Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mocna opowieść o intrydze, przyjaźni, sile krwi i potędze sztuki, osnuta wokół postaci najsłynniejszej meksykańskiej artystki – Fridy Kahlo. Florencia Etcheves w interesujący sposób przybliża tę intrygującą postać, zapraszając nas do fascynującego świata tehuańskich tradycji.
Nayeli, młoda Tehuanka, po ucieczce z rodzinnego domu przybywa do miasta Meksyk. Dzięki swoim umiejętnościom kulinarnym znajduje zatrudnienie w Niebieskim Domu, gdzie unieruchomiona w wyniku poważnego wypadku i odizolowana od świata żyje Frida Kahlo. Pomiędzy smakami, aromatami i kolorami malarka oraz jej nowa kucharka nawiązują przyjaźń, która głęboko naznaczy losy obu kobiet. Po latach, w Buenos Aires, wnuczka Nayeli, Paloma, znajduje tajemniczy obraz nieznanego autorstwa, przedstawiający jej babkę. Zaintrygowana tym enigmatycznym obrazem i ciekawą historią przodków, Paloma Cruz wyrusza w podróż do miasta Meksyk.
To wciągająca powieść o przyjaźni, miłości i przeznaczeniu, łącząca przeszłość z teraźniejszością, i prawdziwe historie z fikcją literacką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 623
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Buenos Aires, sierpień 2018 roku
Moja babcia była ekspertką od śmierci innych ludzi. Intymny, a nawet cielesny związek, jaki łączy Meksykanów ze sztuką umierania, zapewnił jej autorytet w tej materii. Cieszyło ją nadawanie śmierci szyderczych przezwisk, jakby to miało obrazić lub odpędzić tę sukę szczerzącą zęby, wychudzoną, łysą. Ale jej strategia nie wystarczyła, by powstrzymać to, co nieuniknione.
– Omija mnie impreza, moja dziecinko – wymamrotała, gdy tylko oparłam swoją dłoń na jej dłoni. Jej potężny głos tracił swoją intensywność, aż stał się cienką, zużytą nitką dźwięku. – Łysa jest blisko, już ją widziałam. Nie czujesz jej zapachu?
Pokój pachniał cytrusami. Na szafce nocnej stał słoik wypełniony wodą, plastry pomarańczy i kawałki imbiru wydzielały zapach, który przeniósł mnie z powrotem do popołudni mojego dzieciństwa, do tych godzin spędzonych przy laminowanym stole w kuchni babci, gdzie podążając za jej precyzyjnymi instrukcjami, kroiłam cytryny i grejpfruty w cienkie plasterki, usypywałam mieszankę rozmarynu, lauru, tymianku i mięty w kopczyki nie większe niż środek mojej dłoni, a w kamiennym moździerzu rozgniatałam laski wanilii z cynamonem, aż stawały się jedynie proszkiem, lekkim jak piasek. Alchemiczka, która nauczyła mnie, jak wydobywać naturalne aromaty, leżała teraz pośród poduszek w białych poszewkach, przykryta aż po piersi ciemnofioletowym wełnianym kocem, który sprawiał, że każde łóżko w domu opieki wyglądało dokładnie tak samo.
– Mam nadzieję, że odejście będzie udane i tym razem nie wrócę – wyszeptała.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ścisnęłam tylko mocno kościstą dłoń, którą czas zmniejszył do rozmiaru dziecięcej piąstki, i wlepiłam wzrok w pojemnik z kremem stojący obok pomarańczowego odświeżacza powietrza. Otworzyłam go ostrożnie i zanurzyłam palce w białej paście, drugą ręką odsunęłam fioletowy koc i powoli uniosłam koszulę nocną staruszki.
Nogi babci zachowały dawny kształt i jędrność. Zawsze powtarzała, że ma nogi baletnicy, i nikt nie odważył się temu zaprzeczać. Żyły, którym udawało się pozostać w ukryciu, stopniowo zaczęły się ujawniać, aż utworzyły wzór podobny do mapy pobrużdżonej drobnymi rzeczkami, biegnącymi od kostek do ud, po drodze przecinającymi boki kolan. Podążyłam trasą tych żyłek, delikatnie nakładając krem wygładzający.
Kiedy nogi babci były już pokryte białymi kropkami, rozmasowałam je powoli, lecz zdecydowanie: każdy mięsień, każdy por, każdy centymetr. Zatrzymałam się na znamieniu, które zdobiło bok jej prawego uda, tuż nad kolanem: owal wielkości monety. Babcia nosiła spódnice takiej długości, żeby zakrywały to miejsce, a jednocześnie odsłaniały doskonałe krzywizny jej łydek. Idealna długość. Latem jej muślinowe koszule nocne pozwalały dostrzec to znamię, które w moich dziecięcych oczach czyniło ją wyjątkową.
Gdy palcem wskazującym gładziłam kształt w kolorze gorzkiej czekolady, przypomniałam sobie reakcję babci, gdy jako mała dziewczynka zapytałam ją, dlaczego jej noga była naznaczona.
Szybkim ruchem obciągnęła materiał, jak gdybym przyłapała ją na popełnianiu grzechu. Wbiła wzrok w podłogę i powiedziała mi szeptem, że wiele lat temu w San Pedro Mixtepec, w Oaxaca, gdzie się urodziła, grupa myśliwych zatrzymała się przed gigantycznym skalnym wzgórzem. Na skale widniała sylwetka Indianki, której ciało zakrywały jedynie jej długaśne warkocze. Obok skały leżała sterta ołowiu. Myśliwi, bardzo zdeterminowani, włożyli ołów do swoich worków, planowali przerobić go na kule.
