu­dzych ko­szul albo nie wy­pla­tały ko­szy­ków w nie­skoń­czo­nych kształ­tach i roz­mia­rach. Po­ru­szyła się do­piero na dźwięk, jaki wy­dał ko­kos, gdy roz­trza­skał się na pod­ło­dze. Nay­eli czuła, jak ga­la­re­to­waty miąższ owocu prze­siąka mię­dzy jej pal­cami stóp.

Wy­śli­zgnął jej się z rąk, gdy tylko za­uwa­żyła, że matka ubrana jest w wyj­ściowe ubra­nie, je­dyne, ja­kie miała, które wkła­dała na święto swo­jej pa­tronki, na czu­wa­nie czy spe­cjalne msze i na po­że­gna­nie zmar­łych: mu­śli­nową ko­szulę z krót­kim sta­nem, ha­fto­waną w mo­tywy kwia­towe i li­ście, fio­le­to­wymi, czer­wo­nymi i in­ten­syw­nymi kar­ma­zy­no­wymi nićmi, pa­su­jącą do niej ak­sa­mitną spód­nicę i gładką, wy­kroch­ma­loną ko­ron­kową fal­banę. Z szyi ko­biety zwi­sał du­blon ze zło­tych mo­net, a dla zwień­cze­nia ma­je­sta­tycz­nego wi­ze­runku za­ło­żyła na głowę hu­pil, któ­rego liczne fałdy oka­lały jej twarz, na­da­jąc wy­gląd wo­jow­nika.

– Mamo – na­le­gała Nay­eli, tym ra­zem bez krzyku. Cienki głos le­dwo wy­do­sta­wał się z jej gar­dła. – Gdzie jest Rosa? Dla­czego je­steś tak ubrana?

– Pe­dro ją po­rwał, moja có­reczko – szep­nęła Ana.

Mi­guel pod­szedł do naj­młod­szej córki i czule po­gła­skał czarne włosy opa­da­jące na jej plecy.

– To tra­dy­cja, Nay­eli – wy­ja­śnił. – Twoja sio­stra jest wy­star­cza­jąco do­ro­sła, by za­ło­żyć ro­dzinę. Matka chrzestna, Ju­ana, twoje ku­zynki i ciotki są w domu Pe­dra Ga­lvána, za­świad­cza­jąc, że Rosa przy­nio­sła cześć temu do­mowi i tej ro­dzi­nie.

Nay­eli mo­głaby wy­krzy­czeć, że jej sio­stra nie jest za­ko­chana w Pe­drze, że ro­dzina musi za­po­biec temu ślu­bowi, że Rosa jest jesz­cze za młoda, by my­śleć o wła­snym domu i dzie­ciach; wo­lała jed­nak po­de­ptać bo­symi sto­pami ka­wałki orze­cha ko­ko­so­wego roz­rzu­co­nego na pod­ło­dze, trza­snąć drzwiami i po­ko­nać od­le­głość od­dzie­la­jącą jej dom od domu ro­dzin­nego Pe­dra.

Skra­ca­jąc so­bie drogę, bie­gła wzdłuż brzegu rzeki na oczach zdu­mio­nych pół­na­gich ko­biet, które ką­pały się w rzece i prały swoje ubra­nia. Mło­dziutka zie­lo­no­oka ko­bieta w ko­szuli noc­nej pę­dząca po piasz­czy­stych brze­gach, jakby go­nił ją sam dia­beł, za­sko­czyła je.

Dom ro­dziny Ga­lvánów był prze­stronny, miał od­sło­nięte ce­glane ściany i dach w po­ło­wie kryty ce­głą i strze­chą, a w po­ło­wie bla­chą. Ga­lváno­wie prze­nie­śli się na prze­smyk Te­hu­an­te­pec w 1931 roku, kilka dni po tym, jak trzę­sie­nie ziemi w Oaxaca spra­wiło, że ich dom ob­ró­cił się w pył. Okrutne ru­chy ziemi za­brały nie tylko mia­sto, lecz także sta­tus spo­łeczny, jaki po­sia­dali Ga­lváno­wie: z dnia na dzień z bo­ga­tych stali się skrom­nymi han­dla­rzami owo­ców i wa­rzyw na targu. Ni­gdy nie za­po­mnieli o tra­ge­dii, a do­kład­niej mo­mentu, w któ­rym za­wa­liła się część su­fitu, a ściany po­pę­kały, jakby były zro­bione z pa­pieru. Nie za­po­mnieli krzy­ków są­sia­dów, po­mie­sza­nych z chrzę­stem ziemi i ło­sko­tem spa­da­ją­cego dzwonu z wieży ko­ścioła Świę­tego Fran­ciszka. Oj­ciec, matka i dzieci uklęk­nęli na ulicy, do któ­rej udało im się do­trzeć, i obie­cali Naj­wyż­szemu, że je­śli prze­żyją, już ni­gdy nie będą na nic na­rze­kać. Człon­ko­wie ro­dziny Ga­lvánów prze­żyli i słowa do­trzy­mali. Wszy­scy poza Pe­drem, który nie pa­mię­tał, żeby ko­mu­kol­wiek co­kol­wiek obie­cy­wał.

