12,00 zł
Niesforni bracia, Bazyli i Marcepan, mieszkają na skraju puszczy. Jak większość malców ścigają się na rowerach, kąpią w jeziorze, kopią tunele w piasku. Nie wiadomo jednak czy to magia miejsca, czy bogata wyobraźnia chłopców sprawiają, że co jakiś czas spotyka ich dziwna przygoda. W najmniej oczekiwanym momencie na ich drodze pojawia się Leśna Baba, ptasia malarka, grzybowy ludek lub co gorsza Bagienna albo Krogulec. A gdy któryś z mieszkańców lasu znajduje się w opałach, Bazyli i Marcepan nie wahają się ani chwili, by im pomóc.
Leśni bracia to opowieści dla wszystkich kochających przygody i baśnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 92
Za wartką rzeką, za trzema wzniesieniami, na skraju lasu stała sobie mała drewniana chatka. Mieszkało w niej dwóch braci — Bazyli i Marcepan. Ich mama często powtarzała, że są podobni do siebie jak dwie krople wody. I gdyby młodszy nie był niższy o głowę od starszego, można by ich spokojnie uznać za bliźniaków. Obaj mieli niepospolicie wielkie głowy, które dodatkowo podwajały gęste blond czupryny. W tych bujnych włosach zawsze zaplątał się jakiś liść, biedronka czy kolorowe piórko ptasie. Kiedy biegali po lesie, co jakiś czas przystawali, aby zrzucić nagromadzony ciężar. Runo leśne odzyskiwało wówczas szyszki, żołędzie, żuczki i wszystko inne, co chłopcy jak miotłą zagarnęli podczas zabawy.
Świat bardzo ciekawił braci. Od patrzenia na jego wspaniałości ich okrągłe niebieskie oczy każdego dnia robiły się coraz większe. Duży Bazyli i mały Marcepan byli zawsze w ruchu i wciąż usiłowali robić kilka rzeczy na raz. Jednocześnie siedzieli więc na krześle i pod stołem, pijąc sok i opowiadając przy tym o nowym traktorze sąsiada. Zdarzało się również, że wspinali się na wierzchołek szafy, nie wypuszczając nawet na sekundę hulajnogi, na której chwilę wcześniej się ścigali. Rodzice nie mogli pozbyć się wrażenia, że chłopcy mają nie po jednej głowie, dwóch rękach i nogach, lecz trzy głowy, sześcioro rąk i przynajmniej cztery nogi. Każdy budzący się dzień był dla braci nową tajemnicą do odkrycia. Nie wiadomo, czy powodowała to magia miejsca, w którym mieszkali, czy ich bogata wyobraźnia, ale co jakiś czas spotykała ich dziwna przygoda.
Przygoda, o której dziś posłuchacie, przytrafi ła się Bazylemu i Marcepanowi pewnego dnia u schyłku lata.
Właśnie wstał piękny wrześniowy poranek. Słońce świeciło mocno. Na niebie nie było najmniejszej chmurki, ani mgły, ani wiatru. Nic nie przeszkadzało promieniom docierać do najodleglejszych zakątków ziemi. W ogrodzie kwiaty otrząsały się po porannym prysznicu. W słońcu suszyły się pomarańczowe dalie, kolorowe lwie paszcze, nadęte i pękate róże. Bazyli wymknął się po cichu na taras. Wziął głęboki wdech i nabrał do płuc rześkiego powietrza. Nagle chłopak podskoczył, niemal dotykając kolanami nosa.
— Hurra! Nareszcie! Cały rok na to czekałem! — zawołał. I niczym huragan popędził do pokoju brata.
— Wstawaj, wstawaj! To już dziś! Czuję grzyby w powietrzu.
Gdy w końcu dotarło do Marcepana, że po niemal rocznej przerwie znowu będzie mógł urządzić z bratem konkurs, kto nazbiera więcej czarnych łebków, błyskawicznie wyskoczył z łóżka. W biegu chwycił leżące na stole jabłko, założył czerwone kalosze w białe muchy i ogłosił gotowość do zawodów.
