Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nastoletnia Cornelia znika podczas wycieczki klasowej w małej miejscowości w argentyńskiej Patagonii. Pozostaje po niej tylko leżący na śniegu łańczuszek... Mroczny, pełny zwrotów akcji thriller kryminalny opowiadający o mierzeniu się z przeszłością uporczywie powracającej postaci dziewczyny, której zaginięcia policja nie rozwiązała od dziesięciu lat. Teraz jedna z jej szkolnych przyjaciółek, policjantka, wznawia śledztwo pod wpływem nacisków matki Cornelii, która właśnie dowiedziała się, że przez cały ten czas w lokalnej gazecie nieznana osoba co roku publikowała nekrolog jej córki. Powrót do bolesnych wspomnień zmusi bohaterów do rozliczenia się z własną przeszłością, na co nie wszyscy okazują się gotowi... Bezlitosna, surowa diagnoza argentyńskiego społeczeństwa i głęboko zakorzenionej przemocy wobec kobiet.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
1
Antonia Delgado była pewna tylko jednej rzeczy w swoim życiu: wierzyła, że śmierć była pomyłką, którą można było naprawić, a jednocześnie była ona dla niej wyjątkowym wydarzeniem, które mimo swojej powtarzalności potrafiło ją wciąż zaskoczyć. Do kwestii związanych ze śmiercią podchodziła z entuzjazmem i traktowała je poważnie, ale nigdy nie była w stanie jej przechytrzyć.
Kiedy była małą dziewczynką, za każdym razem, kiedy jej babcia otwierała bardzo ciężkie drzwi od szafy na ubrania i ściągała z wieszaka czarną sukienkę z rękawem trzy czwarte, wiedziała, że ktoś umarł. Nie musiała o nic pytać. Antonia odstawiała drewniane kręgielki, jo-jo albo lalkę, którą tata podarował jej na Boże Narodzenie i powoli szła do swojego pokoju, żeby się przebrać. Ona też miała specjalne ubrania na pogrzeby: sztruksową oliwkową spódnicę, bawełnianą szarą koszulę, którą musiała zapiąć pod samą szyję, nylonowe granatowe rajstopy i kozaczki zapinane wokół kostki na rzep. Nieważne, czy nieboszczyk zadecydował opuścić dzielnicę w styczniu, czy w lipcu: ubranie zawsze było identyczne. Taką decyzję podjęła jej babcia Lela, która podejmowała wszystkie decyzje dotyczące śmierci. Była swojego rodzaju niebiańską faraonką, której postanowień nie wolno było kwestionować.
Doña Lela przez wiele lat dzieliła zamiłowanie do pogrzebów ze swoimi siostrami. Wszystkie wstawały bardzo wcześnie. Potem wstawiały czajniczek na mate, układały gazetę na stole otoczonym rosnącą na patio winoroślą i przekartkowywały skrupulatnie ogłoszenia pogrzebowe, stamtąd czerpały informacje, jak planować zajęcia na cały tydzień. Mógł to być jakiś sąsiad, znajomy, daleki krewny, każda śmierć nadawała się, żeby wziąć udział w rytuale: karawany, kanapeczki w pokojach domów pogrzebowych, mężczyźni i kobiety idący ramię w ramię, oblewając łzami zakupione na tę okazję ubrania.
Wraz z upływem czasu, kiedy najstarsza z sióstr wyszła za mąż i zaprzestała tego makabrycznego statystowania z młodzieńczych czasów, Lelę najbardziej zabolała jednak postawa jej młodszej siostry. Pewnego dnia, przed przeglądaniem gazet oświadczyła, że chce umrzeć w samotności. Dokładnie w taki sposób, w dosłownym znaczeniu tego słowa: pragnęła śmierci. Nieszczęsna zostawiła własnoręcznie podpisany list, w którym wydała szczegółowe rozkazy: jej ciało powinno zostać skremowane. Żadnej stypy ani całunu. I podkreślała wielkimi literami, żeby nikomu nie przyszło na myśl zredagowanie jej nekrologu: „umarła w samotności”. Lela była przekonana, że ten ostatni akapit był skierowany do niej i nigdy jej tego nie wybaczyła. Ale ten drobny mankament nie zatrzymał jej śmiertelnego hobby, nadal przechowywała w pudełkach po butach najbardziej intrygujące wycinki z nekrologów, jakby były najprawdziwszymi skarbami, poza tym przekazała w spadku zwyczaj ich czytania z niewyczerpanym zainteresowaniem swojemu synowi i wnuczce.
Wystarczyło jej dziesięć leniwych kroków, żeby dostać się do kuchni i ściągnąć z ognia mały czajniczek, odrobinę wybrzuszony po tylu latach użytkowania. Wlała wodę do kubka, do którego kilka minut wcześniej włożyła torebkę herbaty, przycisnęła ją do brzegu i wycisnęła połówkę cytryny. Pokój był mały, ale wygodny. Rzadko dzielone łóżko, dwie szafki nocne, jeden drewniany, sosnowy stół pomalowany na czerwono, z czterema krzesłami do kompletu, jedna donica, która należała do babci Leli, i kredens, na którym stał stary telewizor – to wszystkie meble, jakie znajdowały się w kawalerce w Almagro. Kiedy ją kupiła prawie dwadzieścia lat temu, wydawała jej się prawdziwą rezydencją. Przyzwyczajona do dzielenia łazienki z sąsiadami z niedużego korytarza, przyjęła tamtą malutką łazienkę jako zasłużony luksus. Pierwszy raz w życiu prywatność miała stać się częścią jej codzienności.
Podjęcie decyzji o zrezygnowaniu z cukru zajęło jej zaledwie sekundę: chciała zrzucić kilka kilogramów, a przynajmniej spróbować zapiąć jedyne guziki w płaszczu. Zbliżała się zima, a jej skromna garderoba była na nią za mała. Letnie popołudnia spędzone na pożeraniu lodów doprowadziły jej talię do tragicznego stanu.
W tę sobotę o wschodzie słońca było pochmurno i chłodno. Subtelne światło przedostawało się do wnętrza przez okno. Antonia usiadła przy stole, rozgrzała gardło dwoma łykami gorzkiej herbaty, potarła dłońmi i odruchowo otworzyła dziennik na stronie z nekrologami. Nie zatrzymywała się ani żeby śledzić kampanie prezydenckie, ani na wykresach pokazujących skoki i spadki dolara, ani żeby przeczytać artykuły, które mówiły o wydarzeniach w miejscach na świecie, których nigdy nie pozna, bo to ją nie interesowało. Ogłoszenia pogrzebowe były jedyną rzeczą, która ją zajmowała, bo tam odnajdywała historie. Porządny nekrolog nie tylko dostarczał informacji na temat osoby, która już nigdy nie przekroczy progu własnego domu, albo o tym, jaka kobieta już nie będzie musiała kupować butów. Zdradzał on namiętności, nienawiść, odrazę i ból tych, którzy pozostają żywi. Po szybkiej lekturze Antonia wychwytywała, gdzie zbierało się na przepychanki o spadek lub pragnienie znalezienia się w centrum uwagi. Jej eksperckie spojrzenie potrafiło ocenić, kto był kochankiem osoby, z powodu której składano kondolencje, i uśmiechała się, patrząc na wyznania oficjalnie uznanej przed Bogiem żony i innych świadków. Uwielbiała wyobrażać sobie przyjaciółki o podwójnej tożsamości, które towarzyszą zmarłej koleżance w dotarciu do jej domu w niebie, kłócąc się podczas stypy z opuszczoną służącą.
Skończyła czytanie nekrologów w dzienniku „Clarín”, podenerwowana faktem, że publikują ogłoszenia o zmarłych, których nikt nie zna. Z kolei nekrologi z „La Nación” sprawiały jej szaleńczą przyjemność. Wycinała je i przechowywała w foliowych koszulkach, zachowując kolejność alfabetyczną, była dumną posiadaczką prawie kompletnej sagi najlepiej usytuowanych w mieście rodzin, dlatego wystarczyło zwykłe powiadomienie, a dołączała nekrologi, które wydawca uznawał za godne uwagi. Te teksty należały do jej ulubionych, bo przedstawiały najważniejsze informacje o zmarłym, który zasłużył na to szczególne miejsce w dzienniku. Wielokrotnie miała wątpliwości co do słuszności tych kilku linijek, bo ile prawdy może zawierać opis osoby z jej najszlachetniejszymi i godnymi podziwu wyczynami? Czy znając zaledwie cztery czy pięć pozytywnych cech można dowiedzieć się, ile dobroci lub zła mieści się w człowieku? No dobrze, myślała Antonia Delgado, przecież ostatecznie człowiek umiera raz, po latach czytania nekrologów, wiedziała, że dość często były one niesprawiedliwe – zarówno, jeśli chodziło o wychwalanie, jak i krytykę, ale też i zapomnienie.
Zapowiadała się produktywna sobota. Antonia otworzyła metalową skrzynkę, która służyła jej do przechowywania nici i wyjęła małe nożyczki. W czwartek zmarł sławny projektant, dlatego sekcja nekrologów zmieniła się w wybieg mody. Modelki i modele, aktorzy, aktorki, dziennikarze – nikt nie miał zamiaru nie skorzystać z okazji, aby pozostawić swój podpis. „Proszę, jak lubią się obnosić”, pomyślała Antonia, kręcąc jednocześnie głową z jednego boku na drugi i patrząc niechętnym spojrzeniem na to, co uważała za fałszywe współczucie. Nie było mowy, żeby historia, której poszukiwała, znalazła się w tych przyklejanych łzach. Tutaj potrzebna była umiejętność rozszyfrowania prawdziwego bólu, więc pouczona doświadczeniem kierowała się do anonimów, do ogłoszeń bez imienia i nazwiska, tych ogłoszeń, które szukający niezdrowych podnieceń, omijali, bo łaknęli cierpienia znajomych im osób, kogoś, kogo oglądają w telewizji. Ale Antonia Delgado nie szukała chorych uniesień. Nic z tych rzeczy. Ona była historyczką śmierci.
Końcem małych nożyczek ugodziła w malutki kwadrat i uśmiechała się, kiedy starannie go wycinała.
† Castillo, Nahuel, R.I.P.
Zawsze zostaje nam Paryż. Martín.
Właśnie tam, jednym zdaniem zostało wypowiedziane wszystko, co trzeba było powiedzieć. Antonia niemal była w stanie wyobrazić sobie przytulonych do siebie Nahuela i Martina, spacerujących przez francuskie miasto, które widziała wielokrotnie na zdjęciach. Paryż, stolica mody, świadek ich wiecznej miłości. Klejem w sztyfcie przykleiła wycinek na białą kartkę i kontynuowała poszukiwania śladów tych, którzy naprawdę kochali utalentowanego Nahuela Castillo. W miarę jak jej skupione oczy przeskakiwały pomiędzy wieloma udawanymi żalami, zaczynała się coraz bardziej złościć. Jak mogło dojść do tego, że śmierć tak ładnego i sympatycznego chłopaka wytworzyła tyle fałszu: „Zawsze będę o tobie pamiętać”, „Nikt tobie nie dorówna”, „Pozostaniesz w moim sercu”. Wszystko kłamstwa. Antonia była całkowicie przekonana, że te celebrytki prędzej czy później rzucą się w ramiona innego „najlepszego na świecie” projektanta, którego nowe ubrania przyozdobią wkrótce ich idealne ciała. „Zdrajczynie”, wyszeptała.
Nagle jedno drobne ogłoszenie zwróciło jej uwagę. Prawie gubiło się pomiędzy tyloma publikacjami skierowanymi do Nahuela. Antonia zostawiła nożyczki obok kubka z herbatą i pochyliła się nad gazetą, jakby chcąc jej posłuchać. Zerwała się nagle na równe nogi i podeszła do kalendarza, który podarowali jej w sklepie mięsnym, żeby coś sprawdzić, ufała temu kalendarzowi bardziej niż datom, które podawano w dzienniku. Nie pozwalała się oszukiwać prasie. Była sobota 15 kwietnia. Uderzyła się otwartą dłonią w czoło. Jak mogła zapomnieć? Jak mogła wypaść jej z głowy tak ważna data?
Uklękła naprzeciwko kredensu i zaczęła przeszukiwać swoje archiwa. W pudełkach po butach ułożonych w stos i oznaczonych etykietami Antonia przechowywała wycinki z najważniejszych nekrologów. Pomagała sobie placem wskazującym, kiedy czytała etykiety. Trzecie pudełko na drugiej półce było tym, którego szukała – w nim przechowywała to, co najcenniejsze, swoje ulubione historie.
Położyła pudełko na stole i otworzyła je bardzo starannie, jakby z czułością. Wzięła głęboki oddech, żeby poczuć zapach, który wydzielała gałązka rozmarynu, którą włożyła pomiędzy kartki w zeszłym roku. Ponieważ to pudełko było otwierane co roku, każdego 15 kwietnia. „Minęło już dziesięć lat, moja kochana. Ktoś nadal za tobą tęskni, Cornelio”, szepnęła ze smutnym uśmiechem, nie odrywając wzroku od zarchiwizowanych wycinków.
„POSZUKIWANA NASTOLATKA ZAGINIONIONA W EL PARAJE. Piętnastoletnia dziewczyna uczestniczyła w wycieczce szkolnej.
Policja Federalna dołącza się do poszukiwań.”
„EL PARAJE – Nastolatka z Buenos Aires zaginęła dwadzieścia cztery godziny temu w małej patagońskiej miejscowości.”
„Cornelia Villalba, lat 15, jest jedną z uczennic prestiżowej angielskiej szkoły Dullmich College. Dziewczyna przyjechała do wioski w ramach wymiany naukowo-społecznej. Według zeznań koleżanek ostatnim razem, kiedy ją widziały, przebywała w barze w wiosce. Lokalne władze zawiadomiła koordynatorka wymiany, nauczycielka Ludmila Roviralta.
Śnieg, który spadł w ostatnich godzinach, utrudnia poszukiwania dziewczyny. Jak poinformowano dzisiaj rano, władze udostępniły już helikopter ratunkowy, a jeden zespół policji federalnej dotrze na miejsce, żeby kontynuować poszukiwania.
Zaginiona dziewczyna jest córką znanego lekarza, Eugenia Villalby, nagradzanego przez Krajową Akademię Nauk Medycznych w dziedzinie badań nad metodami leczenia raka.
Cornelia Villalba ma 1,60 m wzrostu i waży 50 kg, ma ciemne, bardzo krótkie włosy z postrzępioną grzywką i jasne oczy. W chwili zaginięcia miała na sobie czarne dżinsy, niebieską koszulkę na długi rękaw, puchową kurtkę w różowym kolorze i szalik w białe i fioletowe paski.”
Antonia Delgado złożyła wycinek ze szczególną starannością. W miarę upływu czasu gazeta zabarwiła się na żółto, a tusz wytarł się w niektórych miejscach. Nie było to tak istotne, ponieważ prawie mogła wyrecytować tekst z pamięci.
Jak każdego 15 kwietnia, zatrzymała się, patrząc na zdjęcia, które opublikował wtedy magazyn „Gente”. Specjalne śledztwo, w którym poza relacją z nikłych postępów w poszukiwaniach dziewczyny, znajdował się również kompletny opis przedstawiający życie i przedsięwzięcia rodziny Villalba, przedstawicieli zamożnej i elitarnej klasy, którą desperacja rzuciła na kolana. Ani ich konta z milionami dolarów i pesos, ani posiadłość w Punta del Este, ani mieszkanie na alei Libertador, ani nawet stare samochody z kolekcji doktora Villalby nie wystarczyły, żeby wykupić powrót Cornelii. Opowieść o wydarzeniach związanych z zaginięciem tamtej biednej dziewczyny wydawała się niewystarczająca: czytelnicy chcieli więcej, a stojąca na wysokości zadania prasa z przyjemnością serwowała nowe historie.
Wyraz twarzy Cornelii zawsze przykuwał uwagę Antonii: nie istniało ani jedno zdjęcie, na którym dziewczyna by się uśmiechała. Na wszystkich wyglądała jakby zasłaniała zęby albo chowała zmartwienia, albo jeszcze coś całkowicie innego. Kto to wiedział? Jej brat Dionisio, zupełnie przeciwnie, rozświetlał uśmiechem wszystkie archiwalne zdjęcia, które zostały opublikowane. Wysoki, umięśniony, obdarzony prezencją aktora filmowego chłopak wybijał się na pierwszy plan na wszystkich zdjęciach. Ze zniechęceniem schowała po raz kolejny cenne materiały na temat historii Cornelii i przez kilka minut trwała w bezruchu, czytając jeszcze raz opublikowane tego dnia ogłoszenie.
Cornelio Villalbo, połowa twojej nieobecności jest jak miłość.
Oczy Antonii zaszły łzami. Żaden z jej ulubionych zmarłych nie wzruszał jej tak bardzo jak Cornelia. Ona była inna. Być może fakt, że nigdy nie odnaleziono jej ciała, sprawiał, że była wyjątkowa. Była jak podróżujący w czasie duch raz za razem wprawiający w ruch wydarzenia każdego 15 kwietnia. Kiedy o tym rozmyślała, uwagę jej przykuło inne ogłoszenie w sekcji nekrologów. Przetarła oczy grzbietem dłoni i podeszła do gazety, która leżała na stole. Doktor Eugenio Villalba i jego żona Clara zamówili mszę w dziesiątą rocznicę zniknięcia ich córki Cornelii.
Drugi nekrolog o Cornelii ją zaskoczył. Nigdy nie wydarzyło się nic podobnego: dwie publikacje tego samego dnia. Nie myślała o tym jednak zbyt długo. Musiała tam pójść. Antonia spojrzała na zegarek: nie miała dużo czasu, ale gdyby się pośpieszyła, być może zdążyłaby zająć jedno z głównych miejsc w kościele. Zaczęła szukać portfelika, który leżał na blacie w kuchni. Na szczęście miała wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zamówić taksówkę. Szczególna okazja wymagała gotowości do pokrycia wszelkich kosztów.
Założyła czarną sukienkę. Rękawy sięgały jej do łokci, a spódnica tuż za kolana. Szylkretowa spinka w kształcie motyla spięła nieposłuszne loki. Przeszła kilka przecznic aż do najbliższej alei. Na początku z pewnym trudem, bo zapinane na guziki buty cisnęły ją na wysokości podbicia, ale nie przeszkadzało jej to. Wzięła głęboki oddech i przyspieszyła kroku. Nie mogła pozwolić sobie na spóźnienie. Czekała na tę chwilę od dziesięciu lat.
2
„Niefortunne zdarzenia dostarczają wielu świadectw skromnego rodowodu człowieka”, przeczytała Mariana w jakiejś książce. Kiedy przecinała kolejne przecznice, dzielące ją od kościoła Santo Domingo, przypomniała sobie tamto zdanie i nieśmiało się uśmiechnęła.
Wcześniej nie myślała o swoim miejscu na drabinie społecznej, ale najwidoczniej przebywanie kilka metrów od osób, które były sprawcami jej cierpienia, wydobywało na światło dzienne wątpliwości, które uważała za raz na zawsze zamknięte za pomocą dyplomu ukończenia studiów. Mariana García pochodziła z niezamożnej rodziny, dlatego zawsze dostawała stypendia, a dzięki kontaktom jednego krewnego, chełpiącego się tym, że zrobił jej przysługę, skończyła szkołę stanowczo nieprzeznaczoną dla dzieci takich jak ona. Kiedy patrzyła przez dłuższą chwilę na dyplomy na ścianie swojej poradni, mówiła z dumą: „Jestem psycholożką”. Czuła, że przekroczyła już wszystkie upokorzenia ze szkoły średniej. „Tutaj wszyscy są coś warci, oprócz ciebie i mnie”, powiedziała jej kiedyś sprzątaczka, kiedy znalazła ją płaczącą w łazience. Nie mogła sobie przypomnieć, które z upokorzeń doprowadziło ją do tego, że zamknęła się w łazience, ale nigdy miała nie zapomnieć tamtej kobiety o ciemnej skórze, skośnych oczach i szorstkich dłoniach, która wyjaśniła jej różnicę pomiędzy wartością i ceną przy pomocy zaledwie jednego zdania.
Zatrzymała się przed gabinetem i przeglądała w witrynie jak w lustrze. Czarne dżinsy leżały idealnie, do tego biała koszula i blezer, też czarny, sprawiały, że czuła się elegancko. Kopertówkę przywiózł jej z Paryża jeden z pacjentów jako prezent bożonarodzeniowy. Przełożyła ją naprzód, żeby było widać markę projektanta mody, tak jakby sukces spoczywał właśnie tam, na przykuwającej uwagę czerwonej, lakierowanej skórze. Nadal nosiła czarne, bardzo długie włosy, niemalże jak swoisty gest buntu i mimo że te długie włosy kosztowały ją przezwiska Indianki, Czarnej Stopy, były jej dumą, jej flagą. Nigdy nie ścinała ich więcej, niż było to konieczne. Włożyła pasma włosów za uszy, nabrała powietrza w płuca, rozluźniła ramiona, wymusiła na sobie sztuczny uśmiech i poszła kilka metrów przed siebie, żeby dotrzeć na patio kościoła.
– Cześć, Mariana.
Odwróciła się powoli. Po chwili rozpoznała, kim była właścicielka tego wysokiego, ale miłego głosu.
– Cześć, Leonora – odpowiedziała niezbyt miło, jednak na tyle uprzejmie, żeby odwzajemnić uścisk. Przytuliła ją prawie z grzeczności.
– Jak miło cię widzieć. Nie myślałam, że przyjdziesz – powiedziała Leonora.
– Już od dłuższego czasu nie potrzebuję zaproszeń, żeby pójść tam, gdzie mi się podoba – podpuściła ją. – Tamte czasy już minęły. Teraz wszyscy jesteśmy równi.
Leonora poczuła się zaatakowana. Martín, jej mąż, złagodził w dużej mierze jej charakter i z miłości do niej codziennie starał się uprzyjemnić jej życie, chociaż nie zawsze mu się to udawało. Spojrzała na Marianę z góry na dół, tym lodowatym spojrzeniem, które było dla niej tak bardzo charakterystyczne, a potem odgryzła się:
– Nie, nie wszystkie jesteśmy równe.
Wyglądało na to, że Mariana z przeszłości, wstydliwa, posłuszna i bez zdolności reagowania, właśnie wróciła. Wzięła głęboki oddech, strzeliła z palców i pożałowała, że dotarła do miejsca, w którym wydawało się, że czas się zatrzymał. Zdecydowała zatrzymać się na rogu patio, przy wejściu do kościoła, jakby się tam ukrywała. Była ekspertką w patrzeniu, sama pozostając niezauważoną.
Leonora była piękniejsza niż to pamiętała. Wysoka, szczupła, z sylwetką modelki z magazynów modowych. Łososiowa sukienka z mocno zaznaczoną talią podkreślała idealnie opalone nogi i ramiona, a jednak coś zmieniło się w panience Durán, jak to kiedyś nazywały ją koleżanki, z mieszaniną podziwu i zazdrości. Mimo że poruszała się po kościele, ulicach, mieście i w ogóle całym świecie, jakby były jej własnością, była wyraźnie zdenerwowana i nawet odrobinę zmieszana. Cały czas przeczesywała blond włosy, przygryzała wargi, od czasu do czasu pozdrawiała przybywające osoby bardzo piskliwym głosem i dużo mówiła, zbyt dużo, zupełnie jak ktoś, kto chce przykryć przepraszającymi słowami, że czuje się winny.
– Co za aktorka z tej Durán!
Kiedy usłyszała głęboki głos przy uchu, podskoczyła i natychmiast się obróciła. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
– Micaela Bordón... – powiedziała Mariana, kiedy łapała ją za rękę i patrzyła jej w oczy. – Ciężko mi uwierzyć, że cię tu widzę.
– Ani mi się widzi przegapić takie przedstawienie – powiedziała, przyjmując teatralną pozę i wybuchając śmiechem. – Nie wyobrażam sobie, żebym mogła trafić na jakieś lepsze widowisko.
Mimo kilku dodatkowych kilogramów Micaela wydawała się w ogóle nie zmieniać: nadal nie okiełznała rudawych loków, które stanowiły idealną oprawę dla białej, piegowatej skóry i niebieskich oczu świecących promiennie tak jak zawsze.
Micaela przetrwała Dullmich College dzięki kłamstwom. Jej matka wychowywała ją sama i pracowała jako aktorka. Były to dwie kwestie nie do zaakceptowania w konserwatywnych kręgach. Pragnienie, żeby jej córka miała dostęp do najlepszej edukacji, stało się przepustką do lat szyderstw, wytykania palcem i dyskryminacji. Ale Micaeli to bynajmniej nie przeszkadzało: bardziej obchodziło ją wymyślanie historii o nieobecnym ojcu. Według jej wersji pan Bordón – na którym wymusiła przyjęcie nazwiska matki – był arystokratą mieszkającym w Europie. A ona wielokrotnie opuszczała szkołę i zamykała się w domu, podając za powód odwiedziny wymyślonego ojca.
– Jak ci się potoczyło życie, Mica? – zapytała Mariana ze szczerą sympatią.
– Jestem dziennikarką. Piszę dla gazety „Semana” i jestem w trakcie rozmów kwalifikacyjnych, żeby dostać się do telewizji, a ty?
– Jestem psycholożką – odpowiedziała Mariana.
Patio kościoła zapełniało się, ze względu na okoliczność wszyscy witali się formalnymi uściskami.
– Patrz tam – szepnęła Micaela, wskazując palcem na kobietę ubraną w długą brązową tunikę. – Nie mogę w to uwierzyć!
Mariana zaniemówiła, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. Nauczycielka Ludmila Roviralta miała czelność się pojawić.
– Co za nietakt – zawyrokowała.
Micaela natychmiast się odwróciła, błysk w jej oczach przygasł.
– Nietakt, ale dlaczego? – zapytała.
– Ona była odpowiedzialna za nas wszystkie – odpowiedziała Mariana. Drżała jej górna warga.
– Czy pamiętasz, co wydarzyło się tamtej nocy, García? – Micaela zwróciła się do dawnej koleżanki po nazwisku, tym samym szybko cofając się w czasie.
Mariana ze wzrokiem wbitym w ziemię, przytakiwała w ciszy, głośno oddychając. Powoli podniosła głowę, wbiła w nią wzrok i wyznała:
– To była noc, której nie da się zapomnieć pomimo wszystkiego, co wydarzyło się później.
3
Jej córka żyła. Była tego pewna. Możliwe, że tylko tego była pewna. Musiała się tylko modlić, błagać, upokorzyć, jeśli było konieczne, a wtedy jej córka wróci. Nigdy nie przyniesiono jej ciała. Nie widziała ani plamki krwi. Ani nawet jednego kosmyka włosów. Nic. Jedyne, co przechowywała, to zdjęcie, które regularnie retuszowała, żeby uchronić je przed upływem czasu. Kto odważyłby się powiedzieć, patrząc jej w oczy, że Cornelia była martwa? Nikt.
Tamtej nocy, dokładnie dziesięć lat temu, nie mogła spać. Krążyła w kółko po domu. Zrobiła sobie kawę w kuchni i wypiła pierwszy łyk w salonie, drugi przy biurku, a skończyła, wylewając już zimną kawę do umywalki w łazience. Ściskało ją w żołądku, a z upływem godzin ból przemieścił się do miednicy. I tam pozostał, w miejscu, w którym zostało poczętych jej dwoje dzieci. Tamto uczucie było ostrzeżeniem. Możliwe że najbardziej oczywistym, jakie mogła odczuć w całym swoim życiu. Kiedy zadzwonił telefon, wiedziała, że coś się stało i nie myliła się. Wiele lat później, kiedy w najbliższym gronie przywoływali tamtą noc, zdali sobie sprawę z tego, że przez całą kolację rozmawiali o feriach zimowych. Clara nigdy nie wybaczyła sobie, że dokładnie w chwili, kiedy zaginęła jej córka, zastanawiała się, czy lepiej pojechać w góry, czy na plażę.
Szofer zaparkował ich samochód tuż przed wejściem do kościoła. Najpierw wysiadł jej mąż, doktor Eugenio Villalba, potem jej syn Dionisio, a na końcu ona. Obiecała sobie, że nie będzie się z nikim witać. Od pewnego czasu z nieufnością podchodziła do tych, którzy wciąż powtarzali, co powinna robić, w jaki sposób należało przyjąć cierpienie lub jak najlepiej zapomnieć. Co mogli wiedzieć o tym, czym jest utrata córki? Ciemne okulary chroniły ją przed obcymi spojrzeniami. Co prawda, może było to nieuczciwe zagranie, ale w tej akurat chwili potrzebowała czuć się bezpiecznie. Kiedy jej mąż i syn witali się z innymi w kościele, zauważyła grymas na twarzy Dionisia – trudno było mu zachować powagę, nie prezentując swojego uśmiechu, na widok którego mdlały wszystkie kobiety. Jej syn był piękny jak anioł, a do tego inteligentny. Clara zdawała sobie sprawę, że choć każda matka chciałaby mieć takiego syna, sama nie kochała go wystarczająco. Jej najczulsza, najbardziej emocjonalna cząstka zniknęła wraz z Cornelią. Jednak zawsze tak było: Dionisio był taty, a Cornelia ‒ mamy. Podział ten wykształcił się, kiedy dzieci były jeszcze małe, umocniony dodatkowo podobieństwem fizycznym rozdzielonym w rodzinie według osi mężczyźni – kobiety.
Donośny głos męża wyrwał ją z zadumy. Zobaczyła go rozmawiającego z jakąś kobietą z jednej strony wejścia do kościoła. Clara zbliżyła się tyleż zaciekawiona, co zniechęcona w sposób typowy dla odczuwających konieczność odegrania pewnej roli w życiu. Rolą Clary było zaś uspokajanie Eugenia, który od kiedy zabrakło Cornelii, stał się bardziej wybuchowy i niejednokrotnie agresywny.
A widok Ludmily Roviralty rzeczywiście nim wstrząsnął. Z trudnością ściągnął ciemne okulary. Drżały mu ręce. Po tak długim czasie znowu stanęła z nim twarzą w twarz. Nie zmieniła się za bardzo: wciąż spinała włosy w koczka na wysokości karku i nosiła przerastającą wszelkie pojęcie liczbę naszyjników i pierścionków. Kobieta odpowiedzialna za zniknięcie jego Cornelii była tutaj, ubrana w tunikę w brązowym kolorze, wyszywaną złotymi nitkami i lustrzanymi błyskotkami.
– Doktorze Villalba, bardzo pana proszę, to jest bardzo bolesne dla nas wszystkich – powiedziała kobieta spokojnym tonem, patrząc mu cały czas w oczy. – Przyszłam pomodlić się za Cornelię.
Mężczyzna nie był w stanie nic odpowiedzieć. Zdecydowany ton kobiety odebrał mu głos, tak jak to miało wielokrotnie miejsce w przeszłości.
– Pani Roviralto, powinna pani zająć się modlitwą za własną duszę. Mnie proszę pozwolić zająć się modlitwami za moją córkę – powiedział i zamilkł na chwilę, żeby spojrzeć na nią z obrzydzeniem. – Proszę opuścić natychmiast to miejsce. Niech mnie pani nie zmusza, żebym zarzucił eleganckie maniery i musiał wynieść panią siłą.
Ludmila opuściła głowę i wbiła wzrok w ziemię. Mogła zobaczyć oddalające się czarne zamszowe buty na obcasie Clary. W innych okolicznościach zrobiłaby im zdjęcie, żeby opublikować je na Instagramie, ale teraz nie mogła rozpraszać swojej uwagi drobnostkami. Wytarła łzy grzbietem dłoni. Kiedy w końcu odważyła się podnieść głowę, niewiele myśląc, podjęła decyzję o nieuczestniczeniu we mszy.
Wyszła już prawie na chodnik, kiedy usłyszała dawne imię, które należało kiedyś do niej, a które umarło tej samej nocy, w której Cornelia zapadła się pod ziemię.
– Lumi, odejdzie pani bez przywitania?
Z miłym zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że Micaela Bordón w ogóle nie zmieniła się przez te wszystkie lata. Zawsze te nieokrzesane włosy. I iskierki, które wydawały się migotać w jej oczach, rozświetlały jak zawsze jej okrągłą buzię. To ona odkopała z pamięci ten stary przydomek. Poczuła, że musi się do niej uśmiechnąć i mocno przytulić.
Kilka kroków za nią rozpoznała Marianę Garcíę, w której z kolei dostrzegła coś nowego – oprócz swoich długich i błyszczących włosów wyglądała jak ktoś zupełnie inny.
– Jesteście już dorosłe, dziewczyny – powiedziała, wiedząc, że wszyscy myśleli podobnie. Wyglądały wspaniale.
– Dlaczego pani płakała? – zapytała ją Mariana tonem, który brzmiał bardziej jak wyrzut niż powątpiewanie.
Kobieta spuściła wzrok. Nie przypominała sobie, żeby w tak krótkim czasie musiała tak często pochylać głowę. Wszystko, co dotyczyło Cornelii, upokarzało ją. Pomimo upływu lat i godzin terapii nadal tkwiła w niej wina niczym cierń wbity w skórę. Opiekowała się pięcioma nastolatkami podczas wymiany i zawiodła: wróciły cztery z nich.
– Płaczę przez Cornelię, z własnej winy i też przez was – powiedziała prawie bezgłośnie. – Żadna z nas nie wróciła taka sama po tamtej nocy.
Przez kilka minut, które wydawały się całą wiecznością, trzy kobiety zachowały ciszę. Myśląc o tym, kim były i kim się stały. Dobiegający z kościoła dźwięk organów przerwał tę osobliwą wiwisekcję osobistą i zbiorową.
– Idziemy na mszę – zadecydowała Micaela. – Pa, Lumi.
Patrzyła, jak odchodzą razem, pod rękę, tak jak wiele lat temu. Tym razem jednak w innych okolicznościach. Zatrzymała się sama na środku patio. Miała wrażenie, że jej stopy były przybite do ziemi palami.
Niedługo potem niebo zajęło się chmurami i zrobiło się chłodniej. Ludmila potarła własne ramiona, zawiesiła torebkę na ramieniu i zaczęła powoli iść w stronę drzwi prowadzących na patio kościoła Santo Domingo. Kiedy dotarła już prawie do chodnika, zobaczyła ją. Pipa była tak samo piękna, jak ją zapamiętała. Miodowe włosy związane w wysokiego kucyka sięgały jej do połowy pleców. Niebieskie, migdałowe oczy i zbyt duże usta, niepasujące niegdyś do jej twarzy – szczegół, który był powodem niejednego żartu w złym guście, kiedy były nastolatkami – nadawały jej teraz bardzo zmysłowej aury. Całość wyróżniała elegancka sylwetka.
Niemal do niej podeszła, żeby się przywitać, ale się powstrzymała. Ani przez chwilę Pipa nie oderwała oczu od wejścia do kościoła, jakby była zahipnotyzowana muzyką organów. Najlepszą rzeczą, która Ludmila mogła zrobić, było opuszczenie patio. W tamtym miejscu zostawiała wszystkich bohaterów historii, która nie powinna była nigdy się wydarzyć. Ani lata, ani zmarszczki, ani doświadczenie nie sprawiają, że ludzie stają się bardziej wytrzymali. Zaginięcie Cornelii Villalby nadal siało bowiem spustoszenie.