Nay­eli nie mu­siała się za­kra­dać ani szu­kać wy­mó­wek, żeby sły­szeć i wi­dzieć, co dzieje się we­wnątrz domu. Wszyst­kie okna i drzwi, oko­lone zie­lo­nymi ra­mami, były otwarte. Wy­star­czyło zbli­żyć się do naj­więk­szego okna. Jej sio­stra le­żała na ma­łym łóżku w śnież­no­bia­łej po­ścieli; jej ciało okryte było ba­weł­nia­nym ko­cem, rów­nież bia­łym.

Matka chrzestna Ju­ana pro­wa­dziła ce­re­mo­nię. Za­słu­żyła na swoje miej­sce dzięki grze­ba­niu naj­bied­niej­szych. Nikt tak jak ona nie był tak świa­domy au­to­chto­nicz­nych tra­dy­cji zwią­za­nych ze śmier­cią, ale też nikt nie był tak wprawny, je­śli cho­dzi o nad­zo­ro­wa­nie za­po­tec­kiego po­rwa­nia. Sto­jące za krzep­kim cia­łem Ju­any sio­stry, Jo­sefa i Le­ti­cia, ob­sy­py­wały płat­kami czer­wo­nych kwia­tów i kon­fetti Rosę, która pa­trzyła na nie ze smut­nym uśmie­chem. Ktoś za­ło­żył jej na głowę ja­skra­wo­czer­woną chu­stę.

– Czy je­steś tu­taj z wła­snej woli, córko? – spy­tała Ju­ana.

Rosa usia­dła na łóżku, oparta ple­cami o ścianę i z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach. Po dru­giej stro­nie okna Nay­eli pró­bo­wała roz­szy­fro­wać, dla­czego jej star­sza sio­stra zwleka z od­po­wie­dzią na py­ta­nie.

– Tak, matko chrzestna – po­wie­działa w końcu Rosa sta­now­czym gło­sem.

Jej ciemne po­liczki po­czer­wie­niały, a brą­zowe oczy wy­peł­niły łzy, które przy­lgnęły do rzęs, jak gdyby te sta­no­wiły za­porę. Na­gie ra­miona za­drżały i przez se­kundę blask wło­sów zdał się przy­ga­sać. Rosa kła­mała, a Nay­eli od razu to po­znała.

Wkrótce ko­biety zgro­ma­dzone wo­kół łóżka za­częły udzie­lać po­rad mał­żeń­skich, które od­bi­jały się echem od ścian po­koju: „To nie w po­rządku, że ucie­kłaś ze swoim chło­pa­kiem, ale ro­zu­miemy, że to tra­dy­cja”, „Od te­raz bę­dziesz miała nową ro­dzinę, którą bę­dziesz sza­no­wała i ko­chała”, „Nie mo­żesz nie sza­no­wać swo­jego męża ani swo­ich no­wych ro­dzi­ców”, „Mu­sisz kształ­cić swoje dzieci do pracy i wy­cho­wy­wać je w pra­co­wi­to­ści”, „Nie wolno ci zwle­kać z wy­da­niem dzieci na świat, to jest dar, który mamy my, ko­biety”.

Słowa i słówka, które nie chciały do­trzeć do Rosy.

Nay­eli wie­działa, że musi ura­to­wać sio­strę, ura­to­wać jej ży­cie. Była jej to winna. Ode­szła od okna i na pal­cach okrą­żyła dom. Omi­jała ko­sze, które każ­dego dnia były pełne owo­ców i wa­rzyw z ogrodu, prze­zna­czo­nych do sprze­daży na targu, omi­nęła też kon­struk­cję z li­ści ba­na­nowca na bam­bu­so­wych tycz­kach, która mie­ściła w so­bie dwa razy wię­cej to­waru niż ko­sze. Za­trzy­mała się na kilka se­kund przed ma­łymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi do kuchni Ga­lvánów; aro­mat świeżo upie­czo­nego chleba i ta­ma­les[1] spra­wił, że za­częło bur­czeć jej w brzu­chu. Spie­sząc się, by ra­to­wać Rosę, za­po­mniała zjeść śnia­da­nie.

Kiedy do­tarła do drzwi wej­ścio­wych, tych z zie­lo­nymi fra­mu­gami, we­szła z taką pew­no­ścią sie­bie, że żadna z ko­biet sie­dzą­cych na krze­słach w po­koju nie zwró­ciła na nią uwagi. Nie­które były za­jęte obie­ra­niem owo­ców, inne spla­tały wieńce pełne czer­wo­nych róż. Nay­eli prze­szła przez ciemny ko­ry­tarz. Świa­tło sło­neczne, które oświe­tlało każde po­miesz­cze­nie w domu, nie do­cie­rało do tego miej­sca z wil­got­nymi, ce­gla­nymi ścia­nami. Roz­po­znała po­kój, który wi­działa przez okno, wśli­zgnęła się po­woli i usa­do­wiła w ką­cie.