Każdy z nich uzbrojony był w nożyk i ogromny koszyk, który mógłby pomieścić co najmniej pięć kilogramów ziemniaków. Jeden i drugi chciał wygrać, nie zamierzali więc ograniczać się pojemnością kosza. Od razu skierowali się na pobliskie pagórki. Było to ich sprawdzone miejsce, gdzie co roku rosło tyle grzybów, że można by je kosić niczym zboże. Kiedy dotarli na miejsce, zrozumieli, że się spóźnili. Ubiegły ich dziki, które przeorały zbocza, zostawiając im nędzne resztki.
— Chodźmy na wrzosowisko! — zakomenderował Bazyli.
To było drugie miejsce dające gwarancję udanych zbiorów. Pobiegli piaszczystą drogą skrajem lasu. Minęli pasące się na łące krowy, które przywitały ich donośnym muczeniem. Zatrzymali się na chwilę i wyłowili patyczkiem biedronkę z kałuży. Zamokły jej skrzydełka i nie mogła wznieść się w powietrze.
Wreszcie wdrapali się na górę. Po lewej stronie rozciągał się już niemłody las iglasty, a na prawym zboczu fi oletowy kobierzec wrzosów. Niestety, krajobraz wzbogacał dodatkowy element: całe gromady grzybiarzy. Widocznie wieść o pojawieniu się grzybów rozeszła się już wokoło. — Trzeba wybrać się gdzie indziej — stwierdził Marcepan, taszcząc za sobą pusty, ale ciążący mu kosz. Szli więc dalej, przyglądając się, jak całe rodziny w kolorowych kaloszach przeczesują teren, co jakiś czas wesoło się nawołując.
— Chyba jeszcze nie urosły… Mają prawie puste kosze — zauważył smętnie Bazyli.
— Zbyt łatwo się poddajesz. Patrz! Tam na pewno nikogo nie ma, tam na pewno nazbieramy grzybów — powiedział Marcepan i wskazał palcem gęsty iglasty las. Drzewa rosły blisko siebie, nie przepuszczając światła. Ciemnoszare pnie wyglądały na wiekowe. Las nie sprawiał wrażenia gościnnego, wzbudzał raczej niepokój. Chłopcy nie mieli jednak nic do stracenia, to była ich ostatnia szansa na jajecznicę z grzybami. — Chodźmy — zgodził się Bazyli i chłopcy jednym susem pokonali rów, który oddzielał las od drogi.
Wchodzili między drzewa niepewnie, może nawet trochę się bali, bo nigdy wcześniej nie odważyli się tu wejść, ale po paru krokach przekonali się, że las nie jest znowu taki straszny. Był naprawdę piękny. Dookoła roz brzmiewał ożywiony trel ptaków, w którym jednak słychać było coś dziwnego. Bracia daliby głowę, że dawało się w nim rozróżnić słowa. Niby rozlegało się tylko zwykłe donośne i skrzekliwe „kraak-kraak", a byli pewni, że usłyszeli, jak obrażona sójka woła do kruka: „Głupi ptak, czarny wrak!". W gęstwinie zaszumiało. Trzasnęły suche gałązki. Chłopcy spojrzeli w bok. — To chyba zając — szepnął Bazyli. — Gońmy go.
Pobiegli szybko za umykającym cieniem. Musieli mocno schylać głowy, bo stare sosny zazdrośnie strzegły swoich zakamarków, spuszczając w dół ciężkie ciemnozielone gałęzie.
— Tam jest! — krzyknął Marcepan i w mig zmienił tor biegu. Pościg trwał jeszcze chwilę, gdy nagle bracia znaleźli się na skąpanej w słońcu polance. Na środku, opierając się o zmurszały pieniek, próbował złapać oddech nie zając, a grzybowy ludek. Chudy był jak patyk, biały jak papier, a na głowie dźwigał solidny brązowy kapelusz. Spod kapelusza wystawał długi nochal, który furkotał teraz jak komin parowy.
Bazyli i Marcepan doskoczyli do grzybowego ludka i podali mu chusteczkę do nosa.
— Dokąd biegniesz, grzybowy ludku? — zapytał Bazyli, bo zawsze wszystko go interesowało.
— Mam do wypełnienia misję specjalną. Myślałem, że gonią mnie wojownicy króla Muchomora.
— A co to za specjalna misja? Może ci pomożemy? — zaoferował się Marcepan, który z kolei był niezwykle uczynny.
