Latająca gospoda - Gilbert Keith Chesterton - ebook
NOWOŚĆ

Latająca gospoda ebook

Gilbert Keith Chesterton

0,0

Opis

Niezwykła satyryczna opowieść łącząca elementy humoru, filozofii i krytyki społecznej, pełna błyskotliwych dialogów i przewrotnych refleksji.

 

Mamy oto dwóch bohaterów: poetę Patricka Dalroya i właściciela gospody, Humphreya Pumpa. W odpowiedzi na wprowadzenie prohibicji w fikcyjnym społeczeństwie postanawiają sprzeciwić się zakazowi sprzedaży alkoholu i uruchamiają „latającą gospodę” – mobilną tawernę, którą przenoszą z miejsca na miejsce. A wszystko po to, by zachować radość życia i obronić tradycyjne wartości przed przesadną nowoczesnością i biurokracją.

 

Wszystko wskazuje na to, że Latająca Gospoda jest nadal całkiem aktualna. Bo czyż ciągle nie brakuje osób, grup społecznych, wyznań, które chętnie by nam czegoś zabroniły, zakazały, pozamykały… Nie brakuje chętnych, którzy bogactwa ludzkiego doświadczenia wtłoczyliby w sztywne ramy kodeksów i procedur… nie brakuje dbających o nasze zdrowie moralne, o nasze oczy, by nie widziały zbyt wiele, o nasze uszy, by przypadkiem nie dosłyszały tego, co sami uznają za niestosowne… I jakże często już później okazuje się, że ci właśnie, którzy nakładali na nas kagańce, sami żyli bezwstydnie i cynicznie okłamywali wszystkich wokół... I co, brzmi znajomo?

 

A więc Latająca Gospoda – całkiem ciągle aktualna!

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZ­DZIAŁ I

WY­KŁAD O GO­SPO­DACH

Mo­rze lśniło po­cią­ga­jącą, bla­do­zie­loną barwą, a wie­czór swoim słod­kim do­tknię­ciem mu­skał po­po­łu­dnie, gdy młoda ko­bieta o ciem­nych wło­sach odziana w ar­ty­stycz­nie udra­po­wany strój ko­loru mie­dzi prze­cha­dzała się po­zor­nie obo­jęt­nie po pro­me­na­dzie miej­sco­wo­ści Peb­ble­swick, wlo­kąc za sobą pa­ra­solkę. Od czasu do czasu rzu­cała spoj­rze­nia na fale z tej sa­mej ra­cji, z ja­kiej czy­niły to inne młode ko­biety od po­czątku świata.

Ho­ry­zont atoli był zu­peł­nie wolny, ża­den ża­giel nie psuł mor­skiej toni. Na wy­brzeżu u krańca dep­taka po­zo­stały nie­do­bitki po­przed­niej ciżby. Mu­rzyni i so­cja­li­ści, klowni i du­chowni tło­czyli się do­koła przy­god­nych mów­ców, star­czyło, iż na chwilę za­trzy­my­wał się tu kto­kol­wiek, dajmy na to go­niec ob­ła­do­wany pu­deł­kami z tek­tury, a le­gion próż­nia­ków ota­czał go na­tych­miast w ocze­ki­wa­niu, że do­wie się, do czego są prze­zna­czone. W po­bliżu ster­czał je­go­mość w wy­so­kim ka­pe­lu­szu z ol­brzy­mią bi­blią i żoną ni­skiego wzro­stu, która w mil­cze­niu stała obok niego, pod­czas gdy on wy­ma­chi­wał za­ci­śnię­tymi pię­ściami, roz­wo­dząc się nad ja­kąś ważną kwe­stią. Inny mło­dzie­niec z wień­cem mar­che­wek do­koła ka­pe­lu­sza po­świę­cał swoje wy­wody po­myśl­no­ści pu­blicz­nej, wy­po­wia­dał prze­różne bred­nie, zaś przed nim le­żała więk­sza sumka pie­nię­dzy ani­żeli przed in­nymi.

Gdzie in­dziej szła dzie­cinna pro­ce­sja pro­wa­dzona przez chłopca wy­wi­ja­ją­cego małą, drew­nianą sza­blą, ów­dzie roz­wście­czony ate­ista za­sta­na­wiał się nad taj­ni­kami hisz­pań­skiej in­kwi­zy­cji. Ustro­jony w czer­woną ko­kardkę wo­łał „hi­po­kryci”, a gdy rzu­cano mu pie­nią­dze, do­da­wał – „ofiary i tchó­rze” – i ob­da­rzono go jesz­cze szczo­drzej.

Po­środku, po­mię­dzy ate­istami a pro­ce­sją dzie­cięcą, usa­do­wił się sta­ru­szek o dziw­nym wy­glą­dzie, z du­żym, zie­lo­nym pa­ra­so­lem. Miał opa­loną twarz po­marsz­czoną na kształt wło­skiego orze­cha, se­micki nos i czarną brodę kształtu klina.

Młoda ko­bieta nie spo­tkała go do­tąd, był jesz­cze jed­nym oka­zem szal­biercy. Na­le­żała do osób, u któ­rych wła­ściwy zmysł hu­moru ko­ja­rzyć się zwykł z pewną wro­dzoną skłon­no­ścią do me­lan­cho­lii. Za­wa­hała się przez chwilę, po czym oparta o po­ręcz za­częła słu­chać.

Prze­szły do­bre cztery mi­nuty, za­nim zdo­łała po­chwy­cić coś nie­coś z tego, co pra­wił mówca.

Po­słu­gi­wał się an­giel­skim, ale tak cu­dacz­nie ak­cen­to­wał wy­razy, że my­ślała, iż wy­raża się w ja­kimś wła­snym wschod­nim na­rze­czu. Dźwięki były nie­sły­cha­nie dzi­waczne, stop­niowo jed­nak pa­nienka przy­zwy­cza­jała się do owego dia­lektu i po­częła roz­róż­niać słowa, które jed­nakże czę­sto ula­ty­wały, za­nim zdo­łała so­bie zdać sprawę, jaki mają zwią­zek z wy­gła­sza­nym zda­niem. Do­szła wresz­cie do wnio­sku, że w da­nym ra­zie cho­dzi o spe­cjalną teo­rię cy­wi­li­za­cji an­giel­skiej, która po­dobno zo­stała ufun­do­wana przez Tur­ków, a może przez Sa­ra­ce­nów, po ich zwy­cię­stwach w cza­sie wo­jen krzy­żo­wych. Sta­ru­szek był zda­nia, że An­glicy nie­ba­wem zso­li­da­ry­zują się z ich punk­tem wi­dze­nia, a roz­wój to­wa­rzystw wstrze­mięź­li­wo­ści, zwłasz­cza abs­ty­nen­cję pod wzglę­dem uży­wa­nia na­po­jów wy­sko­ko­wych przy­ta­czał jako pro­bierz wy­gła­sza­nych za­pa­try­wań. „Pa­trz­cie”, wo­łał, wy­wi­ja­jąc zgię­tym, żół­tym pal­cem, „pa­trz­cie na wa­sze go­spody, na karczmy, o któ­rych wspo­mi­na­cie w wa­szych księ­gach. One zrazu nie były na to prze­zna­czone, aby sprze­da­wać al­ko­ho­lowy na­pój chrze­ści­jań­ski. Za­da­niem ich była sprze­daż nie­al­ko­ho­lo­wego na­poju is­lamu. Są to na­zwy wschod­nie, na­zwy azja­tyc­kie. Że wspo­mnę tu o słyn­nym za­jeź­dzie, do któ­rego zdą­żają na­sze omni­busy pod­czas zwie­dza­nia. Na­zwa jego to «Słoń i Za­mek». Czy to an­giel­skie miano? Nie, ra­czej azja­tyc­kie! Od­po­wie­cie mi, że zamki są w An­glii i zgo­dzę się na to. Na przy­kład Za­mek Wind­sor. Lecz gdzie” – wo­łał z prze­ję­ciem, wy­wi­ja­jąc zie­lo­nym pa­ra­so­lem, któ­rym nie­mal trą­cał dziew­czynę pod wpły­wem dzi­kiego ora­tor­skiego za­pału – „gdzież jest Słoń Wind­sor­ski. Prze­szu­ka­łem cały park w Wind­so­rze, a sło­nia ani śladu”. Czar­no­włose dziew­czę uśmiech­nęło się skore do my­śli, że ten czło­wiek jest lep­szy od in­nych. Zgod­nie z dzi­wacz­nym sys­te­mem opła­ca­nia kon­ku­ru­ją­cych ze sobą przed­sta­wi­cieli pa­nu­ją­cych w miej­sco­wo­ściach ką­pie­lo­wych re­li­gii rzu­ciła dwu­szy­lin­gową mo­netę do okrą­głej mie­dzia­nej mi­seczki, sto­ją­cej poza nim. Sta­ru­szek w czer­wo­nym fe­zie w po­waż­nym sku­pie­niu zda­wał się wcale na to nie zwra­cać uwagi, lecz w dal­szym ciągu pro­wa­dził z oży­wie­niem swoje nie dość ja­sne wy­wody. „W tej oko­licy”, mó­wił, „mamy karczmę pod na­zwą «Bul­dog». Jak jed­nak można sko­ja­rzyć bul­doga z na­stro­jem świą­tecz­nego lo­kalu. Kto my­śli o bul­dogu w ogro­dach roz­ko­szy? Skąd przy­szłoby nam o nim wspo­mi­nać, gdy spo­glą­damy na hoże jak tu­li­pany dzie­woje, kiedy tań­czą lub wchła­niają skrzące się sor­bety. Wy sami przy­ja­ciele moi rzą­dzi­cie się przy­sło­wiem” – tu ro­zej­rzał się do­koła z trium­fem, jak gdyby miał przed sobą nie­sły­chany za­stęp pu­blicz­no­ści – „że w skle­pie z por­ce­laną bul­dog może być tylko za­wadą. To samo do­ty­czy sklepu z trun­kami, rzecz pro­sta!” Za­tknął pa­ra­sol głę­boko w pia­chu i za­ło­żyw­szy je­den pa­lec o drugi, niby czło­wiek, który na­resz­cie przy­stę­puje do rze­czy, wo­łał: „Ja­sne to jak słońce, ja­sne jak słońce w po­łu­dnie, że wy­raz bul­dog, który w so­bie nie ma nic zgoła ko­ją­cego i po­wab­nego, jest tylko ska­że­niem in­nego, bę­dą­cego od­bi­ciem roz­kosz­nych wra­żeń. Nie mó­wię tu o bul­dogu, a o bul­bul! Bul – bul­dog – bul-bul iden­ty­fi­kuje gul­nię­cie, gul­gul!” Jego głos za­grzmiał niby trąba – dło­nie roz­warły się jak wa­chla­rze tro­pi­kal­nych drzew pal­mo­wych. Wy­czer­pany tym wiel­kim efek­tem, oparł się na pa­ra­solu.

„Ta­kie same ślady azja­tyc­kiej no­men­kla­tury za­uwa­ży­cie w na­zwach wszyst­kich an­giel­skich szyn­ków, znaj­dzie­cie, je­stem tego pewny, we wszel­kich ter­mi­nach ze­spo­lo­nych z ucie­chą i wy­tchnie­niem. Ot na przy­kład, dro­dzy przy­ja­ciele, na­zwa owego zdra­dli­wego trunku, na­da­jąca moc wa­szym na­po­jom jest wy­ra­zem arab­skim «al­ko­hol». To rzecz oczy­wi­sta, składa się bo­wiem z arab­skiego przed­imka «al», jak w wy­ra­zie Al­ham­bra, al­ge­bra. Na tym nie ko­niec, przed­imek «al» spo­ty­kamy w in­nych jesz­cze wy­ra­zach co­dzien­nego użytku, nade wszystko zaś w naj­bar­dziej uro­czy­stym dniu świą­tecz­nym, w samo Boże Na­ro­dze­nie, gdy tak ści­śle ze­spo­leni je­ste­ście z wa­szą re­li­gią, cóż wtedy mó­wi­cie? «Pro­szę o ka­wa­łek Fran­cji, ka­wa­łek Hisz­pa­nii, ka­wa­łek Szko­cji?»” Nie! Dźwięk tego prze­cze­nia w ustach mówcy po­to­czył się niby be­cze­nie owcy, po czym koń­czył: „Mó­wi­cie: Pro­szę o ka­wa­łek in­dyczki. Jak wia­domo zaś, na­zwa in­dyka po an­giel­sku ko­ja­rzy się ewi­dent­nie z Tur­cją i oj­czy­zną Pro­roka”.

I raz jesz­cze z prze­ję­ciem wy­cią­gnął swoje dło­nie na wschód i za­chód i od­wo­łał się do nieba i ziemi. Pa­nienka ob­jęła uśmiech­nię­tym spoj­rze­niem szma­rag­dową smugę mo­rza, roz­cią­ga­jącą się na ho­ry­zon­cie, po czym ła­god­nie przy­su­nęła do sie­bie odziane w szare rę­ka­wiczki ręce, jak gdyby bła­ga­jąc go, by za­milkł. Lecz ni­ski sta­ru­szek w fe­zie da­leki był od tego.

– Nie­za­wod­nie za­rzu­cisz mi pani, za­rzu­cisz...

– O nie, nie – szep­nęła młoda ko­bieta z ro­dza­jem ma­rzy­ciel­skiego za­pa­trze­nia – nie za­prze­czam, nie za­prze­czam by­naj­mniej.

– Prze­ko­ny­wać mnie ze­chcesz – cią­gnął da­lej pre­le­gent – prze­ko­ny­wać mnie ze­chcesz – po­wtó­rzył – że pewne karczmy na­zwane są we­dle wa­szych na­ro­do­wych wie­rzeń. Wska­żesz mi, że Złoty Krzyż wznosi się na­prze­ciwko Ser­decz­nego Krzyża, po czym na­ty­kamy się na Kró­lew­ski Krzyż, Krzyż Ge­rarda i inne liczne krzyże, które znaj­du­jemy w Lon­dy­nie i jego oko­li­cach. Ale win­naś pa­mię­tać – tu zwró­cił swój zie­lony pa­ra­sol do dziew­czę­cia nie­jako z groźbą, że oprócz tego są tu liczne pół­księ­życe. Duń­ski pół­księ­życ, Świę­tego Marka, Świę­tego Je­rzego, Pół­księ­życ Gro­sve­nor, Mor­nig­ton, Re­gent Park, a na­wet Pół­księ­życ kró­lew­ski. Wy­bacz­cie, nie ko­niec na tym, wszak ist­nieje Pół­księ­życ Pel­kamu. Jak więc wi­dzisz, wszę­dzie od­dają cześć świę­temu sym­bo­lowi re­li­gii Pro­roka i w po­rów­na­niu z liczną sie­cią pół­księ­ży­ców, któ­rych da­łem tu skąpe przy­kłady, cóż zna­czy po­czet krzyży?

Wo­bec zbli­ża­ją­cej się chwili po­siłku tłumy na plaży się roz­pierz­chły i wraz z na­dej­ściem wie­czoru co­raz więk­sza ja­sność roz­po­ście­rała się na za­cho­dzie, aż słońce scho­wało się poza bladą mor­ską toń i prze­świe­cało przez nią niby po­przez ścianę cien­kiego, zie­lo­nego szkła. Prze­zro­czy­stość nieba i mo­rza zda­wała się dla dziew­czę­cia ro­man­sem i tra­ge­dią, alu­zją błysz­czą­cej bez­na­dziej­no­ści. Skrzące się mi­lio­nami szma­rag­do­wych lśnień fale od­pły­wały wolno wraz z za­cho­dzą­cym słoń­cem, jed­nak rzeka nie­do­rzecz­no­ści ludz­kiej roz­ta­czała swoje bał­wany, to­ru­jąc im bieg po wszyst­kie wieki.

– Nie będę ani na chwilę się przy tym upie­rał – da­lej gło­sił sta­ru­szek – że nie na­tkniemy się na trud­ność w tym kie­runku, to jest, że wszyst­kie przy­to­czone przeze mnie przy­kłady będą tak samo bez za­rzutu jak wy­łusz­czone po­wy­żej. Przed­sta­wiają one nie­prze­zwy­cię­żone trud­no­ści, je­żeli choćby wspo­mnę o „Gło­wie Sa­ra­cena”, która nie­wąt­pli­wie jest ko­rup­cją hi­sto­rycz­nej prawdy. Opo­dal na przy­kład jest szyn­kow­nia „Pod Sta­rym Okrę­tem”.

Oczy dziew­czę­cia wpa­trzone w ho­ry­zont na­gle za­wi­sły nie­ru­chome, ru­mie­niec za­lał jej twa­rzyczkę. Wy­brzeże było nie­mal pu­ste, ate­iści świe­cili nie­obec­no­ścią na równi z ich Bo­giem, ci co pra­gnęli się do­wie­dzieć, co za­wie­rają tek­tu­rowe pu­dełka, nie za­spo­ko­iw­szy swo­jej cie­ka­wo­ści, udali się na her­batę. Młoda ko­bieta sil­niej przy­tu­liła się do ba­riery, jej po­liczki się oży­wiły, pod­czas gdy ciało zo­stało po­nie­kąd nie­ru­chome.

– Na­leży przy­pu­ścić – be­czał w dal­szym ciągu sta­ru­szek z zie­lo­nym pa­ra­so­lem – że nie ma li­te­ral­nie żad­nego śladu azja­tyc­kiej no­men­kla­tury w wy­ra­zach daw­nego po­cho­dze­nia „Stary Okręt”. Lecz na­wet tu­taj ba­dacz na­tknąć się może na nie­zbite do­wody. Wła­ści­ciel „Sta­rego Okrętu”, nie­jaki pan Pump, udzie­lił mi bliż­szych in­for­ma­cji.

Wargi dziew­czę­cia za­drgały.

Biedny, stary Hump – wes­tchnęła – o mało, a by­ła­bym o nim za­po­mniała. Być może jest rów­nie zmę­czony jak i ja. Są­dzę, że jego nie­do­rzecz­ność nie sięga tak da­leko.

Po­wie­dział mi – cią­gnął da­lej czło­wiek w fe­zie – że karczma zo­stała tak na­zwana przez jego przy­ja­ciela Ir­land­czyka, który był ka­pi­ta­nem w bry­tyj­skiej flo­cie kró­lew­skiej, lecz zre­zy­gno­wał ze swego sta­no­wi­ska, obu­rzony po­stę­po­wa­niem wzglę­dem Ir­lan­dii. Opu­ściw­szy służbę, za­cho­wał jed­nak jesz­cze dość za­bo­bonu ma­ry­na­rzy za­chodu, aby ży­wić pra­gnie­nie, by jego przy­ja­ciel na­zwał swoją obe­rżę we­dle jego sta­rego okrętu, po­nie­waż jed­nak miano to brzmiało „Po­łą­czone Kró­le­stwo”...

Słu­chaczka pod­nio­sła głowę i dźwięcz­nym gło­sem, który roz­brzmiał me­ta­licz­nie wśród sa­motni wy­brzeża, za­py­tała:

– Czy mo­żesz mi wy­mie­nić na­zwi­sko ka­pi­tana?

Stary dżen­tel­men pod­sko­czył, zmru­żył oczy i zdzi­wił się, niby str­wo­żona sowa. Pe­ro­ru­jąc ca­łymi go­dzi­nami, jak gdyby miał przed sobą liczną pu­blicz­ność, na­gle wy­dał się na­der za­kło­po­tany, wi­dząc, że po­siada tylko jedną słu­chaczkę, zwłasz­cza że te­raz prócz mew byli je­dy­nymi ży­wymi isto­tami wśród ca­łej roz­cią­gło­ści wy­brzeża.

Za­cho­dzące osta­tecz­nie słońce roz­bi­jało się na krwawe pro­mie­nie, niby ma­li­nowa po­ma­rań­cza, a pur­pu­rowe lśnie­nia się­gały aż ku skło­nom nie­bie­skim. Na­gle ośle­pia­jące bla­ski za­tu­szo­wały barwę czer­wo­nego fezu i zie­lo­nego pa­ra­sola, ciemna atoli po­stać czło­wie­cza od­bi­jała się wy­raź­nie na tle mo­rza i za­chodu, za­wsze ta sama, choć mówca zda­wał się bar­dziej wzbu­rzony ani­żeli do­tąd.

– Na­zwi­sko ka­pi­tana – po­wtó­rzył – zdaje mi się, że brzmi ono Dal­roy. Lecz na co chcę zwró­cić uwagę i po­ło­żyć na­cisk, to na to, że tu­taj znowu ba­dacz prawdy na­trafi na ko­ja­rze­nie się idei. Wy­tłu­ma­czył mi pan Pump, że nie prze­ista­czał ra­dy­kal­nie tego miej­sca uciech, wo­bec z góry za­pla­no­wa­nego po­wrotu ka­pi­tana, który jak się zdaje, przy­jął po­now­nie miej­sce w ma­ry­narce, lecz opu­ścił już służbę. A te­raz uwa­żaj­cie przy­ja­ciele – mó­wił da­lej zwró­cony do mew – że i tu łań­cuch lo­giczny cią­gnie się nie­prze­rwa­nie. – Ostat­nie wy­razy skie­ro­wane były pod ad­re­sem ptac­twa, bo­wiem młoda dama wpa­trzona zrazu w niego ze­sztyw­nia­łymi oczami i oparta ciężko o ba­lu­stradę od­wró­ciła się na­gle i znik­nęła w pół­cie­niu. Gdy od­głos jej kro­ków za­milkł w od­dali, nie sły­chać było żad­nych zgoła szme­rów prócz po­tęż­nego szumu mo­rza, ode­rwa­nego krzyku mew i nie­milk­ną­cych dźwię­ków mo­no­logu.

– Za­pa­mię­taj­cie to so­bie wszy­scy – wrzesz­czał w dal­szym ciągu sta­rzec, wy­ma­chu­jąc zie­lo­nym pa­ra­so­lem tak gwał­tow­nie, że ów roz­warł się niby roz­po­starta flaga, po czym za­tknął go głę­boko w pia­sku, na któ­rym jego oj­co­wie nie­jed­no­krot­nie roz­sta­wiali swoje na­mioty – miar­kuj­cie, tak miar­kuj­cie ów fakt iście cu­downy, że gdy przez ja­kiś czas by­łem zdzi­wiony, za­am­ba­ra­so­wany, krótko mó­wiąc, za­sko­czony zu­peł­nym bra­kiem wska­zó­wek co do wpływu Wschodu na na­zwę „Stary Okręt” i sta­ra­łem się do­ciec, z ja­kiego kraju ka­pi­tan po­wró­cił, pan Pump rzekł do mnie uro­czy­ście: On wraca z Tur­cji! Sły­szy­cie, z Tur­cji, z kraju na­szej re­li­gii. Ale choć są tacy, co twier­dzą, że to nie nasz kraj, co to kogo ob­cho­dzi, skąd przy­cho­dzimy, byle by­li­by­śmy zwia­stu­nami raju. Pę­dzimy cwa­łem i nie mamy czasu się za­trzy­mać, ale to co no­simy, to na­sze credo, które wy okre­śla­cie wa­szymi szum­nymi wy­ra­zami jako dzie­wi­czość ro­zumu ludz­kiego, a które głosi, że ża­den czło­wiek nie może być wy­nie­siony po­nad Pro­roka i wi­nien uzna­wać jed­ność Bożą.

I znowu sze­roko roz­ło­żył ra­miona, jak gdyby zwró­cony do na­der licz­nego zgro­ma­dze­nia sam je­den na ciem­nym mor­skim wy­brzeżu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nału: The Fly­ing Inn
Co­py­ri­ght © 2025, wy­daw­nic­two MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
Wszyst­kie po­sta­cie opi­sane w tej książce są wy­two­rem wy­obraźni au­torki, po­do­bień­stwo do osób i wy­da­rzeń jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
ISBN 978-83-8241-155-3
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock (mewy: ©ak­sol, bu­telka: ©Sa­do­vskaya Da­ria ART) oraz do­mena pu­bliczna via MET (osioł aut. Jan van der Straet, cal­led Stra­da­nus) oraz Smi­th­so­nian Ame­ri­can Art Mu­seum (ma­ry­narz: aut. Win­slow Ho­mer, The Ray Au­strian Col­lec­tion, Gift of Be­atrice L. Au­strian, Ca­ryl A. Au­strian and Ja­mes A. Au­strian)
Opra­co­wa­nie: MG, Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl