Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła satyryczna opowieść łącząca elementy humoru, filozofii i krytyki społecznej, pełna błyskotliwych dialogów i przewrotnych refleksji.
Mamy oto dwóch bohaterów: poetę Patricka Dalroya i właściciela gospody, Humphreya Pumpa. W odpowiedzi na wprowadzenie prohibicji w fikcyjnym społeczeństwie postanawiają sprzeciwić się zakazowi sprzedaży alkoholu i uruchamiają „latającą gospodę” – mobilną tawernę, którą przenoszą z miejsca na miejsce. A wszystko po to, by zachować radość życia i obronić tradycyjne wartości przed przesadną nowoczesnością i biurokracją.
Wszystko wskazuje na to, że Latająca Gospoda jest nadal całkiem aktualna. Bo czyż ciągle nie brakuje osób, grup społecznych, wyznań, które chętnie by nam czegoś zabroniły, zakazały, pozamykały… Nie brakuje chętnych, którzy bogactwa ludzkiego doświadczenia wtłoczyliby w sztywne ramy kodeksów i procedur… nie brakuje dbających o nasze zdrowie moralne, o nasze oczy, by nie widziały zbyt wiele, o nasze uszy, by przypadkiem nie dosłyszały tego, co sami uznają za niestosowne… I jakże często już później okazuje się, że ci właśnie, którzy nakładali na nas kagańce, sami żyli bezwstydnie i cynicznie okłamywali wszystkich wokół... I co, brzmi znajomo?
A więc Latająca Gospoda – całkiem ciągle aktualna!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ I
WYKŁAD O GOSPODACH
Morze lśniło pociągającą, bladozieloną barwą, a wieczór swoim słodkim dotknięciem muskał popołudnie, gdy młoda kobieta o ciemnych włosach odziana w artystycznie udrapowany strój koloru miedzi przechadzała się pozornie obojętnie po promenadzie miejscowości Pebbleswick, wlokąc za sobą parasolkę. Od czasu do czasu rzucała spojrzenia na fale z tej samej racji, z jakiej czyniły to inne młode kobiety od początku świata.
Horyzont atoli był zupełnie wolny, żaden żagiel nie psuł morskiej toni. Na wybrzeżu u krańca deptaka pozostały niedobitki poprzedniej ciżby. Murzyni i socjaliści, klowni i duchowni tłoczyli się dokoła przygodnych mówców, starczyło, iż na chwilę zatrzymywał się tu ktokolwiek, dajmy na to goniec obładowany pudełkami z tektury, a legion próżniaków otaczał go natychmiast w oczekiwaniu, że dowie się, do czego są przeznaczone. W pobliżu sterczał jegomość w wysokim kapeluszu z olbrzymią biblią i żoną niskiego wzrostu, która w milczeniu stała obok niego, podczas gdy on wymachiwał zaciśniętymi pięściami, rozwodząc się nad jakąś ważną kwestią. Inny młodzieniec z wieńcem marchewek dokoła kapelusza poświęcał swoje wywody pomyślności publicznej, wypowiadał przeróżne brednie, zaś przed nim leżała większa sumka pieniędzy aniżeli przed innymi.
Gdzie indziej szła dziecinna procesja prowadzona przez chłopca wywijającego małą, drewnianą szablą, ówdzie rozwścieczony ateista zastanawiał się nad tajnikami hiszpańskiej inkwizycji. Ustrojony w czerwoną kokardkę wołał „hipokryci”, a gdy rzucano mu pieniądze, dodawał – „ofiary i tchórze” – i obdarzono go jeszcze szczodrzej.
Pośrodku, pomiędzy ateistami a procesją dziecięcą, usadowił się staruszek o dziwnym wyglądzie, z dużym, zielonym parasolem. Miał opaloną twarz pomarszczoną na kształt włoskiego orzecha, semicki nos i czarną brodę kształtu klina.
Młoda kobieta nie spotkała go dotąd, był jeszcze jednym okazem szalbiercy. Należała do osób, u których właściwy zmysł humoru kojarzyć się zwykł z pewną wrodzoną skłonnością do melancholii. Zawahała się przez chwilę, po czym oparta o poręcz zaczęła słuchać.
Przeszły dobre cztery minuty, zanim zdołała pochwycić coś niecoś z tego, co prawił mówca.