— Potrafi cie dochować tajemnicy? — zniżył głos grzybowy ludek, świdrując ich spojrzeniem bystrych oczu.
— Jasne, że tak. Możemy milczeć jak grób — zarzekał się Marcepan. Bazyli spojrzał na niego z ukosa, powątpiewając, miał bowiem w pamięci pewne zdarzenia. Kiwnął jednak głową na znak, że potwierdza słowa brata.
Grzybowy ludek wgramolił się na pieniek, oparł chude łokcie na jeszcze chudszych kolanach i zaczął swoją smutną opowieść:
— W świecie grzybów wybuchła wojna. Nigdy nie żyliśmy w przyjaźni z królem Muchomorem i jego poddanymi, lecz nie wchodziliśmy sobie w drogę i szanowaliśmy swoje prawa. Tak było aż do wczoraj, gdy ze skarbca zniknęły wszystkie worki z grzybowym pyłem. Król Borowik wpadł w rozpacz, ministrowie nie wiedzą, co robić. Brak pyłu oznacza bowiem prawdziwą klęskę. O tej porze roku każdego dnia o świcie grzybowe ludki wybiegają w las i rozsypują pył, z którego wyrastają grzyby. To dzięki nam całe rodziny mogły spędzać radośnie czas i robić zapasy na zimę. A teraz jeśli nie odzyskamy grzybowego pyłu, nie będzie grzybów ani tej jesieni, ani przez kilka następnych. Takiego występku mógł dopuścić się jedynie nikczemny król Muchomor i jego trujaki. Król Borowik wyznaczył mi zadanie odnalezienia grzybowego pyłu. Biegam więc i szukam jakiegoś śladu, który naprowadziłby mnie na skradzione worki. Ale do tej pory nic nie wskórałem.
Grzybowy ludek zwiesił głowę, a troska, która malowała się na jego twarzy, bardzo wzruszyła braci.
— Nie przejmuj się, grzybowy ludku! Po możemy ci — zadecydował Marcepan.
Bazyli, który do wszystkiego podchodził z większym namysłem, zasugerował, aby udać się na dwór króla Borowika i przeprowadzić naradę. Wydało się to grzybowemu ludkowi całkiem rozsądne, więc poprowadził swych nowych przyjaciół po krętych i zawiłych ścieżkach wprost do kró lestwa grzybów jadalnych. Aby się tam dostać, trzeba było pociągnąć trzy razy powykręcaną gałązkę najstarszego dębu w lesie. Gdy tak właśnie uczynił grzybowy ludek, w drzewie rozwarły się wrota i chłopcy wkroczyli do zaczarowanego świata. Natychmiast poczuli cudowny zapach. Pachniało tak jak wówczas, gdy mama rozwiesza sznury świeżych grzybów nad kominkiem. Potem dojrzeli bogactwo kolorów i kształtów. Były tam kapelusze płaskie jak talerze oraz okrągłe i małe jak kuleczki, gładkie i pofałdowane. Najróżniejsze! Bazyli i Marcepan przecierali ze zdumienia oczy. W królestwie rosły wszystkie gatunki grzybów, nawet te, które znali tylko z książek. Nie mogli jednak długo się im przyglądać, bo grzybowy ludek niecierpliwie pociągnął ich przed oblicze króla Borowika. Leśny władca siedział zafrasowany na tronie z mchu i dębowych liści. Był zupełnym przeciwieństwem grzybowego ludka. Postawny, może nawet odrobinę gruby, miał dorodny nos i wąsy aż do pasa. Na głowie nosił olbrzymi brązowy kapelusz. Kiedy grzybowy ludek wprowadził gości do komnaty, Borowik podniósł na nich zdziwione spojrzenie.
— Kogo prowadzisz? — zapytał tubalnym głosem, który mógł należeć jedynie do króla.
— Wasza Wysokość, to Bazyli i Marcepan, sprzymierzeńcy naszego królestwa. Przybyli, aby pomóc nam rozprawić się ze wstrętnym Muchomorem.