Przy­szła do­kład­nie w tej chwili, w któ­rej jej sio­stra po­dała swo­jej matce chrzest­nej Ju­anie białą chu­s­teczkę w czer­wone kropki. Chrzestna, cio­cie i ku­zynki wy­da­wały okrzyki, jed­no­cze­śnie klasz­cząc w pod­nie­ce­niu. Opusz­cze­nie po­koju w pro­ce­sji z Ju­aną na czele nie za­jęło im dwóch mi­nut; w ra­mio­nach matka chrzestna nio­sła chu­s­teczkę z dzie­wi­czą krwią Rosy, jakby to było nowo na­ro­dzone dziecko.

– Co tu ro­bisz, dziecko? – za­py­tała star­sza sio­stra, gdy zo­stały same.

– Co ty tu ro­bisz? Ubierz się i na­tych­miast wra­cajmy do domu! – roz­ka­zała młod­sza sio­stra. Pod­nio­sła spód­nicę i ko­szulę Rosy, które le­żały sko­tło­wane na pod­ło­dze, i rzu­ciła je na łóżko. – Ubierz się!

– Po­dejdź tu, sio­strzyczko – po­wie­działa star­sza mat­czy­nym to­nem.

W tym mo­men­cie Nay­eli zro­zu­miała, że wła­śnie stra­ciła sio­strę. Po­słu­chała jed­nak i usia­dła obok niej, za­cho­wu­jąc się jak ktoś, kto wy­biera się w od­wie­dziny do cho­rego. Rosa zła­pała obie jej dło­nie, po­ca­ło­wała je i ostrze­gła:

– Mu­sisz iść.

Nay­eli otwo­rzyła usta, żeby jej prze­rwać, ale Rosa po­ło­żyła na nich pa­lec wska­zu­jący i mó­wiła da­lej:

– Je­stem te­raz żoną Pe­dra Ga­lvána, od­da­łam mu swoje ciało w za­mian za twoje. Ale nie je­steś bez­pieczna, wkrótce jego brat Da­niel przyj­dzie po cie­bie.

– O czym ty mó­wisz? Nie ro­zu­miem.

– Je­steś zie­lo­no­oką Te­hu­anką, dzie­cinko. To wiele zna­czy dla ro­dziny Ga­lvánów. Upie­rają się, że to przy­wróci im sta­tus, który stra­cili po trzę­sie­niu ziemi.

– Na­sza ro­dzina na to nie po­zwoli. Wy­no­śmy się stąd.

– Zo­staję – po­wie­działa Rosa z prze­ko­na­niem. – Będę miała wła­sne dzieci i ro­dzinę z Pe­drem.

– Prze­cież ty go nie ko­chasz – po­wie­działa Nay­eli, bę­dąca już na gra­nicy pła­czu.

Rosa pod­nio­sła się z łóżka. Była cał­ko­wi­cie naga. Si­niaki na jej udach wska­zy­wały na to, że noc z Pe­drem nie była ła­twa. Po­woli prze­szła do kąta, gdzie na pod­ło­dze le­żały jej te­hu­ań­skie ubra­nia. Mimo dys­kom­fortu i re­zy­gna­cji jej ru­chy były mięk­kie, ta­neczne, jakby jej ciało pie­ściło po­wie­trze.

W mil­cze­niu wcią­gnęła na sie­bie długą spód­nicę i ko­szulę. Bez pa­trze­nia w lu­stro po­dzie­liła włosy na dwie czę­ści i za­plo­tła. Kiedy owi­jała war­ko­cze fio­le­tową wstążką, za­uwa­żyła, że jej młod­sza sio­stra, jej chro­niony skarb, pa­trzy na nią z taką samą fa­scy­na­cją jak za­wsze. Nie mo­gła po­wstrzy­mać uśmie­chu. Ode­tchnęła z ulgą, wie­dząc, że utrata dzie­wic­twa nie zmniej­szyła ani tro­chę jej ma­gne­ty­zmu. Wy­tarła spo­cone ręce o spód­nicę i uklęk­nęła przed sio­strą, która wciąż sie­działa na kra­wę­dzi łóżka.

– Masz ra­cję, moja mała dziew­czynko. Nie ko­cham Pe­dra, ale czy ty wiesz, czym jest mi­łość? – spy­tała.

Nay­eli po­trzą­snęła głową, za­gry­za­jąc dolną wargę, by się nie roz­pła­kać.

– Mi­łość to tra­ge­dia. Nie­któ­rzy na­kła­dają na sie­bie jej cię­żar z wła­snej woli, a in­nym się ją na­rzuca. Ale ona ni­gdy nie jest szczę­śliwa. Szczę­śliwa mi­łość nie ma hi­sto­rii, a ja chcę, że­byś ty była szczę­śliwa i miała swoją hi­sto­rię. Ucie­kaj, sio­strzyczko mo­jej du­szy, da­leko, bar­dzo da­leko.