Posługiwał się angielskim, ale tak cudacznie akcentował wyrazy, że myślała, iż wyraża się w jakimś własnym wschodnim narzeczu. Dźwięki były niesłychanie dziwaczne, stopniowo jednak panienka przyzwyczajała się do owego dialektu i poczęła rozróżniać słowa, które jednakże często ulatywały, zanim zdołała sobie zdać sprawę, jaki mają związek z wygłaszanym zdaniem. Doszła wreszcie do wniosku, że w danym razie chodzi o specjalną teorię cywilizacji angielskiej, która podobno została ufundowana przez Turków, a może przez Saracenów, po ich zwycięstwach w czasie wojen krzyżowych. Staruszek był zdania, że Anglicy niebawem zsolidaryzują się z ich punktem widzenia, a rozwój towarzystw wstrzemięźliwości, zwłaszcza abstynencję pod względem używania napojów wyskokowych przytaczał jako probierz wygłaszanych zapatrywań. „Patrzcie”, wołał, wywijając zgiętym, żółtym palcem, „patrzcie na wasze gospody, na karczmy, o których wspominacie w waszych księgach. One zrazu nie były na to przeznaczone, aby sprzedawać alkoholowy napój chrześcijański. Zadaniem ich była sprzedaż niealkoholowego napoju islamu. Są to nazwy wschodnie, nazwy azjatyckie. Że wspomnę tu o słynnym zajeździe, do którego zdążają nasze omnibusy podczas zwiedzania. Nazwa jego to «Słoń i Zamek». Czy to angielskie miano? Nie, raczej azjatyckie! Odpowiecie mi, że zamki są w Anglii i zgodzę się na to. Na przykład Zamek Windsor. Lecz gdzie” – wołał z przejęciem, wywijając zielonym parasolem, którym niemal trącał dziewczynę pod wpływem dzikiego oratorskiego zapału – „gdzież jest Słoń Windsorski. Przeszukałem cały park w Windsorze, a słonia ani śladu”. Czarnowłose dziewczę uśmiechnęło się skore do myśli, że ten człowiek jest lepszy od innych. Zgodnie z dziwacznym systemem opłacania konkurujących ze sobą przedstawicieli panujących w miejscowościach kąpielowych religii rzuciła dwuszylingową monetę do okrągłej miedzianej miseczki, stojącej poza nim. Staruszek w czerwonym fezie w poważnym skupieniu zdawał się wcale na to nie zwracać uwagi, lecz w dalszym ciągu prowadził z ożywieniem swoje nie dość jasne wywody. „W tej okolicy”, mówił, „mamy karczmę pod nazwą «Buldog». Jak jednak można skojarzyć buldoga z nastrojem świątecznego lokalu. Kto myśli o buldogu w ogrodach rozkoszy? Skąd przyszłoby nam o nim wspominać, gdy spoglądamy na hoże jak tulipany dziewoje, kiedy tańczą lub wchłaniają skrzące się sorbety. Wy sami przyjaciele moi rządzicie się przysłowiem” – tu rozejrzał się dokoła z triumfem, jak gdyby miał przed sobą niesłychany zastęp publiczności – „że w sklepie z porcelaną buldog może być tylko zawadą. To samo dotyczy sklepu z trunkami, rzecz prosta!” Zatknął parasol głęboko w piachu i założywszy jeden palec o drugi, niby człowiek, który nareszcie przystępuje do rzeczy, wołał: „Jasne to jak słońce, jasne jak słońce w południe, że wyraz buldog, który w sobie nie ma nic zgoła kojącego i powabnego, jest tylko skażeniem innego, będącego odbiciem rozkosznych wrażeń. Nie mówię tu o buldogu, a o bulbul! Bul – buldog – bul-bul identyfikuje gulnięcie, gulgul!” Jego głos zagrzmiał niby trąba – dłonie rozwarły się jak wachlarze tropikalnych drzew palmowych. Wyczerpany tym wielkim efektem, oparł się na parasolu.
„Takie same ślady azjatyckiej nomenklatury zauważycie w nazwach wszystkich angielskich szynków, znajdziecie, jestem tego pewny, we wszelkich terminach zespolonych z uciechą i wytchnieniem. Ot na przykład, drodzy przyjaciele, nazwa owego zdradliwego trunku, nadająca moc waszym napojom jest wyrazem arabskim «alkohol». To rzecz oczywista, składa się bowiem z arabskiego przedimka «al», jak w wyrazie Alhambra, algebra. Na tym nie koniec, przedimek «al» spotykamy w innych jeszcze wyrazach codziennego użytku, nade wszystko zaś w najbardziej uroczystym dniu świątecznym, w samo Boże Narodzenie, gdy tak ściśle zespoleni jesteście z waszą religią, cóż wtedy mówicie? «Proszę o kawałek Francji, kawałek Hiszpanii, kawałek Szkocji?»” Nie! Dźwięk tego przeczenia w ustach mówcy potoczył się niby beczenie owcy, po czym kończył: „Mówicie: Proszę o kawałek indyczki. Jak wiadomo zaś, nazwa indyka po angielsku kojarzy się ewidentnie z Turcją i ojczyzną Proroka”.
I raz jeszcze z przejęciem wyciągnął swoje dłonie na wschód i zachód i odwołał się do nieba i ziemi. Panienka objęła uśmiechniętym spojrzeniem szmaragdową smugę morza, rozciągającą się na horyzoncie, po czym łagodnie przysunęła do siebie odziane w szare rękawiczki ręce, jak gdyby błagając go, by zamilkł. Lecz niski staruszek w fezie daleki był od tego.
– Niezawodnie zarzucisz mi pani, zarzucisz...
– O nie, nie – szepnęła młoda kobieta z rodzajem marzycielskiego zapatrzenia – nie zaprzeczam, nie zaprzeczam bynajmniej.
– Przekonywać mnie zechcesz – ciągnął dalej prelegent – przekonywać mnie zechcesz – powtórzył – że pewne karczmy nazwane są wedle waszych narodowych wierzeń. Wskażesz mi, że Złoty Krzyż wznosi się naprzeciwko Serdecznego Krzyża, po czym natykamy się na Królewski Krzyż, Krzyż Gerarda i inne liczne krzyże, które znajdujemy w Londynie i jego okolicach. Ale winnaś pamiętać – tu zwrócił swój zielony parasol do dziewczęcia niejako z groźbą, że oprócz tego są tu liczne półksiężyce. Duński półksiężyc, Świętego Marka, Świętego Jerzego, Półksiężyc Grosvenor, Mornigton, Regent Park, a nawet Półksiężyc królewski. Wybaczcie, nie koniec na tym, wszak istnieje Półksiężyc Pelkamu. Jak więc widzisz, wszędzie oddają cześć świętemu symbolowi religii Proroka i w porównaniu z liczną siecią półksiężyców, których dałem tu skąpe przykłady, cóż znaczy poczet krzyży?
Wobec zbliżającej się chwili posiłku tłumy na plaży się rozpierzchły i wraz z nadejściem wieczoru coraz większa jasność rozpościerała się na zachodzie, aż słońce schowało się poza bladą morską toń i przeświecało przez nią niby poprzez ścianę cienkiego, zielonego szkła. Przezroczystość nieba i morza zdawała się dla dziewczęcia romansem i tragedią, aluzją błyszczącej beznadziejności. Skrzące się milionami szmaragdowych lśnień fale odpływały wolno wraz z zachodzącym słońcem, jednak rzeka niedorzeczności ludzkiej roztaczała swoje bałwany, torując im bieg po wszystkie wieki.
– Nie będę ani na chwilę się przy tym upierał – dalej głosił staruszek – że nie natkniemy się na trudność w tym kierunku, to jest, że wszystkie przytoczone przeze mnie przykłady będą tak samo bez zarzutu jak wyłuszczone powyżej. Przedstawiają one nieprzezwyciężone trudności, jeżeli choćby wspomnę o „Głowie Saracena”, która niewątpliwie jest korupcją historycznej prawdy. Opodal na przykład jest szynkownia „Pod Starym Okrętem”.
Oczy dziewczęcia wpatrzone w horyzont nagle zawisły nieruchome, rumieniec zalał jej twarzyczkę. Wybrzeże było niemal puste, ateiści świecili nieobecnością na równi z ich Bogiem, ci co pragnęli się dowiedzieć, co zawierają tekturowe pudełka, nie zaspokoiwszy swojej ciekawości, udali się na herbatę. Młoda kobieta silniej przytuliła się do bariery, jej policzki się ożywiły, podczas gdy ciało zostało poniekąd nieruchome.
– Należy przypuścić – beczał w dalszym ciągu staruszek z zielonym parasolem – że nie ma literalnie żadnego śladu azjatyckiej nomenklatury w wyrazach dawnego pochodzenia „Stary Okręt”. Lecz nawet tutaj badacz natknąć się może na niezbite dowody. Właściciel „Starego Okrętu”, niejaki pan Pump, udzielił mi bliższych informacji.
Wargi dziewczęcia zadrgały.
Biedny, stary Hump – westchnęła – o mało, a byłabym o nim zapomniała. Być może jest równie zmęczony jak i ja. Sądzę, że jego niedorzeczność nie sięga tak daleko.
Powiedział mi – ciągnął dalej człowiek w fezie – że karczma została tak nazwana przez jego przyjaciela Irlandczyka, który był kapitanem w brytyjskiej flocie królewskiej, lecz zrezygnował ze swego stanowiska, oburzony postępowaniem względem Irlandii. Opuściwszy służbę, zachował jednak jeszcze dość zabobonu marynarzy zachodu, aby żywić pragnienie, by jego przyjaciel nazwał swoją oberżę wedle jego starego okrętu, ponieważ jednak miano to brzmiało „Połączone Królestwo”...
Słuchaczka podniosła głowę i dźwięcznym głosem, który rozbrzmiał metalicznie wśród samotni wybrzeża, zapytała:
– Czy możesz mi wymienić nazwisko kapitana?
Stary dżentelmen podskoczył, zmrużył oczy i zdziwił się, niby strwożona sowa. Perorując całymi godzinami, jak gdyby miał przed sobą liczną publiczność, nagle wydał się nader zakłopotany, widząc, że posiada tylko jedną słuchaczkę, zwłaszcza że teraz prócz mew byli jedynymi żywymi istotami wśród całej rozciągłości wybrzeża.
Zachodzące ostatecznie słońce rozbijało się na krwawe promienie, niby malinowa pomarańcza, a purpurowe lśnienia sięgały aż ku skłonom niebieskim. Nagle oślepiające blaski zatuszowały barwę czerwonego fezu i zielonego parasola, ciemna atoli postać człowiecza odbijała się wyraźnie na tle morza i zachodu, zawsze ta sama, choć mówca zdawał się bardziej wzburzony aniżeli dotąd.
– Nazwisko kapitana – powtórzył – zdaje mi się, że brzmi ono Dalroy. Lecz na co chcę zwrócić uwagę i położyć nacisk, to na to, że tutaj znowu badacz prawdy natrafi na kojarzenie się idei. Wytłumaczył mi pan Pump, że nie przeistaczał radykalnie tego miejsca uciech, wobec z góry zaplanowanego powrotu kapitana, który jak się zdaje, przyjął ponownie miejsce w marynarce, lecz opuścił już służbę. A teraz uważajcie przyjaciele – mówił dalej zwrócony do mew – że i tu łańcuch logiczny ciągnie się nieprzerwanie. – Ostatnie wyrazy skierowane były pod adresem ptactwa, bowiem młoda dama wpatrzona zrazu w niego zesztywniałymi oczami i oparta ciężko o balustradę odwróciła się nagle i zniknęła w półcieniu. Gdy odgłos jej kroków zamilkł w oddali, nie słychać było żadnych zgoła szmerów prócz potężnego szumu morza, oderwanego krzyku mew i niemilknących dźwięków monologu.
– Zapamiętajcie to sobie wszyscy – wrzeszczał w dalszym ciągu starzec, wymachując zielonym parasolem tak gwałtownie, że ów rozwarł się niby rozpostarta flaga, po czym zatknął go głęboko w piasku, na którym jego ojcowie niejednokrotnie rozstawiali swoje namioty – miarkujcie, tak miarkujcie ów fakt iście cudowny, że gdy przez jakiś czas byłem zdziwiony, zaambarasowany, krótko mówiąc, zaskoczony zupełnym brakiem wskazówek co do wpływu Wschodu na nazwę „Stary Okręt” i starałem się dociec, z jakiego kraju kapitan powrócił, pan Pump rzekł do mnie uroczyście: On wraca z Turcji! Słyszycie, z Turcji, z kraju naszej religii. Ale choć są tacy, co twierdzą, że to nie nasz kraj, co to kogo obchodzi, skąd przychodzimy, byle bylibyśmy zwiastunami raju. Pędzimy cwałem i nie mamy czasu się zatrzymać, ale to co nosimy, to nasze credo, które wy określacie waszymi szumnymi wyrazami jako dziewiczość rozumu ludzkiego, a które głosi, że żaden człowiek nie może być wyniesiony ponad Proroka i winien uznawać jedność Bożą.
I znowu szeroko rozłożył ramiona, jak gdyby zwrócony do nader licznego zgromadzenia sam jeden na ciemnym morskim wybrzeżu.