Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejne przygody urwisów z Zamościa w czasie II wojny światowej.
Nadszedł trzeci rok okupacji. Wojna coraz mocniej daje się we znaki nie tylko dorosłym mieszkańcom Zamościa, ale i tutejszym dzieciom. Członkowie rozwiązanej rok temu drużyny Kaktusów z Zielonej ulicy (Dzidek Cent, Jasiek Cielebąk, Szybki Jędrek i jego siostra Milka) na własnej skórze boleśnie doświadczają życia w okupowanym mieście: dowiadują się, czym są godzina policyjna i uliczne łapanki, obserwują, jak okrutnie Niemcy obchodzą się z Żydami, a także poznają trudne losy wysiedleńców z Wielkopolski. Muszą też zmierzyć się z licznymi zaczepkami ze strony dowodzonego przez demonicznego Hansa Teufla oddziału Hitlerjugend, w którym wbrew własnej woli znalazł się ich dawny kolega Romek Modrak. I choć większość Kaktusów głęboko przeżywa zdradę chłopaka, Milka ciągle wierzy, że nie wszystko jest jeszcze stracone…
Wielka wojna z czarną flagą to klasyka polskiej literatury dziecięcej i młodzieżowej. Do dziś cieszy się wielką popularnością.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dzidek Cent ubóstwiał te wieczorne godziny, kiedy powieki nie kleiły się jeszcze do snu, a dom ogarniała powolutku kojąca cisza. Z przeciwległego kąta pokoju dochodziło miarowe pochrapywanie mamy, znużonej — jak sama mawiała — całodzienną harówką. W kuchni Polcia-Kapelusik pobrzękiwała jeszcze naczyniami, umilając sobie samotność cichym nuceniem lub przekomarzaniem z samą sobą.
O takiej godzinie mógł Dzidek pomarzyć o przewagach w podwórkowej rywalizacji: wygrać z Szybkim Jędrkiem wielki bieg o wieniec upleciony z naci pietruszki, a mimo to cenniejszy od olimpijskich laurów, przechytrzyć fortelem wojennym samego wodza, Jaśka, czy strzelić decydującą bramkę niepokonanej drużynie Heńka Szeląga. Jeśli nie miał ochoty marzyć — mógł poczytać.
Właśnie ostatnio, kosztem wielkiego wyrzeczenia — strzelby na kapiszony i dwóch książek o Indianach, udało mu się zdobyć kilka baterii do latarki. W trzecim roku wojny była to nie lada zdobycz, a płynące stąd korzyści jeszcze większe: bez względu na rodzicielskie zakazy i coraz częstsze wyłączanie prądu mógł czytać do woli, kryjąc się pod kołdrą z książką i latarką. Otulał się szczelnie kołdrą, aby najmniejszy promyk światła nie wychynął na zewnątrz, i czytał do późnej nocy. Do tej pory jego podstęp nie został wykryty.
W tej chwili niespodziewanie głośne szmery — Polcia zawsze szanowała spoczynek domowników — oderwały uwagę chłopca od przykuwających stronic „Winnetou”. Zgasił latarkę i dopiero teraz wysadził głowę spod kołdry.
— Wszelki duch Pana Boga chwali, a cóż to za czort skrada się po schodach?
W głosie dziewczyny wyraźnie odczuł tony najwyższego niepokoju.
A za chwilę znowu:
— Wspomóż, Panno Przeczysta, pierzchnie siła nieczysta! Wspomóż, bo to tłuste bydlę śpi w kącie i ani się ruszy. Ogonem tylko kręci, nierób zatracony. A czekajże, czekaj, gnata suchego nie powąchasz.
Te wyrzekania Polcia-Kapelusik adresowała do swego największego pupila, wyżła Asa. Prawda, że psisko zapasło się i rozleniwiło odrobinę. Ale że nie staje u boku swej karmicielki, skoro ta znalazła się w niebezpieczeństwie? To dziwne. A może znowu coś sobie ubzdurała? Bo czy to raz narobiła krzyku? A to, że duch zagnieździł się na stryszku, to znowu jakiś bandyta nastawał na jej życie albo gestapowiec szedł ją aresztować. Potem okazywało się, że owym duchem jest zabłąkany nietoperz, bandytą — ubogi człeczyna zbierający odpadki i stare szmaty, a groźnym gestapowcem — ciura z niemieckich taborów, który za marne fenigi chciał kupić parę jajek.
Ale tym razem Kapelusik wrzasnęła pełnym głosem:
— Święta Petronelo, opiekunko niewinnych, miej w opiece sługę twoją!
Kiedy ostatni wykrzyknik zadźwięczał trwogą i rozpaczą, Dzidek jednym susem wyskoczył z łóżka i znalazł się przy drzwiach. Uchylił je cichutko i przez wąską szparkę ujrzał, że As zerwał się ze swego posłania i skoczył ku postaci, która w tej chwili bezszelestnie przekroczyła próg kuchni. Ale ku zdumieniu chłopca pies nie rzucił się do gardła gościa. Oparł łapy na jego ramionach i usiłował oblizać twarz. Z szeroko otwartego pyska wydawał pomruki radości.
Dopiero teraz Dzidek poznał przybysza: to był ojciec!
Znowu wrócił po godzinie policyjnej, mimo że mama tak bardzo prosiła, żeby na siebie uważał i przestał igrać z ogniem. Zdarzało się coraz częściej, że Niemcy nie poprzestawali na ściąganiu kar, lecz bez ostrzeżenia strzelali do zapóźnionych przechodniów. Widać i tym razem ojciec zagrał się w karty. Wszyscy bowiem wiedzieli, że brydż był jego wielką namiętnością. Mawiał, że to gra królewska, kunszt myśli, rozrywka geniuszów, strawa intelektu i w ogóle wszystko, co najlepsze. Wracał teraz ojciec cichaczem, by nikogo nie obudzić, szczęśliwy, że zakamarkami i poprzez dziury w płotach dotarł wreszcie do domu.
Ale przez szparę w drzwiach Dzidek widział, że w tym powrocie było coś niezwykłego, a jakby na potwierdzenie tego Polcia-Kapelusik znowu zawołała:
— A cóż to pan w marcu na bosaka spaceruje?
Z najwyższym zdumieniem dostrzegł Dzidek dopiero teraz, że tata stał w samych skarpetkach, a u jego stóp tworzyły się dwie kałuże. Szybkim ruchem przyłożył palec do ust i szepnął możliwie najciszej:
— Ciiichooo… Zaraz wszystko wyjaśnię.
Ale Polcia była nieczuła na tego rodzaju prośby. Ujęła się pod boki i z miną osoby doceniającej delikatność sytuacji popiskiwała słodziutko:
— Co tu wyjaśniać, sama widzę, że pan się pani boi i buty zdjął, żeby rabanu nie narobić. Biednaż ta nasza pani, oj biednieńka. W dzień męża nie uświadczy, a i wieczorem doczekać się nie może.
— Nie pleć, dziewczyno — oburzył się pan Cent, dotknięty do żywego taką oceną swego postępowania. — Miałem niemiłą przygodę i stąd…
Kapelusik nie pozwoliła mu dokończyć.
— Nie graj, Wojtek, nie przegrasz portek! — śmiała się głośno. — Nie powiadałaż to pani, żeby na karty nie chodzić? Skaranie boskie, takie cholewy pan przegrał! — trąbiła na całe mieszkanie i aż dziw, że nie obudziła pani Centowej.
— Psss… Nic już nie mów… — wyszeptał ojciec, a jego dłonie ułożyły się w błagalnej prośbie o spokój. Ale Polcia-Kapelusik ani myślała zamilknąć.
— Takie piękne cholewy diabli wzięli! Ksiądz prałat z Nowogródka w takich na rekolekcje przyjeżdżał.
— Dziewczyno, zlituj się, pozwól mi powiedzieć — zaklinał ojciec, lecz kto by ją tam przegadał.
— Kto to widział po mieście bez butów — huczała pełnym głosem. — Na wsi to różnie bywało, ale w mieście? I w zimę? Obraza boska z tymi kartami — terkotała bez wytchnienia. — Dobrze, że choć portki panu darowali. Był w naszej wsi jeden taki karciarz, Walenty mu było…
Nie dowiedział się jednak Dzidek, co przydarzyło się owemu Walentemu, ponieważ ojciec uciszył w końcu Pol cię, położywszy dłoń na jej ustach. Zdruzgotana taką brutalnością dziewczyna zrobiła obrażoną minę i, nawet nie proponując kolacji, napełniła miednicę wodą.
Pan Cent mył się bez słowa. Zestawił miednicę z taboretu na podłogę i długo rozgrzewał w wodzie przemarznięte stopy. Wytarł je pieczołowicie szorstkim ręcznikiem z lnu i dopiero teraz zwrócił twarz w stronę Polci, udając obojętność i kompletny brak zainteresowania jej osobą.
— W przyszłości proszę oszczędzać i sobie, i mnie zbędnej paplaniny — mówił z powagą. — Radzę najpierw wysłuchać wyjaśnień, a dopiero potem komentować. Buty zabrali mi Niemcy — zakończył z grobową miną, kierując się w stronę pokoju i płosząc Dzidka z jego punktu obserwacyjnego przy uchylonych drzwiach.
Chłopiec ujrzał jeszcze tylko ogromne ze zdumienia źrenice Kapelusik. Już w łóżku dopędził go jej głos:
— A to herody, lucypery przeklęte! Z ognia piekielnego nie wydobądź ich, Panie!
Teraz Dzidek leżał niczym trusia, łowiąc szmery ojcowskich przygotowań do snu. Intrygowała go ta przygoda i już obmyślał sposoby, jak skłonić ojca do opowiedzenia wszystkiego po kolei. Wiedział, że nie będzie to łatwe, nawet jeśli obieca dochowania tajemnicy do grobowej deski. Nie przypuszczał jednak ani przez chwilę, że już wkrótce dowie się najdrobniejszych szczegółów.