Plotka rozeszła się tak szybko, jak tylko plotki mogą się rozejść. Grupy pielgrzymowały do skały, każdy chciał zobaczyć magiczną Indiankę, do czasu kiedy pewna sytuacja posłużyła za ostrzeżenie: wielu mężczyzn, którzy wspięli się na wzgórze, nigdy nie powróciło.
Miejscowi przysięgali, że w nocy słychać było przerażające krzyki zaginionych. Wrócił tylko jeden z nich. Opowiedział każdemu, kto chciał słuchać jego historii, patrząc wciąż pełnymi paniki oczami, że Indianka z warkoczami i plamą na nodze była diablicą.
Moja babcia twierdziła, że jest bezpośrednią potomkinią tej Indianki. I wierzyłam jej tak bardzo, że przez długi czas sama malowałam sobie znamię brązowym markerem. To był jedyny sposób, jaki znalazłam, by przynależeć do rodu babci. Niezbyt skuteczny, bo znikający co wieczór za sprawą wody i mydła.
– To już, Paloma. Nadszedł czas, aby pozwolić jej odejść. Musi iść w swoją stronę – powiedziała jedna z pielęgniarek, kładąc ciepłą dłoń na moim ramieniu.
Nayeli Cruz, moja babcia, magiczna Indianka, zmarła w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat, zanim zdążyłam skończyć nakładanie kremu wygładzającego na jej nogi baletnicy.
2
Tehuantepec, sierpień 1939 roku
Jak co rano na kilka sekund przed otwarciem oczu, gdzieś pomiędzy snem a jawą, Nayeli wyciągnęła rękę i opuszkami palców badała skraj swojego łóżka. Nie potrafiła sobie wyobrazić rozpoczęcia dnia bez położenia dłoni na ciepłym policzku starszej siostry.
Chociaż dzieliły je trzy lata różnicy, wielu uważało, że są bliźniaczkami: miały takie same smukłe nogi z zaokrąglonymi udami, szerokie biodra, mięsiste usta z uniesionymi kącikami, które sprawiały, że wyglądały, jakby zawsze się uśmiechały, chociaż nie robiły tego zbyt często, i burze czarnych, prostych, lśniących włosów, które przykrywały ich smukłe talie niczym jedwabna zasłona. Oczy jednak miały zupełnie inne. Oczy Rosy były skośne i miały kolor rzecznego brązu rzeki Tehuantepec, oczy Nayeli były okrągłe i zielone jak dwa liście opuncji rosnącej na wzgórzu. „My, Tehuanki, mamy w żyłach krew wszystkich ras świata” – odpowiadała Ana, jej matka, za każdym razem, gdy ktoś marszczył brwi na widok tamtejszej kobiety z jasnymi oczami.
Rosa miała dar ruchu: jej ciało zawsze zdawało się tańczyć do muzyki, która grała tylko w jej wyobraźni. Ludzie, czasami dyskretnie, innymi razy otwarcie, przechodzili obok jej straganu na targu tylko po to, by popatrzeć, jak długimi i delikatnymi palcami układa owoce, jakby ta zwyczajna czynność była przedstawieniem. Najpierw kładła banany, mango, figi i wiśnie na swojej spódnicy wyszywanej w kwiaty, następnie bawełnianą szmatką z delikatnością matki myjącej swoje dziecko ścierała z nich pyłek i kłaczki. Na koniec, przed włożeniem owoców do koszów, żegnała każdy z nich ledwie zauważalnym pocałunkiem.
Od najmłodszych lat siostry dzieliły największy i najbardziej przestronny pokój w domu z cegły zbudowanym i naprawianym na ziemi rodziny Cruz. Decyzję dotyczącą tego, że mają sypiać razem, podjął Miguel, głowa rodziny, po tym jak silna gorączka prawie odebrała życie małej Nayeli. Zawsze był energiczny, ale dyskretny, nigdy nie musiał podnosić głosu, aby jego słowo zostało uszanowane: był człowiekiem wymownego milczenia. I nikt nie śmiał się z nim spierać.
Próbowali wszystkiego, by ją uratować. Ani trzy kury złożone w ofierze bogini Leraa Queche, ani świece palące się dzień i noc dla Nonachi, ani nawet pośrednictwo pełnomocnika i przedstawiciela przed pozaziemskimi bogami nie zdołały doprowadzić do uleczenia dziewczynki. Jej ciało stało się małą, rozgrzaną do czerwoności bryłą, kłębkiem ciała i krwi, który miotał się w rozpaczliwej walce o oddech. To Rosa, wtedy zaledwie sześcioletnia, wymyśliła sposób na uzdrowienie Nayeli.
– Jakaś białowłosa kobieta dała mi to dla mojej siostrzyczki – powiedziała drżącym głosem, wyciągając ręce, w których trzymała koszyczek upleciony z roślinnego włókna.
Ana i Miguel, matka i ojciec, wyjęli z koszyka lepką mieszaninę żywicy kopalowej. Patrzyli na swoją starszą córkę, niczego nie rozumiejąc i nie wiedząc nawet, o co zapytać. Dziewczynka kontynuowała opowieść:
– Powiedziała mi, żebyśmy zapalili kopal i przysunęli Nayeli do białego dymu.
Pewność, z jaką dziewczynka udzielała wskazówek, nie pozostawiała miejsca na wątpliwości. Rodzicom tak bardzo zależało na ratowaniu życia dziecka, że nawet nie zauważyli, że Rosa mówiła bełkotliwie i jednym tchem. Nie dostrzegli też, że miała na sobie wyjściowy strój: spódnicę i koszulę w kwiaty wyhaftowane czerwoną i złotą nicią, a jej wiecznie bose stopy odziane były w skórzane sandały.
Matka chrzestna – Juana, pobiegła do swojego domu i przyniosła kamienną miskę, której zwykle używała do mielenia nasion. Rozsmarowali trochę żywicy po wewnętrznej stronie miski, a na środku ulepili z reszty zdeformowaną kulę. Miguel zapalił węgielek i zanurzył go w zaimprowizowanym kominku. Nie wiedzieli, skąd Rosa miała siłę, żeby wziąć dziecko w ramiona, ale nie śmieli kwestionować jej zamysłu: to ona posiadała wiedzę i moc.
Białawy dym rozsnuł się po pomieszczeniu, intensywny zapach kopalu wypełnił płuca wszystkich. Rosa położyła Nayeli na podłodze, na bawełnianym kocu zadrukowanym w niebiesko-żółte wzory. W jednej chwili kłęby dymu ułożyły się w zwartą chmurę, która spowiła dziecko niczym spadająca z nieba peleryna. Nikt się nie poruszył w obawie przed złamaniem czaru; nawet Rosa, jedyna osoba w rodzinie, która wiedziała, co robić w nieszczęściu, stała z nogami niby przytwierdzonymi do podłogi.
Przeszywający krzyk Nayeli sprawił, że podskoczyli. Chmura zniknęła nagle i bez śladu. Matka i matka chrzestna jednocześnie ocierały oczy, jedna skrawkiem koszuli, druga spódnicą. Żadna z nich nie odważyła się sprawdzić, co się stało z dzieckiem. Miguel, który patrzył przez okno na wielki stalowy most przecinający piaszczyste plaże rzeki Tehuantepec, pozostawał w tej samej pozycji, jak gdyby intensywność jego spojrzenia mogła powalić konstrukcję.
– Patrzcie, oto moja młodsza siostra, już nie jest rozpalona! – wykrzyknęła Rosa, trzymając Nayeli. – I uśmiecha się. Patrzcie, patrzcie. Dziecko się uśmiecha.
Kiedy matka, matka chrzestna i ojciec doskoczyli do nich, Nayeli już się nie uśmiechała, ale gorączka zniknęła, a klatka piersiowa dziewczynki nie unosiła się już spazmatycznie jak u zranionego zwierzęcia.
– Uratowałaś swoją siostrę, Rosa – powiedział Miguel. – Od dziś będziesz jej opiekunką, jej obrończynią. Będziecie spały razem w dużym pokoju, abyś mogła bronić Nayeli przed demonami i jaguarami przychodzącymi tutaj w niektóre noce.
Starsza siostra wykonywała polecenie co do joty. Z biegiem lat stała się talizmanem: Nayeli jako ostatnią musiała dotknąć siostrę przed pójściem spać i jako pierwszą po przebudzeniu. Ale tego ranka jej palce nie napotkały ciepłoty ciała Rosy. Nayeli wyciągnęła rękę nieco dalej i nic. Otworzyła oczy, by sprawdzić to, co już podejrzewała: siostry nie było w łóżku. Jej miejsce zajął kokos owinięty w białą tkaninę w niebieskie i czerwone paski.
– Mamusiu, mamusiu! – krzyknęła, biegnąc przez długi korytarz łączący pokoje z domem. Była bosa, ubrana tylko w białą bawełnianą koszulę nocną, a kokos i szmatkę trzymała przy piersi. – Dlaczego Rosa zostawiła mi ten prezent, skoro dziś nie mam imienin?
Ana ledwie podniosła wzrok, kiedy do pokoju wpadła najmłodsza córka. Nie poruszyła się, siedząc w wiklinowym bujanym fotelu z zaciśniętymi ustami i rękami skrzyżowanymi na brzuchu. Wyglądała jak zauroczone dziecko, któremu właśnie odebrano cukierka. Nayeli nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała matkę siedzącą, kiedy jej ręce nie gotowały, nie haftowały własnych lub cudzych koszul albo nie wyplatały koszyków w nieskończonych kształtach i rozmiarach. Poruszyła się dopiero na dźwięk, jaki wydał kokos, gdy roztrzaskał się na podłodze. Nayeli czuła, jak galaretowaty miąższ owocu przesiąka między jej palcami stóp.
Wyślizgnął jej się z rąk, gdy tylko zauważyła, że matka ubrana jest w wyjściowe ubranie, jedyne, jakie miała, które wkładała na święto swojej patronki, na czuwanie czy specjalne msze i na pożegnanie zmarłych: muślinową koszulę z krótkim stanem, haftowaną w motywy kwiatowe i liście, fioletowymi, czerwonymi i intensywnymi karmazynowymi nićmi, pasującą do niej aksamitną spódnicę i gładką, wykrochmaloną koronkową falbanę. Z szyi kobiety zwisał dublon ze złotych monet, a dla zwieńczenia majestatycznego wizerunku założyła na głowę hupil, którego liczne fałdy okalały jej twarz, nadając wygląd wojownika.
– Mamo – nalegała Nayeli, tym razem bez krzyku. Cienki głos ledwo wydostawał się z jej gardła. – Gdzie jest Rosa? Dlaczego jesteś tak ubrana?
– Pedro ją porwał, moja córeczko – szepnęła Ana.
Miguel podszedł do najmłodszej córki i czule pogłaskał czarne włosy opadające na jej plecy.
– To tradycja, Nayeli – wyjaśnił. – Twoja siostra jest wystarczająco dorosła, by założyć rodzinę. Matka chrzestna, Juana, twoje kuzynki i ciotki są w domu Pedra Galvána, zaświadczając, że Rosa przyniosła cześć temu domowi i tej rodzinie.
Nayeli mogłaby wykrzyczeć, że jej siostra nie jest zakochana w Pedrze, że rodzina musi zapobiec temu ślubowi, że Rosa jest jeszcze za młoda, by myśleć o własnym domu i dzieciach; wolała jednak podeptać bosymi stopami kawałki orzecha kokosowego rozrzuconego na podłodze, trzasnąć drzwiami i pokonać odległość oddzielającą jej dom od domu rodzinnego Pedra.
Skracając sobie drogę, biegła wzdłuż brzegu rzeki na oczach zdumionych półnagich kobiet, które kąpały się w rzece i prały swoje ubrania. Młodziutka zielonooka kobieta w koszuli nocnej pędząca po piaszczystych brzegach, jakby gonił ją sam diabeł, zaskoczyła je.
Dom rodziny Galvánów był przestronny, miał odsłonięte ceglane ściany i dach w połowie kryty cegłą i strzechą, a w połowie blachą. Galvánowie przenieśli się na przesmyk Tehuantepec w 1931 roku, kilka dni po tym, jak trzęsienie ziemi w Oaxaca sprawiło, że ich dom obrócił się w pył. Okrutne ruchy ziemi zabrały nie tylko miasto, lecz także status społeczny, jaki posiadali Galvánowie: z dnia na dzień z bogatych stali się skromnymi handlarzami owoców i warzyw na targu. Nigdy nie zapomnieli o tragedii, a dokładniej momentu, w którym zawaliła się część sufitu, a ściany popękały, jakby były zrobione z papieru. Nie zapomnieli krzyków sąsiadów, pomieszanych z chrzęstem ziemi i łoskotem spadającego dzwonu z wieży kościoła Świętego Franciszka. Ojciec, matka i dzieci uklęknęli na ulicy, do której udało im się dotrzeć, i obiecali Najwyższemu, że jeśli przeżyją, już nigdy nie będą na nic narzekać. Członkowie rodziny Galvánów przeżyli i słowa dotrzymali. Wszyscy poza Pedrem, który nie pamiętał, żeby komukolwiek cokolwiek obiecywał.
Nayeli nie musiała się zakradać ani szukać wymówek, żeby słyszeć i widzieć, co dzieje się wewnątrz domu. Wszystkie okna i drzwi, okolone zielonymi ramami, były otwarte. Wystarczyło zbliżyć się do największego okna. Jej siostra leżała na małym łóżku w śnieżnobiałej pościeli; jej ciało okryte było bawełnianym kocem, również białym.
Matka chrzestna Juana prowadziła ceremonię. Zasłużyła na swoje miejsce dzięki grzebaniu najbiedniejszych. Nikt tak jak ona nie był tak świadomy autochtonicznych tradycji związanych ze śmiercią, ale też nikt nie był tak wprawny, jeśli chodzi o nadzorowanie zapoteckiego porwania. Stojące za krzepkim ciałem Juany siostry, Josefa i Leticia, obsypywały płatkami czerwonych kwiatów i konfetti Rosę, która patrzyła na nie ze smutnym uśmiechem. Ktoś założył jej na głowę jaskrawoczerwoną chustę.
– Czy jesteś tutaj z własnej woli, córko? – spytała Juana.
Rosa usiadła na łóżku, oparta plecami o ścianę i z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Po drugiej stronie okna Nayeli próbowała rozszyfrować, dlaczego jej starsza siostra zwleka z odpowiedzią na pytanie.
– Tak, matko chrzestna – powiedziała w końcu Rosa stanowczym głosem.
Jej ciemne policzki poczerwieniały, a brązowe oczy wypełniły łzy, które przylgnęły do rzęs, jak gdyby te stanowiły zaporę. Nagie ramiona zadrżały i przez sekundę blask włosów zdał się przygasać. Rosa kłamała, a Nayeli od razu to poznała.
Wkrótce kobiety zgromadzone wokół łóżka zaczęły udzielać porad małżeńskich, które odbijały się echem od ścian pokoju: „To nie w porządku, że uciekłaś ze swoim chłopakiem, ale rozumiemy, że to tradycja”, „Od teraz będziesz miała nową rodzinę, którą będziesz szanowała i kochała”, „Nie możesz nie szanować swojego męża ani swoich nowych rodziców”, „Musisz kształcić swoje dzieci do pracy i wychowywać je w pracowitości”, „Nie wolno ci zwlekać z wydaniem dzieci na świat, to jest dar, który mamy my, kobiety”.
Słowa i słówka, które nie chciały dotrzeć do Rosy.
Nayeli wiedziała, że musi uratować siostrę, uratować jej życie. Była jej to winna. Odeszła od okna i na palcach okrążyła dom. Omijała kosze, które każdego dnia były pełne owoców i warzyw z ogrodu, przeznaczonych do sprzedaży na targu, ominęła też konstrukcję z liści bananowca na bambusowych tyczkach, która mieściła w sobie dwa razy więcej towaru niż kosze. Zatrzymała się na kilka sekund przed małymi drzwiami prowadzącymi do kuchni Galvánów; aromat świeżo upieczonego chleba i tamales[1] sprawił, że zaczęło burczeć jej w brzuchu. Spiesząc się, by ratować Rosę, zapomniała zjeść śniadanie.