– Jak da­leko, Rosa? – Py­ta­nia wy­pły­wały z ust Nay­eli jak wo­do­spad. Wie­działa, że jej sio­stra ni­gdy się nie my­liła, i nie ufała ni­komu wię­cej poza nią. – I co mam po­wie­dzieć na­szym ro­dzi­com? Skąd we­zmę pie­nią­dze na ucieczkę? Wzgó­rze to naj­dal­sze miej­sce, do któ­rego za­nio­sły mnie nogi.

Rosa ści­snęła mocno dło­nie sio­stry i wpa­try­wała się uważ­nie w jej oczy. Ostroż­nie zdjęła na­szyj­nik ze swo­jej szyi, a gdy prze­kła­dała go przez głowę dziew­czyny, rze­kła:

– Ten amu­let za­wsze bę­dzie nad tobą czu­wał. Je­steś córką chwili, Nay­eli. I nie po­zwolę ci się zgu­bić.

I tak było.

3

Bu­enos Aires, sier­pień 2018 roku

Kilka mi­nut po tym, jak moja bab­cia prze­stała od­dy­chać, we­szłam do ła­zienki obok jej po­koju, żeby przej­rzeć się w lu­strze. Po­trze­bo­wa­łam tej chwili sa­mot­no­ści, by spraw­dzić, czy już się ze­sta­rza­łam. Nay­eli za­wsze mó­wiła, że gdy nasi przod­ko­wie umie­rają, ci z nas, któ­rzy po­zo­stają na ziemi, za­czy­nają się sta­rzeć.

Przed pod­da­niem się tej kon­troli umy­łam twarz. Od razu i bez prze­rwy, jak to czę­sto bywa z uj­ściami słod­kich rzek w sło­nych głę­bi­nach mor­skich, zimna woda mie­szała się z mo­imi cie­płymi łzami. Wy­tar­łam po­liczki, czoło i szyję ró­żową myjką, na któ­rej wciąż uno­sił się za­pach talku Nay­eli – fioł­ko­wego talku, któ­rego uży­wała do per­fu­mo­wa­nia ciała.

Kwa­dra­towe lu­stro zo­stało osa­dzone w bia­łych ka­fel­kach dość nie­dbale: prze­chy­lało się w lewo, co zmu­siło mnie do lek­kiego skrę­ce­nia ciała w prze­ciwną stronę. Przez se­kundę ba­łam się, że mój ob­raz znik­nie z krzy­wego lu­stra. Nie mia­łam jed­nak żad­nych no­wych zmarsz­czek, tylko drobne bruzdy, które za­częły two­rzyć się rok wcze­śniej, kiedy skoń­czy­łam trzy­dzie­ści lat; nie po­ja­wiła się też na­gle si­wi­zna – moje włosy były na­dal ciemne i lśniące.

Unio­słam lekko głowę i spraw­dzi­łam, czy moja szyja jest jędrna, bez po­dwój­nego pod­bródka. Nie uj­rza­łam żad­nych bruzd na skó­rze de­koltu. Teo­ria babci się nie spraw­dziła: nie wy­glą­da­łam sta­rzej, bo ona umarła. Cho­ciaż już za­czy­na­łam być bar­dziej sa­motna.

Głos Glo­rii zmu­sił mnie do przy­po­mnie­nia so­bie, że po dru­giej stro­nie drzwi le­żały zwłoki i że na­de­szła moja ko­lej na po­że­gna­nie, na które nie by­łam przy­go­to­wana.

– Pa­loma, moja droga, czy wszystko w po­rządku? – Py­ta­niu to­wa­rzy­szyły trzy sta­now­cze puk­nię­cia w drzwi.

W wieku dzie­więć­dzie­się­ciu lat Glo­ria Mo­rán przy­jęła rolę opie­kunki w Casa So­la­nas, domu opieki, który stał się do­mem mo­jej babci. Za­rzą­dzała wszyst­kim z pa­tio, gdzie pie­lę­gniarki usta­wiły drew­niany sto­lik po­ma­lo­wany na biało i wi­kli­nowy fo­tel. Kiedy zo­rien­to­wały się, że Glo­ria po­sta­no­wiła spę­dzać tam każdą go­dzinę dnia, przy­sto­so­wały to miej­sce i po­sta­wiły na sto­liku do­niczkę z kwia­tami, zie­lony, ce­ra­miczny ter­mos z brzo­skwi­niową her­batą, która za­wsze była go­rąca, i pa­ra­sol, żeby let­nie słońce nie pa­dało pro­sto na głowę ko­biety. Glo­ria uzu­peł­niła wy­strój o swoje rze­czy: bla­szaną puszkę, gdzie trzy­mała upo­rząd­ko­wane ko­lo­rowe kredki, ze­szyty pełne bia­łych kar­tek, wy­peł­nia­nych ry­sun­kami zwie­rząt, i stos ga­zet, z któ­rych z nie­zwy­kłą ostroż­no­ścią od­ry­wała ostat­nią stronę, by wy­ciąć z niej kratkę z lo­te­rią, wpra­wia­jącą ją w zły na­strój.

Wy­szłam z ła­zienki. W po­koju oprócz Glo­rii był don Eu­se­bio Mi­randa, dy­rek­tor Casa So­la­nas, ubrany w lniany brą­zowy gar­ni­tur. Pa­su­jący do niego je­dwabny kra­wat do­peł­niał gar­de­roby. Don Eu­se­bio miał za­ci­śnięte usta, wod­ni­ste spoj­rze­nie i unie­siony pod­bró­dek, jakby mógł z góry roz­po­znać śmierć.

– Panno Pa­lomo Cruz, bar­dzo mi przy­kro z po­wodu pani straty, która jest rów­nież stratą dla nas wszyst­kich. Bę­dzie nam bar­dzo bra­ko­wało Nay­eli – wy­re­cy­to­wał wy­uczone na pa­mięć zda­nie, któ­rego dość czę­sto uży­wał w domu opieki.

Zwró­ci­łam uwagę tylko na pierw­szą część jego wy­po­wie­dzi. Trwa­łam w za­wie­sze­niu przez kilka mi­nut, my­śląc o moim imie­niu: Pa­loma Cruz. Cruz jak moja matka. Cruz jak moja bab­cia. To na­zwi­sko, które po­cho­dzi od prze­smyku Te­hu­an­te­pec w Mek­syku. Cztery li­tery, które wy­zna­czyły los trzech ko­biet bez męż­czyzn. „Trzy krzyże”[2] – po­wta­rzała ze śmie­chem Nay­eli, ob­ra­ca­jąc w żart dumę z sa­mot­nego wy­cho­wy­wa­nia córki i prze­ka­za­nia mo­jej matce tego sa­mego krzyża: ży­cia bez męż­czy­zny, który przy­łą­czyłby się i na­zna­czył swoim na­zwi­skiem ro­do­wód.

Mu­sia­łam za­dzwo­nić do matki, na pewno za­in­te­re­suje ją ta wia­do­mość. Moja mama jest jedną z tych osób, które oka­zują em­pa­tię, kiedy wi­dzą zwłoki na ka­ta­falku. To są mo­menty, w któ­rych robi swoje show: ciemne oku­lary, do­pa­so­wana czarna su­kienka, by po­ka­zać, że mimo upływu lat za­cho­wuje szczu­płą ta­lię, włosy za­cze­sane do tyłu, spięte w ku­cyk, se­ria dą­sów i ge­stów rów­nie ener­gicz­nych, co wy­stu­dio­wa­nych. Fe­lipa Cruz wie, jak się po­że­gnać, po­ka­zu­jąc, że cierpi. Jest nie­za­wodną ar­tystką po­że­gnań.

– Pa, pa – po­wie­działa ze łzami w oczach tego ranka, kiedy pod­rzu­ciła mnie do domu mo­jej babci, za­mie­rza­jąc wra­cać tylko na moje uro­dziny i Boże Na­ro­dze­nie.

Pa­mię­tam, że nie my­łam twa­rzy przez trzy dni, nie chcąc, żeby my­dło i woda zmyły czer­wony po­ca­łu­nek, który jej szminka zo­sta­wiła na moim czole.

– Panno Cruz, je­stem do peł­nej dys­po­zy­cji we wszyst­kim, czego po­trzeba – po­wie­dział Eu­se­bio Mi­randa z tą mie­szanką życz­li­wo­ści i nie­po­koju, które lu­dzie oka­zują, kiedy chcą się cze­goś po­zbyć.

Tym „czymś” były zwłoki mo­jej babci.

Po­da­łam mu dane za­kładu po­grze­bo­wego, który kilka mie­sięcy wcze­śniej wy­ko­nał usługę dla są­siadki z na­szego osie­dla. W tam­tym mo­men­cie by­łam na tyle sprytna, by za­pi­sać nu­mer, wie­dząc, że prę­dzej czy póź­niej będę go po­trze­bo­wała.

At­mos­fera za­częła mnie du­sić. Mie­szanka cy­tru­so­wego od­świe­ża­cza po­wie­trza, fioł­ko­wego talku i kremu, któ­rego śmierć nie po­zwo­liła mi do końca roz­pro­wa­dzić po no­gach babci, przy­pra­wiła mnie o mdło­ści. Jakby wy­czu­wa­jąc, co się dzieje, Glo­ria przy­była na ra­tu­nek.

– Chodźmy na ze­wnątrz, moja droga. W tym po­koju już nic nie mo­żemy zro­bić. Po­cze­kajmy, aż przyjdą i ją za­biorą. – Po­ło­żyła mi rękę na ra­mie­niu, ści­snęła mocno i zni­żyła głos. – Nay­eli, two­jej babci, już tu nie ma. Musi być w ja­kimś raju i go­tuje swoje przy­smaki bo­gom.

Nie mo­głam się po­wstrzy­mać, żeby nie wy­obra­zić so­bie jej wśród wa­rzyw, owo­ców, garn­ków, chmur i aniel­skich skrzy­deł, i uśmiech­nę­łam się.

– Albo gra w wy­bor­nego trupa[3] – mruk­nę­łam.

– Albo po­wta­rza swoje nie­pod­wa­żalne prawdy – od­po­wie­działa Glo­ria rów­nież z uśmie­chem.

Miała ra­cję: moja bab­cia była nie­omylna, ni­gdy nie miała wąt­pli­wo­ści. Wy­gła­szała twier­dze­nia z na­ukową pew­no­ścią, mimo że bra­ko­wało jej wy­kształ­ce­nia. Wiele luk w wie­dzy wy­peł­niała nie­sa­mo­witą wy­obraź­nią. Była eks­pertką w snu­ciu spi­sków, ma­ka­brycz­nych in­tryg i prze­krę­ca­niu za­koń­czeń hi­sto­rii. Rze­czy­wi­stość lub fakty były dla niej nie­wiele zna­czą­cymi oko­licz­no­ściami, które można było do­wol­nie mo­dy­fi­ko­wać.

Być może dla­tego w dzie­ciń­stwie po­ru­sza­łam się po roz­my­tej gra­nicy mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią a fan­ta­zją, gra­nicy, którą moja bab­cia co­dzien­nie sta­rała się wy­ma­zać.

– Za­grajmy w wy­bor­nego trupa – mó­wiła każ­dego wie­czoru, na­kry­wa­jąc stół dla dwóch osób.

Nie in­te­re­so­wały jej moje szkolne sprawy ani za­da­nia z geo­gra­fii czy ma­te­ma­tyki, które zwy­kle mia­łam do zro­bie­nia; nie in­te­re­so­wały jej też kłót­nie z mo­imi przy­ja­ciół­kami. Słu­chała uważ­nie tylko wtedy, gdy opi­sy­wa­łam chłop­ców, któ­rzy mi się po­do­bali.

– Mi­łość jest do­brym po­wo­dem, by wszystko inne za­wio­dło – po­wta­rzała i wpla­tała zda­nie w cza­sie mo­jej opo­wie­ści, tak że­bym pa­mię­tała, że mi­łość i po­rażka idą w pa­rze.

Eks­cy­to­wała się grą w wy­bor­nego trupa. Za­czy­nała od skrawka wy­my­ślo­nej hi­sto­rii, ja kon­ty­nu­owa­łam z jej drugą czę­ścią, a ona po­tem z trze­cią. Mo­gły­śmy spę­dzać go­dziny, upięk­sza­jąc na­sze opo­wie­ści, a osta­tecz­nie nie było cał­kiem ja­sne, ile z tego, co zo­stało po­wie­dziane, było prawdą, a ile wy­two­rem wy­obraźni.

Z pa­tio Casa So­la­nas można było ko­rzy­stać za­równo zimą, jak i la­tem dzięki roz­su­wa­nemu me­ta­lo­wemu da­chowi. Ru­chem cho­rego na ar­tre­tyzm li­no­skoczka – z obiema rę­kami na ko­la­nach i ko­ły­szą­cymi się bio­drami – Glo­ria usia­dła na jed­nym z krze­seł. Ró­żowa, ba­weł­niana su­kienka zmarsz­czyła się na środku jej pulch­nych ud. Mo­głam zo­ba­czyć całe mnó­stwo ży­łek, które zdo­biły jej bie­lutką skórę.

– Będę tę­sk­niła za mek­sy­kań­skimi po­tra­wami, które za­wsze dla mnie ro­biła Nay­eli. Ni­gdy nie na­uczy­łam się ich nazw, ale ja­kie pysz­no­ści przy­go­to­wy­wała twoja bab­cia! – wspo­mi­nała Glo­ria, wy­gła­dza­jąc każdą zmarszczkę na swo­jej su­kience. – Z odro­biny mąki i mleka, ja­jek i cu­kru pie­kła pu­szy­ste chleby i całe to miej­sce wy­peł­niało się cu­dow­nym za­pa­chem. Po­wiem ci wię­cej: gdzieś tu­taj musi być ze­szyt pe­łen jej prze­pi­sów. Wła­sno­ręcz­nie je spi­sała.

– Moja bab­cia spi­sy­wała swoje prze­pisy? – za­py­ta­łam zdzi­wiona.

Cho­ciaż na­uczyła się czy­tać i pi­sać jako na­sto­latka w swoim ro­dzin­nym Mek­syku, nie lu­biła roz­wo­dzić się nad tą prak­tyką; ma­wiała, że wszyst­kie li­tery wy­cho­dziły jej zbite, jakby były ma­łymi ko­cię­tami, zwi­nię­tymi w kłę­bek na li­nijce. Je­dyne, co czy­tała, to ceny w su­per­mar­ke­cie, a i tak zaj­mo­wało jej to dużo czasu.

– Oczy­wi­ście, że tak. Sia­dała tu­taj, na pa­tio, i pi­sała, i pi­sała – od­po­wie­działa Glo­ria.

– Gdzie jest ten ze­szyt? Chcia­ła­bym za­cho­wać go na pa­miątkę.

Glo­ria wzru­szyła ra­mio­nami, to był jej spo­sób na uda­wa­nie braku za­in­te­re­so­wa­nia.

– Nie mam po­ję­cia. Przy­pusz­czam, że jest w jej rze­czach.

Lekko ski­nę­łam głową. Wśród nie­licz­nych rze­czy, które moja bab­cia miała w Casa So­la­nas, nie było ze­szytu. Do­brze to wie­dzia­łam. Zwy­kle ukła­da­łam jej ubra­nia, ko­sme­tyki i przy­bory do szy­cia.

– Przy­je­chali z za­kładu po­grze­bo­wego – prze­rwał se­ñor Mi­randa.

Znów ski­nę­łam głową, ale tym ra­zem zde­cy­do­wa­nym ru­chem. Go­dziny, które na­stą­piły po oświad­cze­niu pana Mi­randy, na­dal mie­szają mi się w gło­wie, cho­ciaż kilka ob­ra­zów jest wy­raź­nych w mo­jej pa­mięci: ko­szula nocna – którą zde­cy­do­wa­łam, że bę­dzie miała na so­bie w trak­cie po­że­gna­nia – biała mu­śli­nowa, na któ­rej Nay­eli wy­ha­fto­wała małe kwiatki na wy­so­ko­ści piersi; wgnie­ce­nie w kształ­cie jej ciała, które po­zo­stało na łóżku, kiedy dwóch pa­nów w nie­bie­skich kom­bi­ne­zo­nach wło­żyło bab­cię do trumny; me­ta­liczny po­smak kawy, którą pra­cow­nica z prze­sa­dzo­nym ma­ki­ja­żem ser­wo­wała non stop w domu po­grze­bo­wym; mo­dli­twy doñi Lo­ur­des, to­wa­rzyszki z Casa So­la­nas, która nie ra­dziła so­bie z to­nem głosu, bo ja­kiś czas temu ogłu­chła; szorst­kość ja­sno­nie­bie­skiej chu­s­teczki za­bra­nej z szafki noc­nej babci, którą pra­wie całą noc wy­cie­ra­łam łzy. I przy­jazd mo­jej matki.

Fe­lipa Cruz zro­biła wej­ście z za­dzi­wia­jącą wprawą: bez fan­far udało jej się przy­cią­gnąć uwagę wszyst­kich. Była ubrana w czarne lniane spodnie o ide­al­nym kroju, kre­mową je­dwabną ko­szulę, za­piętą pod samą szyję, do tego mała sa­ty­nowa li­sto­noszka z drew­nia­nymi rącz­kami. Włosy spięła srebrną klamrą w kształ­cie mo­tyla, a sub­telny ma­ki­jaż pod­kre­ślał jej eg­zo­tyczne rysy i nada­wał głębi zie­lo­nym oczom odzie­dzi­czo­nym po Nay­eli.

To­wa­rzyszki z Casa So­la­nas, trzy pie­lę­gniarki, dziew­czyna z domu po­grze­bo­wego i se­ñor Mi­randa prze­rwali to, co ro­bili, aby przyj­rzeć się mo­jej matce. Ta prze­szła przez przed­po­kój, nie od­ry­wa­jąc wzroku od wy­po­le­ro­wa­nej ce­dro­wej trumny, wi­docz­nej przez po­dwójne drzwi pro­wa­dzące do głów­nego po­koju. Gwał­tow­ność jej kro­ków sta­wia­nych w bu­tach na wy­so­kich ob­ca­sach tra­ciła na in­ten­syw­no­ści, aż cał­ko­wi­cie znik­nęła nie­cały metr od miej­sca, w któ­rym spo­czy­wała moja bab­cia, jej matka.

– Dla­czego za­mknę­łaś trumnę? – spy­tała.

Nie było po­ca­łunku, przy­tu­le­nia, ja­kie­go­kol­wiek po­wi­ta­nia.

– Bab­cia za­wsze mó­wiła, że nie lubi upa­dłych ko­biet – od­po­wie­dzia­łam. – Nie chcia­łaby być wi­dziana w ta­kiej sy­tu­acji.

Moja matka unio­sła jedną brew – to był cha­rak­te­ry­styczny, nie­zro­zu­miały gest, któ­rego czę­sto uży­wała.

– Jaka szkoda. Chcia­ła­bym zo­ba­czyć ją ostatni raz.

„Mo­głaś ją od­wie­dzić w Casa So­la­nas lub co­dzien­nie przez chwilę roz­ma­wiać z nią przez te­le­fon albo na­wet za­brać na spa­cer do parku, który tak bar­dzo lu­biła...” – Słowa, które wy­szły z mo­jego żo­łądka, prze­szły przez klatkę pier­siową i gar­dło, lecz utknęły w ustach. Wo­la­łam zro­bić to, co za­wsze ro­bi­łam przy matce: mil­czeć. Od dziecka było to naj­prost­sze wyj­ście w oba­wie, że prze­sta­nie mnie ko­chać; kiedy zro­zu­mia­łam, że mnie nie ko­cha, nie­wy­po­wie­dziane słowa stały się do­bro­wol­nym re­zer­wu­arem spo­koju. Prze­strze­nią, z któ­rej po­sta­no­wi­łam wy­pę­dzić jej nie­po­ko­jącą obec­ność.

– Szkoda, tak – po­wie­dzia­łam tylko, pa­trząc, jak wy­ciąga z to­rebki sztruk­sową sa­kiewkę w ko­lo­rze głę­bo­kiej zie­leni.

Po­de­szłam na tyle bli­sko, by po­czuć słodki za­pach jej per­fum. Bar­dzo po­woli roz­wi­nęła długi war­kocz z cien­kiego pa­ska skóry; po­środku wę­zeł ota­czał ka­wa­łek błysz­czą­cego czar­nego ka­mie­nia.

– Co to jest? – spy­ta­łam.

Matka była za­sko­czona moją bli­sko­ścią. Sku­piła się na na­szyj­niku i nie za­re­je­stro­wała, kiedy zna­la­złam się obok niej. W tym mo­men­cie pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostatni raz na­sze ciała były tak bli­sko sie­bie. Nie po­tra­fi­łam.

– Amu­let. Na­le­żał do two­jej babci – od­po­wie­działa, ze zmarsz­czo­nymi brwiami okrą­ża­jąc trumnę i szu­ka­jąc naj­lep­szego miej­sca na zło­że­nie tego okazu. Po kilku mi­nu­tach po­ło­żyła na­szyj­nik na me­ta­lo­wym krzyżu zdo­bią­cym wieko trumny. – Ten czarny ka­mień to ob­sy­dian – kon­ty­nu­owała wy­ja­śnie­nia, cho­ciaż o nic jej nie spy­ta­łam. – Wul­ka­niczne szkło, które two­rzy się, gdy lawa bar­dzo szybko sty­gnie i nie skry­sta­li­zuje się. Być może dla­tego, że po­cho­dzi ze środka Ziemi, Mek­sy­ka­nie przy­pi­sują mu wła­ści­wo­ści ochronne. Uży­wamy go tak, jakby był tar­czą przed wszel­kim złem.

Utkwi­łam wzrok w czar­nym ka­mie­niu, który wy­róż­niał się wśród bia­łych płat­ków kom­po­zy­cji kwia­to­wej. Moja matka bar­dzo lu­biła mnie wy­klu­czać, tak żeby za­bo­lało. Mek­sy­ka­nie z jed­nej strony i ja, sama, z dru­giej.

– Do­ra­sta­łaś w Ar­gen­ty­nie, mamo. Je­steś bar­dziej z Bu­enos Aires niż obe­lisk[4] – po­wie­dzia­łam, tym ra­zem nie mo­gąc po­wstrzy­mać słów.

Sta­łam i cze­ka­łam na ciętą ri­po­stę. Matka miała ją na końcu ję­zyka, jed­nak w tym mo­men­cie wy­brała mil­cze­nie. Wło­żyła pu­stą sztruk­sową sa­kiewkę do to­rebki i po­pra­wiła fry­zurę, która nie wy­ma­gała po­prawy.

– Idę na kawę – po­wie­działa.

– Pójdę z tobą.

Unio­sła prawą dłoń i rzu­ciła mi lo­do­wate spoj­rze­nie.

– Wy­piję ją w domu. Ty zo­stań.

Jej wy­pro­sto­wane plecy były ostat­nim, co wi­dzia­łam. Wy­co­fała się jak Kró­lowa Kier z Ali­cji w Kra­inie Cza­rów, od­ci­na­jąc mi głowę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]Ta­mal (l.mn. ta­ma­les) – da­nie mek­sy­kań­skie, skła­da­jące się z na­dzie­wa­nego cia­sta z mąki ku­ku­ry­dzia­nej, go­to­wane na pa­rze, uprzed­nio za­wi­nięte w li­ście ku­ku­ry­dzy.
[2]Cruz (hiszp.) – krzyż.
[3] Na­zwa gry i ty­tuł po­pu­lar­nej na ca­łym świe­cie książki Agu­stiny Baz­ter­riki.
[4] Obe­lisk – naj­waż­niej­szy mo­nu­ment w Bu­enos Aires, wznie­siony na pa­miątkę osie­dle­nia się tam pierw­szych hisz­pań­skich osad­ni­ków; wi­zy­tówka mia­sta.