Powstrzymał oddech, kiedy niespodziewanie przemówiła mama:
— No i doigrałeś się. Prosiłam, przestrzegałam…
— Bądź cicho, Dzidek usłyszy — prosił ojciec.
— Teraz wstydzisz się dziecka. Poniewczasie, niech się dowie, jakiego ma ojca. Skąd ja ci teraz wezmę buty? Sam nie zarobisz.
— Ciszej, każdemu mogło się to przytrafić.
Matka rozpłakała się. Ojciec próbował ją pocieszyć, a Dzidkowi zrobiło się strasznie głupio, że podsłuchuje. Ale nie potrafił zdobyć się na tyle siły, żeby zakryć uszy kołdrą.
— Dobrze, że nie uczynili ci nic złego. Tyle teraz nieszczęść — szeptała matka przez łzy.
Na dłuższą chwilę zaległa cisza, mącona tylko westchnieniami matki. Pierwszy odezwał się ojciec:
— Bardzo głupia historia z tymi butami. Mam ci opowiedzieć?
Dzidek cały zamienił się w słuch.
Pani Modrakowa powitała syna potokiem słów przypominających trele skowronka w piękny, pogodny, letni ranek.
— Nareszcie, nareszcie wróciło moje słoneczko, szczęście moje najdroższe, mój skarbeczek jedyny. A mamunia ma dla Romeczka niespodziankę! Piękną niespodziankę — dodała po chwili, widząc, że Romek nie zareagował na wylewne czułości.
Z impetem rzucił do kąta teczkę z książkami i zamierzał wejść do swego pokoju, ale matka go zatrzymała.
— Ma jakieś zmartwionka mój synuniek? Nie jest ciekawy, co przygotowała mamunieczka? — Ujęła w dłonie jego głowę i mimo oporu ucałowała w obydwa policzki.
Z trudem oswobodził się z jej ramion i trzasnąwszy drzwiami, szukał azylu w swoim pokoju. Ledwie jednak zdążył wyciągnąć się na tapczanie i zebrać myśli, by jakoś uporządkować przeżycia dzisiejszego dnia, matka cichutko uchyliła drzwi. Zawołała słodkim głosikiem:
— A kuku, otwórz buzię, zamknij oczy…
Romek przerwał jej brutalnie:
— Czy mama nie rozumie, że nie jestem już bobaskiem?! Skończyłem dwanaście lat!
— Dla mnie zawsze pozostaniesz maleńkim dzidziusiem, kochaniutkim Romusieczkiem — odparła z niezmąconą słodyczą.
Romek bez słowa odwrócił się do ściany.
Nie cierpiał matczynych umizgów. Zwłaszcza teraz, po tym wszystkim, co spotkało go dziś w szkole, odczuwał po prostu wstręt i nienawiść. Aż strach pomyśleć, że to ona, matka, a także ojciec, postawili go w sytuacji, z której nie widać wyjścia.
Ale matka nie odczuła tej wrogości. Ujęła go delikatnie za ramię i próbowała odwrócić twarzą do siebie.
— Spójrz, kochanie, co ci przyniosłam.
Jeden rzut oka wystarczył, by dostrzec to, co nazwała wielką niespodzianką: w jednej dłoni trzymała brunatną bluzę Hitlerjugend, w drugiej czarne spodenki. Przez ramię przewiesiła — jednakowo czarne — pas i krawat. W Romku zawrzał gniew.
— Nie chcę tego! Zabierz to ohydztwo! — krzyknął i zaraz zaniósł się spazmatycznym płaczem.
Przerażona tym niespodziewanym szlochem i zaskoczona wrogim spojrzeniem syna pani Modrakowa wycofała się cichcem do kuchni.
Romek powoli uspokajał się i porządkował skłębione myśli.
A więc stało się: został osaczony ze wszystkich stron. Już pół roku chodzi do niemieckiej szkoły i wciąż czuje się tam intruzem otoczonym obcymi chłopakami, których języka nie zna nawet na tyle, by reagować na drwiny i docinki. Wychowawca klasy Herr Ungehauer wścieka się za marne postępy w nauce, gani za stronienie od wspólnych gier i zabaw. Już kilkakrotnie wzywał do szkoły ojca. Po każdej wizycie Romek otrzymywał okropną burę i jedynie dzięki łzawemu wstawiennictwu matki obywało się bez lania. Chociaż ostatnim razem to i matka nie pomogła. Ojciec wrócił wtedy od pana Ungehauera szczególnie podminowany. Już od progu wołał złym głosem:
— Mam dość twego oporu, odludku, nieuku, niegodny synu swoich rodziców. Już my znajdziemy sposób na ciebie!
— Uspokój się, kochanie — mitygowała go pani Modrakowa. — Gniew szkodzi twemu serduszku.
— Uspokoję się dopiero wówczas, kiedy twój pieszczoszek wdzieje mundur Hitlerjugend. Już oni go nauczą moresu i szacunku dla woli rodziców!
Matka próbowała bronić nieśmiało:
— Romeczek taki delikatniutki…
Ojciec nie pozwolił jej dokończyć i najwyraźniej podniecony twardym brzmieniem własnego głosu wołał, ile sił w piersiach:
— To zmężnieje, nabędzie hartu, stanie się Niemcem! Zdrowym, silnym, odpornym Niemcem. Nie broń tego ślamazary! Jesteś z domu Tukkendorl? — pytał zaczepnie i nie doczekawszy się odpowiedzi, przytakiwał sam sobie: — Jesteś. Jesteś córką niemieckiego kolonisty, więc naszym wspólnym obowiązkiem wobec Rzeszy i Führera jest wychowanie syna na prawego Niemca!
Matka zamilkła pod ciężarem mężowskich argumentów, jak zwykle posłuszna jego woli.
Romek wtulił się w kąt pokoju, do reszty przerażony zmianami, jakie dokonały się w ojcu.
Pan Modrak zawsze był surowy wobec rodziny i personelu własnego sklepu. Romek nieraz przekonał się, jak ciężką miał rękę i jak bezwzględnie pędził do nauki i pracy.
Jednakże usłyszane przed chwilą słowa kłóciły się z wyobrażeniem chłopca o jego ojcu.
Pamiętał go jeszcze z września 1939 roku, kiedy zmobilizowany, w zielonym mundurze wyruszał na wojnę z Niemcami. Dniami i nocami zamartwiał się później Romek, gdy przez długie miesiące ojciec nie dawał znaku życia. I wreszcie przyszła kartka z obozu jenieckiego! Modlił się wtedy żarliwie o rychły powrót ojca. Wkrótce wrócił, ale radość chłopca nie trwała długo: po kilku dniach ojciec oświadczył, że odtąd wszyscy — on, matka i Romek — są Niemcami. Zdumieli się i przerazili do najwyższego stopnia, ale nikomu nie postało w głowie, że woli ojca można nie usłuchać. A ten tłumaczył, że nie miał zamiaru gnić i ginąć powoli w stalagu ani stracić sklepu, na który harował całe życie, ani też pozostawić na pastwę losu Romka i żony. Wiedzą przecież, jak bardzo ich kocha. Później, kiedy Niemcy podbili pół Europy, a i w ich mieście, Zamościu, zadomowili się na dobre, pan Modrak wpiął do klapy okrągły znaczek ze swastyką i chodził z dumnie podniesionym czołem. Od tamtego dnia Romek przemykał się bocznymi uliczkami i stronił od kolegów. Czuł się gorzej niż trędowaty. Wstydził się własnego ojca — tylko on sam wiedział, jak bardzo się wstydził! — i czuł nieodpartą pogardę dla samego siebie. Kiedy ojciec nakazał mu wstąpienie do Hitlerjugend, gorąco zaprotestował.
— Nie chcę! Za nic nie chcę! Byłem zuchem, teraz nie włożę brunatnej koszuli! Tatusiu — prosił ze łzami w oczach — rozumiesz mnie, tatusiu? — I zaraz wstydził się tej słabości, więc znowu krzyczał: — Nie, nie, za żadne skarby nie chcę należeć do hitlerowców!
Wtedy ojciec porwał szeroki pas i bił nim zajadle gdzie popadło. Romek nawet nie pisnął, nie jęknął, choć piekące razy czuł wszędzie — na nogach, na ramionach, na twarzy.
To było przed dwoma tygodniami.
A dziś na dużej pauzie podszedł do Romka dryblas z najstarszej klasy i zapytał, czy wie, kim on jest. Romek zaprzeczył ruchem głowy — rzeczywiście nie miał pojęcia, z kim mówi. Wysoki przedstawił się:
— Hans Tojfel, HJ-führer.
Romek zaczerwienił się, wymieniając swoje nazwisko. Dryblas wyższy co najmniej o półtorej głowy ujął go przyjaznym gestem za ramiona.
— Chcesz być moim przyjacielem? — zapytał tonem wykluczającym jakikolwiek sprzeciw.
— Dobrze — odparł bezwiednie Romek, zanim zdążył uświadomić sobie, na co się decyduje.
— Gut, gut — dryblas poklepał małego po plecach. — Wstąpisz do Hitlerjugend, jeszcze dziś wszystko załatwimy.
Romek stropił się, próbował protestować w obliczu decyzji podjętej przez tamtego.
— Ja nie znam dobrze języka niemieckiego. Nie znam prawie wcale i… — nie zdołał wyłożyć dalszych zastrzeżeń, bo dryblas przerwał, widząc, co się święci.
— Niczym się nie przejmuj, już my zrobimy z ciebie człowieka, dobrego Niemca. Zobaczysz, że ojciec będzie z ciebie dumny.
„A więc to tak! — myślał gorączkowo Romek. — To wszystko sprężyna ojca!” Poczuł się gorzej od zbitego psa i pochyliwszy głowę, słuchał pewnego siebie chłopaka.
