Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór opowiadań.Tagi: po polsku, polskie, opowiadania
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szatan znużony pracą całodzienną szedł przez pusty wygon kamienisty ponad wielkiem miastem, którego dalekie kopuły błyszczały jak złoto w promieniach zachodzącego słońca. Zdrożony był wielce i pot ściekał mu z oblicza, ale nie odpoczywał, dążąc naprzód, aby przed nocą pełnić jeszcze dzieło swoje odwieczne, na które był skazany, otrzymawszy na udział swój w stwarzaniu świata trud najuciążliwszy i nieustannej wymagający czujności. Szedł więc wielkimi krokami przez pole rozległe, potrącając nogą głazy gęsto po niem rozsiane. Pięście utrudzone przycisnął do nagiej piersi włochatej; —pod nachmurzonemi brwiami błyszczały mu oczy krwawe, bezsenne, wieczyście w dal wytężone.
A zaszedł mu drogę człowiek niejaki, przybyły z miasta na wzgórze puste, aby się modlić wieczorną godziną do Boga swojego. A że był pogodny i spokojny, więc patrzył z podziwem a litością na znój nieznającego spoczynku wędrowca, którego chód ciągły, do wysilonego biegu podobny, mącił sam jeden nieruchomą ciszę odwieczerza.
Wreszcie, gdy tamten był już blizko, zagadnął go znienacka:
— Dokąd idziesz tak spieszno?
Szatan przystanął i odparł, pot ocierając z czoła:
— Idę zawsze. Przed wieczorem muszę być w onem mieście, które widno tam w dole...
Człowiek patrzył nań w milczeniu chwilę niejaką, aż smutek przyćmił jasne jego źrenice.
— Ty jesteś Szatan? — rzekł wreszcie.
— Tak.
Rzekłszy to, chciał iść dalej, lecz Człowiek zastąpiwszy mu, ozwał się głosem smutnym lecz słodkim, jakoby wianie wiatru od morza w dzień upalny:
— Widzę, że jesteś znużony. Usiądź a odpocznij. I tobie się pokój należy.
Szatan się zdumiał.
— Nie mówił tak do mnie jeszcze nikt, — rzekł. — Ja nie wiem, co jest odpoczynek... Puść mnie, abych szedł dalej. Przecz mię zatrzymujesz?
Człowiek lepak, uniósłszy dłoń białą ku wieczornej zorzy, prawić jął z jasnym uśmiechem na ustach:
— Patrz! wieczór oto na niebie i odpoczynienia łaknie stworzenie wszelkie od trudu a mozołu dziennego! Godzina jest cicha i dobrze wesprzeć teraz skroń na rękach, poglądając na niebo ogromne i od zachodu złote! Chłód odwieczerza idzie ponad łany spalone upałem dziennym i rosa wnet pocznie padać na kwiaty pachnące. Wiatry nawet przycichły i zioła wonne modlą się do Boga i lilje polne otwierają wschodzącym gwiazdom nieruchome białe kielichy! Poco chcesz mącić ciszę bożą na ziemi? poco budzić ludzi, którzy w tem mieście kładą się już spać na dachach domów swoich? Strudzeni są i słodko im zasypiać! Ostaw ich w spokoju! — Ja ciszę i pokój w boże imię niosę na świat, a przeto mówie i tobie, jako wszystkim znużonym pracą dnia całego: spocznij!
Szatan potrząsnął głową.
— Nie można spoczywać. Jutrzejszy dzień nastanie i trzeba myśleć o nim jeszcze dzisiaj, przez całą noc owszem, aby nie spadł na śpiących rankiem bez troski i do przeżycia go nieprzygotowanych. Jam jest od tego, abym jutro ludziom przypominał!
To mówiąc, zwrócił się do dalszej drogi, lecz Człowiek zatrzymał go znowu, chwyciwszy za kraj pielgrzymiego płaszcza, po którym nie znać już było nawet, iż był niegdyś królewski.
— Spocznij, — rzekł zasię. — Dość-ci ma dzień dzisiejszy na swem utrapieniu, pocóż się jeszcze jutrem kłopotać? Oto ptacy niebiescy nie sieją i nie orzą, a karmi je Ojciec, który jest na wysokości!