Król przyjął ich bardzo życzliwie. Rozkazał poczęstować gości marynowanymi grzybkami, mimo iż niewiele już zapasów zostało w spiżarni. Na stole pojawiły się też słodkie konfi tury z jagód i zupa z żurawiny. Po posiłku do sali obrad zostali zwołani ministrowie oraz wszyscy ci, którzy pragnęli wspomóc królestwo w trudnym położeniu. Rozgorzała dyskusja. Jedni sugerowali powstrzymać się od jakichkolwiek działań, inni gotowi byli natychmiast wyruszyć do otwartej walki z wrogiem. Ostatecznie postanowiono jednak, że należy spróbować wykraść grzybowy pył, tak samo, jak to zrobiły podstępne trujaki. Do tego zadania zgłosili się bracia Bazyli i Marcepan, ponieważ posiedli oni niechlubną umiejętność bezszelestnego wykradania jabłek i śliwek z sadu gospodarza, który sąsiadował z ich drewnianym domkiem. Potrzebowali jednak przewodnika, na którego zgłosił się oczywiście zaprzyjaźniony już z nimi grzybowy ludek. Nie chcąc tracić ani chwili, pożegnali się serdecznie ze wszystkimi i cała trójka wyruszyła w podróż do wrogiego królestwa trujaków. Szli gęsiego, przedzierając się przez stare powalone drzewa. Czasami musieli łamać suche gałązki, aby utorować sobie drogę. Mijali dęby, wyglądające jak gigantyczni staruszkowie, którzy ze zmęczenia przycupnęli na pagórku, albo sosny, które przypominały rozzłoszczone czarownice. Nagle drogę przecięła im ogromna sarna. Przeszkody, które oni mozolnie próbowali usunąć, ona pokonała w kilku zgrabnych susach. — Daleko jeszcze? Nie czuję nóg! — narzekał Bazyli, który bardzo nie lubił się przemęczać.
— Daleko — odparł krótko grzybowy ludek, nie przestając żwawo przebierać długimi patykowatymi nogami.
— To może, aby nam trochę umilić drogę, opowiesz, skąd się biorą grzyby?
— Mogę co nieco opowiedzieć… Ale nie wszystko! To są sekrety, których ród grzybowych ludków strzeże od wieków.
— Będziemy milczeć jak zaklęci — obiecał Marcepan, który właśnie przyklejał do rozdrapanego od ostrej gałęzi kolana pośliniony liść babki. — Nawet gdyby obiecywano nam czekoladowe góry, słówka nie piśniemy.
Grzybowy ludek sięgnął po przypiętą do pasa manierkę z wodą, wziął parę łyków, otarł usta i rozpoczął swą historię.
— Było to dawno, dawno temu. Ziemię porastały wówczas same lasy. Nie było wiosek ani miast. Ludzie mieszkali w jaskiniach, szałasach albo w olbrzymich dziuplach. W jednym z takich miejsc żył z żoną i synem pewien zielarz. Mężczyzna nie polował tak jak inni, ale codziennie szykował w garnku nad ogniem dla swojej rodziny potrawy z roślin, które zebrał w lesie. Brał czasami na takie wyprawy swojego synka, a potem pozwalał dorzucać mu coś do garnka. Któregoś dnia mężczyzna zgubił w lesie chłopca i choć szukał go miesiącami, niestrudzenie nawołując w gęstwinie, nigdy już go nie odnalazł. Chłopiec tymczasem, gdy spostrzegł, że jest sam, oczywiście bardzo się przestraszył. Długo kręcił się wśród drzew, rozglądając się za tatą, aż zgłodniał i postanowił przygotować sobie jakąś strawę. Znalazł kawałek zaokrąglonej kory, wyciągnął w stronę nieba małe rączki i złapał w naczynie kilka kropel deszczu, który właśnie zaczął padać. Wkruszył w to odrobinę mchu. Kiedy rozglądał się wokół, co jeszcze mógłby dorzucić, przeleciał nad nim żółty ptaszek i wypuścił wprost do naczynia maleńki owoc przypominający orzeszek. Chłopiec włożył go do ust, ale owoc był zbyt twardy, chwycił więc kamień i rozkruszył dar latającego przyjaciela. Potem wszystko wymieszał. Gdy spróbował mieszanki, okazało się, że ma niedobry smak. Wyrzucił zatem korę z zawartością pod krzaczek, a potem skulił się pod starym dębem, zamknął oczy i zasnął. Następnego ranka, gdy się obudził, ujrzał niebywały widok. Tuż obok niego sterczały z ziemi na białej nodze brązowe trzy błyszczące kapelusze. Chłopiec nachylił się nad nimi. Powąchał. Zapach był nęcący. Potem trochę polizał. Odczekał chwilę. Nic się złego nie działo. Język go nie szczypał, mroczków przed oczami nie miał. Wydobył więc je z mchu i zadowolony potrząsnął kapeluszami. Wówczas na ściółkę posypał się ledwo widoczny proszek. Chłopiec przypomniał sobie, jak ojciec rozpalał ogień. Odnalazł strumień z czystą wodą i przygotował najwspanialszą zupę, jaką dotychczas jadł. Po kilku dniach w miejscu, gdzie wysypał grzybowy pył, znalazł całą polanę zachwycających i dorodnych okazów. Postanowił podzielić się tym cennym darem i co roku pod różnymi drzewami rozsiewał zarodniki, otrzymując rozmaite gatunki. Po pewnym czasie odkrył drogę do wnętrza starego dębu i założył tam królestwo, które istnieje do dziś.
Nagle grzybowy ludek przystanął i przerwał opowieść. Przykucnął za ogromnym bukiem i przywołał chłopców ruchem ręki do siebie. Bazyli i Marcepan nic podejrzanego nie zauważyli, ale instynktownie również się schowali i szeptem dopytywali przewodnika: — To tutaj?
— Gdzieś tutaj. Nie wiem dokładnie, gdzie są wrota do królestwa Muchomora, ani jak się je otwiera. Musimy się tu przyczaić i poczekać, aż ktoś z krainy trujaków wskaże nam drogę.
— Zapytamy trujaka o drogę?! — nie nadążał Marcepan.
— Nie zapytamy, matołku, tylko będziemy go szpiegować — zirytował się Bazyli, który zapomniał już o swoich bolących nogach w obliczu intrygującej misji.
Siedzieli tak przez chwilę, nasłuchując niekończących się ptasich awantur. Bazyli postanowił wykorzystać moment oczekiwania na zrobienie porządku we włosach. Wyjął z nich kilka mrówek i garść igliwia, które zdążyły już ułożyć w mały kopiec. Pozbył się też ogromnego świerszcza, żeby przypadkiem koncert, do którego się szykował, nie zdradził ich obecności w krainie trujaków.
Nagle usłyszeli cichy szelest. Ktoś najwyraźniej zmierzał w ich kierunku. Cała trójka przylgnęła do podłoża i zamarła. Z wysokiej trawy wyglądały tylko dwie pary wielkich niebieskich oczu przypominających polne kwiatki. Wtem do buku, prawie na wyciągnięcie ręki, podszedł bladozielony lu dek o skośnych złośliwych oczkach. Na głowie nosił szpiczasty czerwony kapelusz w białe kropki. Trzeba przyznać, że kapelusz był naprawdę imponujący. Nowo przybyły nadepnął czerwony kamień, który leżał pod bukiem, a wówczas w pniu drzewa rozwarły się wrota i trujak zniknął.
— To jest klucz do królestwa trujaków! Musimy nadepnąć ten kamyk! — niemal krzyknął podekscytowany Bazyli.
Bracia z grzybowym ludkiem wyczołgali się z ukrycia do miejsca, gdzie przed chwilą stał nieprzyjaciel. Ich przewodnik z pełną powagą zwrócił się do nich takimi słowami:
— Od tej chwili musicie się mieć na baczności. Tu nie ma żartów. Napotkacie grzyby, które będą was nęcić zapachem i kolorem. Niektórych z nich nie wolno wam nawet dotknąć, bo stracicie życie! Bądźcie ostrożni, sprytni i we wszystkim słuchajcie się mnie.
Chłopcom z przerażenia jeszcze bardziej zaokrągliły się oczy, ale nic nie powiedzieli, tylko posłusznie kiwnęli głowami. Grzybowy ludek nastąpił na czerwony kamień i wszystko potoczyło się tak, jak przed kilkoma minutami, gdy wrota przekraczał niecny trujak.
Nie mieli najmniejszych wątpliwości, że dobrze trafi li. Przed nimi roztaczał się nadzwyczajny krajobraz. Ujrzeli gąszcz gigantycznych grzy bów, a oczy mamiły piękne soczyste barwy i wymyślne kształty. Postąpili kilka kroków naprzód, kiedy zaczął przywoływać ich melodyjny głosik: — Chodźcie do mnie, chodźcie. Skosztujcie choć kawałek. Nie pożałujecie. Smakuję jak miętowe ciasteczka czekoladowe.
— Do mnie, do mnie — odezwał się inny głos. — Ugryźcie odrobinę, a w waszych ustach rozpłyną się najsłodsze cukierki owocowe. Naraz ze wszystkich stron dobiegały ich magnetyczne nawoływania: — Jeden kęs, a poczujecie wyborne lody pistacjowe.
— A ja smakuję jak najznakomitsze konfi tury malinowe… Chłopcy od poczęstunku na dworze króla Borowika nic nie jedli. Głód skręcał im żołądki. Marcepan miał, niestety, mniej silnej woli, za to większy apetyt. Rzucił się na pierwszy lepszy grzyb, który wyglądał jak galaretka pomarańczowa. I już, już miał zanurzyć zęby w miąższu, gdy Bazyli chwycił go od tyłu za kołnierz i z całą mocą powalił na ziemię.
— Ty gamoniu! Chcesz skończyć jak te ślimaki? — wskazał ręką na wijące się z bólu biedne stworzenia, które odpokutowywały teraz swoje łakomstwo.
— O rany! Chyba przeszła mi już ochota na jedzenie.
Drużyna ruszyła dalej. Marcepan na wszelki wypadek zatkał uszy. Kiedy minęli gadające grzyby, wyszli na polanę, na której delikatnie na wietrze kołysały się okazy trochę mniejsze niż tamte za to z rozłożystymi kapeluszami. Wyglądały, jakby były z zamszu lub pluszu. Wiatr cicho gwizdał kołysankę:
— Przyłóż główkę do poduszki, zmruż oczęta, śpij dziecino, śpij… Chłopcy poczuli znużenie. Od wczesnych godzin rannych byli na nogach. Pokonali kawał drogi przez las. Grzyby wręcz nachylały się do nich, by ułatwić im wejście na ich miękkie kapelusze.
— Położę na chwilę głowę. A jak odpocznę, pójdziemy dalej.
Bazyli, mrużąc oczy, skierował się w stronę ciemnozielonego grzybka, który wyglądał i pachniał jak jego ukochany jasiek, na którym zawsze zasypiał.
— Nie wolno ci! Jeśli tylko dotkniesz tego grzyba, nigdy się już nie obudzisz! — wrzasnął grzybowy ludek i aby go trochę ocucić, wylał na głowę chłopca resztkę wody z manierki.
Pomogło. Bazyli otrząsnął się i zaczął podśpiewywać skoczną piosenkę. Chciał odgonić resztki snu, który sklejał mu oczy. Ich marsz dzięki temu nabrał szybszego tempa i po niedługim czasie dotarli na polanę, na której wznosił się potężny zamek króla Muchomora. Gmaszysko otoczone było szeroką fosą, w której płynęła cuchnąca brudnozielona woda, pełna pijawek i innego odrażającego robactwa. Wejścia strzegła cała gwardia w czerwonych kapeluszach.
— Pięknie. Jesteśmy na miejscu. Ale co dalej? — jęknął Marcepan. Cała trójka przykucnęła za rosnącą na uboczu paprocią i bacznie obserwowała okolicę. Mieli nadzieję, że wpadnie im do głowy pomysł, jak dostać się do środka twierdzy.
Dwór najwyraźniej szykował się do jakiejś uroczystości. Przez most zwodzony to wjeżdżały, to wyjeżdżały powozy. Raz pełne wystrojonych pań i panów, a raz puste spieszyły się po kolejnych gości. Weszło też czterech kucharzy, którzy z dumą wnieśli w lektyce dwunastopiętrowy tort. Za nimi dostojnie kroczyła we frakach stuosobowa orkiestra. — Będzie bal — skwitował Bazyli całą tę gorączkową bieganinę.
— Rozgardiasz, który panuje na dworze, może działać na naszą korzyść. Musimy tylko wejść do środka i niepostrzeżenie odzyskać skradziony pył — stwierdził grzybowy ludek.
— Tylko jak stać się niewidzialnym? — podrapał się po głowie Marcepan, przepłaszając stamtąd biedronkę. Grzybowy ludek spojrzał na owada.
— Niewidzialni albo tacy sami! — poddany króla Borowika wziął biedronkę na rękę, i zaczął szeptać jej coś do uszka. — Przedostaniemy się przez most zwodzony, udając trujaki. Biedronki nam w tym pomogą. W tej chwili nadleciała chmura czerwonych biedronek. Część z nich usiadła na kapeluszu grzybowego ludka, rozkładając szeroko skrzydełka. Efekt był olśniewający. Brązowy kapelusz wyglądał identycznie jak te, które nosiła gwardia króla Muchomora. No, może nie całkiem. Był w czarne kropki, ale w tym zamieszaniu może nikt na to nie zwróci uwagi. Bracia kapeluszy nie mieli, ale biedronki zawisły nad ich głowami, zbijając się w kształt kapelusza, i tak szybko machały skrzydełkami, że ruch stał się niedostrzegalny dla oka. Trójka naszych przyjaciół wymieniła ostatnie porozumiewawcze spojrzenia i skierowała się do bram. Gdy przechodzili przez most, jeden ze strażników łypnął na nich podejrzliwie, ale Bazyli nie stracił zimnej krwi: — Czołem, towarzyszu!
— Dowódca was szuka — odburknął tylko strażnik i zajął się odpędzaniem tłumu gapiów, który zaczął nacierać na zamek.
Na dziedzińcu panował jeszcze większy harmider niż na zewnątrz. Trujaki biegały to tu, to tam, czyniąc ostatnie przygotowania przed ucztą. Teraz należało tylko znaleźć miejsce, gdzie przechowywane są worki z pyłem grzybowym. Musieli się spieszyć, bo król Muchomor zapewne zechce na oczach wszystkich gości zniszczyć cały grzybowy pył. Podobno uwielbia popisywać się przed poddanymi swoją władzą i okrucieństwem.
Bazyli rozejrzał się bacznie po dziedzińcu. Był pewien, że znajdzie jakąś wskazówkę. I nie pomylił się. W pewnym momencie przez plac przemaszerowało pół tuzina wojaków z gwardii królewskiej. Mieli niezwykle nadęte miny, które zdradzały, że powierzono im ważne zadanie. Poza tym ich stroje były bardziej wyszukane. Za nimi maszerował jeszcze jeden wojak, który ciągnął pusty czterokołowy wózek.
To mógł być dobry trop. Bazyli szturchnął łokciem towarzyszy:
— Idziemy za nimi! Daję głowę, że to eskorta, która ma przewieźć worki do sali biesiadnej.
— Ciekawe, co chcą z nimi zrobić? — dociekał Marcepan.
— Jak znam króla Muchomora, to na pewno zaplanował coś, aby je unicestwić. Wówczas ci paskudnicy będą rozsypywać do woli swój trujący pył, a nasze szlachetne i smaczne grzyby znikną bezpowrotnie — nie miał wątpliwości grzybowy ludek. Podążyli w bezpiecznej odległości za strażnikami.
Nagle oddział się zatrzymał. Nasi przyjaciele zadarli głowy. Przed nimi wznosiła się wieża. Sięgała chyba samego nieba i nie było w niej żadnego okna. Sześciu paradnie wystrojonych wojaków weszło do niej wąskimi drzwiczkami i rozpoczęło mozolne wspinanie. Siódmy od wózka postanowił wykorzystać czas na zapalenie fajki. Poszukiwaczom pyłu pozostało czekać, aż wojacy wrócą. Grzybowy ludek oddalił się i zajął się zbieraniem kamyków. Marcepan przyczaił się za najbliższym zakrętem. Bazyli tymczasem wykorzystał chwilową nieuwagę nadwornego sprzątacza, który zrobił sobie przerwę na kufel zimnego piwa w gospodzie, i przechwycił taczkę z odpadami po grzybach, które wywożono poza mury miasta. Wkrótce Bazyli znalazł się wraz z taczką na moście i udając niezdarę, wysypał jej zawartość na deski.
— Ty ciamajdo! — fuknął strażnik. — Uprzątnij to natychmiast. Nasi goście nie mogą czuć się jak w chlewie.
— Tak, tak. Przepraszam. Zaraz wszystko pozbieram — odpowiedział Bazyli i schylił się, aby na kolanach rozpocząć sprzątanie. W tym czasie wojacy z workami pełnymi grzybowego pyłu schodzili już po schodach. Z wnętrza słychać było ich ciężkie postękiwania. Mar cepan napiął ciało w oczekiwaniu. Kiedy otworzyły się drzwiczki, serce waliło mu w piersi, jakby miało zaraz wyskoczyć. Żołnierze dotaszczyli trzy worki do wózka i na raz-dwa wrzucili je do środka. W tej samej chwili z tyłu rozległ się przeciągły gwizd, coś wystrzeliło i trafi ło prosto w kapelusz wózkowego.
— Co jest?! — wykrzyknął zaatakowany, odwrócił się, a kapelusz spadł mu na ziemię.
— A masz, czerwońcu! — wykrzyknął grzybowy ludek, odgonił biedronki i odsłonił swoje piękne brązowe nakrycie głowy, celując w kolejny czerwony kapelusz.
— Wróg w murach zamku! — wrzasnął jeden z wojaków.
Nie zwlekając ani chwili, Marcepan porwał załadowany wózek i rzucił się do ucieczki. Pędził przez kręte uliczki ile tchu w piersiach, nie spuszczając z oka bramy wjazdowej, na którą się kierował. Wszystko działo się tak szybko, że mijający go przechodnie nie zdążyli się zorientować, co się dzieje. Dopiero tuż przed bramą strażnicy próbowali go schwycić. Nie poszło jednak na marne doświadczenie, jakie Marcepan zdobył w czasie ucieczek przed rozgniewanym sąsiadem, któremu podkradał śliwki. Zrobił mistrzowski unik, a doganiający go grzybowy ludek dopełnił reszty swoją procą. Czerwone kapelusze pospadały z głów jak plastikowe kubki na wietrze. Wbiegli na most. Kiedy byli już prawie na
drugiej stronie, nasz pracowity Bazyli pociągnął za jeden sznurek, a cała drewniana konstrukcja rozsypała się jak bierki. Jak się domyślacie, Bazyli wcale nie sprzątał resztek, tylko tak zwinnie przebierał palcami, że rozwiązał liny łączące pale. Ci, co szturmem wbiegli na most, w jednej sekundzie znaleźli się w śmierdzącej zielonej wodzie, nieporadnie wymachując rękoma i nogami.
Nic już nie groziło naszym bohaterom, mogli bezpiecznie wracać do domu.
Na dworze króla Borowika zapanowała ogromna radość. Kiedy trójka wybawców wwiozła triumfalnie odzyskany grzybowy pył, władca uściskał im serdecznie dłonie i poklepał po ramieniu.
— Jesteście naszymi bohaterami — wysapał i opadł ciężko na tron. Długotrwałe napięcie tak go osłabiło, że nie miał już sił na pląsy z poddanymi, świętującymi odnalezienie skarbu. Przyglądał im się tylko z uśmiechem.
Bazyli i Marcepan zabawili jeszcze chwilę. Pili, jedli i opowiadali grzybowym ludkom swoje perypetie. Wreszcie wstali i pożegnali się z nowymi przyjaciółmi. Zanim jednak przestąpili wrota do swojego świata, grzybowe ludki wypełniły ich olbrzymie kosze aż po same brzegi najszlachetniejszymi i najzdrowszymi borowikami. W innych okolicznościach chłopcy nie przyjęliby takiego daru, bo przecież liczy się przyjemność z samego zbierania. Ale dziś czuli, że naprawdę zapracowali na te grzyby. Ach, będzie wieczorem cudnie pachnieć w drewnianej chatce na skraju lasu…
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © by Weronika Kurosz, Poznań 2012 All rights reserved
Projekt okładki Elżbieta Kidacka
Redaktor prowadzący Katarzyna Lajborek-Jarysz
Redaktor Paulina Jeske-Choińska
ISBN 978-83-7785-915-5
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink