20,00 zł
Młody mężczyzna oraz początkująca literatka, uważająca się za wielką gwiazdę, wyjeżdżają w góry. Tam spotykają Hankę, dziewczynę, z której wielu miejscowych szydzi, bo od najmłodszych lat na każdym kroku próbuje zarobić pieniądze.
Hanka oferuje swoją pomoc w najróżniejszych pracach i nie czeka na okazję zarobku — sama jej szuka. Latawica, bo tak dziewczynę nazywają, staje się obiektem zainteresowania młodej literatki.
Michał Bałucki to jeden z najsłynniejszych polskich autorów okresu pozytywizmu. Bałucki znany jest przede wszystkim jako powieściopisarz i komediopisarz, był również publicystą. W twórczości prozatorskiej odwoływał się do tradycji powstańczych, a także propagował idee pozytywizmu, jako autor dramatów nawiązywał do Aleksandra Fredry. Do jego najsłynniejszych utworów należą Dom otwarty i Grube ryby.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Michał Bałucki
Latawica
Epoka: Pozytywizm Rodzaj: Epika Gatunek: Opowiadanie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 41
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-3050-9
Z samego Krakowa jechałem do Zakopanego na jednym wózku ze sławną literatką. Literatkę — sławną, podług jej własnej opinji — nazywam Gwiazdą, gdyż na każdym kroku, w każdem przemówieniu, chciała uchodzić za ciało niebieskie, co światu przyświeca.
Gwiazda przekonaną była, że w ciągu dni kilku pozna górali z ich historją, z obyczajami, językiem i poezją — i to wszystko opisze na pożytek pokoleń. Miała też z sobą zapas różnokolorowego papieru, do wpisywania spostrzeżeń, domysłów i badań. Tylko natchnieniem — siedząc w chacie — myślała podzielić sławę i zasługę z Kolbergiem, Glogerem, Łepkowskim...
Tak myślała Gwiazda — a przecież warjatką nibyto nie była.
Przybywszy do Zakopanego, umieściłem ją na Krupówkach, gdzie niebawem zasiadła do pisania artykułu, sam zaś wróciłem z wózkiem przed karczmę, by sobie wyszukać także jakie mieszkanko, gdziebym mógł wypocząć, zmęczony jazdą i towarzystwem.
Niebawem rudy Żyd, ujrzawszy mnie przez okno, wyszedł z karczmy i począł zachwalać swoje gościnne pokoje, do których, jak utrzymywał „największe państwo” zawsze zajeżdża. Musiało tego pańskiego gatunku brakować tego roku w Zakopanem, bo pokoje owe stały pustką — a przez otwarte okienka zobaczyłem zamiast „wielkiego państwa” starą góralkę, czeszącą kędzierzawe łebki żydowskich bachorów. Niebardzo to zachęcało do zejścia z wózka, dla bliższego obejrzenia zachwalonego mieszkanka.
Spostrzegło to kilku górali siedzących przed karczmą, zbliżyli się do mnie i poczęli radzić inne mieszkania. Jedni zachwalali dom Wali, przewodnika, drudzy Sierockiego, Wojcieszkę, Krzeptowskiego. Nim miałem czas zdecydować się na wybór, wybiegła z karczmy młoda góralka, nędznie i biednie ubrana, a zbliżywszy się do wózka i przepchawszy się gwałtem przez otaczających mnie górali, chwyciła poufale za mój rękaw i poczęła żywo przemawiać:
— A to chodźcie do nas — na Chranczówki — ot tam za rzekę. Wyonaczymy1 wam izbę jak się patrzy, i będzie wam jak w raju.
— Idź precz, ty latawico, cyganko — ofuknął ją młody góral i odtrącił od wózka, a zwracając się do mnie, rzekł: nie wierzcie jej, panoczku — nie jedźcie tam, bo tam obdalnio2 i nieswojsko; jeszczeby was tam okradli.
— Żebyś ty tak zdrów był, jak to prawda. Ty oparo jakaś, ty — i przyskakiwała z pięścią do górala, a czarne jej oczy aż pozieleniały z gniewu. Dopiero, kiedy jej począł, niezastraszony pogróżkami, wyliczać nazwiska znakomitszych mistrzów w tej sztuce i przeróżne ich przestąpienia siódmego przykazania, powołując się na świadectwo obecnych, góralka przycichła i z pod czoła spoglądała ponuro na mówiącego. Gdy skończył, mruknęła:
— Wszędy ludzie jednako — są źli, są i dobrzy, nie tylko na Chranczówkach. Albo to u was — mówiła patrząc na mnie — nie kradną, choć macie dziandarów w miejscu i sąd przenajświętszy.
Uwaga była bardzo trafną, mimo to nie miałem wcale ochoty robić osobiście doświadczenia, ilu uczciwych, a ilu nieuczciwych ludzi znajduje się na Chranczówce i zdecydowałem się, umieścić siebie i kuferek, a z nim skromną moją kasę literacką, w jakiemś bezpieczniejszem miejscu. Nie zważając tedy na dziewczynę, która nie odstępowała ani na chwilę wozu i patrzała się zmyślnie we mnie, jakby mi chciała namysł z twarzy wyczytać, spytałem najbliżej stojącego górala:
— A gdzie ten Wala mieszka?
— Ja wam pokażę — zawołała prędko góralka, uprzedzając odpowiedź górala — jedźcie za mną.
To powiedziawszy, wybiegła naprzód i gestami zachęcała mego woźnicę, aby jechał za nią; spojrzałem na górali, radząc się ich wzrokiem, co zrobić i powtórnie odezwałem się, aby się pozbyć dziewczyny natrętnej.
— No, któż z was pokaże mi drogę?
— A niech ona pokaże, kiedy jej tak chodzi o to. Ktoby ta z nią chciał się użerać o lada krajcar, — odrzekli, z lekceważeniem spoglądając na góralkę.
— A czy ona mi dobrze pokaże?
— Ba, coby nie — jak jej godnie3 zapłacicie, to wam i rodzonego ojca sprzeda, bo ona to za krajcarem w piekłoby poleciała. To chytra niewiasta, co strach. Żadnego gościa nie przepuści, żeby od niego coś nie wymęczyć.
— A i tak chodzi jak dziadówka — wtrącił jakiś młody.
— A, bo pieniądze na lichwę pożycza. Mało jej to przepadło u Sobka! Powędrował na Węgry łoni4 i przepadł razem z papierkami5, co wydurzył od niej.
— Ma ona i bez tego dosyć grosza.
— I jeszcze z głodu przy nich zdechnie, bo drugiej takiej skąpej nie uświadczy6 w całym świecie.
Gromadka górali chórem się zaśmiała z tego. Dziewczyna nie zważała na to, zdawała się nie słyszeć, co o niej mówiono, jeno ciągle poglądała niecierpliwie na mnie i kiwała na woźnicę, aby jechał. Był to więc rodzaj faktora górskiego, równie natrętna i przyczepna, jak nasi Żydkowie. Nie mogąc się jej pozbyć, kazałem jechać za nią.
Pomimo że konik wartko przebiegał nogami, biegła równo z wózkiem, jak pies gończy. Żylaste jej nogi i chude piersi, widocznie przyzwyczajone były do takiego biegania, bo nie męczyła się nawet, ani zadyszała. Czasami tylko pomagała sobie, czepiając się ręką wózka, i wtedy rzucała mi przeróżne pytania.
— Wy tu pewnie na żętycę do nas?
— Nie. Jeno tak, dla powietrza.
— O! powietrze, że się chce oddychać; ale i żętyca dobra. Ja wam będę nosiła, dobrze? Bo ja tu wszystkim noszę z Miętusiego szałasu. Dacie mi dziesięć centów za kwartę, a dziesięć za przyniesienie — no, to was przecie nie zuboży, ale zrobi wam dobrze. No, nosić wam?
— Zobaczę, później.