— Kto ciebie tych dziwnych słów nauczył? — rzekł Szatan, — kto włożył ci w usta tę mowę, co drogi moje krzyżuje?
— Niosę to poselstwo, — odparł tamten, — od Boga, Ojca mojego, który jest Ojcem wszystkich łudzi zarówno i pokój im daje przeze mnie.
— I moim ojcem jest Bóg, — rzekł Szatan,— lecz inne dzieło mnie pełnić przykazał od świata poczęcia. Jeśliś i ty jest przezeń posłany, konaj, coć zlecił, ale mnie nie zatrzymuj w drodze ku dziełu mojemu. Puść mnie!
Lecz Człowiek go nie popuszczał.
— Czasy są dokonane, — mówił. — Zbyt wiela trudu było na ziemi i nadto gorzkości. Ojciec niebieski ulitował się nędzy ludu swojego i nie masz ty już co robić na świecie! Oto znużony jesteś trudem długim a próżnym, usiądź więc, jako ci mówie, a dziękuj Bogu, iż praca twoja skończona.
Szatan się zaśmiał.
— Nie kończy się nigdy dzieło moje i nigdy nie jest zbyteczne! Beze mnie na świat-by padła martwota i gwiazdy-by nawet stanęły na niebie! Najstarszym ja ci jestem synem Boga, Ojca mojego, a chociam jest wydziedziczony, on samby śmierci mojej nie przeżył!
— Bluźnisz, — rzekł Człowiek. — Nikt ciebie nie potrzebuje już i rosnąć mogą ludzie bez ciebie, jako te lilje polne, które Ojciec niebieski w królewskie szaty odziewa!
— Wierzę, — odparł Szatan, — ale jam jest właśnie od tego, aby człowiek nie był jako kwiat v bezrozumny i szybko pod kosą ginący!
To powiedziawszy, wyciągnął ręce ponad miasto, widne w dole, i wołać począł cały krwawy od ostatniej zorzy zachodzącego słońca:
— Idę wzbogacać ducha ludzkiego i uczyć go wszelkiej ciekawości i rozwiązywania wszelkich zagadek, choćby w nich było cierpienie.
Ide uczyć wiecznego nieukoju i ruchu, ażeby świat snadź w ciszy nie zastygał.
Ide uczyć radości mocnych, ponieważ w niej jest życie jedynie!
Ide uczyć, jako zdobywać chleb i napój, nie oglądając się na nic i na nikogo.
Ide przykazywać ludziom, iżby mieli serca twarde i dążąc ku celowi swemu nie zatrzymywali się nad cudzem nieszczęściem, które jest słabością i upadkiem.
Idę grzechu wszelakiego nauczać i jako nie pochylać głowy pod równający strychulec. Wojny idę nauczać tych, którzy są synami bożymi!
I zasię jeszcze idę uczyć dumy i niepodległości i dufania we własną moc, bo głowę schyloną do stóp każda stopa uderzy a czekającego cudzej pomocy nikt nie podźwignie!
To jest poselstwo moje i praca, z którą na świat idę i od której znój czoło me opływa, albowiem jest ciężka. —
Człowiek uśmiechnął się smutno lecz dobrotliwie i uniósłszy dłoń, dotknął nią brązowego ramienia Szatana.
— Spocznij, — rzekł, — i oszczędź sobie trudu bezużytecznego. Zaprawdę jeszcze raz powiadam tobie: nie jest to dobre ani potrzebne, co ludziom zanosisz! Oto co mówi owszem Syn Boży w imię Ojca swojego, który jest na niebiesiech:
Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest królestwo niebieskie!
błogosławieni cisi, albowiem oni osiędą ziemię!
błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni!
błogosławieni, którzy łakną i pragną, albowiem oni będą nasyceni!
błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią!
błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądają!
błogosławieni pokój czyniący, albowiem nazwani będą synami bożymi!
błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie, albowiem ich jest królestwo niebieskie!
Zadumał się Szatan i zdziwił, słysząc te słowa, gdyż słyszał je po raz pierwszy, choć od czasu wygnania ludzi z raju krążył był wiecznie po świecie.
— Nowe to są słowa dla mnie, — rzekł, — i mogą być nawet boże, ale nie dla serca mojego i nie dla człowieka, którego obowiązkiem jest żyć!