— Widzę, że będzie z ciebie pożytek w HJ, a i ty znajdziesz u nas dobrych kolegów. Zaczynamy od dziś. Czekaj na mnie o godzinie — odsłaniając mankiet bluzy, spojrzał na zegarek — powiedzmy, dziewiętnastej. Miejsce spotkania — róg Lwowskiej i Jasnej. Możesz odmaszerować! — po raz pierwszy rzucił twardo, niby rozkaz.
Romek odwrócił się wolno na pięcie, ale stanowczy głos dryblasa przykuł go do miejsca.
— Rozkaz przełożonego potwierdza się słowem „jawohl”!
— Tak jest — wycedził Romek po polsku.
— Jesteś Niemcem! Nie zapominaj o tym!
— Jawohl — wydusił wreszcie ze ściśniętej krtani.
Teraz, wciąż jeszcze leżąc na tapczanie, usłyszał Romek hałaśliwe wejście ojca, witanego wylewnymi czułościami matki. Niemal równocześnie zadźwięczał telefon. Widać ojciec podniósł słuchawkę, bo przez otwarte drzwi dał się słyszeć jego tubalny bas. Mówił śmieszną, łamaną niemczyzną, gęsto przetykaną polskimi słowami. Rozmawiał widocznie z kimś, na kim bardzo mu zależało, bo przechodził samego siebie w prawieniu grzeczności i komplementów.
— Dziękuję, pięknie dziękuję, że zechciał pan spełnić moją gorącą prośbę. Nie omyliłem się, twierdząc, że pański autorytet przeważy.
Dłuższa chwila milczenia i tubalny śmiech ojca.
— Tak, tak, pan ma doświadczenie i takt. Jestem pańskim dłużnikiem, nie zapomnę tej wielkiej przysługi.
Znowu cisza, przerywana radosnym rechotem.
— Raz jeszcze dziękuję uniżenie. Nie wątpię, że oddaję syna we właściwe ręce. Oczywiście, przekażę rozkaz. Jawohl, Herr HJ-führer! Heil Hitler.
Trzask odkładanej słuchawki i ojciec już stoi w progu pokoju Romka.
— Znowu gnijesz? Natychmiast wstawaj!
Romek poderwał się na nogi. Pan Modrak podszedł do syna i przemówił łagodniej:
— Dzwonił twój HJ-führer, Herr Hans Tojfel. Umówione spotkanie przełożył o pół godziny, będzie na ciebie czekał o dziewiętnastej trzydzieści. Bardzo się cieszę, że nareszcie zmądrzałeś.
— Tatusiu, sam nie wiem, co robić. — Błagalnym wzrokiem raz jeszcze szukał pomocy u ojca. Spotkał jednak twarde spojrzenie i zmarszczone gniewem czoło.
— Zaczynasz swoje od nowa?
— Nie, ale…
— No, no, już dobrze.
Gdy pan Modrak odszedł, z oczu Romka popłynęły łzy.
Jeśli prawdą jest, że człowiek przelękniony może mieć duszę na ramieniu, to Romek Modrak, idąc na spotkanie z HJ-führerem, czuł, że jego dusza uleciała gdzieś hen, daleko. Coraz bardziej nabierał przeświadczenia, że oto staje się zwyczajnym podłym tchórzem, który lęka się nie tylko spotkania twarzą w twarz z dawnymi kolegami, lecz drży na samą myśl o tym, co go czeka za kilka minut, kiedy nadejdzie Hans Tojfel.
A przecież nie tak jeszcze dawno nikt nie śmiał go przezwać pietruszką. Mogli mówić, że maminsynek, odludek, pupilek pani nauczycielki, że ciepłe kluski. Ale tchórz? Nigdy!
Ktokolwiek śmiałby nazwać Romka tchórzem, popamiętałby jego pięści, tak jak poczuł je na karku sam wielki Waldek Smar ze Zdanowskiej. Zaczepiał go, dogadywał, ale kiedy posunął się do obrazy, dostał taki wycisk, że przez pół roku przechodził na drugą stronę ulicy, jeśli tylko schodziły się ich drogi. Albo ta paczka z Zielonej ulicy, zadzierająca nosy po kilku figlach spłatanych Niemcom i pyszniąca się sławą najlepszych piłkarzy w całej szkole. Razu pewnego wypowiedzieli mecz niepokonanej drużynie Heńka Szeląga z Zaułka, ale ich bramkarz w przededniu tego pojedynku spadł z cudzej jabłonki i skręcił nogę. Kpiąc z Romka w żywe oczy, zaproponowali mu obronę swojej bramki, a on, jak gdyby była to rzecz najprostsza, zgodził się. I nie przeląkł się piekielnie mocnych strzałów Szeląga, które parzyły dłonie i ścinały z nóg. Sam Szeląg, który nie strzelił tym razem ani jednego gola, ściskał mu po meczu dłonie, spuchnięte i piekące od chwytania piłek. Żeby te patałachy: Jasiek, Szybki i Dzidek zdołali celnie trafić do bramki chłopców z Zaułka, nie skończyłoby się remisem jajo do jaja. Zresztą i tak przez calutki tydzień w szkole nie mówiono o niczym innym.
Albo w czasie pierwszego nalotu niemieckiego, kiedy ich sąsiadce, grubej pani Marciniakowej, zrobiło się słabo w schronie i wołała, że umiera. W panice alarmu nikt nie pamiętał o zabraniu apteczki, a pani Marciniakowa bladła coraz bardziej i leciała przez ręce przerażonych kobiet. Wówczas matka Romka zawołała: — Mężczyźni, czy są tu mężczyźni? Żaden nie ruszy się po lekarstwo?! — I wtedy on, Romek, wyskoczył z rowu, mimo że strach ściskał mu krtań i paraliżował nogi. Wśród huku bomb i terkotu broni maszynowej dopadł domu i porwał z apteczki dwie flaszki. Dopiero po odwołaniu alarmu okazało się, że panią Marciniakową napojono rycynusem, który najwidoczniej pomógł, bo do dziś żyje i dobrze wygląda.
Nie, Romek nie był tchórzem, choć nigdy pierwszy nie szukał zwady i zawadiakom chętnie ustępował z drogi. Dopiero od czasu, kiedy decyzja ojca i potulna zgoda matki wywróciły porządek ich życia, stał się zupełnie innym chłopcem. Stronił od dawnych kolegów, unikał dorosłych, lękał się nowych znajomości. Był zupełnie sam.
Ta samotność ciążyła jeszcze bardziej niż wstyd. Stała się przyczyną dręczących snów, odbierała chęć do zabaw, do lektury, kazała zapomnieć o pięknym zbiorze znaczków i nowiutkiej kolejce elektrycznej.
Ale oto już i róg ulicy Jasnej, gdzie powinien czekać Hans, HJ-führer. Jeszcze go nie ma. Kręcą się za to jacyś dwaj inni chłopcy. W gęstniejącym mroku trudno dostrzec, co to za jedni, więc Romek omija ich w bezpiecznej odległości, starając się obserwować bez zwrócenia uwagi na siebie.
Nieznajomi ubrani są w zgrabne kurtki ze skórzanymi guzikami; zamojscy chłopcy nie noszą takich. I głowy mają bez nakrycia; niemożliwe, by którakolwiek matka wypuściła tak swoje dziecko w marcu. Teraz Romek nie ma już wątpliwości: to Niemcy. Słyszy ich przyciszony szwargot. Widać nie tylko z nim umówił się dzisiaj HJ-führer.
Romek zawraca raz i drugi, a widząc, że i tamci niepokoją się oczekiwaniem, zaczyna się cieszyć, że Hans nie nadejdzie. Już decyduje się na powrót do domu, kiedy jakaś krzepka dłoń chwyta go za ramię. Zaskoczony drży na całym ciele i odwraca się gwałtownie.
To Hans! Śmieje się i ani na chwilę nie zwalnia uścisku.
— Boisz się? — pyta. — Strach to rzecz niegodna mężczyzny — mówi wesoło, a Romek raczej domyśla się, aniżeli rozumie znaczenie tych gardłowych dźwięków.
— Nie, nie boję się, tylko tak niespodziewanie… — próbuje się usprawiedliwić. Nie kończy, widząc, że Hansa nic to nie obchodzi i już przywołuje tamtych dwóch.
— To są Kurt i Georg, a to Roman — przedstawia.
Tamci wyciągają dłonie, które Romek ujmuje niepewnie. Za przykładem Hansa, noga za nogą, ruszają w gęsty mrok ulicy Lwowskiej.
Milczenie przedłuża się i Romek odkrywa nagle, że jego myśli krążą bezustannie wokół osoby Hansa. Uświadamia też sobie po raz pierwszy dziwny wpływ tego dryblasa na własną wolę. Oto wylękniony przed chwilą, teraz, w obecności Hansa, czuje się pewniej i bezpieczniej. A może to tylko zasługa ciemności, kryjących przed niespodziewanym spotkaniem z kimś znajomym?
Mijają właśnie patrol złożony z trzech żandarmów, których ciężkie buciory łomocą miarowo o chodnik. Towarzysze Romka wyrzucają do góry ramiona w hitlerowskim pozdrowieniu i jak na komendę wołają: — Heil Hitler! — Romek czuje, że HJ-führer świdruje go wzrokiem, a po chwili słyszy szorstkie słowa:
— A ty dlaczego nie pozdrowiłeś niemieckich żołnierzy?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zaczyna z innej beczki:
— Chyba nie wstydzisz się naszego pozdrowienia?
— Nie — bąka Romek. — Nie zauważyłem ich.
Kurt i Georg duszą śmiech, a Romek zdaje sobie sprawę, że jego kłamstwo jest naiwne.
— My, członkowie Hitlerjugend, także jesteśmy żołnierzami Führera i musimy mieć oczy otwarte na wszystko. Zrozumiałeś? — nalega Hans.