Kiedy dotarła do drzwi wejściowych, tych z zielonymi framugami, weszła z taką pewnością siebie, że żadna z kobiet siedzących na krzesłach w pokoju nie zwróciła na nią uwagi. Niektóre były zajęte obieraniem owoców, inne splatały wieńce pełne czerwonych róż. Nayeli przeszła przez ciemny korytarz. Światło słoneczne, które oświetlało każde pomieszczenie w domu, nie docierało do tego miejsca z wilgotnymi, ceglanymi ścianami. Rozpoznała pokój, który widziała przez okno, wślizgnęła się powoli i usadowiła w kącie.
Przyszła dokładnie w tej chwili, w której jej siostra podała swojej matce chrzestnej Juanie białą chusteczkę w czerwone kropki. Chrzestna, ciocie i kuzynki wydawały okrzyki, jednocześnie klaszcząc w podnieceniu. Opuszczenie pokoju w procesji z Juaną na czele nie zajęło im dwóch minut; w ramionach matka chrzestna niosła chusteczkę z dziewiczą krwią Rosy, jakby to było nowo narodzone dziecko.
– Co tu robisz, dziecko? – zapytała starsza siostra, gdy zostały same.
– Co ty tu robisz? Ubierz się i natychmiast wracajmy do domu! – rozkazała młodsza siostra. Podniosła spódnicę i koszulę Rosy, które leżały skotłowane na podłodze, i rzuciła je na łóżko. – Ubierz się!
– Podejdź tu, siostrzyczko – powiedziała starsza matczynym tonem.
W tym momencie Nayeli zrozumiała, że właśnie straciła siostrę. Posłuchała jednak i usiadła obok niej, zachowując się jak ktoś, kto wybiera się w odwiedziny do chorego. Rosa złapała obie jej dłonie, pocałowała je i ostrzegła:
– Musisz iść.
Nayeli otworzyła usta, żeby jej przerwać, ale Rosa położyła na nich palec wskazujący i mówiła dalej:
– Jestem teraz żoną Pedra Galvána, oddałam mu swoje ciało w zamian za twoje. Ale nie jesteś bezpieczna, wkrótce jego brat Daniel przyjdzie po ciebie.
– O czym ty mówisz? Nie rozumiem.
– Jesteś zielonooką Tehuanką, dziecinko. To wiele znaczy dla rodziny Galvánów. Upierają się, że to przywróci im status, który stracili po trzęsieniu ziemi.
– Nasza rodzina na to nie pozwoli. Wynośmy się stąd.
– Zostaję – powiedziała Rosa z przekonaniem. – Będę miała własne dzieci i rodzinę z Pedrem.
– Przecież ty go nie kochasz – powiedziała Nayeli, będąca już na granicy płaczu.
Rosa podniosła się z łóżka. Była całkowicie naga. Siniaki na jej udach wskazywały na to, że noc z Pedrem nie była łatwa. Powoli przeszła do kąta, gdzie na podłodze leżały jej tehuańskie ubrania. Mimo dyskomfortu i rezygnacji jej ruchy były miękkie, taneczne, jakby jej ciało pieściło powietrze.
W milczeniu wciągnęła na siebie długą spódnicę i koszulę. Bez patrzenia w lustro podzieliła włosy na dwie części i zaplotła. Kiedy owijała warkocze fioletową wstążką, zauważyła, że jej młodsza siostra, jej chroniony skarb, patrzy na nią z taką samą fascynacją jak zawsze. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Odetchnęła z ulgą, wiedząc, że utrata dziewictwa nie zmniejszyła ani trochę jej magnetyzmu. Wytarła spocone ręce o spódnicę i uklęknęła przed siostrą, która wciąż siedziała na krawędzi łóżka.
– Masz rację, moja mała dziewczynko. Nie kocham Pedra, ale czy ty wiesz, czym jest miłość? – spytała.
Nayeli potrząsnęła głową, zagryzając dolną wargę, by się nie rozpłakać.
– Miłość to tragedia. Niektórzy nakładają na siebie jej ciężar z własnej woli, a innym się ją narzuca. Ale ona nigdy nie jest szczęśliwa. Szczęśliwa miłość nie ma historii, a ja chcę, żebyś ty była szczęśliwa i miała swoją historię. Uciekaj, siostrzyczko mojej duszy, daleko, bardzo daleko.
– Jak daleko, Rosa? – Pytania wypływały z ust Nayeli jak wodospad. Wiedziała, że jej siostra nigdy się nie myliła, i nie ufała nikomu więcej poza nią. – I co mam powiedzieć naszym rodzicom? Skąd wezmę pieniądze na ucieczkę? Wzgórze to najdalsze miejsce, do którego zaniosły mnie nogi.
Rosa ścisnęła mocno dłonie siostry i wpatrywała się uważnie w jej oczy. Ostrożnie zdjęła naszyjnik ze swojej szyi, a gdy przekładała go przez głowę dziewczyny, rzekła:
– Ten amulet zawsze będzie nad tobą czuwał. Jesteś córką chwili, Nayeli. I nie pozwolę ci się zgubić.
I tak było.
3
Buenos Aires, sierpień 2018 roku
Kilka minut po tym, jak moja babcia przestała oddychać, weszłam do łazienki obok jej pokoju, żeby przejrzeć się w lustrze. Potrzebowałam tej chwili samotności, by sprawdzić, czy już się zestarzałam. Nayeli zawsze mówiła, że gdy nasi przodkowie umierają, ci z nas, którzy pozostają na ziemi, zaczynają się starzeć.
Przed poddaniem się tej kontroli umyłam twarz. Od razu i bez przerwy, jak to często bywa z ujściami słodkich rzek w słonych głębinach morskich, zimna woda mieszała się z moimi ciepłymi łzami. Wytarłam policzki, czoło i szyję różową myjką, na której wciąż unosił się zapach talku Nayeli – fiołkowego talku, którego używała do perfumowania ciała.
Kwadratowe lustro zostało osadzone w białych kafelkach dość niedbale: przechylało się w lewo, co zmusiło mnie do lekkiego skręcenia ciała w przeciwną stronę. Przez sekundę bałam się, że mój obraz zniknie z krzywego lustra. Nie miałam jednak żadnych nowych zmarszczek, tylko drobne bruzdy, które zaczęły tworzyć się rok wcześniej, kiedy skończyłam trzydzieści lat; nie pojawiła się też nagle siwizna – moje włosy były nadal ciemne i lśniące.
Uniosłam lekko głowę i sprawdziłam, czy moja szyja jest jędrna, bez podwójnego podbródka. Nie ujrzałam żadnych bruzd na skórze dekoltu. Teoria babci się nie sprawdziła: nie wyglądałam starzej, bo ona umarła. Chociaż już zaczynałam być bardziej samotna.
Głos Glorii zmusił mnie do przypomnienia sobie, że po drugiej stronie drzwi leżały zwłoki i że nadeszła moja kolej na pożegnanie, na które nie byłam przygotowana.
– Paloma, moja droga, czy wszystko w porządku? – Pytaniu towarzyszyły trzy stanowcze puknięcia w drzwi.
W wieku dziewięćdziesięciu lat Gloria Morán przyjęła rolę opiekunki w Casa Solanas, domu opieki, który stał się domem mojej babci. Zarządzała wszystkim z patio, gdzie pielęgniarki ustawiły drewniany stolik pomalowany na biało i wiklinowy fotel. Kiedy zorientowały się, że Gloria postanowiła spędzać tam każdą godzinę dnia, przystosowały to miejsce i postawiły na stoliku doniczkę z kwiatami, zielony, ceramiczny termos z brzoskwiniową herbatą, która zawsze była gorąca, i parasol, żeby letnie słońce nie padało prosto na głowę kobiety. Gloria uzupełniła wystrój o swoje rzeczy: blaszaną puszkę, gdzie trzymała uporządkowane kolorowe kredki, zeszyty pełne białych kartek, wypełnianych rysunkami zwierząt, i stos gazet, z których z niezwykłą ostrożnością odrywała ostatnią stronę, by wyciąć z niej kratkę z loterią, wprawiającą ją w zły nastrój.
Wyszłam z łazienki. W pokoju oprócz Glorii był don Eusebio Miranda, dyrektor Casa Solanas, ubrany w lniany brązowy garnitur. Pasujący do niego jedwabny krawat dopełniał garderoby. Don Eusebio miał zaciśnięte usta, wodniste spojrzenie i uniesiony podbródek, jakby mógł z góry rozpoznać śmierć.
– Panno Palomo Cruz, bardzo mi przykro z powodu pani straty, która jest również stratą dla nas wszystkich. Będzie nam bardzo brakowało Nayeli – wyrecytował wyuczone na pamięć zdanie, którego dość często używał w domu opieki.
Zwróciłam uwagę tylko na pierwszą część jego wypowiedzi. Trwałam w zawieszeniu przez kilka minut, myśląc o moim imieniu: Paloma Cruz. Cruz jak moja matka. Cruz jak moja babcia. To nazwisko, które pochodzi od przesmyku Tehuantepec w Meksyku. Cztery litery, które wyznaczyły los trzech kobiet bez mężczyzn. „Trzy krzyże”[2] – powtarzała ze śmiechem Nayeli, obracając w żart dumę z samotnego wychowywania córki i przekazania mojej matce tego samego krzyża: życia bez mężczyzny, który przyłączyłby się i naznaczył swoim nazwiskiem rodowód.
Musiałam zadzwonić do matki, na pewno zainteresuje ją ta wiadomość. Moja mama jest jedną z tych osób, które okazują empatię, kiedy widzą zwłoki na katafalku. To są momenty, w których robi swoje show: ciemne okulary, dopasowana czarna sukienka, by pokazać, że mimo upływu lat zachowuje szczupłą talię, włosy zaczesane do tyłu, spięte w kucyk, seria dąsów i gestów równie energicznych, co wystudiowanych. Felipa Cruz wie, jak się pożegnać, pokazując, że cierpi. Jest niezawodną artystką pożegnań.
– Pa, pa – powiedziała ze łzami w oczach tego ranka, kiedy podrzuciła mnie do domu mojej babci, zamierzając wracać tylko na moje urodziny i Boże Narodzenie.
Pamiętam, że nie myłam twarzy przez trzy dni, nie chcąc, żeby mydło i woda zmyły czerwony pocałunek, który jej szminka zostawiła na moim czole.
– Panno Cruz, jestem do pełnej dyspozycji we wszystkim, czego potrzeba – powiedział Eusebio Miranda z tą mieszanką życzliwości i niepokoju, które ludzie okazują, kiedy chcą się czegoś pozbyć.
Tym „czymś” były zwłoki mojej babci.
Podałam mu dane zakładu pogrzebowego, który kilka miesięcy wcześniej wykonał usługę dla sąsiadki z naszego osiedla. W tamtym momencie byłam na tyle sprytna, by zapisać numer, wiedząc, że prędzej czy później będę go potrzebowała.
Atmosfera zaczęła mnie dusić. Mieszanka cytrusowego odświeżacza powietrza, fiołkowego talku i kremu, którego śmierć nie pozwoliła mi do końca rozprowadzić po nogach babci, przyprawiła mnie o mdłości. Jakby wyczuwając, co się dzieje, Gloria przybyła na ratunek.
– Chodźmy na zewnątrz, moja droga. W tym pokoju już nic nie możemy zrobić. Poczekajmy, aż przyjdą i ją zabiorą. – Położyła mi rękę na ramieniu, ścisnęła mocno i zniżyła głos. – Nayeli, twojej babci, już tu nie ma. Musi być w jakimś raju i gotuje swoje przysmaki bogom.
Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wyobrazić sobie jej wśród warzyw, owoców, garnków, chmur i anielskich skrzydeł, i uśmiechnęłam się.
– Albo gra w wybornego trupa[3] – mruknęłam.
– Albo powtarza swoje niepodważalne prawdy – odpowiedziała Gloria również z uśmiechem.
Miała rację: moja babcia była nieomylna, nigdy nie miała wątpliwości. Wygłaszała twierdzenia z naukową pewnością, mimo że brakowało jej wykształcenia. Wiele luk w wiedzy wypełniała niesamowitą wyobraźnią. Była ekspertką w snuciu spisków, makabrycznych intryg i przekręcaniu zakończeń historii. Rzeczywistość lub fakty były dla niej niewiele znaczącymi okolicznościami, które można było dowolnie modyfikować.
Być może dlatego w dzieciństwie poruszałam się po rozmytej granicy między rzeczywistością a fantazją, granicy, którą moja babcia codziennie starała się wymazać.
– Zagrajmy w wybornego trupa – mówiła każdego wieczoru, nakrywając stół dla dwóch osób.
Nie interesowały jej moje szkolne sprawy ani zadania z geografii czy matematyki, które zwykle miałam do zrobienia; nie interesowały jej też kłótnie z moimi przyjaciółkami. Słuchała uważnie tylko wtedy, gdy opisywałam chłopców, którzy mi się podobali.
– Miłość jest dobrym powodem, by wszystko inne zawiodło – powtarzała i wplatała zdanie w czasie mojej opowieści, tak żebym pamiętała, że miłość i porażka idą w parze.
Ekscytowała się grą w wybornego trupa. Zaczynała od skrawka wymyślonej historii, ja kontynuowałam z jej drugą częścią, a ona potem z trzecią. Mogłyśmy spędzać godziny, upiększając nasze opowieści, a ostatecznie nie było całkiem jasne, ile z tego, co zostało powiedziane, było prawdą, a ile wytworem wyobraźni.
Z patio Casa Solanas można było korzystać zarówno zimą, jak i latem dzięki rozsuwanemu metalowemu dachowi. Ruchem chorego na artretyzm linoskoczka – z obiema rękami na kolanach i kołyszącymi się biodrami – Gloria usiadła na jednym z krzeseł. Różowa, bawełniana sukienka zmarszczyła się na środku jej pulchnych ud. Mogłam zobaczyć całe mnóstwo żyłek, które zdobiły jej bielutką skórę.
– Będę tęskniła za meksykańskimi potrawami, które zawsze dla mnie robiła Nayeli. Nigdy nie nauczyłam się ich nazw, ale jakie pyszności przygotowywała twoja babcia! – wspominała Gloria, wygładzając każdą zmarszczkę na swojej sukience. – Z odrobiny mąki i mleka, jajek i cukru piekła puszyste chleby i całe to miejsce wypełniało się cudownym zapachem. Powiem ci więcej: gdzieś tutaj musi być zeszyt pełen jej przepisów. Własnoręcznie je spisała.
– Moja babcia spisywała swoje przepisy? – zapytałam zdziwiona.
Chociaż nauczyła się czytać i pisać jako nastolatka w swoim rodzinnym Meksyku, nie lubiła rozwodzić się nad tą praktyką; mawiała, że wszystkie litery wychodziły jej zbite, jakby były małymi kociętami, zwiniętymi w kłębek na linijce. Jedyne, co czytała, to ceny w supermarkecie, a i tak zajmowało jej to dużo czasu.
– Oczywiście, że tak. Siadała tutaj, na patio, i pisała, i pisała – odpowiedziała Gloria.
– Gdzie jest ten zeszyt? Chciałabym zachować go na pamiątkę.
Gloria wzruszyła ramionami, to był jej sposób na udawanie braku zainteresowania.
– Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że jest w jej rzeczach.
Lekko skinęłam głową. Wśród nielicznych rzeczy, które moja babcia miała w Casa Solanas, nie było zeszytu. Dobrze to wiedziałam. Zwykle układałam jej ubrania, kosmetyki i przybory do szycia.
– Przyjechali z zakładu pogrzebowego – przerwał señor Miranda.
Znów skinęłam głową, ale tym razem zdecydowanym ruchem. Godziny, które nastąpiły po oświadczeniu pana Mirandy, nadal mieszają mi się w głowie, chociaż kilka obrazów jest wyraźnych w mojej pamięci: koszula nocna – którą zdecydowałam, że będzie miała na sobie w trakcie pożegnania – biała muślinowa, na której Nayeli wyhaftowała małe kwiatki na wysokości piersi; wgniecenie w kształcie jej ciała, które pozostało na łóżku, kiedy dwóch panów w niebieskich kombinezonach włożyło babcię do trumny; metaliczny posmak kawy, którą pracownica z przesadzonym makijażem serwowała non stop w domu pogrzebowym; modlitwy doñi Lourdes, towarzyszki z Casa Solanas, która nie radziła sobie z tonem głosu, bo jakiś czas temu ogłuchła; szorstkość jasnoniebieskiej chusteczki zabranej z szafki nocnej babci, którą prawie całą noc wycierałam łzy. I przyjazd mojej matki.
Felipa Cruz zrobiła wejście z zadziwiającą wprawą: bez fanfar udało jej się przyciągnąć uwagę wszystkich. Była ubrana w czarne lniane spodnie o idealnym kroju, kremową jedwabną koszulę, zapiętą pod samą szyję, do tego mała satynowa listonoszka z drewnianymi rączkami. Włosy spięła srebrną klamrą w kształcie motyla, a subtelny makijaż podkreślał jej egzotyczne rysy i nadawał głębi zielonym oczom odziedziczonym po Nayeli.
Towarzyszki z Casa Solanas, trzy pielęgniarki, dziewczyna z domu pogrzebowego i señor Miranda przerwali to, co robili, aby przyjrzeć się mojej matce. Ta przeszła przez przedpokój, nie odrywając wzroku od wypolerowanej cedrowej trumny, widocznej przez podwójne drzwi prowadzące do głównego pokoju. Gwałtowność jej kroków stawianych w butach na wysokich obcasach traciła na intensywności, aż całkowicie zniknęła niecały metr od miejsca, w którym spoczywała moja babcia, jej matka.
– Dlaczego zamknęłaś trumnę? – spytała.
Nie było pocałunku, przytulenia, jakiegokolwiek powitania.
– Babcia zawsze mówiła, że nie lubi upadłych kobiet – odpowiedziałam. – Nie chciałaby być widziana w takiej sytuacji.
Moja matka uniosła jedną brew – to był charakterystyczny, niezrozumiały gest, którego często używała.
– Jaka szkoda. Chciałabym zobaczyć ją ostatni raz.
„Mogłaś ją odwiedzić w Casa Solanas lub codziennie przez chwilę rozmawiać z nią przez telefon albo nawet zabrać na spacer do parku, który tak bardzo lubiła...” – Słowa, które wyszły z mojego żołądka, przeszły przez klatkę piersiową i gardło, lecz utknęły w ustach. Wolałam zrobić to, co zawsze robiłam przy matce: milczeć. Od dziecka było to najprostsze wyjście w obawie, że przestanie mnie kochać; kiedy zrozumiałam, że mnie nie kocha, niewypowiedziane słowa stały się dobrowolnym rezerwuarem spokoju. Przestrzenią, z której postanowiłam wypędzić jej niepokojącą obecność.
– Szkoda, tak – powiedziałam tylko, patrząc, jak wyciąga z torebki sztruksową sakiewkę w kolorze głębokiej zieleni.
Podeszłam na tyle blisko, by poczuć słodki zapach jej perfum. Bardzo powoli rozwinęła długi warkocz z cienkiego paska skóry; pośrodku węzeł otaczał kawałek błyszczącego czarnego kamienia.
– Co to jest? – spytałam.
Matka była zaskoczona moją bliskością. Skupiła się na naszyjniku i nie zarejestrowała, kiedy znalazłam się obok niej. W tym momencie próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz nasze ciała były tak blisko siebie. Nie potrafiłam.
– Amulet. Należał do twojej babci – odpowiedziała, ze zmarszczonymi brwiami okrążając trumnę i szukając najlepszego miejsca na złożenie tego okazu. Po kilku minutach położyła naszyjnik na metalowym krzyżu zdobiącym wieko trumny. – Ten czarny kamień to obsydian – kontynuowała wyjaśnienia, chociaż o nic jej nie spytałam. – Wulkaniczne szkło, które tworzy się, gdy lawa bardzo szybko stygnie i nie skrystalizuje się. Być może dlatego, że pochodzi ze środka Ziemi, Meksykanie przypisują mu właściwości ochronne. Używamy go tak, jakby był tarczą przed wszelkim złem.
Utkwiłam wzrok w czarnym kamieniu, który wyróżniał się wśród białych płatków kompozycji kwiatowej. Moja matka bardzo lubiła mnie wykluczać, tak żeby zabolało. Meksykanie z jednej strony i ja, sama, z drugiej.
– Dorastałaś w Argentynie, mamo. Jesteś bardziej z Buenos Aires niż obelisk[4] – powiedziałam, tym razem nie mogąc powstrzymać słów.
Stałam i czekałam na ciętą ripostę. Matka miała ją na końcu języka, jednak w tym momencie wybrała milczenie. Włożyła pustą sztruksową sakiewkę do torebki i poprawiła fryzurę, która nie wymagała poprawy.
– Idę na kawę – powiedziała.
– Pójdę z tobą.
Uniosła prawą dłoń i rzuciła mi lodowate spojrzenie.
– Wypiję ją w domu. Ty zostań.
Jej wyprostowane plecy były ostatnim, co widziałam. Wycofała się jak Królowa Kier z Alicji w Krainie Czarów, odcinając mi głowę.
Przypisy