Ale tamten począł go kusić i mówił:
— Spocznij! Tem słowem bożem będzie żył człowiek, kiedy mu chleba zabraknie!
A Szatan odpowiadając mu, rzekł:
— Zaprawdę, jeśli chleba zabraknie, nauczę człowieka, aby te kamienie raczej na chleb zamieniał, niżby miał ręce założyć bezczynnie!
Lecz ów nie ustał i kusił go dalej, mówiąc:
— Spocznij! To jest wyzywanie mocy Boga, który czyni sam jeno to, co zechce!
Odrzekł mu zasię Szatan:
— A ja wam powiadam, kto będzie mocy swej pewien, przyjdą na jego zawołanie anieli niebiescy i nosić go będą, iżby snadź o kamień nogi swej nie obraził!
Dobry kusicie] jednakowoż nie odstąpił jeszcze.
— Spocznij! — mówił. — Moc człowiekowi własna nie jest potrzebna; oto napisano: Bogu się pokłonisz i jemu samemu służyć będziesz!
Tedy rozgniewał się Szatan i zawołał:
— Pójdź precz, kusicielu! Kto mnie posłucha, kłaniać się nie będzie nikomu, owszem panem świata się stanie!
Odszedł tedy Człowiek od niego smutny, i patrząc nań z litością i poszedł, aby się modlić dalej w samotności i ciszy do Boga swojego, albowiem widział, że w Szatanie jest duch nieukoju i niepodobna go odwieść od próżnego mozołu...
Szatan zasię zwrócił kroki utrudzone ku miastu wielkiemu, którego złote kopuły gasły już w ostatnich blaskach zachodzącej zorzy.
1895.
Pamiętam, raz tylko w życiu modliłem się — prawdziwie...
Byłem wtedy jeszcze bardzo mały, miałem zaledwie siedm lat... Do szkoły nie chodziłem jeszcze, uczyłem się w domu, na wsi.
Pan Andrzej z pod Nowego Targu, słuchacz pierwszego roku praw, który z powodu braku funduszów studja przerwał i puścił się na belferkę, przygotowywał mnie zwolna do gimnazjum. Był bardzo dobry dla mnie i kochałem go za to serdecznie. Po odbytej lekcji (przed którą zazwyczaj oknem do ogrodu uciekałem), wychodził ze mną i z moim o rok młodszym bratem na przechadzkę i bawił się z nami, jak gdyby sam był dzieckiem. Podziwiałem go ogromnie, gdyż pływał doskonale i umiał chodzić na rękach z nogami do góry. Być gimnazjalistą i umieć chodzić na rękach to było wtedy szczytem moich marzeń. Wzdychałem do tego pokryjomu, a tymczasem starałem się ze swej strony pokazać panu Andrzejowi, co ja umiem. Drapałem się tedy na drzewa w ogrodzie, wychodziłem na strzechą pokryty i bujnem zielskiem zarosły dach stodoły i — ku wielkiemu zdziwieniu mego młodszego i Jękliwego brata — nie spadałem. Zachwyt mojego brata w tych wypadkach pochlebiał mi strasznie; wyobrażałem sobie, że imponuję mu tak swą zręcznością, jak mnie pan Andrzej. Swoją drogą za te sztuki gimnastyczne dostała mi się nieraz bura nie lada. Niepoprawny, uciekałem przed nią zwykle znowu na olbrzymi świerk, w ogrodzie rosnący.
Tuż pod ogrodem płynęła niewielka, ale bardzo bystra górska rzeczułka. W lecie — to była moja uciecha. Byłbym się chętnie cały dzień kąpał. Lubiłem wodę, jak ryba.
Zaraz za rzeką wznosiła się wysoka góra a na niej szumiał czarny las jodłowy. Las ten miał dla mnie coś tajemniczego w sobie, coś, co przestrachem przejmowało a zarazem dziwnie ku sobie pociągało. Wieczorami, gdy się cicho na świecie robiło, słychać było w ogrodzie szum tego lasu: jednostajny, wielki, ponury.
Słuchając tego szumu, zaludniałem las tworami dziecinnej wyobraźni. Nabierał on dla mnie życia i znaczenia. Słyszałem wyraźnie, jak tam coś płacze, coś się skarży i woła. Wszystkie baśnie i gadki, które dziewczęta w kuchni zimowymi wieczorami opowiadały, stawały mi wtedy w pamięci. Zaklęte księżniczki, smoki, pastuszek, który grając na fujarce, drogę w puszczy zagubił i z królem wężów się spotkał — i wiele, wiele innych rzeczy — wszystko to w tym lesie być musiało. Byłem o tem silnie przekonany, chociaż mnie wyśmiewano, gdy o tem mówiłem. Obiecywałem sobie w duchu, że gdy dorosnę, zgłębię te tajemnice i wsławię się ogromnie. Nawet dzieci pociąga tajemnica i sława... Ale nie zwierzają się z tego, tak samo, jak dorośli...
I o mojej też ambitnej myśli dziecka nikt nie wiedział.
Ojciec brał mię z sobą czasem do lasu. Gdy tylko owiał mię cień odwiecznych jodeł i dziwnie upojny zapach boru, stawałem się naraz zadumanym i lękliwym i za żadne skarby świata nie byłbym puścił ręki ojca. Dziwno mi tylko czasem było, czemu nie spotykam tych widm i czarów, o których tyle myślałem? Mchy tylko a paprocie i jodły olbrzymie o dziwnie powykręcanych korzeniach, ale ani śladu królewien, pastuszków — zgoła nic z tego, coby tutaj być powinno. Tłómaczyłem to sobie jednakże, myśląc, że zaklęte duchy boją się ojca widocznie i dlatego się nie pokazują... Ale niechbym się tutaj tak sam znalazł!
Dziś jeszcze czuję, jak na myśl tę przechodził mnie dreszcz strachu i ogromnej ciekawości zarazem.
Po powrocie z takiej przechadzki wybiegałem zwykle do ogrodu i patrząc znowu na bór z daleka, dziwiłem się ogromnie, że ja tam byłem. W tym czarnym tajemniczym lesie byłem we własnej osobie! Upajałem się wtedy własną odwagą i czułem zarazem jakiś żal, że będąc w lesie, nie widziałem wszystkiego, co w nim jest. Bo że jest coś więcej, niż to, co ja widziałem, najmocniej byłem przekonany. Niech ja tylko dorosnę! — myślałem.
A tymczasem dorosłem i wiele takich borów przeszedłem, które z daleka wydawały się tajemniczymi, czarownymi i pełnymi życia, a w istocie były tylko drzew pełne o suchej korze i próchna w nocy świecącego i zeschłych badyli i szyszek próżnych i kamieni...
Drugą rzeczą, nadzwyczajny urok dla mnie mającą, był stary, drewniany młyn sród wiklin nad rzeką. W każdym starym młynie musi być młynarz czarownik i mieć trzy córki, z których dwie złe, a jedna dobra... Ta dobra może być także pasierbicą, ale to nie konieczne; jedne gadki wspominają o młynarce-macosze, inne nie. W naszym młynie był wprawdzie stary młynarz, wdowiec i trochę głuchy, ale córek ani śladu. A może, myślałem, on ma córki, tylko je ukrywa z jakichś niezbadanych i dziwnych powodów? Młyn jest tak pełen tajemniczych kątów i skrytek...
Marzyłem, spodziewałem się ciągle czegoś niezwykłego, a przytem uczyłem się z musu, z ochoty biegałem po łąkach, wychodziłem na drzewa i dachy, harcowałem na źrebcach po pastwisku — i tak słonecznie, rozkosznie płynął miesiąc po miesiącu.
Było to w czerwcu czy w lipcu — dnia już dokładnie nie pomnę. Pan Andrzej szedł do młyna z jakimś interesem do starego Jakóba. Uparłem się iść koniecznie z nim, kazano mi jednak zostać w domu i uczyć się. Zapłakany usiadłem w pokoju nad otwartą książką, ani mi jednak w myśli było czytać to, co mi zadano. Myślałem nad straszną niesprawiedliwością świata w ogólności, w szczególności zaś o nienawistnym losie, który mnie każe niesprawiedliwość tę znosić. Czułem się serdecznie nieszczęśliwym. Cóż komu mogło szkodzić, żebym był poszedł z panem Andrzejem do młyna? A może właśnie dzisiaj byłbym zobaczył którą z ukrytych czy zaklętych córek młynarza?
Myśląc o tem, z ogromnym żalem spoglądałem w okno.
Chmury fijoletowe i skłębione nadciągały; zbliżała się burza. Co pewien czas słychać było daleki grzmot, niby poryk niedźwiedzia, co się rusza z komyszy... Lubiłem, kochałem burzę, która z ogromną potęgą do bujnej fantazji dziecka przemawiała, zachwycałem się grzmotem, co olbrzymim głazem z niebios się staczał, łamał się po górach i parowach, aż tysiąckrotnie odbity, w gruz ponurych huków rozsypany, konał gdzieś w wąwozach niewyraźnem echem, — lubiłem błyskawice, w których świetle świat rozjaśniał się na chwilę dziwnie, tajemniczo, zielono albo różowo... Gdy jednak byłem sam podczas burzy w pokoju, bałem się, jak wszystkie dzieci. To było zbyt wielkie...
I teraz strach mnie przejął. Ojca nie było w domu, matka wyszła gdzieś do ogrodu czy na drugą stronę dworu — a brat? — brat się nie liczył; wszak był młodszy ode mnie i lękliwy. Sam nieraz całą potęgą dziecięcej wymowy musiałem go przekonywać, że nie powinien się, bać portretu dziadka, który wszędzie za nami wodził oczyma. Co prawda, tego portretu sam się bałem, ale przed bratem przyznać się nie godziło.
Nie wiem dlaczego, uroiliśmy sobie z bratem, że gdy się stoi pod zegarem, jest się zabezpieczonym od wszelkiej złej mocy duchów i strachów. Gdyśmy sami w pokoju zostawali a portret dziadka tak uporczywie i nieswojsko patrzył na nas ze ściany, sadowiliśmy się czemprędzej pod zegarem.
I teraz zostawiony sam w pokoju półciemnym od nadciągających chmur, przysunąłem krzesełko do ulubionego kąta, gdzie zegar tak uspokajająco mruczał: tik, tak — tik, tak...
Brat przytulił się do mnie i głosem, w którym łzy drżały, zapytał, czy naprawdę będzie burza?
— Będzie, — odrzekłem z wielką powagą i pewnością siebie. W tej chwili jasność ogromna zalała pokój i zaraz prawie potężny huk wstrząsnął powietrzem. Piorun uderzył gdzieś blizko. Ledwie echo grzmotu przebrzmiało, usłyszałem tentent galopującego konia. Mimo że mi zakazano wychodzić z pokoju póki się lekcji nie nauczę, wybiegłem na ganek. Ojciec powrócił z pola i stał we drzwiach sieni, rozmawiając z matką. Służący odprowadzał spienionego konia do stajni.
— Czy pan Andrzej z młyna powrócił? — pytał ojciec.
— Zdaje mi się, że jeszcze nie, — odrzekła matka.
— Trzeba posłać po nich natychmiast; burza nadciąga ogromna; wody w górach tam już wezbrały — obawiam się, by powódź młyna nie dosięgła...
Mówiąc to, oglądał się za posłańcem.
W tej chwili zagrzmiało znowu i deszcz zaczął padać dużemi kroplami. Równocześnie szum jakiś niezwykły nas uderzył. Ojciec drgnął i szybko pobiegł do ogrodu nad wysoki brzeg rzeki. Poszedłem za nim.
Straszliwy widok...
Rzeka płynęła w szerokiem wgłębieniu, tworzącem rodzaj płytkiego jaru, wyrżniętego na kraju obszernej doliny, utworzonej przez rozstępujące się w tem miejscu wzgórza. Do owego wgłębienia właśnie ogród przytykał. Dno jaru zieleniło się zazwyczaj bujną wikliną i pastwiskami, a nawet tu i ówdzie złociło się klinami zbóż, wsuniętymi między kamieniste łysiny i zadrzewione kępy. Na jednej takiej kępie stał młyn, a rzeczka, przepływając tuż obok niego, wiła się srebrnem, krętem pasmem wśród tej zieleni, kryła się w zaroślach i wypływała znów sród jałowych kamieńców...
Teraz — ani śladu tego wszystkiego! Dno jaru znikło jak sen, zalane wodą. Jak okiem zasięgnąć, żółte, rozwścieczone nurty rzeki, wzdymające się, rosnące ciągle. Młyn widniał zdala, jak wyspa wśród tego morza. O dostaniu się do niego teraz nie mogło być mowy; woda oblewała go ze wszech stron.
Kto nie zna górskich strumieni, w czasie ulewy w przeciągu kilku sekund zmieniających się w huczące morza, — kto nie widział górskich powodzi, wyrywających drzewa z korzeniami, walących i unoszących chaty, urągających wszelkiemu oporowi człowieka, ten nie ma wyobrażenia o podobnym widoku. Wszelki opis jest tu bezsilny.
Jodły ogromne i buki, wykarczowane uderzeniem fali, dachy całe i belki domów, trumny porozbijane o kamienie, gdzieś z nadbrzeżnego cmentarza wygrzebane — wszystko to niosła woda żółta, wściekła, bryzgająca pianą. Niekiedy słyszeć się dawał bek lub ryk żałosny i owca wełnista lub rogaty łeb krowy ukazywał się nad wodą, nierzadko jeszcze łańcuchem do uniesionego żłobu przywiązany... Z szumem rozszalałej wody mieszał się co chwilę głuchy łoskot obsuwającej się ziemi z brzegu falą podmytego. Zagony całe, kępy drzew nadbrzeżnych nikły w mgnieniu oka. W głowie się kręciło, gdy było spojrzeć w tę otchłań wirów i piany.
Grzmot za grzmotem ryczał na niebie; już nie plusk kropel deszczowych, lecz suchy łomot tęgiego gradu słychać było dokoła. Burza rozszalała się na dobre.
Strach mię przejmował, tembardziej, że widziałem wyraźnie, jak ojciec pobladł. Pan Andrzej i stary Jakób znajdowali się w zatopionym młynie, który lada chwila woda mogła zabrać...
— Koni! — zawołaj ojciec, — konie może jeszcze dojdą! Trzeba ich ratować...
Sprzągnięto razem cztery najsilniejsze konie i w miejscu, gdzie brzeg najbliżej pod młyn dochodził, wpędzono je w wodę. Tegi parobczak, jeden z tych zaciętych, podgórskich chłopów polskich, dla których niebezpieczeństwo nie istnieje, siedział na grzbiecie jednego z nich. Pamiętam go, jak dzisiaj. Z odwiniętymi rękawami koszuli, bosy i bez kapelusza, ściskał konia kolanami i wołał, wywijając biczem:
— Wio, maluśkie, wio! Przed nim huczał potop...
Konie w wodę iść nie chciały. Stawały dęba i rzucały się gwałtownie w tył, przestraszone spienioną, żółtą falą. Parobczak porządkował wtedy spokojnie rzemienie uprzęży, zaganiał je znowu i znowu wywijając batem, powtarzał:
— Wio!
Ojciec wszedł po pas w wodę i chwycił jednego konia za uzdę.
— Wio! . Konie rzuciły się naprzód i w jednej chwili zapadły w toń po uszy. Przez jakiś czas walczyły jeszcze z prądem, który je unosił, aż nagle zwróciły się w bok i targając uprząż, poczęły na brzeg w nieładzie się wydostawać. Parobek, przemoczony do nitki, rozłożył ręce z ruchem zwątpienia.
— Nijak, panie, nie poradzi! — odezwał się do ojca, — woda okrutna, konie się boją — a i tak-by wodzie nie wydolały...
Tymczasem woda rosła i rosła. Młynarz i pan Andrzej siedzieli już na dachu i widziałem, jak dawali rozpaczliwe znaki. Pamiętam, że jeszcze parę razy próbowano wpędzić konie, zawsze jednak napróżno. Wspominano coś o tratwie, ale okazało się to niepodobieństwem. Żadna siła ludzka nie potrafiłaby przemóc tego prądu.
Kazano mi iść do domu. Przyszedłem zziębnięty przemoczony, drżący ze strachu i wzruszenia. Matka przebrała mnie zaraz w suche sukienki, kazała się napić gorącej herbaty i zawołała do siebie.
— Pójdźcie, dzieci, — mówiła, — będziemy się modlić.
Klęknęliśmy z bratem obok matki i powtarzali słowa litanji:
Boże, zmiłuj się nad nimi...
Dziwna rzecz, pamiętam doskonale te wszystkie szczegóły i pamiętam, o czem myślałem, powtarzając za matką słowa modlitwy. Przedstawiałem sobie, w jaki sposób Pan Bóg ich może wyratować. Czy ześle anioła, który ich przez wodę przeniesie? Czy może na jakiej rybie ogromnej przepłyną? Rozmyślałem nawet, co się dzieje z owemi domniemanemi córkami młynarza? Nie mogłem się modlić; przerywałem matce ciągłemi zapytaniami.
Wreszcie nadchodził już wieczór. Burza przeminęła, ale woda wzrastała jeszcze bez przestanku. Co chwila przychodził któś z wieściami:
— Zbudowali tratwę w młynie, — mówiono, — zaledwie ją jednak na wodę spuścili, prąd tratwę przewrócił, a oni z wielkim trudem tylko napowrót do młyna się dostali.
— Proszę pani, Grzesiową chałupę z tamtej strony wody zabrało; szopa jacy ostała...
— Pan kazał wyprowadzać bydło z tej stajni, co nad brzegiem, bo ją właśnie woda zabierze...
Te i tym podobne wieści hjobowe donoszono ciągle. Matka siedziała blada, szepcąc modlitwę, a ja przytulałem się do jej kolan. Woda szumiała ciągle i wieczór już zapadał, — a mnie przychodziły do głowy rozmaite dziecinne myśli. Księżyc świecił jasno, przez otwarte okno teraz wpływało wilgotne, wonne, burzą odświeżone powietrze. Gdy podniosłem nieco głowę, widziałem przez okno olbrzymią, miesięcznem światłem posrebrzoną wodę i młyn czerniejący na miejscu, jak skała, lub potwór bajeczny. Podmyty widocznie musiał już być z jednego boku, gdyż dach przechylił się na jedną stronę i w środku załamał... Przyszedł mi na myśl Robinzon i jego wyspa bezludna, do której młyn mi się teraz wydał podobnym, Porównywałem w duchu pana Andrzeja z bohaterem książki i zazdrościłem mu trochę tej awantury. Właściwie nie mogłem sobie przedstawić, żeby mu się naprawdę miało stać co złego. A nawet wzdychałem po cichu do tego, aby ta woda nie tak prędko opadła (wszak pan Andrzej, myślałem, mógł ryby łapać i z głoduby nie umarł!), gdyż w ten sposób przez parę dni byłbym wolny od lekcji.
Nagle gwar jakiś i zawodzenie doleciały z podwórza. Podniosłem ciekawie głowę, a wtem drzwi rozwarły się z łoskotem i młoda pokojówka z krzykiem wbiegła do pokoju.
— Pani! — wołała, przypadając do kolan matki, — pani! o rety! Młyn się wali, woda go bierze! Utonie, utonie! o Jezu! utonie!
Było coś strasznego w tym krzyku dziewczyny, rozlegającym się nagle w woni letniego wieczoru, przy groźnym szumie wezbranej wody. Dzisiaj, po latach wielu, przypominam go sobie i wiem, że ta dziewczyna musiała bardzo chyba kochać tego, co tam tonął...
Matka zerwała się na równe nogi — a ja? Spojrzałem przez okno: w miejscu, gdzie przed chwilą młyn było widno, sterczała już teraz tylko bezkształtna kupa gruzów i belek, o którą zweł-niona powódź z łoskotem się rozbijała... Stało się ze mną coś dziwnego, czego nigdy ani przedtem, ani potem nie doznałem. Dreszcz szalonej, paraliżującej trwogi przeszedł mię od stóp do głowy: teraz dopiero zrozumiałem grozę niebezpieczeństwa. Przed oczyma stanęły mi ich ciała nieżywe, oślizgłe, z otwartemi usty, porozbijane o kamienie... Coś mi oddech zaparło. Nie! to nie może być! oni nie potoną! — a jeśli potonęli, to ożyją! Bóg łaskaw! Z ogromnem łkaniem rzuciłem się na kolana przed obrazem, wiszącym nad mem łóżeczkiem i wyciągając w górę dziecinne ręce, zacząłem wołać, nie! krzyczeć do Pana Boga, by ich ratował, bo oni nie mogą potonąć, na żaden sposób nie mogą! ja nie chcę tego! —
Jakiemi słowami się modliłem — nie pamiętam już, wiem jednak, że modliłem się wtedy prawdziwie, szczerze — jedyny raz w życiu...