— Tak — szepcze Romek niepewnie, czując, że głos mu się łamie i nie potrafi wykrztusić ani słowa więcej. Z ulgą przyjmuje dalszy ciąg nauk Długiego Hansa.
— Czekając na mnie, szwendałeś się jak bezpański pies. Dałeś się zaskoczyć, przestraszyć. To nie jest niemiecka czujność! Dlaczego milczysz?
— Ja… Ja słucham…
— Więc zapamiętaj sobie raz na zawsze, że Niemiec musi być czujny. A ty jesteś Niemcem — taka jest wola twego ojca. I jemu, i tobie zwycięstwo wielkiej Rzeszy umożliwiło powrót do narodu przodków. Już ja, HJ-führer, zadbam o to, byś uszanował wolę ojca!
— Jawohl, HJ-führer — odparł Romek i dopiero po chwili zdał sobie sprawę ze znaczenia tych słów.
Nie wiadomo, kiedy uległ woli Hansa, nie potrafił sprzeciwić mu się w czymkolwiek. I był pewien, że nie z tchórzostwa. Więc dlaczego? Było w Hansie coś władczego, co nakazywało posłuszeństwo. Tak jak niegdyś nie potrafił oprzeć się Jaśkowi, wodzowi paczki z Zielonej ulicy, tak teraz kapitulował w obliczu słów, które były mu obce, choć już od pół roku próbowano w szkole wychowywać go w duchu niemieckim.
Ciężkie myśli sprawiły, że Romek nie zauważył, kiedy doszli do przejazdu kolejowego, a na ich drodze wyrósł nowy patrol. Stanął bezwiednie, dostrzegając dopiero teraz, że zatrzymał ich żandarm z automatem przewieszonym przez pierś. Mówił głośno do Hansa, który wysunął się o krok do przodu i coś mu wyjaśniał.
— Uważajcie na siebie, bo minęła już godzina policyjna. Gdybyście spotkali jakiegoś podejrzanego typa, alarmujcie. Zawsze usłyszy was któryś z patroli — ostrzegał żandarm.
— Mam gwizdek, Herr Feldfebel — odparł krótko Hans i stuknął obcasami.
— To dobrze. Heil Hitler!
— Heil Hitler! — odkrzyknęli jednogłośnie, a Romek zdumiał się, że i jego ręka powędrowała w górę.
Nie wiedząc czemu czuł się ni to dumny, ni to uspokojony, że na widok groźnych żandarmów nie musi uciekać z ulicy, że opuszcza go nareszcie dławiący lęk i osamotnienie. Chyba nie taki straszny ten Hans Tojfel, choć jego nazwisko znaczy po prostu diabeł. Niestraszne też jego Hitlerjugend.
Idąc dwójkami, równym krokiem doszli do kina, z którego wysypywali się rozbawieni żołnierze i cywilni Niemcy. Hans nie pozwolił długo oglądać fotosów, więc przeszli na drugą stronę ulicy Lwowskiej i nie spiesząc się, wracali wolno w stronę Nowej Osady.
Tuż za szkołą, dawną Mickiewiczówką, obecnie niemiecką, zamajaczyła niewyraźna na tle płotu sylwetka mężczyzny przemykającego się chyłkiem ku niewielkiej uliczce. Romek drgnął, zaskoczony gromkim zawołaniem Hansa: — Halt! — Widział, że postać nie stanęła, lecz wyraźnie przyspieszyła kroku. Wtedy puścili się za nią pędem, a Hans raz po raz wykrzykiwał swoje „halt!”. W pewnej chwili zagwizdał i uciekający stanął w miejscu, sądząc widocznie, że to policja. Dopadli go i w jednej chwili przyparli do płotu.
Hans błyskawicznym ruchem wydobył z pochwy krótki bagnet i jego ostrzem naciskał plecy mężczyzny. Cedził przez zęby:
— Hände hoch! Ręce do góry! — powtarzał po polsku. Georg błysnął latarką, oświetlając niewysoką postać człowieka w kapeluszu i wysokich butach. Latarka zaraz zgasła, ale Romkowi wydało się, że jest to ktoś znajomy.
Hans natarczywie pytał osaczonego, z miejsca bezczelnie przechodząc na „ty”:
— Dlaczego uciekałeś?
— Nie uciekałem. Chciałem zdążyć do domu przed godziną policyjną, więc spieszyłem się — odparł nieznajomy niepewnym głosem.
Hansa widać nie zadowoliły te wyjaśnienia, bo nacierał dalej:
— Za dużo mówisz, a nic nie wyjaśniasz. Skąd wracasz?
— Od znajomych, zasiedziałem się nieopatrznie.
— Odpowiesz za to. Naruszyłeś zarządzenie władz!
— Jestem gotów ponieść konsekwencje. Ile płacę za przekroczenie dozwolonego czasu?
Teraz Romek nie miał już najmniejszej wątpliwości, że zna ten głos. Zaraz, zaraz — myślał gorączkowo. Dawno temu ktoś mu opowiadał, że patrol zatrzymał jego ojca, który za każdą minutę spóźnienia musiał zapłacić złotówkę. Tak, pamięta jeszcze, że ojca tamtego kolegi kosztowała ta przyjemność 47 złotych! Ale kto mu to opowiadał?… Nie dokończył myśli, ponieważ Hans zwrócił się do niego:
— Przeszukaj kieszenie tego człowieka; może ma broń. Na co czekasz? — nalegał. — Prędzej!
Romek błądził drżącymi dłońmi po płaszczu nieznajomego, który raz po raz uparcie powtarzał:
— Panowie, jestem spokojnym człowiekiem, urzędnikiem. Nie mam żadnej broni.
Potwierdził to Romek:
— Hans, on naprawdę nic nie ma.
— Milcz, szczeniaku! — przerwał mu brutalnie HJ -führer. — Jeśli jeszcze raz zawołasz mnie po imieniu… — Nie dokończył groźby i sam zabrał się do przeszukiwania kieszeni zatrzymanego mężczyzny.
Nagle szybkie dłonie Hansa zatrzymały się na cholewach butów. Poczuł coś sztywnego i twardego. Rozkazał krótko:
— Ściągaj buty.
— Ależ panowie, to bezprawie — bronił się nieznajomy.
— Drugi raz nie będę powtarzał — syczał Hans, widząc, że Kurt mocniej naciska ostrze sztyletu przytkniętego do pleców pana w kapeluszu.
Ten jeszcze raz się odezwał:
— Czego ode mnie chcecie? To są zwyczajne buty, nic w nich nie ma.
— Schowałeś tam broń!
Mężczyzna roześmiał się tylko nieśmiało i szybko, jeden po drugim, zdjął buty. Podając je Hansowi, chciał się odwrócić.
— Ani kroku! — powstrzymał go Georg.
— No i co, przekonaliście się, że nie mam żadnej broni?
Milczeli, a HJ-führer spokojnie wkładał cholewy pod pachę. Mężczyzna odezwał się znowu, a w głosie jego zabrzmiało zniecierpliwienie:
— Proszę o zwrot butów, mokro tutaj. Przecież nie pójdę boso.
Hansa aż poderwało.
— Nie pójdziesz?! — wrzasnął. — To pobiegniesz, ty polska świnio! Precz, bo użyję broni! Szkoda dla ciebie takich butów!
Mężczyzna odwrócił się na moment, ale to wystarczyło, by pięść Hansa wylądowała na jego twarzy.
A Romek zmartwiał przez tę jedną chwilę — to była twarz pana Bronisława Centa, ojca Dzidka, jego dawnego kolegi z jednej klasy!
Pan Cent pobiegł goniony chóralnym śmiechem Hansa, Kurta i Georga. Kiedy zniknął za zakrętem, HJ-führer zwrócił się do Romka:
— Dobra robota, no nie?
Ponieważ Romek nie odpowiadał, ciągnął dalej:
— A ty znowu się boisz? Mówiłem ci już, że Niemiec musi być twardy!
Romek z trudem wydobył głos:
— To był mój znajomy…
— I co z tego? Pluń na takie znajomości!
— Dlaczego go tak przestraszyłeś? Dlaczego obrabowałeś? — nie dawał za wygraną Romek, zdając sobie sprawę, że tymi słowami rozwściecza Hansa.
— Miękki jesteś! Śmiesz krytykować swojego HJ-führera?! Zajmę się tobą, jeszcze poczujesz moją rękę! — Zbliżył swoją twarz do twarzy Romka i wolno cedził: — A jeśli będziesz za dużo mówił, obiecuję, że ten twój znajomy dowie się pierwszy, że to ty zgotowałeś mu marcowy spacer w skarpetkach. Ha ha ha — roześmiał się cynicznie, a Georg i Kurt głośno zawtórowali.
Gardłowy głos odezwał się w mózgu Romka sygnałem na alarm i trwogę. Rzucił się do panicznej ucieczki, nie słysząc, że trójka Niemców woła za nim i grozi. Zdyszany niczym maratończyk wpadł do mieszkania prosto w ramiona matki.
— Synusiu mój, słoneczko najdroższe, co ci jest? — przeraziła się.
Objął ją kurczowo, aż wyczuła dygotanie całego ciała, i wybuchnął spazmatycznym płaczem.
Pani Modrakowa z trudem wyławiała ze szlochu syna urywane słowa:
— Mamo… Co ja zrobiłem… Co ja zrobiłem…
Jasiek Cielebąk był wściekły.
Dzisiaj niedziela — zamierzał pospać sobie do woli, zrobić tylekroć odkładany porządek w klaserach ze znaczkami, a na koniec wysprzątać izbę, bo przez okrągły tydzień ani on, ani ojciec nie mieli na to czasu. A tu licho przyniosło Dzidka! Rozpłaszczył nos na szybie i dobija się, jakby budził do pożaru.
Z niechęcią wpuścił kolegę do mieszkania, ale nie darował natarczywości.
— Czego potrzebuje dusza pokutująca maminsynka? Fioletowego Hitlera to mi wczoraj nie chciałeś dać nawet za dwa przedwojenne Belwedery — przypominał nieudaną transakcję.
— Przyniosłem tego Hitlera. — Dzidek podawał znaczek na wyciągniętej dłoni. — I nic nie chcę w zamian.
Bez namysłu schował Jasiek znaczek do szuflady i niby to nie dostrzegając, że kolega przestępuje z nogi na nogę, krzątał się po izbie. Czekał, aż mały puści farbę.
— Jasiu, przyszedłem do ciebie z pewną prośbą — zaczął nieśmiało, ale nie dokończył, gdyż Jasiek przerwał niecierpliwie.
— W takim razie zabieraj swojego Hitlera! Chce mi się spać i w ogóle nie mam czasu.
— Kiedy widzisz, to, z czym przyszedłem, jest bardzo ważne i — dodał po namyśle — bardzo delikatne. Zwracam się do ciebie jako do wodza Kaktusów, pamiętasz przecież…
— Wypchaj się swoimi Kaktusami! Wyrosłem ze szczeniackich zabaw, nie chcę mieć z wami nic wspólnego. Sam dobrze wiesz dlaczego.
Dzidek wiedział doskonale. Nie mógł przecież zapomnieć tej głupiej historii, która pozbawiła ich niepoprawnego obżartucha, ale dobrego kolegi, Byśka Stawskiego. Rozbiła też — czyżby na zawsze? — paczkę Kaktusów, którzy byli gotowi nawet w ogień pójść jeden za drugiego. Było to dawno, pewnie przed rokiem.
Od pewnego czasu wchodził im wtedy w drogę synalek granatowego policjanta wysługującego się Niemcom, piegowaty gamoń, Stach Detkier. Ciągnął Milkę za warkocze, spuścił baty jej bratu, Szybkiemu Jędrkowi, przezywał Dzidka kurduplem, a Byśka tłustym śmierdzielem. Jak długo mogli, schodzili Detkierowi z drogi. Straszył granatowym tatą i w ogóle miał się za władcę całej okolicy. Kiedy jednak napluł na Byśka, a innym razem w obecności swojego ojca uderzył samego wodza, przebrała się miara cierpliwości Kaktusów. Zrobili zasadzkę na — dobrze Dzidek pamięta słowa Polci — „panapolicjantowy pomiot”. Zarzucili mu worek na głowę, związali i niczym źrebaka wypławili w Łabuńce. Nazajutrz mały i duży Detkier zjawili się u pana kierownika szkoły, który za kwadrans wezwał przed swoje oblicze całą paczkę Kaktusów. Bronili się długo przed zarzutem samosądu, bili w piersi z minami niewiniątek i wszystko skończyłoby się pomyślnie, gdyby Bysiek Stawski nie uniósł się honorem.
— To ten łobuz może mi napluć w oko, a ja mam się ukłonić i podziękować? — naindyczył się.
— Stawski, co ty opowiadasz? — mitygował go pan kierownik, przerażony, że oto szydło wyłazi z worka.
Dał nawet Byśkowi szansę odwrotu:
— Nie chcesz zapewne przez to powiedzieć, że to twoja sprawka owo pobicie i pławienie Detkiera? Zdajesz sobie sprawę, czym to grozi?
Ale Bysiek zacietrzewił się na dobre, mimo że stojący obok Jasiek ciągnął go za rękaw i kopał w kostkę.
— Wiem, panie kierowniku, ale nie pozwolę, aby taka świnia…
Nie dokończył, bo pan kierownik spąsowiał na twarzy i kazał natychmiast przyprowadzić ojca. Pozostałych Kaktusów zatrzymał jeszcze na moment. Mówił z naciskiem:
— Wy nie maczaliście palców w tej awanturze. Nie wątpię w to — dodał stanowczo, widząc, że Szybki Jędrek aż się wierci, by wtrącić swoje trzy grosze. — Jesteście zbyt rozsądni, aby ważyć się na podobne szaleństwo. Wierzę, że nikt nie dowie się, o czym tu rozmawialiśmy. Marsz na lekcje!
Za dwa dni Bysiek wraz z rodzicami wyjechał z Zamościa. Po tygodniu z Lublina przyszedł list zawierający tylko kilka słów: „Rozumiecie, że nie mogłem wytrzymać” — i podpis — „Gruby”.
Od tamtego wydarzenia Jasiek stronił od byłych Kaktusów, choć w głębi duszy krył podziw dla odwagi Byśka. O powrocie do szczeniackich wygłupów ani myślał. Teraz postanowił jeszcze raz przypomnieć o tym Dzidkowi.
— Wyrosłem z wszelkich Kaktusów. Zapamiętaj to raz na zawsze — oświadczył z powagą.
Ale mały nie ustępował:
— Źle mnie zrozumiałeś, tu nie chodzi o zabawę. Stała się rzecz paskudna. — Zrobił pauzę, dostrzegłszy zainteresowanie w oczach kolegi. — Trzeba pomóc…
— Mówże wreszcie do rzeczy! Kto potrzebuje pomocy?
Dzidek pospiesznie opowiedział wczorajszą przygodę ojca. Nie zwracał nawet uwagi, że Jasiek śmieje się co chwila. Przerwał dopiero, kiedy tamten zapytał:
— Nie zaszkodził panu Centowi spacer w skarpetkach?
— Ojciec trochę kicha, ale nic mu nie jest.
Jasiek myślał przez chwilę. Spoważniał.
— Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? Jasne, że szkoda cholew, piękne były. Ale skoro Niemcy zabrali, przepadły i koniec. Więc o co jeszcze chodzi?
— Bo widzisz — Dzidek wahał się — ja nie powiedziałem wszystkiego do końca.
— Znowu kręcisz?
— Nie, tylko odrobinę mi wstyd za tatusia.
— Też mi cacuś, delikatniś. Czego się wstydzić? Kto teraz oprze się Szwabom? Mówisz czy dajesz mi spokój?
— Buty zabrali ojcu niemieccy smarkacze — wyrecytował mały jednym tchem.
— Co ty gadasz, hitleroszczaki!? — zdumiał się Jasiek. — Dobrze słyszę? I pan Cent pozwolił na to?
— Było ich trzech, a może więcej. Ojciec nie widział dokładnie w ciemności. Przez cały czas sądził, że to patrol żandarmerii. Dopiero gdy kazali uciekać, przekonał się, że to niemieckie szczeniaki. Ale i z nimi nic by nie wskórał, bo mieli noże.
Jasiek przestał się dziwić i raz po raz, trąc czoło, mamrotał pod nosem:
— A to granda, granda, cholerne hitleroszczaki!
I po namyśle:
— Wyplujecie cholewy pana Centa! Wyplujecie, już moja w tym głowa!
— Więc pomożesz?! Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. Tak mi żal tatusia. Chodzi z kąta w kąt, zżyma się, sarka. Zadręczy się stratą.
Jasiek przerwał potok wymowy kolegi.
— Łatwo powiedzieć — pomóż. A my właściwie nic nie wiemy o tych napastnikach. Wiesz na przykład, skąd oni byli?
— Z Zamościa…
— Jasne, że nie z księżyca! Pytam, z jakiej ulicy. Może ci z Orlicz-Dreszera, może z Jasnej, a może ta wielka banda z domów koło szpitala?
— Nie wiem. Ani mnie, ani Polci tata nic o tym nie mówił.
— Więc trzeba go dokładnie wypytać.
— To niemożliwe, tata nic nie powie. Stanowczo zabronił wspominać komukolwiek. Ja powiedziałem tylko tobie!
— Nie pamiętasz żadnych szczegółów? Albo lepiej opowiedz po kolei, co usłyszałeś. Ja postaram się wyłowić wszystko, co ważne.
— Ważne… — Dzidek podrapał się w łepetynę, choć mama tak pieczołowicie tępiła ten nawyk. Niespodziewanie doznał olśnienia. — Ważne! — wykrzyknął. — Już wiem, co jest ważne! Jeden z tych Niemców nazywał się Hans. Ojciec wyraźnie usłyszał to imię.
— Myślisz, że jednemu psu Burek? — powątpiewał Jasiek.
— Ale ten Hans był długi!
— Jaki?
— Długi. To znaczy wysoki, wyższy od tatusia.
— Ee — skrzywił się Jasiek. — Pan Cent ma wszystkiego metr sześćdziesiąt. A skąd pewność, że to właśnie ten długi nazywał się Hans? Przedstawiał się?
— Nie, ale tatuś mówił, że inny Niemiec zwrócił się do wysokiego tym imieniem i nawet oberwał za to burę po niemiecku. Wiesz, ojciec niewiele rozumie z ich mowy.
Jasiek rozpogodził oblicze.
— No, cośkolwiek już wiemy. Ale jeśli to wszystko, co masz do powiedzenia, to twój tata może odpisać cholewy na straty wojenne.
— Obiecałeś pomóc!
— Jak sobie wyobrażasz taką pomoc? Mam pytać każdego Niemca w butach z cholewami, czy nie ukradł ich wczoraj wieczorem?
— Nie… Buty ojca były niewielkie, on ma małą stopę.
— Chcesz przez to powiedzieć, że może je nosić jeden z tych szczeniaków?
— Pewnie, bo po co by zabierali?
— W takim razie do dzieła! Idź do licha! — odsuwał Dzidka od siebie. — Nie masz jeszcze za co dziękować. Ruszaj biegiem! Zarządzam alarm na Zielonej ulicy!
— Romek, do telefonu!
Wołanie ojca wyrwało chłopca z zadumy. Kto mógł do niego dzwonić i w dodatku tak wcześnie? Podniósł słuchawkę do ucha i zbladł: to Hans Tojfel. Dziwnym trafem znowu uprzytomnił sobie, że Tojfel znaczy po prostu diabeł… A Hans buczał wesołym głosem:
— Dzielnie się wczoraj spisałeś, będą z ciebie ludzie. O zakończeniu całej historii zapomniałem. Przemyślałem wszystko dokładnie i rozumiem, że byłeś z nami po raz pierwszy.
Romek nie potrafił wydusić z siebie słowa. Był jak sparaliżowany. Wczoraj długo nie mógł zasnąć, dręczony wyrzutami sumienia. Później śniło mu się, że Hans i jego kompani odczepili się od niego raz na zawsze. A on sprzedał kolejkę elektryczną i rozbił glinianą skarbonkę z oszczędnościami. Kupił za te pieniądze lśniące buty z cholewami i wysłał pocztą na adres pana Centa. Odtąd chodził z podniesioną głową…
Ale głos w słuchawce rozwiał resztki sennych marzeń:
— Dlaczego milczysz, Roman?
Postanowił skłamać.
— Źle się czuję. Całe szczęście, że dziś niedziela i nigdzie nie trzeba wychodzić.
— To tylko tak ci się zdaje — przerwał ostro Hans. — My cię potrzebujemy! Piękny dzień, od rana słońce świeci, nie będziesz chyba siedział w domu? — łagodził.
— Ale ja naprawdę jestem chory.
— Mam przyjść i sprawdzić? Albo może zapytać twojego ojca? — szydził HJ-führer.
— Nie, nie trzeba — wycofał się szybko Romek.
— Więc po co te bajki? — w słuchawce zadrgała nuta gniewu. — Powiedziałem chyba jasno, że wczorajsza rejterada została ci wspaniałomyślnie wybaczona. Dziś czekają nas nowe zadania.
Romek nie odważył się zapytać, o co chodzi. Tłumiąc przyspieszony oddech, słuchał dalej, pełen złych przeczuć.
— O piętnastej zbiórka naszego oddziału. Zostaniesz uroczyście wprowadzony do szeregów Hitlerjugend. Spotkamy się u mnie na ulicy Jasnej. Nie muszę ci chyba przypominać, że obowiązuje punktualność. I mundur także — dodał władczo. — Heil Hitler!
Romek nie zdążył nawet pomyśleć o odpowiedzi, kiedy usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Dopiero teraz dostrzegł, że świadkiem rozmowy był ojciec. Stał w drzwiach, spoglądając na syna z nieukrywanym zadowoleniem.
— Bardzo się cieszę, że zaprzyjaźniłeś się z panem Hansem. To wartościowy chłopiec, prawdziwy kolega. Wiele od niego skorzystasz, on wprowadzi cię w życie, na co ani ja, ani matka nie mamy czasu i głowy. — Przerwał i uważnie przyglądał się Romkowi, który tarł oczy kułakiem. Chwycił go za przeguby dłoni i potrząsnął brutalnie.
— Znowu się mażesz, ciamajdo! Nie mam z ciebie żadnej pociechy! Same zmartwienia! A ja haruję dla tego domu, myślę o twojej przyszłości, pragnę wykierować na człowieka! Czego ty właściwie chcesz? — podnosił głos coraz bardziej. — Przestań beczeć, odezwij się!
— Ja nie chcę należeć do hitlerowców! — wykrzyknął Romek z całej mocy. — Nie chcę znać Hansa i takich jak on! To zbóje, rabusie — wołał, nie czując prawie ojcowskich pięści spadających mu na ramiona, na piersi i na głowę. Zdziwiony uświadomił sobie nagle, że bez trwogi czeka na to, co teraz powinno nastąpić. Ale ojciec opanował pierwszą falę gniewu i tylko coraz głośniej wysapywał żale i ostrzeżenia.
— Zgubisz mnie, zgubisz nas wszystkich swoim postępowaniem. Ja na to nie pozwolę! Nie pozwolę, by przepadł dorobek całego życia! Ciężko pracuję i chcę żyć jak człowiek! Ty mi w tym nie przeszkodzisz! Złamię szczeniacki upór! Złamię, choćbym miał cię ukatrupić! Albo będziesz Niemcem, albo już ja ci pokażę! — Trzasnąwszy drzwiami, pan Modrak wyszedł z pokoju.
Nieczuły na nic, niezdolny do myślenia, Romek nie zauważył nawet cichego wejścia matki. Dopiero kiedy go przytuliła, otrząsnął się z tego uścisku. Wczoraj, gdy próbował się jej zwierzyć, zrozumiał coś bardzo ważnego: matka nie miała w niczym własnego zdania. Ślepo podporządkowywała się woli męża, on był dla niej jedyną i najwyższą wyrocznią. Dobre było to, co on pochwalał, złe — co on ganił. Nie pojmowała buntu syna, nie próbowała dociec jego pobudek. Przerażała ją gwałtowność, z jaką odrzucał interwencje i czułości. Teraz z najwyższym zdumieniem patrzyła nań, kiedy narzuciwszy byle jak płaszcz, wybiegł z mieszkania. Zdobyła się tylko na rozpaczliwe prośby:
— Romuś, słoneczko, śniadanko przygotowałam! Synuniu, gdzie biegniesz na czczo? Poczekaj! Zostań, Romusiu!
Jaskrawe słońce przedwiośnia w pierwszej chwili oślepiło chłopca. Podświadomie dostrzegł, jak wąskie strużki żłobią koryta w poszarzałym śniegu. Minął kilku Niemców bez płaszczy. Dumnie wypinali piersi w mundurach feldgrau. Dziewczyny nieśmiało wystawiały twarze na działanie słonecznych promieni.
Romek nie czuł jednak radości, jaką niesie wiosna. Szedł bez celu, dokąd nogi poniosą. Nie miał już przyjaciół, nie było z kim porozmawiać i bawić się. Był zupełnie sam, zdany na własne towarzystwo i ciężkie myśli. Nim spostrzegł, znalazł się w pobliżu Kolegiaty.
Okalający świątynię murek jeżył się krótkimi kolcami ściętego ogrodzenia. Poszło do niemieckich hut na przetopienie. Ojciec mówił, że Rzesza potrzebuje karabinów, armat i pancerzy i że żelazne ogrodzenie kościoła to nikomu niepotrzebny luksus.
Gdy znalazł się pod sklepieniem dzwonnicy, usłyszał dobiegający z kościoła chóralny śpiew: „Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki…”. Przyspieszył kroku i skrył się w mrocznym przedsionku. Śpiewający błagali: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Przeczekał w kąciku, aż uczestnicy nabożeństwa opuścili świątynię. Wkroczył pod wysokie, jaśniejące bielą sklepienie. Wzrok zatrzymał się na konfesjonale, przy którym przycupnęła zgięta we dwoje staruszka. Romek doznał olśnienia. Zdecydował się w jednej chwili.
Kiedy staruszka odeszła od krat, ucałowawszy stułę, zajął jej miejsce. Jeśli tu, przy konfesjonale, nie znajdzie pociechy i rady, to gdzie ich szukać? Ukrył twarz w dłoniach, ale daremnie przywoływał modlitewne skupienie, pokorę i skruchę. Raczej domyślał się, niż słyszał niecierpliwe chrząkanie spowiednika. Ani rusz nie potrafił wygrzebać z zakamarków pamięci rytualnego zwrotu. Paraliżował go piekący wstyd, świadomość, że oto oczekuje go coś więcej niż spowiedź. Z odrętwienia wybawił Romka życzliwy szept księdza:
— Słucham cię, synu. Z czym przychodzisz do świątyni Pana naszego, Jezusa Chrystusa? Otwórz serce w obliczu Wszechmogącego, a winy odpuszczone ci będą i łaska Pana wróci do przybytku duszy twojej.
Ośmielony słowami nadziei i łagodnym tonem mówiącego Romek wyrzucił jednym tchem:
— Zgrzeszyłem, ojcze duchowny, zdradziłem! — Dalsze słowa zginęły w szlochu.
Ksiądz przeczekał chwilę i znowu próbował zachęcić i ośmielić.
— Zaufaj Bogu, wyznaj winy Jego kapłanowi. Dobroć Pana naszego jest niezmierzona. Kogo ty mogłeś zdradzić, dziecko moje?
— Polskę zdradziłem, kolegów! Jestem zgubiony! — Romek prawie krzyczał, a łuki sklepień głucho odbijały jego słowa.
— Mów ciszej, duszo błądząca. I jaśniej — dodał spowiednik po namyśle. — Niewiele z tego rozumiem.
Szybko, nerwowo, goniąc słowo za słowem, przedstawił Romek swoją niedolę. Ojcowski przymus, matczyną bezradność, natarczywość i bezwzględność tych z Hitlerjugend, całe pasmo przykrości w niemieckiej szkole, piekący wstyd i żal za dawnymi kolegami. Słyszał ciężkie westchnienia księdza i z trwogą oczekiwał, co powie na to jego, Romka, przeniewierstwo. Dotarł wreszcie doń głos cichy, tchnący spokojem i pewnością.
— Widzisz, synu, Kościół święty, Matka nasza nakazują słuchać we wszystkim ojca swego i matki swojej. Nie masz prawa wątpić, że oni zawsze pragną dobra dziecka swego. A czy godzi się tobie oceniać ich postępki? A jeśli już ważyłeś się sięgnąć tak wysoko, zważ w duszy swojej wszystko, co uczynili rodzice i daruj, skoro zbłądzili. Bo kto napotka zło na drodze swojej — zwalczy je pokorą i dobrym przykładem. Życie na tym padole łez jest tylko próbą przed nadejściem życia wiecznego, niebiańskiego, które jedynie sprawiedliwym pisane.
— Ale mój ojciec nie jest sprawiedliwy! — wykrzyknął Romek z rozpaczą. Nie zrozumiał do końca nauki spowiednika, złowił tylko te ostatnie słowa. Ale i one niczego mu nie wyjaśniały, czyniąc w głowie jeszcze większy zamęt. Krzyczał więc błagalnie: — Nie jest sprawiedliwy, nigdy nie był sprawiedliwy! Nie tylko wobec mnie. Wobec innych także. Był chciwy, ograbił z towarów swego konkurenta.
Przeciągłym syknięciem ksiądz przerwał tę lawinę słów.
— Więcej pokory, duszo błądząca. Nie sądź pochopnie, bo niezbadane są wyroki Opatrzności. Może to ona uczyniła ojca twego narzędziem swoim, które wiele dobrego bliźnim czynić będzie?
Wraz z tymi słowami ogarnął Romka jakiś ckliwy zapach wydobywający się spoza krat konfesjonału. Ksiądz zbliżył usta do kraty i dalej nauczał.
— Wielu nieprawości dopuszcza się okupant na ziemi polskiej. Ale nie waż się w pysze swojej wszystkich Niemców jedną miarą mierzyć. Może to właśnie ojciec twój powiększy grono sprawiedliwych w tym narodzie? A skoro wśród Niemców widzi miejsce swoje, nie wątp, że głęboko zważył to w duszy i umyśle. I ty, synu, rozważ w sumieniu, zanim podniesiesz oskarżenie na rodzicieli swoich. Usłuchaj ich i czyń, co każą.
Na te słowa Romek poderwał się z klęczek.
— Nie, nie, nigdy! — krzyknął z całej mocy, dopadłszy drzwiczek konfesjonału. Odskoczył od nich jeszcze prędzej, kiedy ujrzał, że to była znajoma twarz księdza „boksera”.
Ksiądz „bokser”! Szeroka, nalana purpurą twarz katechety jeszcze z polskiej szkoły. Ksiądz „bokser”, tyran całej szkoły, zatruwający powietrze wonią wina, wbijający do uczniowskich głów prawdy wiary i moralności pięścią wielką jak łopata. W tej pięści drzemała siła okropna — ilekroć stuknął którego pod żebro, obity czuł to przez kilka dni. Najgorsze były „śliwki” księdza „boksera”. Wzywał delikwenta do katedry, kazał schylić głowę w akcie skruchy i ugiętym palcem wykonywał półkolisty ruch po czaszce. Po takim zabiegu bolały nawet włosy. Oczywiście nie cała klasa przechodziła męki czyśćcowe. Nie, tylko mąciciele spokoju szczeniackich sumień podlegali praktykom katechety. Romek, z natury spokojny i cichy, nie należał do grona klasowych niedowiarków. Pacierz odmawiał głośno rano i wieczorem, bo w przeciwnym razie byłoby lanie. Wątpliwości religijnych nie miał, bo i skąd? Miał za to pecha.
Pewnego dnia przyszedł do szkoły bardzo nieswój. Dźwięczały mu jeszcze w uszach słowa ostrej przygany za rozlanie kawy przy śniadaniu, kiedy katecheta wywołał go do odpowiedzi. Do dziś nie wie, jak mógł nie pojąć najprostszego pytania:
— Modrak powie mi, które przykazanie boskie mówi „nie zabijaj”.
Nawet nie bardzo dotarło doń, że to jego pytają. Podniósł się jak zaczadziały, kiedy sąsiad z ławki pociągnął go za kurtkę.
— Odpowiadaj — przynaglał ksiądz. — Czego gapisz się jak cielę na malowane wrota?
— Bo, proszę księdza katechety…
— Spałeś, ptaszku, co?!
— Nie, tylko liczę w myśli… — przytomniał Romek powoli, słysząc, że z tyłu podpowiadają — siódme.
Powtórzył automatycznie i w tej chwili dostał w twarz. Rozbeczał się.
I wtedy z ławki poderwał się Jasiek Cielebąk. Mówił cicho, ale z przejęciem:
— Proszę księdza, to moja wina, ja mu podpowiedziałem. Ot, tak dla kawału. Mnie proszę ukarać, Romek jest niewinny.
— Siadaj, baranku — padło w odpowiedzi i katecheta począł wyjaśniać klasie rzecz wszystkim dobrze znaną, że nie zabijaj — to piąte przecież przykazanie.
Lecz Jasiek nie ustępował:
— Nie wolno bić niewinnego.
— Milcz, zuchwalcze, bo… — ksiądz nie dokończył groźby i skoczył w stronę chłopca. Zamierzył się szeroko do uderzenia, lecz ku zdumieniu klasy nie trafił. Jasiek kocim ruchem uniknął pięści, wymknął się pod ramieniem księdza i wołał od tablicy:
— „Bokser”, ksiądz „bokser”!
Jednym susem skoczył ku drzwiom i z hukiem zatrzasnął je za sobą.
Długo jeszcze klasa nie mogła pojąć, dlaczego ksiądz „bokser”, przezwisko pozostało na stałe, nie poszedł wtedy na skargę do pana kierownika. Dziwili się także, że choć nadal używał swoich wielkich pięści, Jaśka nigdy więcej nie tknął. Romka także, ale ten do dzisiaj nie wyzbył się strachu przed katechetą.
Dużo słów padło z konfesjonału. Tkwił w nich jakiś urok i dostojeństwo, ale takiej odpowiedzi Romek nie oczekiwał. Ma pogodzić się z losem? Przystać do tych z Hitlerjugend, stać się takim jak oni? Co miał ze sobą począć, gdzie się podziać? Raz już próbował uciekać z domu, ale wszystko zakończyło się tak żałośnie i śmiesznie, że wstydzi się o tym wspominać.
Ile sił w nogach biegł teraz Romek byle dalej od kościoła, starych i nowych wspomnień. Ledwie skrył się w podcieniach renesansowego rynku, ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się na dźwięk znajomego głosu.
— Romek, dokąd biegniesz? Masz taką wystraszoną minę, stało się co?
To była Milka. Bawiła się jasnym warkoczem i uśmiechnięta spoglądała uważnie na Romka.
— Straciłeś mowę? — pytała, nie doczekawszy się słowa.
— Nie — bąknął — nigdzie nie biegnę — i przerwał, bo dziewczynka się roześmiała.
Romek spłoszył się jeszcze bardziej. Że też musiała go dostrzec.
Kiedyś lubił ją nawet za ten uśmiech i za mądre rozmowy, choć była w szkole o klasę niżej. Ale to były dawne dzieje. Teraz dziwił się, że Milka chciała z nim mówić. Przecież kilka dni temu jej brat, Szybki Jędrek, udał na ulicy, że go nie widzi. Kiedy minąwszy się, jednocześnie odwrócili głowy, Jędrek splunął. Romek dobrze wiedział, co to znaczyło: pogardę dla sprzedawczyka, foksa, hitleroszczaka. Tak nazywali chłopcy synów volksdeutschów.
A Milka wciąż się uśmiecha, czyżby to był jakiś podstęp? I znowu pyta:
— Gdzie się podziewasz, dawno cię nie widziałam.
— I ja ciebie nie widziałem — kłamie Romek.
Przecież kilkakrotnie obserwował dziewczynkę z bezpiecznej odległości, tyle że nie śmiał do niej podejść. Kiedy chodzili jeszcze do polskiej szkoły, chłopcy wołali za nim „babski stryj”, bo pożyczali sobie z Milką książki i spacerowali na przerwach. On się wcale nie przejmował tym przezwiskiem, nawet kiedy Mila mówiła doń żartobliwie — „stryjku”. Zawsze stawał w obronie, gdy któryś andrusiak pociągnął ją za warkocze. Zresztą Milka też nie dawała sobie w kaszę dmuchać: grała w piłkę z chłopakami, wojowała w paczce z Zielonej ulicy i w ogóle była fajnym kolegą. Zupełnie jak nie dziewczyna.
Romek bardzo lubi Milkę i dlatego przykro mu, że nie może jej teraz powiedzieć szczerze, gdzie się podziewa. Nie może przecież wyznać, że zadaje się z Hansem i jego grandą. A o tym, że jest w niemieckiej szkole, Milka i tak dobrze wie. Romek mówi więc ze spuszczonymi oczami:
— U mnie nic specjalnego…
Ale przed Milką niełatwo wykręcić się sianem. Chwyta go za rękę i naciska natarczywymi pytaniami:
— Obraziłeś się, że nie przychodzisz do mnie wymienić książki? Mogłabym ci dać kilka tomów Maya, wiesz, jakie fajne. Boisz się nas czy co? Chłopcy z naszego podwórka porobili sobie kusze i strzelają nie gorzej od samego Robin Hooda. Nie chciałbyś zmierzyć się z nimi w turnieju o chusteczkę szlachetnej Emiliany? Dlaczego masz mordeczkę przepłoszonego kundla? Romek, co się z tobą dzieje?
Zrozumiał w końcu, że musi jej coś powiedzieć.
— Nic nie wiesz, nie rozumiesz mojej sytuacji — wahał się jeszcze przed dopowiedzeniem reszty.
— Wiem więcej, niż ci się wydaje, i staram się zrozumieć. — Milka spoważniała. — Wiem i o ucieczce z domu, kiedy zapisali cię do niemieckiej szkoły, i o tym, że chodzisz do starego pana Kwasowskiego czytać polskie książki. A teraz też wracasz z polskiego kościoła…
— Ale nie wiesz wszystkiego — przerwał jej chłopiec.
— Z pewnością — ciągnęła Milka, biorąc go delikatnie za rękę i prowadząc podcieniami. — Ale wiem i wierzę, że nie stałeś się jednym z tych niemieckich bandytów. I nigdy takim nie będziesz! — wykrzyknęła. — Romek, ja ci wierzę i dlatego nie boję się rozmawiać z tobą. Ty także nie masz się czego bać i uciekać przed nami.
Widząc, że w oczach Milki zakręciły się łzy, postanowił być szczery.
— Nie wiesz jednak, że teraz ciągną mnie do Hitlerjugend. Już prawie wciągnęli — poprawił się.
— Musisz do nich należeć?
— Nie chcę, naprawdę nie chcę! Ale ojciec krzyczy… — dodał już cicho i umilkł.
— I bije?
— Nieraz — potwierdził z niechęcią. — Jednak najgorszy jest Hans.
— Kto to? I czego od ciebie chce?
— HJ-führer, to znaczy taki dowódca oddziału — wyjaśnił. — Hans szantażuje mnie, mówi, że jak ja nie będę z nimi, to wszystko opowie… — Romek zamilkł, spostrzegłszy, że jeszcze słowo, a zdradziłby najbardziej wstydliwą tajemnicę. Po tym na pewno nie chciałaby go znać.
Milka delikatnie ujęła go za podbródek i próbowała unieść do góry opuszczoną głowę.
— Za co grozi ci ten Hans? — pytała łagodnie.
— Nie mogę tego powiedzieć, naprawdę nie mogę.
— Chyba nie zrobiłeś nic złego, czego miałbyś się aż tak wstydzić?
— Zrobiłem — przyznał się bezwiednie. — Daj mi spokój — prosił. — Nie mogę już być z wami, choć bardzo bym chciał. — Czuł, że zbiera mu się na płacz. Rozumiał, że ich drogi się rozchodzą.
Milka nie ustępowała.
— Nie bądź babą, jeszcze się wszystko ułoży, tylko nie uciekaj przed nami. Ja — poprawiła się — my wiemy, co jesteś wart.
— Nic nie wiecie! Nic!
— Znowu zaczynasz swoje! Pamiętaj tylko, żeby nie dać się wciągnąć do ich świństw. — Zastanowiła się przez moment. — Romek, nie możesz zostać jednym z nich! Romek — prosiła — oni biją ludzi i rabują. Wczoraj wieczorem napadli na pana Centa, ojca Dzidka, i zabrali mu buty…
Nie zdążyła dokończyć, bo Romek zaczął uciekać. Zawołała go, nie rozumiejąc tej nagłej ucieczki, ale on ani się obejrzał.
Dopiero kiedy zniknął za zakrętem, w głowie Milki zaczęło kiełkować przerażające podejrzenie.
Od chwili, gdy Jasiek rozesłał zwiadowców, upłynęło sporo czasu. Kończył nakazane przez ojca porządki w izbie — pozmywał naczynia, starł kurze, pozamiatał, wyszorował podłogę szczotką ryżową i mydlinami z wczorajszego prania, w którym też pomagał staremu. Dziś robota paliła mu się w rękach, choć jeszcze bolały od wykręcania bielizny. Już od lat, odkąd umarła mama — nie bardzo ją nawet pamiętał — radzili sobie tak we dwóch. Po raz ostatni rzucił Jasiek okiem na swoje dzieło — izba lśniła czystością, mógł więc ze spokojnym sumieniem zająć się własnymi sprawami.
Choć naprawdę nie były to tak całkiem jego sprawy. I tym razem uległ namowom tego konusa, Dzidka, chociaż dobrze wiedział, że ilekroć dał się wciągnąć do jakiejś historii z nimi, to zawsze wynikała awantura.
Niedawna przeszłość podsuwała aż nadto przykładów.
I tak, już w kilka dni po wyjeździe z Zamościa rodziny Stawskich, Szybki wykombinował gdzieś balonik, który Dzidek napełnił jakimś gazem, zakradłszy się do gabinetu przyrodniczego. Milka uszyła zgrabną, biało-czerwoną chorągiewkę, a on sam przymocował ją do balonika i zza komórki pana woźnego wypuścił w przestworza. Balonik błyskawicznie poszybował w górę i niesiony wiatrem płynął nad miastem, powiewając flagą, a ludzie przystawali z zadartymi głowami. Dopiero gdzieś koło koszar Niemcy zestrzelili balonik. Jasiek przysiągłby na własną głowę, że nikt nie mógł widzieć całej operacji i wychodził z podziwu, że już nazajutrz wszyscy czworo stanęli na dywaniku gabinetu pana kierownika. Pan kierownik mówił zresztą bardzo niewiele, tylko uszu mało im nie poobrywał. I to był już koniec żywota paczki Kaktusów z Zielonej ulicy.
Spotykali się oczywiście ze sobą, gawędzili o tym i owym, wymieniali książki, ale to już nie było to, co dawniej. Żadnych psot, żadnych meczów i żadnych wypraw za miasto. Zwyczajne koleżeństwo — podwórkowe i szkolne. Jakże często przyprawione nudą i obojętnością!
Ale czy naprawdę była to obojętność? Czy nie zgrywali się trochę na znudzonych? Ileż to razy łowił Jasiek zawiedzione spojrzenie małego Dzidka, zachęcający do czynu uśmieszek Milki czy niecierpliwe wiercenie się Szybkiego Jędrka. Ale raz postanowił i szczerze pragnął dotrzymać słowa, że nigdy nie podejmie z nimi jakiegoś ryzykownego przedsięwzięcia. Ostatecznie miał do czynienia z pętakami, gorącymi głowami, które nie zawsze zdawały sobie sprawę, na co się ważą. Sobie także oddawał sprawiedliwość: jeśli już coś zaczynał, to nie ustawał w pół drogi, bez względu na grożące niebezpieczeństwo i konsekwencje. Nie był dobrym, jak oni sądzili, to znaczy odpowiedzialnym i przewidującym wodzem Kaktusów. Z tej przyczyny wolał się wycofać, póki jeszcze pora.
Ale teraz czy mógł odmówić prośbie Dzidka, który niemal płacząc, prosił o pomoc w odzyskaniu ojcowskich butów z cholewami?
Nie okazał tego Jasiek po sobie, ale aż go zatkało, gdy dowiedział się, że zabrali je hitleroszczaki. Nie, tego nie można było puścić płazem! Z hitleroszczakami miał od dawna na pieńku. Przed tygodniem pobili Waldka Smara — i to już nie pierwszy raz. Wrzucili do kałuży teczkę z książkami małej Irenki z sąsiedniego domu. Jesienią przepędzili z łąki Heńka Szeląga i jego piłkarzy. A teraz zachciało się im butów pana Centa.
Pan Cent był człowiekiem lubianym przez wszystkich. Nikomu nie odmówił rady, pisał podania i pisma urzędowe, z każdym porozmawiał, pożartował. Jasiek nie miał wątpliwości, że to za namową pana Centa Dzidek zaczął się z nim kolegować wówczas, gdy Jasiek-zbój był postrachem całej okolicy. Dzięki temu koleżeństwu zapomniał już, że przez długie lata był stałym lokatorem oślej ławki. Teraz uczy się po ludzku i nie ma mowy o repetowaniu klasy.
Tylko jak on właściwie może pomóc?
Rozsyłając zwiadowców, zachęcał ich do czujności i uwagi, pocieszał, że kto bardzo chce, znajdzie w końcu to, czego szuka. Ale sam tak całkiem nie wierzył w te swoje zapewnienia. Kiedy zniknęli, powiedział do siebie:
— Szukaj wiatru w polu…
Szukali widać długo, bo do tej pory nikt jeszcze nie powrócił, aż Jasiek zaczynał się niepokoić, czy czasem nie uwikłali się w nową kabałę. Przynajmniej Szybki Jędrek powinien już być z powrotem. Nie dlatego oczywiście, że był szybki. On miał najbliżej na ulicę Jasną, gdzie po wyrzuceniu Polaków z willi w ogrodach usadowili się Niemcy. Aż roiło się tam od hitlerowskich szczeniaków. Podobno nawet zorganizowali jakąś paczkę, niby wojsko. Szybki miał spenetrować teren i w miarę możliwości ustalić, ile prawdy zawierają te pogłoski.
Dzidek poszedł na ulicę Orlicz-Dreszera, przy której szereg nowoczesnych kamieniczek również zajęły rodziny niemieckie. O Niemiachach z tej części miasta nie wiedzieli nic poza tym, że zimą urządzili sobie ślizgawkę koło rampy kolejowej i bez pardonu przepędzali z niej polskich chłopaków.
Najdłuższą drogę miała przed sobą Milka. W dwóch blokach koło szpitala, zamieszkiwanych dawniej przez rodziny polskich wojskowych, teraz aż roiło się od Szwabów i ich dzieci. Tu trzeba było działać z wielką ostrożnością i rozwagą, istniała bowiem liczna banda hitleroszczaków, którzy czuli się władcami okolicy. W rozgrywce z chłopakami z ulicy Krochmalnej, którzy nie byli przecież ułomkami, używali podobno bagnetów. Niepozorna z wyglądu, ale rezolutna dziewczynka świetnie nadawała się na zwiadowcę w tej niebezpiecznej dzielnicy.
Czy jednak zwiadowcy, zbyt szczęśliwi, że ożywają czasy kaktusowych wyczynów, zdołają się dowiedzieć czegokolwiek, co dopomogłoby naprowadzić na trop rabusiów? Myśli Jaśka nie były wesołe. Wiedzą raptem, przypomniał sobie raz jeszcze, że był wśród napastników jakiś Hans, długi czy wysoki — wszystko jedno. Wielu może być wśród nich Hansów, tak jak u nas Jaśków czy Ryśków.
Ale oto niespodziewanie skrzypnęła furtka i ukazał się Dzidek.
— Jasiu, jestem! — dyszał ze zmęczenia, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami.
— Widzę, że jesteś. Co przynosisz, dzielny zwiadowco? — żartował Jasiek z przejęcia małego. — Znalazłeś swojego Długiego Hansa?
— Szukałem, słowo honoru, szukałem Hansa, ale najpierw znalazłem Kokoszkę. To znaczy Kokoszkę…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki