Leśna szkoła strzelca Kaktusa - Wiktor Zawada - ebook + audiobook + książka

Leśna szkoła strzelca Kaktusa audiobook

Wiktor Zawada

4,3

Opis

Ostatnia część wojennych przygód urwisów z Zamościa

Leśna szkoła strzelca Kaktusa to trzeci i ostatni tom opisujący przygody niezapomnianej drużyny Kaktusów.

Wojenna zawierucha rozdzieliła starych przyjaciół z drużyny Kaktusów: wypędzeni z własnego domu przez Niemców Szybki Jędrek i Milka uciekają do Biłgoraju, Kogut i Dzidek trafiają do obozu, a Jasiek Cielebąk dołącza do partyzantki. Chłopaka czeka ciężka zaprawa pod czujnym okiem sierżanta Łóżko, który będzie się starał go przekonać, że aby zachować własną godność, z okupantem należy się mierzyć w uczciwej walce. Jasiek będzie musiał szybko dorosnąć i zrozumieć, że wymarzona służba w wojsku to nie tylko bezpośrednie starcia z wrogiem, ale także... niełatwe dyżury w kuchni czy organizowanie zaopatrzenia dla współtowarzyszy.

Wiernie odtworzona atmosfera lat okupacji na terenach pacyfikowanych, autentyzm wydarzeń, i – co najważniejsze – interesująca akcja sprawiają, że książki Wiktora Zawady od lat cieszą się ogromną popularnością.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
4,3 (31 ocen)
21
4
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MajaLich2020

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała wzruszająca historia.
10
Piotrr1S

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna.
00

Popularność




Wiktor Zawada Leśna szkoła strzelca Kaktusa ISBN Copyright © by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2018All rights reserved Redakcja Paulina Jeske-Choińska Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

I

Zerwać nićZa drutamiPrawo pustego żołądkaNic nie spada z nieba

Tego grudniowego ranka niebo było czyste, błękitne i zimne.

Jasiek Cielebąk drżał pod dotknięciem mroźnego powiewu, który z łatwością przenikał przez lichą, kusą kurtczynę, uszytą przed laty z ojcowskiej burki. Odruchowo sięgał do uszu i rozcierał je szybko dłońmi. Wystarczy już, że wczoraj odmroził duży palec, wciąż wyglądający z rozlazłego trzewika. Przeszedł jeszcze kilka kroków ulicą Okrzei, cały czas trzymając się w bezpiecznej odległości od drutów kolczastych, szczelnie opasujących obozowe baraki.

Daremnie łamał sobie głowę nad zagadką, który z tych szarych, przysadzistych bloków więzi jego najlepszych kolegów — Dzidka i Koguta. Przed chwilą, podobnie jak w ciągu ostatnich trzech dni, wystrzelił z procy dwie kartki przeznaczone dla przyjaciół. Każda kartka, obciążona kamykiem po to, by dalej niosło, zawierała prośbę do przypadkowego znalazcy: „Doręczyć Zdzisławowi Centowi lub Nikodemowi Kokoszce, chłopcom wysiedlonym z Zamościa, lat około 12”. Ani razu nie otrzymał odpowiedzi.

Początkowo, kiedy jeszcze miał pieniądze, strzelał z procy kawałki chleba, słoniny i kiełbasy. Choć sam, wygłodniały od kilku dni, zjadłby to wszystko w mgnieniu oka, zawsze dzielił sprawiedliwie na trzy równe części: dla Dzidka, dla Koguta i dla siebie.

Już od godziny chodził Jasiek tam i z powrotem, po dorożkarsku zabijając ramionami przeszywający na wskroś ziąb. Wciąż dręczyła go niepewność, czy przesyłki docierają do rąk kolegów. Umówili się przecież, że nazajutrz po zamknięciu w obozie mieli wystrzelić zza drutów kartkę. Daremnie czekał na nią w umówionym miejscu i o wyznaczonym czasie, a nie wiedząc, w którym baraku ich umieścili, był zupełnie bezsilny.

Teraz przyspieszył kroku, bo z szerokiej obozowej bramy wyszło kilkunastu wartowników. Niektórzy prowadzili psy. Na ten widok pierzchli spod drutów ostatni Polacy, ciekawi losu swych bliskich bądź przerzucający do lagru coś z odzieży lub pożywienia. Wachmani ustawili się kolejno w odległości kilkunastu kroków jeden od drugiego, krzykiem poganiając uciekających ludzi. Teraz nie było już żadnej możliwości podejścia pod druty.

Jasiek przystanął, zupełnie załamany własną bezradnością. Nim uświadomił sobie do reszty beznadziejność sytuacji, jeden z Niemców dostrzegł coś podejrzanego w jego zachowaniu. W jednej chwili spuścił z uwięzi psa, który runął na chłopca z furią zgłodniałej bestii.

Jasiek skoczył ku parterowym domkom, lecz nie zrobił nawet dziesięciu kroków, gdy tuż za plecami usłyszał złowrogie warknięcie. W sekundę później leżał już na śniegu, a pies szarpał jego ubranie.

Dotychczas nie wie, jakim cudem oswobodził się z żelaznych kłów wilczura, jak wygrał z nim szaleńczy wyścig między domkami i płotami, jak wreszcie dotarł do śródmieścia, nie zwróciwszy na siebie uwagi poszarpanym ubraniem.

Dopiero w tej chwili widzi, że jest bez kurtki. Stoi w półmroku nisko sklepionej sieni staromiejskiej kamienicy, poprawia ubranie i czeka, aż serce przestanie walić oszalałym rytmem. Przecież w takim stanie nie może się pokazać Szybkiemu, Milce, ich mamie i kuzynce, u której zamieszkali po wypędzeniu z Zielonej ulicy.

Wtem zatrzymał wzrok na wąskim pasku papieru przyklejonym do drzwi mieszkania, do których miał właśnie zapukać. Na papierze widniały dwa odciski okrągłej pieczęci z niemieckim orłem oraz parę linijek niezrozumiałych słów.

— Opieczętowane... — szepcze Jasiek i odruchowo cofa się od drzwi, gdy nagle wyczuwa czyjąś obecność. Odwraca się gwałtownie i widzi dwóch chłopców, jakby przyczajonych do skoku.

— Czego tu szukasz?! — pyta bez cienia życzliwości wyższy, w uszance na głowie.

— Tu mieszkał mój kolega. Nie wiesz, co się z nim stało?

— Szkopy wszystkich wyrzucili.

— Do obozu?!

— Nie, kazali iść, dokąd nogi poniosą.

Jasiek oddycha z ulgą.

— Słyszałem, jak ta pani mówiła, że z chłopakiem i dziewczyną pojedzie do Biłgoraja — wtrącił ten mniejszy, przez cały czas uważnie obserwując Jaśka.

— Dziękuję. — już miał odejść, kiedy powstrzymał go ten w uszance.

— Coś ty, fetniak1, tak na letniaka? Mrozu się nie boisz?

— Nic mi nie będzie. Cześć!

W tej chwili mały schował się za plecy kolegi i wyciągając palec w stronę Jaśka, szepnął z przejęciem:

— Maniuś, niech mnie powieszą... Patrzaj, on ma zakrwawione ręce...

— Gadaj, kto cię tak urządził?! — natarł z miejsca właściciel uszanki.

— Nic mi nie jest...

— Do kogo ta mowa? No!

— Pewnie pies mnie skaleczył. Nawet nie zauważyłem.

— Nie kręć! Jaki pies?

— Niemiecki. Pod obozem.

— Fiuuu — gwizdnął wyższy chłopak. — Toś ty taki kozak! Po diabła tam lazłeś?

— Mam w obozie kolegów. Chciałem im pomóc...

— A teraz sam szukasz pomocy?

— Chciałem tylko prosić o jakąś kurtkę. Moją pies porwał.

— Maniuś, niech mnie. — mały wysunął się zza pleców kolegi. — Może byśmy temu fetniakowi...

— Zamknij się! — upomniał wyższy. — Nie masz nikogo w mieście? — spytał Jaśka.

— Teraz już nikogo.

— Całkiem jak my — wyskoczył mały.

— A gdzie matka i ojciec? — zapytał drugi.

— Matki już od dawna nie mam, ojca Niemcy zabili... Po wysiedleniu — odparł Jasiek, a widząc zainteresowanie chłopców, ciągnął: — Ojciec wrócił z pola, nie wiedząc, że wysiedlili gospodarza i nas wszystkich. Nie trafił jakoś na nikogo, kto by go w porę ostrzegł. Poszedł do obory i głośno zawołał gospodarza. I wtedy obudził się śpiący w słomie wartownik... Strzelił...

Obydwaj chłopcy opuścili głowy.

— Dziękuję wam, cześć! — powiedział jeszcze Jasiek. Zrobiło mu się odrobinę lżej: po raz pierwszy miał okazję zwierzyć się komuś ze swego nowego nieszczęścia. Sam wiedział o śmierci ojca dopiero od wczoraj.

— Poczekaj. — Maniek chwycił go za rękę. — Dostaniesz kurtkę. Nie najlepsza, ale może być. Podkosiliśmy ją wczoraj.

— Mamy trochę żarcia — podchwycił mały. — Też zorganizowane.

— Dostaniesz jeść, ale dalej sam musisz sobie radzić — dodał Maniek z naciskiem. — My mieszkamy w komórce. Ciasno, nie ma miejsca dla trzeciego.

Drzwi baraku odskoczyły z trzaskiem i wraz ze strumieniem ostrego chłodu wtargnęły do wnętrza dwie szare postacie z parującym kotłem. Na ten widok z prycz i pokrytej błotem podłogi poderwały się dziesiątki kobiet, mężczyzn i dzieci, ruszając szturmem w kierunku przybyłych. Zewsząd posypały się gorączkowe wołania:

— Józuś, prędzej, bo znowu zabraknie!

— Ludzie, litości! Dzieciaka zatratujecie!

— Miejcie Boga w sercach, moje dziecko jest chore. Calutką noc pić wołało, a ja nieszczęsna...

Wrzawa cichnie, przechodząc w monotonny szmer, gdy przed kotłem z kawą staje barczysty mężczyzna.

— Bądźcie cicho — mityguje. — Znowu ściągniecie esesów. Mało wam jeszcze kopniaków? Ustawić się w kolejkę, wszyscy dostaną po porządku.

Do fajansowych kubków, butelek z utrąconymi szyjkami, do zwyczajnych skorup — każdy dostaje chochlę gorącej kawy. Na dodatek kawałek chleba lepkiego jak glina. Obdzieleni przykucają na pryczach, bardziej niecierpliwi o parę kroków od kotła, na podłodze. Byle prędzej wlać w siebie łyk gorącego płynu i oszukać głód kęsem razowca.

Kogut i Dzidek dostali już swoje porcje, ale nie jedzą, czekają na powrót rodziców. Idzie wreszcie pani Centowa, niosąc przed sobą naczynie z uszkiem. W panicznej atmosferze wysiedlenia nie zabrała garnuszka, więc musi się teraz zadowolić nocnikiem, który nie wiadomo jak zaplątał się w biednym bagażu. Wyszorowała nocnik śniegiem, wyparzyła pierwszymi porcjami ohydnej, gorzkiej kawy, która początkowo nie mogła przejść przez gardło. Teraz już nikt nie zważa na smak kawy ani na niezwykłość naczynia. Ilu to ludzi popija z niedomytych puszek po konserwach, ilu po prostu z butelek. Nadchodzą także rodzice Koguta — matka z niewielkim sagankiem, a ojciec z potężnym słojem, w którym od biedy można by ukisić pół kopy ogórków. W milczeniu wszyscy zabierają się do jedzenia. Głośne siorbanie Dzidka irytuje matkę:

— Jedz po ludzku, bardzo o to proszę. Nie sądzisz chyba, że pobyt tutaj zwalnia od obowiązku przyzwoitego zachowania.

Mały przestaje mlaskać, choć gliniasty razowiec zlepia zęby. Przymrużeniem powieki kwituje „oko” Koguta. Za chwilę chłopcy odwracają do góry dnem swoje puszki i bębnią jak na werblach.

Śniadanie skończone. Teraz obydwaj myślą, w jaki sposób zejść rodzicom z oczu. Wiadomo — zaraz zacznie się codzienna porcja narzekań, popłynie cała litania przestróg i westchnień. Pan Kokoszka stanowczym gestem nakazuje im zostać.

— Mam ważną wiadomość — szepcze. — Jeden z tych ludzi, którzy przynieśli śniadanie, mówił, że dziś mają przeprowadzać selekcję naszego baraku.

— Boże... — wzdycha pani Kokoszkowa.

— Co to oznacza? — pyta matka Dzidka.

— Wszystko najgorsze — wyjaśnia pan Kokoszka. — Trzeba się nawet liczyć z możliwością odebrania nam dzieci. Ten człowiek mówił, że zdrowych przeznaczają podobno na roboty do Niemiec, staruszków mają wywozić do jakichś wsi rentowych, a chorych do obozów...

— A co z dziećmi? — pytają jednocześnie obydwie.

— Nie wiadomo. Na razie odebrali dzieci rodzicom i umieścili je w oddzielnym baraku. A ponieważ baraki odgrodzone są jeden od drugiego, trudno się czegoś dowiedzieć. Wzmocnili straże, warują jak psy.

W tym momencie przy drzwiach powstał jakiś rumor. Ludzie pozeskakiwali z prycz. W drzwiach stał wysoki esesman w wygiętej w siodełko czapce, miarowo bijąc pejczem po cholewach butów. Skrzywił się od zaduchu panującego w baraku i gniewnym uniesieniem dłoni nakazał ciszę. Gdy ucichły wszelkie szmery, przemówił warkliwie:

— Wszystka ludzie iść do doktor.

Z kątów odezwały się zawodzenia kobiet. Zawtórował im piskliwy płacz maluchów. Niemiec zmarszczył brwi i rąbnął nahajem w deski pryczy. Huk niczym z karabinu stłumił wszelkie odgłosy. Niemiec podjął swoje:

— Achtung! Ma być cisza. Do doktor iść wszystka rodziny, według listy. Ma być porządek i spokojnie, starszy bloku dopilnuje. Kto być oporny, ja go sam uspokoić. Wszystka rozumie!? — zawiesił głos i znowu strzelił pejczem.

Gdy esesman wyszedł, rozległy się nerwowe szepty, płacz, głośne pocałunki składane na główkach dzieci. Ucichły, kiedy starszy bloku rozwinął arkusz papieru. Przytłumionym głosem zaczął wyczytywać:

— Antoniak Jan, Agnieszka, Michał, Katarzyna. Artemiuk Józef, Klementyna, Franciszka, Jan, Michał Walenty i Stanisław. Ażurowski Zenon, Dorota, Mieczysław, Barbara... Borek Krzysztof... Budka Bartłomiej...

Narasta płacz — przenikliwy, jątrzący.

— Całka Edward, Katarzyna, Jan... Celiński Henryk... Cent Helena, Zdzisław...

Jeszcze kilka nazwisk i starszy bloku składa arkusz.

— Wyczytani wraz ze swoimi rzeczami pójdą za mną — oznajmia. — Proszę zachować porządek i ciszę.

Natychmiast powstaje nieopisany rumor. Ludzie chwytają tobołki, histerycznie nawołują płaczące dzieci, ciągną je ze sobą w stronę wyjścia. Cichną na widok esesmańskich batogów. Im bliżej baraku, ku któremu podążają, tym więcej szarozielonych mundurów. Karnie w szeregu ustawiają się wysiedleńcy pod ścianą.

We wnętrzu baraku, za szerokim stołem zawalonym stertą papierów i zastawionym kartotekami siedzi komisja. Niektórzy są w mundurach koloru feldgrau, inni w lekarskich fartuchach, spod których wystają kołnierze ze srebrnymi błyskawicami SS.

Dzidek Cent, który jeszcze przed chwilą nadrabiał miną, by uspokoić roztrzęsioną matkę, teraz sam drży na całym ciele. Esesmani z komisji mają twarde, ponure twarze. Chłopiec daremnie szuka w nich cienia ludzkiej życzliwości. Do podchodzących zalęknionych ludzi mówią po polsku; między sobą — po niemiecku. Spieszą się, denerwują z byle powodu.

Po kwadransie oczekiwania wywołują nazwisko pani Centowej. Niemiec w białym kitlu przykłada jej do głowy ni to cyrkiel, ni półokrągłą ramkę. Odczytuje skalę, podając pisarzowi niezrozumiały symbol. Teraz inny Niemiec wypytuje panią Centową o wiek, o przebyte choroby, interesuje go jej obecny stan zdrowia. Stawia szereg pytań, które zdają się świadczyć o wielkim zainteresowaniu osobą przesłuchiwanej.

— A gdzie jest pani mąż? — pyta twardym głosem.

Pani Centowa waha się przez moment, ale ponaglana wzrokiem Niemca mówi bardzo niepewnie:

— Został aresztowany przez władze niemieckie.

— Kiedy? Za co?!

— Przed dwoma miesiącami. A za co — nie wiem...

Cała komisja uśmiecha się porozumiewawczo.

— Pisał ostatnio z Majdanka...

— Wystarczy! — ucina twardy głos. — Następny — wskazuje ręką na Dzidka.

Chłopiec postępuje do przodu. Strach skacze mu do gardła, kiedy za odchodzącą na bok matką padają od stołu słowa: „Na roboty”. Słyszy je całkiem wyraźnie.

Esesman w kitlu ma długie, zwinne palce. Przebiega nimi po czaszce Dzidka, dotyka łuków brwiowych, nosa, kości policzkowych, podbródka. Chłodne ramiona owalnego cyrkla oplatają głowę zimną obwódką stali. Niemiec z nutą zadowolenia w głosie ogłasza wynik. Jednocześnie odsuwa chłopca na odległość swoich ramion. Z zainteresowaniem lustruje jego jasne włosy, prosty nos, pociągłą twarz o jasnym odcieniu skóry. Okiem znawcy ocenia wysmukłą sylwetkę, zagląda w niebieskie źrenice.

— Gut, gut — mamrocze do siebie i wskazując ręką na panią Centową, która nie potrafi oderwać wzroku od tych manipulacji, pyta Dzidka: — To matka?

— Tak, mamusia... — odpowiada zeschniętymi wargami.

— Nazywasz się Cent?

— Tak...

— To dobre, niemieckie nazwisko.

Dzidek milczy, czując, jak resztki krwi odpływają mu z twarzy.

— Nie masz się czym martwić — uśmiecha się esesman. — Powinieneś być dumny, masz bowiem wiele cech rasy nordyckiej. Możesz zostać prawdziwym Niemcem.

Nagły przypływ lęku ściska krtań chłopca. Z trudem bełkocze:

— Jestem Polakiem! Nie chcę być...

Fala śmiechu uderza od stołu. Ktoś rzuca wesoło:

— Nie będziemy pytali o zgodę!

I znowu śmiech. Esesmani bawią się znakomicie.

— Nie chcę! Ja nie chcę być Niemcem! — woła chłopiec. — Proszę pana...

— Raus. — twarz Niemca w lekarskim fartuchu nabiega krwią. Chwyta Dzidka za kołnierz i potężnym kopniakiem rzuca wprost w ramiona matki.

— Następny! — słyszy chłopiec po chwili, usiłując powstrzymać łzy.

Nie! Nie! Nigdy nie będzie Niemcem! Choćby z nim uczynili nie wiadomo co, nie przejdzie na stronę tych zbirów. Nie zrobią z niego drugiego Romana Modraka, który kiedyś był ich kolegą z jednej klasy, a później chodził i wojował razem z tymi z Hitlerjugend. Za nic nie będzie Niemcem, nie potrafi nim być. To Niemcy aresztowali mu ojca, wysłali do strasznego obozu na Majdanku. Za to właśnie, że nie chciał pójść na ich służbę. Nigdy, nigdy nie zdradzi swojego tatusia! Nie okaże się gorszy od niego. Co z tego, że ma niemieckie nazwisko, jak powiedział ten w białym kitlu, i jakieś tam cechy nordyckie. Jest Polakiem i pozostanie Polakiem, choćby...

W tej chwili Dzidek uzmysławia sobie, że zapomniał o niebezpieczeństwie, które zawisło nad jego matką. Co oznaczają tamte słowa — „Na roboty”? Na jakie roboty chcą ją zabrać? Dokąd?

Mama nic nie mówi — głaszcze tylko jego włosy i cicho płacze. A on nie potrafi jej pomóc. Jest samotny i bezsilny. Przypomina sobie tych, którzy zostali na wolności. Szybki, Milka, odważny Jasiek... Co z nimi? Co z Jaśkiem, który obiecał im pomóc, a do tej pory nie dał znaku życia?

Dzidek mimo woli dotyka kieszeni, gdzie tkwi proca podarowana właśnie przez Jaśka. Razem z Kogutem wystrzelili za druty kilka kartek, ale Jasiek nie dał żadnej odpowiedzi. Czyżby o nich zapomniał? Nie, to niemożliwe! Mógł zapomnieć każdy, ale nie Jasiek, najlepszy kolega, rozważny wódz ich paczki z Zielonej ulicy. Dzidek wcale nie ma pewności, czy jego kartki wylądowały za drutami: strzelał przecież z ukrycia. Widział, jak niknęły za dachami dalszych baraków, ale mogły nie dolecieć na wolność. A może Jaśkowi przytrafiło się coś złego?

W tej chwili pierzchły wszelkie myśli, bo od stołu rozległ się wrzask:

— Wyprowadzić tych! Dawać następnych!

Odprowadzono ich do baraku, w którym władzę sprawował siwowłosy esesman o rozbieganych oczach. On, a także jego liczni pomocnicy z pejczami w garściach nie wróżyli niczego dobrego. Siwy bezzwłocznie przystąpił do działania.

— Ustawić się pod ścianami — rozkazał. — I ma być spokój, ani pary z gęby! Zaraz zostanie odczytane o b w i e s z c z e n i e — to słowo wyraźnie zaakcentował — komendanta UWZ Lager in Zamość. Cisza! Pod ściany! Wszyscy!

Teraz wystąpił inny Niemiec, mały, przygarbiony. Zbliżył do oczu arkusik papieru i wśród grobowej ciszy dukał monotonnie:

— Żydostwo i komunizm, które nie tylko zagrażają Niemcom i ich sojusznikom, lecz chcą także całą Europę, więc i was, wciągnąć w przepaść, muszą być zniszczone. Aby zwalczyć tę moc diabelską, musimy zmobilizować wszystkie siły Europy. Dlatego to musimy wszystkich spośród was, którzy są zdolni do pracy, wysłać do Niemiec i tam ich zatrudnić...

Ludzka ciżba buchnęła wielkim szlochem. Wartownicy sięgnęli do kabur. Siwy ryknął nienawistnie:

— Cisza, polskie bydło! Cisza, bo poszczuję psami!

Gdy uciszyło się, cherlawy Niemiec czytał dalej:

— Aby dzieciom waszym dać możność swobodnego rozwijania się, musimy je umieścić u krewnych (u dziadków lub osób niezdolnych do pracy) na innym terenie Generalnej Guberni. O losy ich nie potrzebujecie się troszczyć...

Teraz już niepohamowaną falą runął pod dach baraku ludzki lament. Natychmiast w ruch poszły esesmańskie batogi, kolby karabinów, pięści. W drzwiach wyrośli żołnierze z psami trzymanymi krótko przy pyskach. Rwały się do skłębionej ciżby, stawały na tylnych łapach, błyskając przekrwionymi ślepiami i tocząc pianę z pysków.

Niemcy cofnęli się ku wyjściu. Oczom więźniów znów ukazał się esesman z plikiem kartotek w ręku.

— Bydło! — ryknął. — Ja z wami zrobię porządek! Władze niemieckie okazują wam dobroć, troszczą się o wasze dzieci, a wy... — zapałał świętym oburzeniem. — Bydło! Hołota! — zatupał nogami. — Ja was nauczę! — odsapnął chwilę i odczytał z pierwszej karty: — Antoniak Jan, wystąpić!

Z tłumu wyszedł zarośnięty chłop nie pierwszej już młodości. Drżała mu broda, dłonie kurczowo obejmowały niewielki tobołek.

— Marsz na lewo! — rozkazał siwy i znowu spojrzał do karty. — Antoniak Agnieszka na prawo! — wskazał dłonią. — Antoniak Michał, pod ścianę! Antoniak Katarzyna, pod ścianę. Raus, szybko!

Pani Centowa kurczowo objęła Dzidka.

— Mój synku... — szeptała, hamując łzy.

Jasiek budzi się całkiem skostniały. Z trudem przewraca się z boku na bok i klęknąwszy wreszcie, rozgarnia siano. Fala mroźnego powietrza uderza w nozdrza i wstrząsa całym ciałem. Mimo to Jasiek bierze się w garść i wysadza głowę na zewnątrz. Rozgląda się czujnie na prawo i lewo, choć wzrokiem trudno przebić mrok zimowego poranka.

W pobliżu ani żywego ducha. Dopiero hen, w oddali, błyskają kolejarskie lampki, a w ich nikłym świetle majaczą postacie okutane po czubki głów. Na stacji rozpoczyna się już zwyczajny dzień pracy. Oznacza to, że najwyższa pora opuścić stertę, którą wczoraj wieczorem obrał sobie za miejsce noclegu. Jeśli tylko nic nie stanie na przeszkodzie, wieczorem znów tu powróci.

Bo Jasiek nie ma w mieście nikogo, kto by go przenocował.

Mógłby wprawdzie pójść do któregoś ze szkolnych kolegów albo do sąsiadów z Zielonej ulicy. Ale ambicja mu na to nie pozwala. Nigdy nikogo o nic nie prosił, więc i teraz nie będzie. Całkiem jak ci dwaj, wcale nie lepsi od niego, oberwańcy, z którymi ukradł wczoraj w sklepie bochenek chleba i kawałek buraczanej marmolady. Oni radzą sobie w ten sposób od wielu dni, to i on nie zginie. Zwłaszcza że tamci pokazali mu trochę swoich złodziejskich sposobów, zanim go opuścili, twierdząc, że „chodzenie kupą” wcale nie jest bezpieczne.

Teraz, sięgając po ostatni kęs kradzionego chleba, Jasiek nie odczuwa wyrzutów sumienia. Musiał przecież ukraść, żeby nie zginąć z głodu i wycieńczenia. Jest spokojny, wcale nie czuje się złodziejem, bo pusty żołądek dyktuje własne prawa, całkiem różne od tych, które wpajała szkoła i ojciec. Zresztą teraz nie ma już ojca... Ani domu, ani ich praw. O szkole bez Dzidka, Koguta i Szybkiego woli nie myśleć. Ogrzana klasa, w niej koledzy, pani nauczycielka — wydają się w tej chwili czymś bardzo nierzeczywistym. Jakby snem przerwanym warkliwymi słowami: „Raus nach Lager!”.

W tym lagrze są teraz Kogut z Dzidkiem... O takich kolegach mówi się — przyjaciele... A on przyrzekł im pomóc i do tej pory nie udało mu się tych przyrzeczeń dotrzymać. Kompani wczorajszej kradzieży — pierwszej w życiu Jaśka, nie licząc niewinnych skoków na cudze jabłka — śmieli się z niego, że wciąż mówi o kolegach.

— Frajerze, sam kojfniesz2, jak nie podiwanisz żarcia — powiedział ten większy, w uszance. — Myślisz, frajerze, że oni by się tobą przejmowali?

Dostał za to po karku, ale Jasiek wiedział, że uderzył go z braku lepszego argumentu. Chłopak w uszance jeszcze raz dał mu do zrozumienia, jak jest bezsilny wobec życia i jak mało znaczą jego dobre chęci dopomożenia kolegom.

Ale on musi im przyjść z pomocą! I przyjdzie, choćby go mieli zastrzelić pod drutami obozu u zbiegu ulic Lubelskiej i Okrzei.

Tylko z czym tam pójdzie? Ponownie opadły go wątpliwości. Z dziadowską torbą przewieszoną przez plecy? Z procą, z której wystrzeli następną kartkę i znowu nie otrzyma odpowiedzi?

Gdyby tak miał kilkaset złotych, najlepiej okrągły tysiąc, to wszystko mogłoby się ułożyć inaczej. Słyszał przecież od ludzi, że niektórych wartowników można przekupić. Za te pieniądze mógłby się dowiedzieć, gdzie są teraz Kogut i Dzidek. Potem wylazłby ze skóry, by dać znak życia i coś do jedzenia. Ale Jasiek nie ma nawet złotówczyny i choćby mu przyszło kraść dniem i nocą, nie zdobędzie upragnionego banknotu z góralem i liczbą 500.

Przygnębiony smutnymi myślami wypełzł ze sterty słomy i chyłkiem oddalił się od zabudowań stacyjnych.

Gdzieś koło godziny dziewiątej zrobiło się nagle ciepło. Słońce nie żałowało promieni i aż trudno było uwierzyć, że to grudzień.

Od dłuższego czasu krąży Jasiek po targowisku. Handlarki nieufnymi spojrzeniami obrzucają jego zniszczone i zaniedbane ubranie i torbę z worka przewieszoną na sznurku przez plecy. Spory kij z gwoździem na samym końcu musiał upewniać je w przekonaniu, że mają przed sobą jednego z gotowych na wszystko złodziejaszków. Od czasu rozpoczęcia wysiedleń wałęsało się ich po mieście więcej niż bezpańskich psów. Bez dachu nad głową, pozbawieni opieki starszych żywili się, czym popadło i gdzie popadło. Każdy sposób zdobywania pożywienia był dla nich dobry. Każdy kęs brukwi, kawalątko chleba, kartofel czy burak — stanowiły przysmak.

Towarzysze wczorajszej kradzieży przestrzegali Jaśka przed handlarkami z targu. Teraz sam widział noże wielkie jak szable, leżące tuż pod ich rękami. Ilekroć przybliżał się do straganu, dłoń handlarki dotykała trzonka noża. Złodziejaszek w uszance opowiadał wczoraj, że jedna taka mało mu palca nie odrąbała swoją „kosą”.

Omijał więc Jasiek stragany z daleka, buszując między chłopskimi furami. Z jednej zwędził kilka kartofli, z innej wygrzebał jabłko, wielką szarozłotą renetę, którą momentalnie pochłonął niczym zgłodniały wilk. Ostatnim łupem były dwie spore marchewki. Ale chłopi także patrzyli spode łba na oberwańca i trzeba było zmienić teren działania.

Nie spiesząc się — bo i dokąd — ruszył Jasiek ku Ratuszowi.

Przeszedł przez stary rynek, zanurzył się w podcienia, gdy z mroku przepaścistej bramy przywołał go jakiś znajomy głos.

— Ty, fetniak, wal do nas.

Mimo woli podszedł ku bramie i stanął twarzą w twarz z podobnym do siebie jak dwie krople wody obdartusem. Pod czapką uszanką błyskały świdrujące oczka spryciarza. Obok stał drugi, mniejszy, i gmerał w torbie uszytej z worka.

— Jak ci leci, koleś? Coś taki markotny? — zapytał właściciel uszanki.

— Całkiem kiepsko — machnął ręką Jasiek.

— Nibyś fetniak, a rura — roześmiał się z własnego dowcipu mniejszy.

— Stul kłapaczkę, Wojtek! — uciszył dowcipnisia starszy i zaraz zwrócił się do Jaśka: — Nie słuchaj gnojka. Co, nie idzie ci?

— Zupełnie nie wychodzi... Nie tylko dla kolegów z lagru nie wystarczy, ale i sam się nie najem.

— A nie mówiłem, że rura — wtrącił Wojtek. — Chodź, Maniek, jeszcze i nam zapeszy interes — wyciągał z bramy kolegę w uszance.

— A idź w diabły! — burknął ten, nie odwracając się ani na chwilę od Jaśka. — Mamy klawą robotę — powiedział — i możemy cię zabrać. Pójdziesz?

— Sam nie wiem... Mały ma chyba rację, nic mi nie wychodzi.

— Nie łam się, co on tam wie! Mówię ci, klasa robota. Jedna kobieta potrzebuje węgla i kartofli. Już żeśmy jej zanieśli dwie torby węgla. Zapłaciła jak się należy. — Na dowód wyciągnął z kieszeni zmięty banknot dwudziestozłotowy.

Jaśkowi zabłysły oczy.

— Jasne, idę z wami! — rzucił krótko, ale w tej chwili jego zapał ostygł. — Widzisz, Marian, mam obawy...

— Nie gadaj, idziemy. Równy z ciebie koleś, ale jak nieraz co powiesz, to jak paniczyk z salonu. No, walimy, z nami nie zginiesz.

Jasiek powstrzymał go ruchem ręki.

— Ile można zarobić na tym węglu? — zapytał.

— Aaa, o to ci idzie! — zawył Maniek. — Takiś chytry?!

— Jeszcze nie ukradł, a już o forsę pyta — wtórował z oburzeniem Wojtek.

— Nic nie rozumiecie — żachnął się Jasiek. — Pytam o pieniądze, bo bardzo ich potrzebuję.

— A my to niby dla przyjemności podiwaniamy? — szydził dalej Maniek.

— Nie chodzi o to — tłumaczył Jasiek cierpliwie. — Potrzebuję forsy dla kolegów, wiecie, tych...

Maniek wykrzywił twarz w ironicznym uśmiechu.

— Jeszcze ci nie przeszło to koleżeństwo? Głupiś i ciemniak, choć na ciemniaka nie wyglądasz — stwierdził już spokojniej. — A ja ci radzę, koleś, pilnuj lepiej swoich spraw, bo kopyta wyciągniesz. No to co? Idziesz? — dodał po chwili jakby od niechcenia.

— Idę... — Jasiek jeszcze się wahał. — Ale powiedz, ile można zarobić przez dzień, no, powiedzmy, przez dwa.

— To zależy, jak pójdzie. Po dwie, trzy dychy na łebka.

— A ja potrzebuję co najmniej pięćset złotych.

— Górala? — wycedził Maniek ze zdumieniem.

— Górala! — wykrzyknął Wojtek.

— Tak, potrzebuję górala — powtórzył Jasiek.

— Gorzej ci? A możeś chory? — kpił w żywe oczy Maniek. — Niech otrupieję, na oczy nie widziałem górala!

— A ja muszę go mieć! — wykrzyknął Jasiek. — Może nawet dwa górale — dodał z całą powagą.

Mańka i Wojtka zamurowało. Dopiero po chwili obydwaj stuknęli się palcami w czoła, ale Jasiek już wychodził z bramy, jakby nagle wstąpiła weń energia i zdecydowanie.

— Nie zwlekajcie — ponaglał — a nuż się co trafi.

— Masz rację — zgodził się Maniek. — Będziemy szli po jednemu, żeby nas nie skapowali. Najpierw zapolujemy na kartofle. Z węglem trzeba poczekać do wieczora. Teraz koło stacji jest mnóstwo ludzi. Szkopów też. Dawaj, pedałujemy na Zdanowską.

— Nie lepiej na Lwowską? — wtrącił Jasiek. — Tam więcej furmanek... — próbował wyjaśnić.

— Co ty wiesz! — przerwał starszy złodziejaszek. — Tam jeszcze więcej Niemiachów i kapusiów. A na Zdanowskiej pucha, panie fetniak. I towar do tamtej kobiety odnieść niedaleko.

— No dobrze — ustąpił Jasiek.

— Jeszcze moment. Pokaż swój kij. — Maniek wyciągnął rękę i zaraz parsknął: — Takim patykiem możesz w bajorze zamącić. Za cienki i gwóźdź ma jeden. Wojtek — rozkazał małemu — dopraw mu jeszcze ze trzy papiaki. I zaraz wychodźcie. Ja idę pierwszy, potem fetniak, Wojtek ostatni.

Na ulicy Zdanowskiej ukryli się, tak jak kazał Maniek — każdy w innym miejscu. Mogli atakować furmanki pojedynczo i od tyłu, nadziewać na kij po kilka kartofli i pryskać do kryjówki, ustępując miejsca następnemu.

Akurat zza zakrętu drogi na Lipsko wytoczył się wóz zaprzężony we włochatą szkapinę. Woźnica drzemał z apatycznie opuszczoną głową.

Pierwszy skoczył Maniek. Kilkoma susami dopadł wozu, odgarnął kijem słomę i stwierdziwszy widać, że gospodarz wiezie ziemniaki, uderzył po nich gwoździami. Po chwili zdjął z nich szarobrązowe bulwy i wpuścił do worka. Raz i drugi powtórzył operację i wrócił chyłkiem na swoje poprzednie miejsce.

W tej chwili sunął już za wozem przyczajony Wojtek. Nie używał kija chyba dlatego, że woźnica wciąż gapił się nie wiadomo na co. Mały po prostu zrzucał kartofle na drogę, a potem zbierał je do worka.

Teraz do furmanki doskoczył Jasiek. Ledwie zdążył nadziać porcję kartofli na kij, gdy chłop odwrócił się gwałtownie i zaciął batem. Jasiek poczuł na twarzy piekący ból. Rzucił się do ucieczki, gdy usłyszał, jak woźnica pomstuje na miejskich złodziei i bandytów, co to w biały dzień i na równej drodze.

W niewielkich odstępach czasu przejechały jeszcze trzy wozy. Dwa pierwsze obskoczyli bezbłędnie. Woźnica trzeciego momentalnie wyczuł złodziejskie zamiary Mańka, ale niespodziewanie sięgnął ręką do kartofli i rzucił chłopcom parę garści. Podziękowali mu, ale on machnął ręką obojętnie.

Jasiek z radością dotykał napęczniałej torby — tak na oko ma w niej już dziesięć złotych. I pomyśleć, że kosztowało go to tylko jedno smagnięcie batem. Dałby się porządnie oćwiczyć, byle tylko mieć swego upragnionego górala. Ale nie pora na rozmyślania, bo oto zza zakrętu wyłania się ciężki furgon ciągnięty przez dwa kłębiaste perszerony. Idą żwawo otoczone siwą parą oddechów.

„Bogaty zaprzęg” — cieszy się chłopiec. A więc i ładunek musi być nie byle jaki. Może warzywa? Och, gdyby tak cebula albo marchewka — dopiero by zarobili! Jasiek stwierdza, że i gospodarz wygląda całkiem inaczej niż tamci poprzedni. Na głowie kapelusz, ciemna burka bez jednej łaty, bambusowy bat z czerwonym pomponikiem.

Tymczasem furgon zbliża się do kryjówki Mańka, ale ten — o dziwo — nie zrywa się do skoku. Wkrótce mija kryjówkę Wojtka, lecz ten także siedzi jak mysz pod miotłą. Jasiek nie może się nadziwić, dlaczego koledzy nie kwapią się zajrzeć pod płócienne przykrycie wozu. Stchórzyli?

I w tej chwili domyśla się wszystkiego, bo furgon jest tuż-tuż. Na kolanach furmana leży karabin.

Niemiach, „czarny”, jeden z tych nasiedleńców — domyśla się Jasiek, ale nie ma zamiaru kapitulować. Pokaże koleżkom, że on nie tchórzy przed byle Szwabem.

Zgina się wpół i błyskawicznie dopada masywnej, malowanej olejno skrzyni wozu. Pod ręką czuje jakieś tobołki. W nozdrza uderza zapach wędzonki. Kiełbasa?! Boczek?!

Niepomny na niebezpieczeństwo Jasiek bardziej odchyla plandekę, odrzuca kij, by oswobodzić drugą dłoń, i sięga po najbliższy worek. Jest bardzo ciężki, nie sposób dźwignąć. Ale sąsiedni mniejszy, drgnął! Natęża więc wszystkie siły. Jeszcze jedno szarpnięcie i ma zdobycz na piersiach. Teraz zsuwa ją na ugięte kolano, a kątem oka spoziera na wóz, który spokojnie jedzie dalej.

Powoli, ze zgiętym grzbietem, który z trudem wytrzymuje wielkie obciążenie, Jasiek chroni się pod parkanem jakiegoś sadu. Ostatnim wysiłkiem przerzuca zdobycz przez niskie sztachety i dopiero w tej chwili dostrzega, że z pomocą przyszedł mu Maniek. A ten już szepcze nerwowo:

— Zdurniałeś?! To był szkop!

— No to co? — Jasiek oddycha głęboko.

— Miał karabin! — Oczy Mariana są okrągłe z podziwu.

Jasiek z wolna przytomnieje po niedawnym wysiłku. Chwyta kolegę za dłoń.

— Maniek, żebyś ty wiedział, co on miał na wozie! Pełno worków, kiełbasę...

— Kiełbasę!? Nie łżesz?

— Pod słowem, poczułem...

— To ja lecę!

— Może lepiej nie? Poczekaj... — Jasiek na próżno próbuje zatrzymać zapaleńca, uświadomiwszy sobie dopiero teraz całe ryzyko. Ogarnia go coraz większy niepokój.

— Maniek, stój! Maniek — woła, ale tamten nie odwraca nawet głowy.

— Pilnuj worka — nakazuje Wojtkowi, a sam, po kostki zanurzając nogi w lodowatej bryi, pędzi w stronę furgonu.

Jaśka dzieli od ciężkiego wozu nie więcej niż dziesięć metrów, kiedy Maniek dopada skrzyni i zaczyna odsuwać brezent. Jasiek przyspiesza kroku, chcąc jak najszybciej przyjść z pomocą, gdy nie wiadomo skąd, jak spod ziemi, przed wozem wyrasta postać mężczyzny w tyrolskim kapeluszu. Niemiec! Tajniak albo folksdojcz...

A Maniek nic nie widzi, skulony za wozem i mocujący się z jakimś workiem. Trzeba go jak najszybciej ostrzec. Ale w tej samej chwili folksdojcz dostrzegł Mańka.

— Halt!!! — woła donośnie do woźnicy. — Dieb! Dieb! — powtarza kilkakrotnie słowo, w którym nietrudno domyślić się ostrzeżenia przed złodziejem.

— Maniek! Maniek! — krzyczy Jasiek w chwili, kiedy Niemiec na koźle odwraca się do tyłu i chwyta karabin.

Szczęk zamka wprowadzającego nabój do lufy i huk strzału zlewają się niemal w jeden odgłos. Szczęście, że Jasiek, wiedziony jakimś nieodgadnionym instynktem, tylko o ułamek sekundy wcześniej rzuca w Niemca bryłą lodu. Kula przelatuje ze świstem gdzieś wysoko, a przerażone wystrzałem konie ponoszą wóz i jego właściciela.

Po chłopcach nie pozostał już nawet ślad.

Przez kilka godzin Maniek z Jaśkiem kluczyli uliczkami Nowej Osady. Dopiero o zmroku odważyli się powrócić na ulicę Zdanowską.

Na skrzyżowaniu, ukryty za sklepikiem pani Smarowej, czekał mały Wojtek. Skoczył ku nim, jakby go kto z armaty wystrzelił.

— Ale miałem boja! Niech skonam! — szepnął z przejęciem. — Już myślałem, że was postrzelili.

— Co z workiem Jaśka? — przerwał mu Maniek.

— Jest tam, gdzie go rzucił. Za płotem.

— To Szwaby nie szukali?

— Jeszcze jak! Razem z żandarmem ganiali jak koty z pęcherzem. Ale guzik znaleźli, bo ja nie frajer.

— Gadaj prosto — skarcił go Maniek — co zrobiłeś?

— Zwyczajnie, przysypałem śniegiem, żeby wyglądało na zaspę. A sam w kopyta! Ale wy nie wiecie, co w tym worku!

— No?

— Kasza! — wrzasnął z triumfem.

— Myślałem, że wędliny. — Jasiek nie potrafił ukryć rozczarowania.

— Nie marudź. — Maniek klepnął go po plecach. — No, fetniak, pewnie będziesz miał swojego górala. Niech otrupieję, będziesz go miał. Jaka kasza? — zwrócił się do małego.

— Gryczana, niech padnę! Droga jak złoto.

Jaśkowi rozbłysły oczy.

— Podzielimy ją na trzy równe części — oświadczył stanowczo.

— Nie bądź taki hojny — uciął Maniek. — Dla nas będą kartofle, a kaszę sprzedamy dla twoich zasmarkanych kolesiów z lagru. — splunął jakby z dezaprobatą dla własnych słów.

Wojtek zamachał ze zgrozy rękami.

— Z byka spadłeś? Maniek!

— Przymknij się, gnojku! Ja tu rządzę. Niech ten fetniak — wskazał na Jaśka — i jego kolesie z lagru znają panów. A po prawdzie to jego worek. Sam go zwędził i jeszcze mnie z biedy wyplątał.

Jasiek bez słowa ujął dłoń Mariana, ale ten wyszarpnął ją gniewnie z uścisku.

— Te, nie bądź taki artysta — warknął niemal i zaraz polecił: — Chłopaki, zabieramy kaszę. Trzeba ją zaraz przehandlować, bo jeszcze stanieje do rana. A ty, fetniak, na takich jak my możesz liczyć. Jakby co nie wyszło z tymi szczeniakami z lagru, pomożemy. Niech skonam, pomożemy obydwa z Wojtkiem.

Mały milczał.

— No nie? — natarł na niego.

— Pomożemy, Maniuś. Pomożemy... — odpowiedział bez przekonania i zaraz burknął pod nosem: — Drugi sfiksował, niech padnę, sfiksował...

— Wiercisz się i wiercisz. Wszy cię oblazły czy co?

Gderliwy głos dziadka Ignacego nie potrafi wyrwać Dzidka z głębokiej zadumy. Już trzeci dzień jest bez matki pod opieką całkiem sobie obcego staruszka — owego dziadka Ignacego — i nie młodszej od niego kobiety zwanej w baraku babką Anielą. Dziadek Ignacy poświęca swoim podopiecznym — dziesięciorgu pędrakom w wieku od czterech do dwunastu lat — trochę uwagi, babki Anieli natomiast nie interesuje nic poza pacierzem i różańcem oraz pomstowaniem na „przeklętych Szwabów”.

Dziadek Ignacy radzi sobie, jak umie — raz pokrzyczy na największych rozrabiaków, innym razem użyje kułaka, a w najgorszym przypadku odwoła się do pomocy najstarszego z podopiecznych, Dzidka. Teraz też potrzebuje jego wsparcia.

— Zdzich! — woła na niego, bo nie uznaje „cudacznego, pańskiego” zdrobnienia Dzidek. — Zdzich, a trzaśnijże tego powsinogę Heńka, bo mi Kazka ukatrupi.

— Coś pan mówił, dziadku? — Dzidek otrząsa się z zadumy.

— A mówił, mówił. Mało se jęzora nie zedrę, tyle do was pytluję. Nie słyszysz to, że Heniek Kazka tarmosi? A dajże mu po łbie!

Dzidek wyciąga rękę do czupryny Heńka, największego awanturnika w ich grupce.

— Zostaw małego — mówi poważnie, z pogróżką w głosie. — Zostaw, bo ze mną nie pójdzie ci tak łatwo.

— Kiedy Kazik ściągnął ze mnie suchą derkę.

— Zostaw mu, on mały i zaziębiony.

— Łatwo ci dawać, kiedy derka nie twoja.

— To weź sobie moją kołdrę. — Dzidek podsuwa sąsiadowi swoje przykrycie.

Tak, to już trzeci dzień przebywa w tym obskurnym baraku, wśród całkiem obcych dzieci, z którymi nie łączy go nic oprócz wspólnej niedoli. I on, i oni zostali zabrani rodzicom. I on, i oni są ciągle głodni, zziębnięci. Wieczorem, gdy można już spać, przytulają się do siebie, grzeją nawzajem, choć niewiele to pomaga. Wtedy stają się prawie przyjaciółmi — starsi chłopcy pocieszają skłonnych do płaczu maluchów, cierpliwie słuchają ich zwierzeń, opowiadają prawdziwe, a jeszcze częściej zmyślone historie. Ale gdy wstanie dzień, swary zaczynają się od nowa. A to o naczynie na poranną kawę, o miejsce w kolejce do kotła, o to, że któryś dostał większy kawałek chleba lub gęstszą zupę.

Najcięższy był chyba dzień dzisiejszy. Rano wszyscy zauważyli, że zrobiło się cieplej. Cieszyli się, że nie będą tak bardzo marznąć. Jednak już przed południem z dziurawego jak sito dachu zaczęło kapać do wnętrza baraku. Przesiąknięte wilgocią posłania zaczęły wydzielać przykry zapach. Zamarznięte dotąd klepisko baraku zamieniło się w lepką ślizgawkę. W to cuchnące błoto wywinął kozła mały Kazik z ich grupy, wylewając na siebie cały garnuszek brukwianki.

Dzidek z dziadkiem Ignacym postanowili pomóc małemu i, aby dać przykład innym, odleli po trochu swojej zupy do garnuszka chłopca. W ich ślady poszła babka Aniela oraz jeszcze trzej chłopcy. Ale Heniek powiedział, że nie da ani kropelki i prawie krztusząc się, wlał w siebie całą zawartość blaszanki. Tak samo postąpili pozostali chłopcy z ich grupy i w ten sposób wzięły w łeb wszelkie nadzieje na stworzenie koleżeńskiej atmosfery.

„Gdyby tu był Kogut — wzdycha Dzidek. — Razem z nim wzięlibyśmy w garść tę całą zbieraninę i zaprowadzili porządek. Wszystkim żyłoby się lepiej w tej obskurnej szopie. No i byłoby weselej, nikt nie popłakiwałby do poduszki, nie patrzył wilkiem na innych, tak samo nieszczęśliwych i zaszczutych. Kogut, jak nikt inny, potrafiłby rozruszać wylęknionych, podejrzliwych pętaków, zorganizować jakieś zabawy. Żeby był Kogut...” Ale Koguta nie ma w tym baraku. Ostatni raz widzieli się w dniu selekcji, kiedy rozdzielili go z matką. Wczoraj miał szczęście — zobaczył ją z daleka pod drutami baraku. Nawet sobie pomachali rękami, a mama otwierała usta, jakby chciała mu przekazać jakąś wiadomość. Lecz dziadek Ignacy odciągnął go zaraz, mówiąc, że to niebezpiecznie tak na oczach szkopów. A o Kogucie Dzidek nie wie nic a nic. Przepadł jak kamień w wodę; nie wiadomo, gdzie go umieścili po selekcji.

Z zamyślenia wyrywa Dzidka skrzeczący głos dziadka Ignacego. Chyba po raz pierwszy w głosie tym brzmi odcień nietajonej złości.

— Róbta, co chceta, a ja nikogo więcy nie wezne.

— Weźmiecie, panie Ignacy — odpowiada stanowczo mężczyzna, także już po sześćdziesiątce, którego Niemcy wyznaczyli na starszego bloku.

— Niech mnie szkopy ubiją, a nie wezne i już! — dziadek prawie krzyczy.

— Musicie, panie Ignacy. Inni mają więcej dzieci — perswaduje starszy cierpliwie.

— Więcy, więcy... Ino nie takich obwiesiów, szubieniczników... — broni się jeszcze dziadek, ale milknie, ponieważ w drzwiach staje barczysty esesman. Podniesieniem dłoni przywołuje starszego bloku i dziadka Ignacego.

Gdy zamykają się za nimi drzwi, wybucha wrzawa. Chłopcy przekrzykują się nawzajem:

— Nie wiecie, co to za nowy?

— Gdzie on będzie spał? I bez niego ciasno!

— Musi się wkupić!

— Za kawałek chleba ustąpię mu trochę miejsca. Inaczej niech się wypcha!

— Jak odda swoją zupę, może leżeć koło mnie. Tu sucho, nie kapie z dachu. Ale za darmo nic!

— Ja go załatwię, zobaczycie! — wydziera się najgłośniej pyskaty Heniek.

Dzidka ogarnia złość na tych wszystkich, którzy nie patrzą dalej własnego nosa, a żebrzą o pomoc, kiedy im samym dzieje się krzywda.

— Niech tylko który spróbuje zaczepić nowego — mówi wolno, aby wszyscy dobrze usłyszeli. — Ja go biorę pod swoją opiekę.

Na moment milkną, lecz zaraz odzywa się Heniek:

— To dostaniesz kocówę.

Dzidek dopada go w jednej chwili. Chwyta za przegub ręki, wykręca ramię do tyłu.

— Nie doczekasz się tego, bratku! Najpierw ty dostaniesz! Tobie już się nazbierało na koca. Jeśli natychmiast nie odszczekasz wszystkiego, oberwiesz, zanim wróci dziadek Ignacy.

Widząc, że to nie przelewki, Heniek pokornieje.

— No dobra, niech będzie — mamrocze bez przekonania. — Nie ruszę tego nowego.

— To znaczy, że odszczekujesz to wszystko, co powiedziałeś? — nalega Dzidek.

— Odszczekuję... Puszczaj.

W progu baraku staje dziadek Ignacy. Tuż za nim chłopiec ze sporym tłumokiem.

— Macie nowego obwiesia — skrzeczy dziadek i bez cienia sympatii popycha nowego w stronę posłań rozesłanych wprost na podłodze. — A zróbta mu miejsce do leżenia — rzuca w przestrzeń.

Dzidek pierwszy rusza na spotkanie chłopaka.

— Możesz spać koło mnie — zaprasza i chce mu pomóc w ulokowaniu tobołu. Nowy nie myśli jednak wypuścić z objęć swojego dobytku.

— Bez łaski, bobaski — szepcze zza tobołu, który zakrywa mu twarz. Dzidek sztywnieje z wrażenia.

Wykorzystuje to Heniek:

— Te, nowy, nie podskakuj!

— A ta sztuka czego szuka? — spokojnie mówi nowy.

Dzidek przytomnieje w ułamku sekundy. Teraz nie ma już najmniejszej wątpliwości: czy może być na świecie drugi chłopak, który bez zastanowienia potrafi mówić do rymu?!!!

— Kogut! — woła ile sił w krtani i rzuca się na przybysza. Szarpie tobół, chcąc ujrzeć wreszcie twarz chłopca i rozwiać ostatnie wątpliwości.

Zawiniątko nowego leci w błoto i Kogut stoi przed nim w całej okazałości. Wprawdzie ubranie na nim brudne i porwane, twarz przybladła i zapadnięta, lecz błyszczą w niej te same co zawsze, roześmiane oczy. I on wreszcie poznaje kolegę.

— Dzidek! Dzidek! — woła. — A jednak cię odnalazłem!

Ściskają się ze wszystkich sił, mało nie poduszą nawzajem.

— Kogut... Kogut... Kogut... — szepcze w kółko Dzidek.

— Mam cię, gagatku, nareszcie... No, znalazłem ancymonka... — powtarza Kogut na oczach zdumionych gapiów.

Pomarszczoną twarz dziadka Ignacego rozjaśnia uśmiech.

— A co, nie mówiłem to, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło? No, chłopaki, bedzie tego dobrego, bedzie — próbuje ich rozdzielić. — Podusita sie, a na mnie nowy kłopot.

— Dziadku, jeszcze szkopów sprowadzą tymi wrzaskami — chytrze podszeptuje Heniek.

Ale Kogut odpala mu z miejsca:

— Nie bójcie się, moje dzieci, włosek z głowy wam nie zleci.

Pyskaty Heniek milknie speszony. Śmiech chłopców pieczętuje jego porażkę w pierwszym starciu z nowym. Dziadek Ignacy też się śmieje, aż drgają mu policzki.

— Filut, filut z ciebie, obwiesiu. Jak cię to na chrzcie nazwali?

— Kogut, proszę pana.

— Jak żyję, nie słyszałem o świętym Kogucie, choć różnych dziwacznych świętych mnogo, a ja z dziesięciu obwiesiów do pokropieniam trzymał. Ale niech ta ci będzie Kogut... — Po chwili dodaje już całkiem poważnie: — A tera spać, chłopaki, bo Niemce usłyszą i batogiem pogonią. W betach se pogadacie choćby i do samego rana. Ino cichcem i bez nijaki swawoli.

Nazajutrz, wkrótce po śniadaniu, obydwaj przyjaciele zdołali wymknąć się spod opieki dziadka Ignacego, który od świtu pomstował na bałagan w podległym jego władzy kącie baraku.

— Ten dziadek pewnie w wojsku nabrał takiego zamiłowania do porządków, całkiem jak mój tata — stwierdził Kogut, gdy znaleźli się już na wąskiej przestrzeni między barakiem a okalającym go ogrodzeniem z drutu kolczastego.

— Mylisz się, Kogut — odpowiedział Dzidek. — Dziadek Ignacy jest dobrym człowiekiem. Pokrzykiwaniem dodaje sobie odwagi, w ogóle nadrabia miną na każdym kroku. Nie może dać sobie rady z naszą gromadą. Powinniśmy mu pomóc. Żeby tak był z nami Jasiek...

— Chyba mu nie życzysz tak źle?!

— Pewnie, że nie! Tylko tak mówię, bo Jasiek z pewnością by coś wymyślił.

— Nie bądź taki pewny. To nie klasa ani podwórko przy Zielonej ulicy. W obozie całkiem co innego. Ani Jasiek, ani my nie mieliśmy pojęcia, jak tu będzie. Widzisz, Dzidek, dobry pomysł z tą procą, na pewno dobry, a nic z niego nie wyszło.

— To nie jego wina, jestem tego pewien. Nie wierzę, by Jasiek zawiódł.

— Chyba masz rację, to do niego niepodobne.

— Ręczę, że on musi szukać kontaktu z nami, tylko coś staje mu na przeszkodzie i przesyłki do nas nie docierają.

— Może przejmuje je ktoś inny? Może nawet podszywa się pod nas dwóch?

— Nie, Kogut, to niemożliwe! To byłoby podłe.

Rozmawiając tak, doszli do furtki w ogrodzeniu, przed którą — w odległości kilkunastu kroków — paradował wartownik.

— Lepiej się mu nie pokazywać — powstrzymał Kogut kolegę.

Zawrócili więc na wszelki wypadek i ukrywszy się za węgłem, wypatrywali nikłych promieni zimowego słońca, które nieoczekiwanie wyjrzało zza chmur.

— Patrz, dziura w niebie. — Dzidek wskazał palcem ku górze.

— Cieplej tu niż w baraku i zaduchu nie ma.

— Może wreszcie wyschniemy — cieszył się Dzidek. — Całe ubranie mam mokre, nawet w butach czuję wilgoć.

W milczeniu oparli się o ścianę i wystawili twarze ku słońcu.

Dzidek przysunął się bliżej kolegi. Ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że ma go tak blisko, że wreszcie są razem. Z zapartym tchem, a jednocześnie z niepokojem słuchał wczoraj jego opowiadania o tym, w jaki sposób dostał się do ich baraku.

Otóż wczesnym rankiem esesmani wypędzili na plac obozowy wszystkich mieszkańców baraku, w którym przebywał Kogut. Poza nielicznymi staruszkami opiekunami były to same dzieci. Ustawili je w dwuszeregu i wyczytywali po nazwisku. Z wywołanych formowali kolumny i wyprowadzali za bramę, na stację kolejową, do transportu. Gdy odeszła ostatnia grupa, okazało się nagle, że na placu pozostało dziewięciu chłopców, a wśród nich Kogut. Siwy esesman machnął ręką na te wybierki i z powrotem zapędził ich do baraku. Dopiero wieczorem rozdzielono tę dziewiątkę po innych blokach.

„Co za dziwny zbieg okoliczności — myśli Dzidek. — Tamtych wywieźli w nieznane, a nas połączyli”.

Niespodziewanie Kogut szarpie go za rękaw.

— Spójrz — mówi — tam, pod sąsiednim barakiem grzeje się jakiś konus. Zobacz, bez przerwy rusza szczękami. Ale żre! Znowu sięga do kieszeni. Też bym zjadł, w brzuchu burczy.

— Nie zazdrość mu, Kogut. Może długo odkładał, żeby choć raz najeść się do syta.

— Mały, poczęstuj nas! — zawołał Kogut.

Ale mały pokazał tylko język i odwróciwszy się plecami, dalej pałaszował zapasy wydobywane z kieszeni.

Wtem Kogut pociągnął Dzidka pod ścianę baraku.

— Uwaga — szepnął trwożnie.

Dzidek ujrzał barczystego esesmana kroczącego dostojnie z wielkim wilczurem przy nodze.

— Czego straszysz — odparł spokojnie.

— Człowieku, to Schütz! Zmykajmy, póki pora.

— Boisz się pierwszego lepszego Szwaba?

— Ładny mi pierwszy lepszy! To komendant obozu, unterscharführer Artur Schütz. W nogi!

— Do baraku nie zdążymy — powstrzymuje Dzidek. — Dostrzeże nas, zanim dopadniemy drzwi.

— No to skok pod ścianę!

Ledwie przycupnęli pod ścianą baraku, gdy krótki niczym warknięcie rozkaz Niemca poderwał wilczura do biegu. Potężnymi susami sadził w stronę chłopca, który nadal pożywiał się pod ścianą sąsiedniego baraku, zwrócony ku niemu twarzą, nie domyślając się nawet, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo.

Dzidek i Kogut skamienieli z trwogi.

Pies przeskoczył właśnie furtkę ogrodzenia i już opadł na plecy małego. W kilka sekund po tym nad leżącym na ziemi chłopcem stanął esesman Schütz. Odwołał psa, który posłusznie siadł mu przy nodze, wiercąc się i skomląc niespokojnie.

— Wstać! — ryknął Niemiec, a chłopiec blady, drżący na całym ciele, z oberwanym rękawem kurtki błyskawicznie poderwał się na nogi. Esesman zamachnął się ogromną pięścią i chłopiec po raz drugi upadł na brudny śnieg.

Nagle esesman schylił się i podniósł z ziemi coś, co z daleka wydało się chłopcom kawałkiem chleba.

— Wstać! — wrzasnął do skatowanego malca.

Ten prostował się z wolna, wspierając dłońmi o ścianę baraku. Z rozbitego nosa ciekła mu krew. Przez postrzępione spodnie przeświecały chude nogi.

— Skąd masz biały chleb?! — zawył z wściekłością Schütz.

Chłopiec milczał.

— Gdzie ukradłeś chleb!?

Znowu milczenie.

— Zakatrupię cię, polska świnio!

Mały próbuje obetrzeć łzy, lecz czujny pies skacze na pierwsze poruszenie dłoni.

— Mów, bandyto, gdzie ukradłeś?!

Chłopiec wciąż patrzy przerażonymi oczyma i coraz głośniej pociąga nosem.

— Z nieba spadło... — szepcze ledwie dosłyszalnie, ale następny cios esesmana powala go z nóg.

Tym razem chłopiec już nie wstaje mimo wściekłych wrzasków oprawcy. Nie pomagają także kopniaki i kły wilczura. Mały leży nieruchomo z szeroko rozpostartymi ramionami, z twarzą splamioną krwią.

Esesman wytarł ręce nieskazitelnie białą chusteczką i rozejrzał się dokoła. Dostrzegł ich. Mieli wrażenie, że zapadają się w przepaść, gdy uniósł ku nim rękę i donośnie zawołał:

— Do mnie! Obydwaj!

Przerażeni do reszty, nie wiedząc kiedy przebiegli obok wartownika, biernego widza wydarzeń, i kuląc się w sobie, zamarli w bezruchu kilka kroków przed komendantem obozu. Bali się nawet podnieść oczy na kanciastą twarz boksera. Byli przygotowani na najgorsze.

Ale on obojętnie wskazał ręką na leżącego.

— Zabrać to ścierwo do baraku — wycedził beznamiętnie. — Schnell! — krzyknął i spokojnym krokiem odszedł.

Chłopcy natychmiast uklękli przy małym, który nie dawał znaku życia. Tuż przy nim leżało kawalątko chleba, za które został skatowany. Szybko i jak tylko potrafili najdelikatniej, dźwignęli malca i ponieśli do baraku. W uchylonych drzwiach czekała ich gromadka wystraszonych dzieci i kilkoro staruszków.

— Połóżcie go na pryczy, tu z brzegu — wskazano miejsce.

Zaraz też przydreptała kobiecina z blaszanką wody i czystym gałgankiem. Delikatnie przemyła zakrwawioną twarz.

— Ciężko go pobił, psi syn. Ani zipnie maleństwo — szeptała trwożnie.

Inni komentowali półgłosem:

— Schütz ma pięść jak młotek. Przed wojną był bokserem.

— Wczoraj zaszczuł psem na śmierć jakiegoś chłopaka ze Skierbieszowa.

— Kara boska go nie minie za te wszystkie draństwa.

— Potrafi się przebrać w cywilne łachy, a potem chodzi i podsłuchuje, co ludzie mówią. Wszystko po polsku rozumie.

— A potem bije albo do gestapowskiego baraku posyła. Stamtąd mało kto żywy wraca.

Ochłonąwszy cokolwiek, Dzidek i Kogut podeszli do posłania, na którym leżała ostatnia ofiara komendanta zamojskiego obozu.

Pochylona nad chłopcem starowina spojrzała na nich bezradnie.

— Trza by go do szpitala. Kto wie, co mu zrobił ten bandzior.

Ale w tej chwili chłopiec szepnął cichutko:

— Pić...

Kobiecina przetarła mu twarz mokrym gałgankiem. Czyjeś dłonie podsunęły kubek. Chory wypił parę łyków, westchnął i otworzył oczy.

— Ja niczego nie ukradłem — powiedział słabiutkim głosem.

— Bredzi, musi mózg mu naruszył — skomentowała kobiecina.

Chłopiec z trudem dźwignął się na łokciu. Spojrzał po wszystkich błędnym wzrokiem.

— Zabierzcie psa — wydyszał. — Zabierzcie, ja naprawdę nie ukradłem.

Kogut nachylił się nad małym.

— Nie bój się niczego, jesteś wśród swoich. — wziął go za rękę.

— Ja nie ukradłem, nic nie ukradłem... — powtarzał chłopiec uparcie.

— Wierzymy ci, że nie ukradłeś.

— Z nieba spadło... Nie ukradłem. Mówię wam, z nieba...

Dzidek i Kogut spojrzeli na siebie znacząco. W ich głowach zakiełkowała równocześnie ta sama myśl. Dzidek pokręcił głową, a Kogut wnet go zrozumiał: nie należy małego męczyć pytaniami. Ale ten wciąż powtarzał swoje:

— Z nieba spadało... Jedzenie...

Kogut nie wytrzymał.

— Opowiedz! — poprosił.

— Z góry, zza baraku spadało. Prosto z nieba — mówił wolniutko mały. — Kawałki chleba leciały, nieraz kiełbasa. Parę razy szperka i kartofle. Raz to nawet cebula i marchewka sfrunęła. To mówię, że z nieba, bo i skąd mogło spaść... — urwał zmęczony.

Dzidek zadrżał z wrażenia. Jasiek! Jasiek! To na pewno jego przesyłki trafiały w ręce małego.

— A kartki nie spadały czasem z nieba? — pyta łagodnie.

— Spadały... Skąd wiesz? A w środku miały nie wiadomo po co kamyki.

— Ale te kartki nie były pisane do ciebie!

— Nie wiedziałeś o tym?! — Kogut nie potrafi ukryć wzburzenia.

— Nie wiedziałem...

— Bujasz!

Dzidek uspokaja rozgorączkowanego Koguta i spokojnie pyta:

— A umiesz czytać?

— Nie umiem, mam dopiero sześć lat.

Obydwaj chłopcy milkną. Jest im przykro, że posądzili malca o nieuczciwość. Dopiero po chwili odzywa się Kogut:

— A nie masz przypadkiem, smyku, takiej kartki z nieba?

— Mam w kieszeni. Wyciągnij sobie i przeczytaj.

Ostrożnie, by nie urazić chorego, Kogut wydobywa zmięty, poplamiony arkusik. Rozwija go drżącymi palcami.

— „Dla Dzidka Centa i Nikodema Kokoszki, chłopców około 12 lat z Zamościa...” — czyta. — „Chłopaki, trzymajcie się... Pomogę wam...” — Kogut nic już więcej nie widzi, płacze. Przed oczami miga mu jedynie kulfoniasty podpis na skraju kartki: „Jasiek”.

— No co, z nieba? — upewnia się malec.

— Z nieba... Miałeś rację, że z nieba.

— Bo widzisz, ja nigdy nie kłamię. Obiecałem to mamusi, jak ją Niemcy zabierali.

— Nic a nic nie skłamałeś — głos Dzidka łamie się ze wzruszenia. — Jesteś dobrym synkiem. Tylko wyzdrowiej, a już ci z nieba będą o tobie pamiętali.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Cwaniak — przyp. red.

2 Umrzesz — przyp. red.