Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tam, gdzie magia uderza i odchodzi niczym przypływ, Kate Daniels stawi czoła największemu wyzwaniu. Derek, przyjaciel Kate zostaje skatowany niemal na śmierć. Śledztwo w sprawie, naprowadza najemniczkę na trop dostępnego tylko dla wybranych, pozbawionego zasad, brutalnego turnieju walk. Kate i Curran odkrywają spisek, który może na zawsze odmienić społeczność zmiennokształtnych.
Kate Daniels to potężna kobieta - silna i obdarzona poczuciem humoru. Nic na to nie poradzisz, że wybuchasz śmiechem gdy czytasz jej dowcipne, cięte riposty którymi toruje sobie drogę przez całą powieść.
Chants, Amazon.com
Podobała mi się każda z części serii. Uwielbiam historie, w których bohaterowie są nakreśleni solidnie i realistycznie. Uwielbiam powieści z silną kobiecą bohaterką.
Marie Anette, Amazon.com
Muszę przyznać, że chwilę zajęło mi wciągnięcie się w tą serię, a to dlatego, że to bardziej treściwy kawał opowieści. Czy było warto? Z całą pewnością!
M. Lee, Amazon.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Bywają dni, kiedy moja praca jest jeszcze trudniejsza niż zazwyczaj.
Klepnęłam w drabinę.
– Widzi pani, pani McSweeney? Jest bardzo stabilna. Może pani już zejść.
Uczepiona słupa telefonicznego McSweeney spojrzała na mnie z góry, najwyraźniej nieprzekonana tak o solidności drabiny, jak i mojej. Chuda, drobnokoścista, musiała przekroczyć już siedemdziesiątkę. Wiatr rozwiał jej siwe włosy, tworząc białą aureolę wokół głowy, i rozchylił poły szlafroka, ukazując widoki, których wolałabym nie oglądać.
– No, dalej, pani McSweeney, proszę zejść.
Odchyliła się, biorąc głęboki wdech. O nie, znowu. Usiadłam na ziemi, zakrywając dłońmi uszy.
Nocną ciszę rozdarło ostre jak nóż zawodzenie. Dźwięk uderzył w okna bloków, rezonując przenikliwym brzękiem szyb. Ulice rozbrzmiały zaskakująco harmonijnym wyciem psów. Lament wzmagał się, potęgując lawinowo, aż w końcu słyszałam tylko jeden wielogłosowy chór, który tworzyły przeciągłe wycie wilka, żałosny krzyk ptaka i rozdzierający serce płacz dziecka. Staruszka wyła i wyła, jakby wydzierano jej serce z piersi, przyprawiając mnie o rozpacz.
Fala magii odeszła. W jednej chwili przesycała świat, przydając mocy zawodzeniu pani McSweeney, a w następnej zniknęła bez ostrzeżenia na podobieństwo linii na piasku, który omyła woda. Przewagę odzyskała technika. Błękitna magiczna latarnia na słupie zgasła, pozbawiona dopływu magicznej energii, a pobliski budynek mieszkalny rozbłysnął światłem lamp elektrycznych.
To tak zwany rezonans – magia zalewała świat wielką falą, dławiąc wszystko, u podstaw czego leżała technika, gasząc silniki samochodowe, unieruchamiając broń automatyczną, powodując erozję wysokościowców. W jednej chwili magowie mogli strzelać lodowymi pociskami, waliły się drapacze chmur, uaktywniały się osłony, trzymające z dala od mojego domu nieproszonych gości. A potem, ot tak, magia znikała, pozostawiając po sobie przebudzone potwory. Nikt nie był w stanie przewidzieć, kiedy znów się pojawi, nikt nie miał na to wpływu. Mogliśmy jedynie starać się przetrwać w tej szalonej taranteli magii i techniki. Dlatego posługiwałam się mieczem. Działał zawsze, niezależnie od fazy.
Ostatnie echa wycia odbiły się od murów, milknąc.
Pani McSweeney patrzyła na mnie smutno. Podniosłam się z ziemi i pomachałam do kobiety.
– Proszę poczekać, zaraz wracam!
Wbiegłam w mroczne wejście budynku, gdzie w ciemnościach czaiło się pięciu krewnych pani McSweeney.
– Dlaczego do niej nie wyjdziecie? Na pewno byłoby mi łatwiej.
Robert McSweeney, ciemnooki szatyn w średnim wieku, potrząsnął głową o przerzedzających się włosach.
– Matka sądzi, że nie wiemy, iż jest banshee. Pani Daniels, może ją pani stamtąd ściągnąć czy nie? Na litość boską, w końcu jest pani rycerzem Zakonu!
Po pierwsze, nie byłam rycerzem, a jedynie pracowałam dla Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy. Po drugie, nie specjalizowałam się w negocjacjach, tylko w zabijaniu. Robiłam to szybko i brutalnie. Nie miałam doświadczenia w ściąganiu podstarzałych banshee ze słupów telefonicznych.
– Może wiecie coś, co mogłoby mi pomóc?
– Raczej nie... – westchnęła Melinda, żona Roberta. – Trzymała to w sekrecie. Słyszeliśmy już wcześniej jej zawodzenie, ale zawsze była przy tym dyskretna. Takie zachowanie nie leży w jej naturze.
Na schodach pojawiła się starsza Murzynka w hawajskiej szacie.
– Czy ta dziewczyna ściągnęła już Margie ze słupa?
– Staram się.
– Przypomnij jej, że jutro wieczorem gramy w bingo.
– Dzięki.
Skierowałam się ku słupowi. Trochę współczułam pani McSweeney. Podczas rezonansu sytuacji w kraju pilnowały trzy agencje – Wojskowe Oddziały Obrony przed Nadprzyrodzonymi, czyli WOON, Policyjny Wydział Kontroli Zjawisk Paranormalnych, czyli PWKZP, oraz mój obecny pracodawca – Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy. Wszystkie one zaliczały banshee do stworzeń niegroźnych. Nikomu jak dotąd nie udało się wykazać związku pomiędzy ich wyciem a czyjąś śmiercią czy jakimś kataklizmem. Jednakże według folkloru banshee były odpowiedzialne za wiele nikczemności. Obwiniano je o doprowadzanie ludzi swoim krzykiem do szaleństwa i zabijanie dzieci samym tylko spojrzeniem. Ludziom nie spodobałoby się mieszkanie w sąsiedztwie banshee, rozumiałam więc, dlaczego pani McSweeney zadała sobie tyle trudu, aby ukryć swoją przypadłość. Nie chciała stać się ofiarą ostracyzmu ani narażać nań rodziny.
Niestety, bez względu na to, jak usilnie człowiek stara się coś ukryć, jego sekret w końcu wychodzi na jaw i nagle można ocknąć się na słupie telefonicznym, nie wiedząc, dlaczego i jak się tam znalazło, zaś sąsiedzi tymczasem udają, że nie słyszeli żadnych straszliwych wrzasków.
Tak. Dobrze wiedziałam, jak to jest. Byłam ekspertem zachowywania w tajemnicy swojej tożsamości. Paliłam zużyte opatrunki, aby nikt nie mógł zidentyfikować mnie po magii we krwi. Ukrywałam moc. Starałam się nie mieć przyjaciół i niemal mi się to udawało. Bo gdyby mój sekret ujrzał światło dzienne, nie obudziłabym się na słupie telefonicznym. Nie obudziłabym się wcale, a moi przyjaciele byliby równie martwi, co ja.
Zbliżywszy się do słupa, zadarłam głowę.
– W porządku, pani McSweeney. Policzę do trzech, a potem pani zejdzie.
Potrząsnęła głową.
– Pani McSweeney! Robi pani z siebie widowisko! Rodzina się o panią martwi, a jutro umówiła się pani na bingo. Chce to pani przegapić?
Przygryzła wargę.
– Zrobimy to razem. – Wdrapałam się trzy szczeble do góry. – Na trzy. Raz, dwa, trzy i krok!
Zeszłam niżej, obserwując, jak robi to samo. Dzięki ci, kimkolwiek jesteś tam na górze.
– No dalej. Raz, dwa, trzy i krok!
Zeszłyśmy jeszcze jeden szczebel razem, a potem kolejny ruch wykonała samodzielnie. Zeskoczyłam na ziemię.
– Świetnie!
Pani McSweeney zamarła. Tylko nie to!
Spojrzała na mnie ze smutkiem.
– Nie powie pani nikomu?
Zerknęłam na okna bloku. Jej wycie obudziłoby nieboszczyków i nawet ich skłoniło do wezwania policji. Jednak w tych czasach ludzie trzymali się razem. Nie mogli polegać na technice czy magii, ufali więc rodzinie i sąsiadom. Bez względu na rozmiar absurdu zamierzali zachować jej sekret, zatem ja także.
– Nie powiem – obiecałam.
Dwie minuty później wracała do swojego mieszkania, ja zaś mocowałam się z drabiną, usiłując wepchnąć ją do schowka pod schodami, skąd na moją prośbę została wyciągnięta przez dozorcę.
Byłam na nogach od piątej rano. O tej właśnie godzinie przez korytarz oddziału Zakonu w Atlancie przebiegł rozszalały mężczyzna, wrzeszcząc, że do szkoły New Hope dostał się kociogłowy smok, który zamierza pożreć dzieci. Smok okazał się małym tatzelwyrmem, którego niestety nie udało mi się poskromić inaczej, jak przez odcięcie głowy. To właśnie wtedy po raz pierwszy dzisiaj unurzałam ręce we krwi.
Później musiałam pomóc Mauro pozbyć się dwugłowego słodkowodnego węża ze sztucznego stawu w ruinach wieży IBM w centrum. Potem wszystko potoczyło się lawinowo. W efekcie byłam brudna, zmęczona, głodna, usmarowana czterema rodzajami juchy i marzyłam tylko o powrocie do domu. Na dodatek śmierdziały moje buty, na które wąż zwymiotował częściowo strawionego kota.
Uporawszy się wreszcie z drabiną, wyszłam na parking, gdzie przywiązana do metalowej barierki, umieszczonej specjalnie w tym celu, stała moja mulica, Marigold. Podchodząc, dostrzegłam na zadzie zwierzęcia niedokończoną swastykę wymalowaną zieloną farbą. Złamany pędzel leżał nieopodal w towarzystwie kilku plamek krwi oraz czegoś, co wyglądało jak ząb. Przyjrzałam się z bliska. Tak, bez wątpienia ząb.
– Miałaś małą przygodę, co?
Marigold nie odpowiedziała, ale z doświadczenia wiedziałam, że zachodzenie jej od tyłu należy do wyjątkowo złych pomysłów. Kopała jak muł; pewnie dlatego, że nim była.
Gdyby nie znak Zakonu wypalony na zadzie, Marigold szybko padłaby ofiarą kradzieży. Na szczęście Zakon miał zwyczaj magicznie śledzić złodziei swego mienia, by spaść na nich znienacka niczym tona cegieł.
Odwiązałam zwierzę, wsiadłam i dzielnie pokłusowałyśmy w noc.
Zasadniczo panowanie magii i techniki zmieniało się raz na kilka dni, zwykle nawet częściej. Jednak dwa miesiące temu nawiedził nas nieprawdopodobnie silny rozbłysk magii. Uderzywszy w miasto niczym tsunami, pogrążył rzeczywistość w całkowitym chaosie. Przez trzy dni po ulicach szwendali się bogowie i demony, a ludzie oraz bestie mieli spore problemy z samokontrolą. Podczas rozbłysku pomagałam grupce zmiennokształtnych walczyć z hordą przebudzonych potworów.
Uderzenie wywróciło wszystko do góry nogami. Do tej pory widywałam to w snach. Nie były to koszmary, raczej oszałamiające, surrealistyczne wizje pełne krwi, błysku ostrzy i śmierci.
Rozbłysk wypalił się wreszcie, oddając niepodzielną władzę technice. Przez dwa miesiące nie było problemów z samochodami, mrok wycofał się przed elektrycznością, a działająca klimatyzacja uczyniła sierpień niebiańsko przyjemnym. Mieliśmy nawet telewizję. W poniedziałek puścili „Terminatora 2” bijącego po oczach rażąco jasnym przekazem – zawsze może być gorzej.
A potem, w środę około południa, magia uderzyła ponownie, rozpętując w Atlancie istne piekło. Nie wiem, czy ludzie łudzili się, że magia już nie wróci, czy też, straciwszy czujność, dali się zaskoczyć, ale nie mieliśmy tylu wezwań, odkąd zaczęłam pracować dla Zakonu. W przeciwieństwie do Gildii Najemników, z którą także współpracowałam, Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy przyjmował wszystkie zlecenia, bez względu na perspektywy uzyskania zapłaty czy wręcz ich brak. Liczyli sobie tyle, na ile zleceniodawcę było stać, czyli bardzo często nic. Zalały nas błagania o pomoc. W środę udało mi się przespać cztery godziny. Od tamtej pory nie zmrużyłam oka. Praktycznie rzecz biorąc, zaczął się już piątek, a wizje gorącego prysznica, posiłku oraz miękkiej pościeli nie opuszczały mnie ani na moment. Parę dni temu zrobiłam szarlotkę, z której ostał się jeszcze jeden kawałek.
– Kate? – poważny głos Maxine rozbrzmiał w mojej głowie odległy, a jednak wyraźny.
Nie podskoczyłam. Po czterdziestoośmiogodzinnym maratonie telepatyczne wezwanie zakonnej sekretarki wydawało się czymś absolutnie normalnym. Smutne to, lecz prawdziwe.
– Przykro mi, moja droga, ale szarlotka musi poczekać.
Żadna nowina. Maxine nie czytała myśli celowo, ale odbierała je mimochodem, jeśli ktoś, tak jak ja teraz, koncentrował się na czymś intensywnie.
– Mamy zieloną siódemkę, wezwanie od cywila.
Martwy zmiennokształtny. Wszystkie sprawy dotyczące zmiennokształtnych to moja działka. Zmiennokształtni nie ufali obcym, a ja byłam jedynym współpracownikiem oddziału Zakonu w Atlancie, który cieszył się statusem Przyjaciela Gromady. Choć termin „cieszenie się” w tym wypadku nie przystawał do klasycznej definicji. Mój status oznaczał, że przy dobrych wiatrach zmiennokształtni pozwoliliby mi wyrzec parę słów przed zaszlachtowaniem. Jeśli chodzi o manię prześladowczą, ewolucyjnie wyprzedzali inne gatunki o całe lata świetlne.
– Gdzie?
– Róg Ponce de Leon i Martwego Kota.
Jakieś dwadzieścia minut na mule. Gromada już pewnie wiedziała, co się stało. Będą niuchać na miejscu i wywarkiwać żądania przekazania im sprawy. Ech. Zawróciłam Marigold, kierując się na północ.
– Zajmę się tym.
Marigold telepała się ospale, lecz niezmordowanie parła do przodu. Po obu stronach ulicy niegdyś strzeliste budynki wcinały się w niebo poszarpaną linią gruzowisk. Wyglądało to tak, jakby magia podłożyła ogień pod Atlantę, gasząc płomienie, nim miasto obróciło się w perzynę.
Tu i ówdzie mrok rozpraszały punkciki światła ustawionych przypadkowo latarń. Od apartamentowca Alexander on Ponce niósł się zapach węgla drzewnego doprawiony aromatem smażonego mięsa. Ktoś pichcił późną kolację. Ulice były wymarłe. Nikt, kto posiadał choć odrobinę oleju w głowie, nie włóczył się po nocy.
Ponad miastem przetoczył się wysoki skowyt wilczycy jeżący mi włoski na karku. Przed moimi oczami stanął obraz betonowego szkieletu wieżowca i stojącej na nim bestii o jasnym futrze wysrebrzonym księżycową poświatą, która z zadartym łbem, odsłaniając miękkie podgardle, wyśpiewuje swój tęskny zew niosący obietnicę krwawego polowania.
Z bocznej alejki smyrgnął przecinkowaty cień, za nim drugi. Wychudzone, bezwłose istoty w nieskoordynowanych podrygach wybiegły na ulicę, zagradzając mi drogę. Obie były niegdyś ludźmi, obie też musiały być martwe już od ponad dekady. Na ich kanciastych ciałach nie pozostał ani gram tłuszczu. Żadnych obłości, jedynie stalowe mięśnie opięte twardą skórą. Dwa wampiry na łowach. W dodatku poza swoim terytorium.
– Tożsamość – rzuciłam. Większość nekromantów rozpoznawała mnie, znali wszystkich członków Zakonu w mieście.
Stojący bliżej wampir rozwarł szczęki, umożliwiając wydobycie się zniekształconego nieco głosu nekromanty.
– Czeladnik Rodriguez, czeladnik Salvo.
– Kto jest waszym panem?
– Rowena.
Ze wszystkich Panów Umarłych Roweny nienawidziłam najmniej.
– Zapędziliście się dość daleko od Kasyna.
– No bo...
Drugi wampir otworzył paszczę, ukazując jaśniejące na tle czarnych dziąseł kły.
– Nawalił, przez niego zgubiliśmy się w Labiryncie.
– Szedłem według mapy.
Drugi uniósł szponiasty palec ku niebu.
– Możesz ją sobie wsadzić, skoro nie umiesz rozróżnić kierunków. Księżyc nie wschodzi na północy, młotku.
Dwóch kretynów. Cała sytuacja wydawałaby się komiczna, gdybym nie wyczuwała bijącej od wampirów żądzy krwi. Wystarczy, że te patałachy choć na moment stracą kontrolę, a krwiopijcy rozedrą mnie na strzępy.
– Naprzód. – Szturchnęłam Marigold.
Wampiry ruszyły dalej, sterowane przez nawigatorów częściowo pochłoniętych sprzeczką rozgrywającą się gdzieś w czeluściach Kasyna. Wirus Immortuus zabijał w swych ofiarach osobowość. Bezduszne stwory, kierowane nienasyconą żądzą krwi, mordowały każdą istotę o pulsującym sercu. Pustka umysłowa czyniła z nich idealne narzędzia nekromantów, Panów Umarłych. Większość Panów służyła Rodowi. Po części sekta, po części ośrodek naukowy, po części korporacja, ogólnie odrażająca instytucja, zajmowała się badaniami oraz opieką nad nieumarłymi. Ród, podobnie jak Zakon, posiadał oddziały w każdym większym mieście. Tu, w Atlancie, obrali sobie na siedlisko Kasyno.
W rankingu rekinów Atlanty Ród plasował się bardzo wysoko. Jeśli chodzi o potencjał destrukcyjny, równać się z nim mogła jedynie Gromada. Rodem władała tajemnicza, legendarna istota, która w tej konkretnej erze obrała sobie imię Roland. Roland dysponował ogromną mocą. Stanowił też główny cel mojego życia. To właśnie z myślą o jego zgładzeniu od dziecka szkolono mnie na zabójcę.
Okrążyłam wielką dziurę w chodniku i skręciłam w ulicę Martwego Kota, gdzie moim oczom ukazała się mroczna scena zbrodni. Nigdzie śladu glin czy świadków. Nikły blask księżyca uwidaczniał sylwetki siedmiu zmiennokształtnych. Wszyscy żyli.
Dwa wilkołaki w zwierzęcych formach przeczesywały miejsce w poszukiwaniu śladów zapachu. Zaczynając od wlotu uliczki, z nosami przy ziemi, obwąchiwały teren, zataczając coraz większe kręgi. Zwierzęce postaci zmiennokształtnych charakteryzowały się większymi gabarytami niż ich naturalne pierwowzory. Ci tutaj nie stanowili wyjątku – potężne, kudłate bestie przewyższały rozmiarami i wagą dogi niemieckie. Dalej inna dwójka, tym razem o ludzkich kształtach, pakowała ostrożnie do worka coś, co podejrzanie przypominało zwłoki. Kolejnych troje patrolowało okolicę zapewne z zamiarem odstraszenia ciekawskich. Niepotrzebnie, nikt bowiem nie byłby na tyle głupi, żeby nawet zerknąć w tę stronę.
Na mój widok grupka zastygła w bezruchu. Poczułam na sobie siedem par gorejących ślepi, cztery zielone, trzy żółte. Sądząc po intensywności rozjarzenia, zmiennokształtni balansowali na granicy szału. Stracili jednego ze swoich i teraz przepełniała ich żądza zemsty.
– Myśleliście kiedyś, żeby robić w święta za światełka choinkowe? – rzuciłam lekko. – Zbilibyście fortunę.
Jeden ze zmiennokształtnych ruszył ku mnie. Mocno umięśniony, choć zwinny, na oko czterdziestolatek. Jego twarz zastygła w firmowej masce Gromady prezentowanej obcym – uprzejmej i twardej niczym skały Gibraltaru.
– Dobry wieczór pani. To prywatne śledztwo prowadzone przez Gromadę. Jestem zmuszony prosić, aby opuściła pani to miejsce.
Pani... Aj.
Sięgnęłam pod koszulę, gdzie na tasiemce nosiłam zalaminowany identyfikator. Spojrzał na dokument sygnowany małym kwadracikiem zaczarowanego srebra.
– Zakon! – zawołał do pozostałych.
Z ciemności wyłonił się jeszcze jeden mężczyzna. Zjawił się znikąd tam, gdzie przed chwilą pod murem widniała jedynie plama atramentowej czerni. Blisko metr dziewięćdziesiąt mięśni ukształtowanych jak u olimpijskiego atlety, obleczonych skórą koloru gorzkiej czekolady. Zwykle nosił szeroki, skórzany płaszcz, tym razem jednak ograniczył się do czarnych dżinsów i koszulki. Kiedy podchodził, mięśnie jego torsu i ramion napinały się płynnie. Wyraz jego oblicza skłaniał zapewne największych awanturników do przemyślenia pochopnych zapędów. Wyglądał jak zawodowy obijacz mord, który uwielbia swoją pracę.
– Cześć, Jim – powitałam go przyjaźnie. – Dobrze, że tu jesteś.
Zmiennokształtny, który ze mną rozmawiał, wrócił do grupki. Jim poklepał Marigold po szyi.
– Pracowita noc? – zagaił. Miał melodyjny, aksamitny głos. Nie śpiewał, ale od razu wiedziało się, że potrafi, i gdyby to robił, kobiety ścieliłyby mu się u stóp.
– Można tak powiedzieć.
Jim był moim partnerem jeszcze z czasów, kiedy podejmowałam się usług wyłącznie dla Gildii Najemników. Niektóre scenariusze wymagały dwóch aktorów, więc Jim i ja występowaliśmy w duecie, głównie dlatego, że żadne z nas nie strawiłoby innych najemników. Jim był ponadto kotem alfa swojego klanu oraz szefem bezpieczeństwa Gromady. Widziałam, co potrafi i prędzej z własnej woli wdepnęłabym w gniazdo wściekłych żmij niż z nim zadarła.
– Wracaj do domu, Kate. – W jego oczach mignął zielonkawy poblask, kiedy zwierzęca natura wychynęła na moment na powierzchnię.
– Co tu się stało?
– Sprawy Gromady.
Jeden z wilków szczeknął cicho. Zmiennokształtna towarzyszka podbiegła do niego, podnosząc coś błyskawicznie z ziemi. Zanim wepchnęła przedmiot do worka, zdołałam rozpoznać znalezisko po kształcie. Oddzielone w łokciu ludzkie przedramię nadal okrywał strzęp rękawa. Kod zielony siedem właśnie awansował na zielony dziesięć. Zabójstwo zmiennokształtnego. W sprawach przypadkowej śmierci rzadko pojawiały się odcięte członki porozwlekane na miejscu zdarzenia.
– Jak wspominałem, sprawy Gromady. – Jim spojrzał na mnie znacząco. – Znasz prawo.
Prawo głosiło, że zmiennokształtni stanowią odrębną grupę społeczną, jak na przykład plemię Indian, i posiadają swoje władze. Ustalali niezależne prawa i dopóki prawa te nie naruszały swobód innych obywateli, mogli je egzekwować we własnym zakresie. Jeśli Gromada nie życzyła sobie mojej obecności w śledztwie, niewiele mogłam na to poradzić.
– Jako agentka Zakonu oferuję Gromadzie oficjalną pomoc.
– Gromada docenia propozycję Zakonu. Jednak jej nie przyjmuje. Wracaj do domu, Kate – powtórzył Jim. – Ledwie się trzymasz na nogach.
W wolnym przekładzie: „Zmiataj, słaby człowieczku. Duzi, silni zmiennokształtni nie potrzebują twoich bezwartościowych umiejętności śledczych”.
– Załatwiliście to z glinami?
Jim przytaknął.
Z westchnieniem wsiadłam na Marigold i potruchtałam do domu. Ktoś zginął. Nie ja rozwiążę tę sprawę. Trochę podrażniło to moją zawodową ambicję. Gdyby nie pojawił się tam Jim, naciskałabym na oględziny zwłok. Ale skoro Jim mówił „nie”, było to „nie” ostateczne. Upór nie przyniósłby nic poza popsuciem stosunków pomiędzy Zakonem i Gromadą. Jim nie był partaczem, więc bez wątpienia dobrał sobie kompetentny i skuteczny zespół.
Mimo to sprawa nie dawała mi spokoju.
Zaraz z rana zamierzałam zadzwonić do Wydziału Kontroli Zjawisk Paranormalnych i zapytać, czy mają jakieś nowe raporty. Paragliny nie wyjawią treści raportu, ale przynajmniej będę wiedziała, że Jim wypełnił papiery. Nie żebym mu nie ufała, ale sprawdzić nie zawadzi.
Godzinę później zostawiłam Marigold w małej stajni na parkingu, sama zaś wspięłam się po schodach do mieszkania. Odziedziczyłam lokum po Gregu, moim opiekunie, który pełnił w Zakonie funkcję rycerza-wróżbity. Zginął pół roku temu. Tęskniłam za nim tak bardzo, że aż bolało.
Dawno nic nie ucieszyło mnie tak bardzo, jak widok własnych drzwi. Zamknęłam je za sobą, zrzuciłam wstrętne buty i postawiłam w kącie, z zamiarem zajęcia się nimi później. Odpięłam sprzączki uprzęży Zabójcy, mojego miecza, wyjęłam ostrze i położyłam na łóżku.
Szarlotka słała kuszące sygnały. Powlokłam się do kuchni, otworzyłam lodówkę i zagapiłam w pusty talerz.
Czyżbym ją zjadła? Nie pamiętałam pochłaniania tego ostatniego kawałka. A nawet jeśli, nigdy nie zostawiłabym w lodówce talerza.
Na drzwiach wejściowych nie znalazłam widocznych śladów włamania. Rozejrzałam się szybko po mieszkaniu. Nic nie zginęło. Wszystko na swoim miejscu. Biblioteczka, w której Greg trzymał książki i artefakty, wyglądała na nietkniętą.
Czyli musiałam zjeść szarlotkę i zapomnieć o tym w szaleństwie ostatnich dni. Cóż, cholerny świat. Przeklinając pod nosem, umyłam talerz i włożyłam go na miejsce pod kuchenką. Dobra, z ciasta nici, ale nikt nie odbierze mi gorącego prysznica. Rozbierałam się, siejąc elementami garderoby po drodze do łazienki, weszłam pod tusz i z pomocą gorącej wody rozmydliłam rzeczywistość mydłem rozmarynowym.
Telefon zadzwonił, kiedy wycierałam włosy.
Otworzyłam kopniakiem drzwi i spiorunowałam wzrokiem stojący przy łóżku rozbrzęczany aparat. Telefony nie wróżyły nic dobrego. Zawsze oznaczały, że ktoś na drugim końcu linii umarł, umiera lub komuś umrzeć pomaga.
Dryyyń.
Dryń, dryń.
Dryyyń?
Westchnąwszy, podniosłam słuchawkę.
– Kate Daniels.
– Cześć, Kate – odezwał się znajomy głos. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem?
Saiman. Ostatnia osoba, którą pragnęłam usłyszeć.
Saiman posiadał encyklopedyczną wiedzę na temat magii. Był także zmiennokształtnym, w każdym razie po części. Pracując dla Gildii Najemników, wykonywałam dla niego pewne zlecenie, podczas którego wydałam mu się zabawna. A ponieważ go bawiłam, zaproponował mi swoje usługi jako eksperta z dziedziny magii, dając na nie bandycki rabat. Niestety, nasze ostatnie spotkanie, podczas rozbłysku, odbyło się na dachu jego wieżowca, gdzie Saiman tańczył nago. Z największą erekcją, jaką widziałam u człowieka. Nie był skory mnie stamtąd wypuścić. Musiałam skoczyć, żeby mu się wymknąć.
Zapanowałam nad głosem. Kate Daniels, mistrzyni dyplomacji.
– Nie mam ochoty z tobą rozmawiać, nie mam też zamiaru kontynuować tej znajomości.
– Och, to pech. Aczkolwiek jestem w posiadaniu czegoś, co może należeć do ciebie i co chciałbym oddać pod twoją pieczę.
Co, do licha?
– Wyślij pocztą.
– Obawiam się, że mógłby stawić opór podczas wpychania do koperty.
Stawić opór? On? Nie brzmiało to dobrze.
– Nie chce się przedstawić, ale może ci go opiszę. Około osiemnastki, krótkie, ciemne włosy, zacięta mina, wielkie brązowe oczy. Atrakcyjny jak na szczeniaka. Sądząc po odbiciu światła w jego tapetum lucidum, jest zmiennokształtnym. Zgaduję, że wilkiem. Był z tobą podczas naszego ostatniego, niefortunnego spotkania. Za które, przy okazji, szczerze przepraszam.
Derek. Mój nastoletni, wilkołaczy eks-ochroniarz. Co on, u diabła, robił w mieszkaniu Saimana?
– Daj mu słuchawkę z łaski swojej – poprosiłam spokojnie. – Derek? Powiedz coś, na dowód, że to nie blef. Jesteś ranny?
– Nie. – Głos Dereka wibrował warkotem. – Dam sobie radę. Nie przychodź tu. To niebezpieczne.
– Zaskakujące, jak toto troszczy się o twoje dobro, szczególnie że sam siedzi w klatce – mruknął Saiman. – Ciekawych sobie dobierasz przyjaciół, Kate.
– Saiman?
– Tak?
– Jeśli choć włos mu z głowy spadnie, wyślę do ciebie dwudziestu toczących pianę z pysków zmiennokształtnych.
– Nie bój się, nie zamierzam ściągać sobie na kark gniewu Gromady. Twój przyjaciel jest cały i zdrowy. Jeśli jednak nie zjawisz się po niego przed wschodem słońca, oddam go w ręce odpowiednich władz.
– Przyjdę.
W tonie Saimana pobrzmiewały ledwie słyszalne nuty kpiny.
– Czekam z niecierpliwością.
Na miejsce dotarłam przed trzecią.
Saiman posiadał apartament na piętnastym piętrze jedynego ocalałego wieżowca w Buckhead. Magia nie znosiła wysokościowców, nie znosiła wszystkiego, co wielkie i zaawansowane technologicznie. Ogryzała stalowo-betonowe drapacze dopóty, dopóki z dumnych konstrukcji nie pozostały cztero-, pięciopiętrowe kikuty sterczące smętnie tu i ówdzie w Śródmieściu niczym zdewastowane pomniki dawno wymarłej cywilizacji.
Lenox Pointe, przemianowany na Champion Heights i wielokrotnie przebudowywany, został osłonięty złożonym zaklęciem, tworzącym wobec magii iluzję granitowej skały. Podczas zwykłego napływu magii wieżowiec wyglądał jak monolit granitu, w czasie rozbłysku częściowo się nim stał. Teraz jednak, w czasie dominacji techniki, był zwykłym wieżowcem.
Zależało mi na czasie, pojechałam więc moim benzynożernym subaru, Betsi. Odpływ magii nastąpił niedawno, a biorąc pod uwagę słabe natężenie ostatniej fali, technika powinna utrzymać się jeszcze co najmniej parę godzin. Zaparkowałam zdezelowaną Betsi obok lśniących wozów, które były warte pewnie więcej niż moje dwuletnie zarobki i weszłam po betonowych schodach do przedsionka otoczonego stalowymi płytami oraz kuloodpornymi szybami.
Potknęłam się na stopniu, o mało nie upadając. Świetnie. Saiman był przeraźliwie spostrzegawczym, inteligentnym obserwatorem, co czyniło z niego wyjątkowo niebezpiecznego adwersarza. Konfrontacja z nim wymagała przytomności umysłu, a ja byłam tak zmęczona, że zasypiałam na stojąco. Jeśli szybko nie oprzytomnieję, Dereka czeka rejs po morzu bólu.
W okresie dojrzewania zmiennokształtny mógł pójść ścieżką loupa lub Kodeksu. Wybór tej pierwszej oznaczał poddanie się bestii i stoczenie po równi pochyłej pełnej morderstw, kanibalizmu i szaleństwa aż na dno, gdzie koniec niosły cudze kły, ostrza lub srebrne kule. Kodeks wymagał dyscypliny, samokontroli, żelaznej woli i stosowania się do zasad dających zmiennokształtnym jedyną możliwość funkcjonowania w ludzkim społeczeństwie. Przyjęcie Kodeksu równało się także przyłączeniu do Gromady, gdzie panowała nienaruszalna hierarchia, a władzę dzierżyły osobniki alfa, na barkach których spoczywał również ciężar odpowiedzialności za całą wspólnotę.
Gromada z Atlanty była prawdopodobnie największą w kraju. Liczebnością równać się z nią mogła jedynie Lodowa Furia z Alaski. Gromada wyróżniała się także z innych względów. Znana była z lojalności swych członków, odpowiedzialności, respektu dla hierarchii oraz honorowości. Należący do Gromady zmiennokształtni nie pozwalali sobie zapomnieć, iż większość społeczeństwa postrzega ich jako bestie i ciężko pracowali nad budową oraz utrzymaniem wizerunku powściągliwych, praworządnych istot. Kary za samowolny występek były surowe i nieuchronne.
Wpadka z włamaniem do mieszkania Saimana mogła doprowadzić Dereka do zguby. Ustosunkowany Saiman bez trudu mógłby rozdmuchać sprawę, a to stanowiłoby solidny policzek dla Gromady i oznaczało kompromitację. Już na wieść o morderstwie osobniki alfa skupione w Radzie Gromady zapewne wyłaziły ze skóry, żeby coś zrobić. Niebezpiecznie byłoby teraz pogłębiać ich rozdrażnienie. Musiałam wyciągnąć Dereka z mieszkania szybko i dyskretnie, starając się zminimalizować ryzyko zamieszania.
Załomotałam w kratę dzielącą przedsionek od westybulu. Strażnik siedzący za ustawionym pośrodku marmurowej posadzki opancerzonym kontuarem skierował na mnie lufę AK-47. Przedstawiłam się i, zgodnie z oczekiwaniami, zostałam wpuszczona. Miło ze strony Saimana, że uprzedził o mojej wizycie.
Winda wypluła mnie na korytarz wyłożony chodnikiem grubszym chyba od mojego materaca. Zanim sięgnęłam do przycisku dzwonka przy drzwiach, usłyszałam kliknięcie zwalnianej blokady zamka.
W progu powitał mnie Saiman. Tym razem z myślą o mnie przybrał swoją neutralną formę, łysego mężczyzny średniego wzrostu, szczupłej budowy, odzianego w biały dres. Lekko opalona, symetryczna fizjonomia była, mówiąc wprost, atrakcyjna, choć pozbawiona wszelkich emocji. Rozmowa z nim zwykle przypominała dialog ze zmętniałym lustrem – Saiman lubił naśladować mimikę interlokutorów, wiedząc doskonale, że zbija ich tym z tropu.
W jego niezwykłych oczach odbijało się to, co skrywało oblicze; ciemne, błyszczały żywym intelektem. W tej chwili skrzyło się w nich rozbawienie. Ciesz się, póki możesz, Saiman. Nie przyszłam tu bez miecza.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę, Kate.
Bez wzajemności.
– Gdzie Derek?
– Wejdź, proszę.
Przekroczyłam próg wycyzelowanego architektonicznie apartamentu, monochromatycznego wnętrza nakreślonego ultranowoczesnymi liniami i kształtami, którego surowość złagodzono białymi pluszowymi poduchami. Nawet umieszczona pod ścianą klatka Dereka pasowała stylem do stolika ze stali i szkła oraz industrialnych elementów iluminacji.
Dostrzegłszy mnie, Derek nie odezwał się, nawet nie drgnął, jednak wbił we mnie wzrok, śledząc każdy ruch.
Przyjrzałam mu się dokładniej. Na pierwszy rzut oka nic mu nie było.
– Jesteś ranny?
– Nie. Niepotrzebnie przychodziłaś. Dam sobie radę.
Najwyraźniej go nie doceniałam. Na pewno zamierzał poderwać się lada chwila, wyłamać dwucalowe, srebrne pręty klatki, oczywiście nie zważając, że srebro jest dla niego toksyczne, a następnie z bohaterskim okrzykiem skopać Saimanowi tyłek. Już za minutę. Już za momencik.
Westchnęłam. O losie, zbaw mnie od brawury nastoletnich bałwanów.
– Usiądź, proszę, Kate. Czego się napijesz? – Saiman przemieścił się w stronę barku.
– Wody.
Wysunęłam z pochwy Zabójcę. Długie, smukłe ostrze zalśniło w świetle elektrycznych lamp. Saiman zerknął na mnie ponad barkiem. Miałeś okazję zapoznać się z moim mieczem? Jest zabójczy.
Położywszy miecz na stoliku, usiadłam na sofie, kierując spojrzenie na Dereka. Mimo dziewiętnastu lat pozostały w nim jeszcze ślady młodzieńczej niezgrabności. Długie nogi i smukłe ciało dopiero za kilka lat nabiorą atletycznych kształtów. Krótko ścięte, brązowe włosy ciemniały, lśniąc chłodniejszymi refleksami. Rysy twarzy, teraz ściągnięte w ponurym grymasie, charakteryzowały się owym świeżym, marzycielskim pięknem, na widok którego serca nastolatek – i pewnie części ich matek – topniały w ułamku sekundy. Kiedy poznałam go jakiś czas temu, był śliczny. Teraz powoli jego uroda dryfowała ku przystojności, gwarantując mu przyszłość doborowego pożeracza serc niewieścich. Szczególnie oczy stwarzały zagrożenie dla płci pięknej – wielkie, ciemne, obramowane długimi rzęsami, rzucającymi cienie na policzki. Cud, że w ogóle mógł spokojnie chodzić po ulicy. Właściwie dziwiłam się, że do tej pory nie aresztowano go jako przyczyny plagi omdleń nastoletnich kobietek.
Biorąc pod uwagę to i dodając skłonności Saimana do bzykania wszystkiego, co żywe, bałam się, że zastanę Dereka przykutego do łóżka, o ile nie gorzej.
– Po naszej rozmowie przypomniałem sobie, gdzie widziałem twojego przyjaciela. – Saiman przyniósł dwa kryształowe kieliszki, z winem dla siebie oraz wodą dla mnie. Przyjrzałam się badawczo przejrzystej cieczy. Żadnego proszku, musującej pigułki, żadnych wyraźnych śladów podejrzanej zaprawy. Pić czy nie pić? Oto jest pytanie.
Pociągnęłam łyk. Nawet jeśli czegoś mi dosypał, dam radę zabić go, zanim stracę przytomność.
Saiman posmakował wina, podając mi zrolowaną gazetę. Przed Przesunięciem prasa była upadającą branżą, jednak kiedy okazało się, że fale magii sieją zamęt w Internecie, papierowe wydania wiadomości wróciły do łask w pełnej blasku chwale. Zdjęcie w tej gazecie ukazywało posępny budynek z czerwonej cegły, otoczony gruzami muru, za którym spoczywało truchło smoka, właściwie szkielet z gnijącymi resztkami ciała. Wokół ścierwa potwora leżało kilka martwych kobiet. Władca Bestii uwalnia miasto od maniakalnego zabójcy, brzmiał nagłówek. Ani słowa o mnie. Dokładnie tak, jak mi odpowiadało.
Druga fotografia przedstawiała Dereka niesionego przez Doolittle’a, lekarza Gromady. Oprawca połamał Derekowi nogi i zakuł w specjalnie skonstruowane kajdany, żeby kości nie mogły się zrosnąć.
– Strzygoń obrał chłopaka na cel ze względu na ciebie – rzekł Saiman. – Zgaduję, że wiąże go z tobą przysięga krwi.
Saiman czerpał wiedzę z wielu źródeł i hojnie płacił za informacje, ale Gromada nie rozmawiała z obcymi, koniec kropka. Jak więc, u diabła, zdobył tę nowinkę?
– Został już z niej zwolniony. – Curran, Władca Bestii, przywódca Gromady z Atlanty i bezkonkurencyjny dupek, który dosłownie trzymał w pazurach życie Dereka, uwolnił chłopaka od zobowiązania po zakończeniu sprawy z, jak to nazwała gazeta, „Maniakiem z Czerwonego Punktu”.
– Magia ma szczególne właściwości, Kate. Gdy zadzierzgnie się przy udziale magii więź, jej wpływ obejmuje wszystkich uczestników zaklęcia.
Znałam teorię wzajemności Newmana, jak każdy zresztą. Saiman próbował pociągnąć mnie za język. Z radością sprawiłam mu zawód.
– Jeśli sądzisz, że przybyłam tu, kierując się impulsem wywołanym przysięgą krwi, to grubo się mylisz. Derek nie jest moim kochankiem, krewnym ani też kimś szczególnie ważnym dla Gromady. Przyszłam, ponieważ jest moim przyjacielem. Gdybym to ja była na jego miejscu, w tej chwili ty leżałbyś martwy, a twój stolik pełniłby aktualnie rolę narzędzia do wyłamania krat w tej klatce. – Obdarzyłam Saimana najtwardszym spojrzeniem z mojej palety min. – Nie mam zbyt wielu przyjaciół, Saiman. Jeśli coś mu się stanie, potraktuję to jako bardzo osobistą sprawę.
– Grozisz mi? – W głosie Saimana pobrzmiewała jedynie nutka umiarkowanego zainteresowania.
– Informuję o regułach gry. Jeśli go skrzywdzisz, ja skrzywdzę ciebie bez względu na konsekwencje.
Saiman skinął poważnie głową.
– Wezmę pod uwagę twoje zaangażowanie emocjonalne.
Nie wątpiłam w to. Saiman zawsze brał wszystko pod uwagę. Handlował informacjami, sprzedając je temu, kto oferował najwięcej. Zdobywał swój towar, okruch po okruchu wyławiając ze spękanej mozaiki różnych konwersacji i nigdy o niczym nie zapominał.
Odstawił wino i splótł długie palce.
– Jednakże twój przyjaciel włamał się tu z zamiarem kradzieży mojej własności. Jestem zmuszony zauważyć, iż jakkolwiek twoje umiejętności w dziedzinie stosowania przemocy wzbudzają we mnie respekt, wiem też, że nie zabijesz mnie bez powodu. A ponieważ nie zamierzam ci takowego dostarczać, w tej partii ja rozdaję karty.
To prawda. Gdyby sprawa wyszła na jaw, Derek miałby do czynienia z Curranem. Władca Bestii był potężnym, aroganckim sukinsynem, który władał Gromadą żelazną ręką o długich pazurach. Ja i Curran byliśmy jak gliceryna i kwas azotowy. Wystarczyło umieścić nas razem, wstrząsnąć odrobinę, a potem paść na ziemię i czekać na niechybny wybuch. Jednak mimo wad, tak wielu, że do policzenia ich musiałabym pożyczyć wszystkie palce Saimana, Curran nikogo nie faworyzował. Derek zostałby ukarany, a kara byłaby sroga.
Napiłam się wody.
– Przyjęłam. A tak z czystej ciekawości, co chciał ukraść?
Ze sprawnością wytrawnego prestidigitatora Saiman wyczarował skądś dwie prostokątne tekturki. Magia nie działała, musiała więc to być zręczna sztuczka. Zanotowałam w duchu, żeby nigdy nie grać z nim w karty.
– Przyszedł po to. – Saiman wyciągnął rękę z kartonikami. Przyjrzałam się im, nie dotykając.
Na krwistoczerwonym pergaminie widniały złote litery układające się w napis „Północne Rozgrywki”.
– Północne Rozgrywki?
– To zaproszenia na turniej walk nadprzyrodzonych.
A niech to.
– Rozumiem, że jest nielegalny.
– W najwyższym stopniu. W dodatku Władca Bestii kategorycznie zabronił członkom Gromady oglądania go, a tym bardziej uczestnictwa.
Świetnie. Raz, Derek włamał się do mieszkania Saimana. Dwa, zrobił to z zamiarem kradzieży. Trzy, chciał ukraść wejściówki na nielegalny turniej walk, na którym obecność równała się złamaniu Prawa Gromady. Za coś takiego Curran obdarłby Dereka ze skóry, i to niekoniecznie w sensie metaforycznym. Gorzej już być nie mogło.
– W porządku. Jak to załatwimy?
– Jestem skłonny puścić chłopaka i zapomnieć o wszystkim pod warunkiem, że jutro pójdziesz ze mną na turniej.
Najwyraźniej nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.
– Nie – zaprotestował Derek.
Obracałam w palcach kryształowy kieliszek, grając na zwłokę. W szkle misternie wyrżnięto herb przedstawiający owiniętego wokół płomienia węża. Każdy szczegół wzoru skrzył się w świetle lamp, a łuski węża mieniły się migotliwą feerią barw.
– Piękny, nieprawdaż?
– Owszem.
– Riedel. Ręcznie rżnięty kryształ. Limitowany wyrób, istnieją tylko dwa takie.
– Dlaczego chcesz, żebym ci towarzyszyła?
– Z dwóch powodów. Po pierwsze, potrzebuję twojej profesjonalnej opinii. Tak się złożyło, że nieodzowna mi jest ekspertyza specjalisty w dziedzinie walki.
Uniosłam brwi.
– Chcę, żebyś oceniła jedną z drużyn biorącą udział w Rozgrywkach. – Saiman pozwolił sobie na lekki uśmiech.
W porządku. To mogłam zrobić.
– A po drugie?
Przez dłuższą chwilę Saiman przyglądał się badawczo kieliszkowi, po czym roztrzaskał go o blat stołu. Kryształ rozpadł się z czystym pobrzękiem, zasypując dywan deszczem lśniących okruchów. Derek warknął krótko.
Zdławiłam pokusę zareagowania na ten melodramatyczny wyczyn wywróceniem oczami i wskazałam brodą większy odłamek.
– Jeśli zamierzasz mnie tym zaatakować, nie masz szans. Butelka sprawiłaby się lepiej niż ta igiełka.
Oczy Saimana zabłysły radośnie.
– Nie, chciałem tylko uwypuklić pewien aspekt filozoficzny. W tej chwili trzymasz w dłoni jedyny w swoim rodzaju kieliszek. Szczyt luksusu, absolutna niepowtarzalność.
Ciało mężczyzny zafalowało, nabierając plastyczności podgrzanego wosku. Mój żołądek wszczął rewoltę. Znów to samo. Saiman akumulował magię niczym bateria, ale nie przypuszczałam, że przy tak wysokim poziomie techniki da radę metamorfować. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie.
Barki Saimana poszerzyły się, a szyja, tors i uda nabrały masy, napinając materiał dresu. Na przedramionach pojawiły się wyraźne muskuły. Kości czaszki zadrgały, falując pod skórą na twarzy. Omal nie zwymiotowałam.
Spoglądał na mnie nowy wizerunek Saimana. Przystojna, silna, zmysłowa twarz o mocno zaznaczonej szczęce, wysokich kościach policzkowych, przymrużonych, zielonych oczach w rudawej oprawie. Gęste, jasne włosy spływały lśniącymi falami na szerokie ramiona.
– Dla większości ludzi też jestem szczytem luksusu.
Atleta zapadł się, tracąc muskulaturę. Jego ciało zafalowało, zaczęło się skręcać, lecz oczy pozostały te same. Utkwiłam wzrok w tych oczach, czepiając się ich jak kotwicy. Nawet kiedy kąciki opadły, tęczówki pociemniały, a na powiekach pojawiła się aksamitna firanka gęstych rzęs, nadal wyzierał z nich Saiman.
– Mogę zaoferować znacznie więcej niż tylko świetny seks – rzekła oszałamiająca piękność. – Jestem spełnieniem wszelkich życzeń. Mogę być wszystkim, co zechcesz. Każdym, kogo pragniesz. Potrafię urzeczywistnić twoje najskrytsze fantazje. A nawet więcej, dać ci to, co zakazane.
Jego twarz znowu zafalowała. Derek. Całkiem udana kopia. Przy kiepskim świetle dałabym się nabrać. Ciało jednak pozostało kobiece. Saiman zaczynał odczuwać zmęczenie. Przed spotkaniem musiał pochłonąć kilka litrów odżywek, żeby mieć siły na urządzenie dla mnie takiego pokazu.
– Mogę dać ci twojego przyjaciela. – Rozpromienił się Saiman-Derek. – Bez poczucia winy. I nikt nigdy się o tym nie dowie. Twarze, ciała, które stają ci przed oczyma, kiedy się zaspokajasz? Dostaniesz je wszystkie, prawdziwe, z krwi i kości.
Derek gapił się oniemiały z wyrazem niewysłowionej odrazy.
– Czy ten popis ma jakiś cel poza zadręczaniem mojego żołądka?
– Odmawiasz wszystkiego, co ci proponuję, Kate – westchnął Saiman. – Ranisz moją dumę.
Skrzyżowałam ramiona na piersiach.
– Odmawiam, bo bez względu na formę, jaką przyjmujesz, wiem, że to ty. Poza tym, nie pragniesz mnie dla mnie, ale dlatego, że ci się opieram.
Rozważył moje słowa.
– Możliwe. Summa summarum, rezultat jest ten sam. Odmawiając, stajesz się moim szczytem luksusu. Jedyną rzeczą, której nie mogę mieć. Nie chcesz się ze mną widywać. Nie oddzwaniasz. Moje przeprosiny za to, co zdarzyło się podczas rozbłysku, przeszły bez echa. Trudno uwodzić kobietę, która nie dostrzega twojego istnienia. Już się cieszę na to wspólne wyjście, będę cię miał dla siebie przez całą noc.
– Pieprzony perwers. – Derek w końcu znalazł adekwatne słowa wyrażające jego ocenę sytuacji.
– Osobiście wolę określenie „dewiant seksualny” – powiedział Saiman.
– Poczekaj, niech tylko wyjdę z tej...
Gestem powstrzymałam Dereka przed wymienieniem listy wyjątkowo brutalnych i bez wątpienia kryminalnych czynów, jakich miałby ochotę dopuścić się na Saimanie.
– Pójdę z tobą na turniej. – Mimo że wolałabym czyścić w tym czasie szalety. – W zamian fakt włamania Dereka do twojego mieszkania uznasz za niebyły, oddasz też wszelkie dowody jego bytności tutaj. I nie licz na nic w rodzaju randki. Żadnego uwodzenia, podchodów ani tym bardziej seksu. To moja jedyna oferta i nie podlega negocjacjom. Jeśli ją przyjmiesz, zważ, że uczestnicząc w tym nielegalnym spotkaniu, nadal będę przedstawicielem Zakonu, więc nie stawiaj mnie w sytuacji, w której musiałabym jakoś zareagować.
Saiman wstał i poszedł do swojego laboratorium, wracając z plikiem wydrukowanych zdjęć, przedstawiających Dereka w całej okazałości i w klatce. Wręczył mi fotografie, po czym na moich oczach wymazał kartę pamięci w aparacie.
Na obliczu Dereka odmalowało się poczucie winy. I bardzo dobrze. Zamierzałam wykorzystać to do wyciągnięcia z niego informacji.
Saiman nacisnął guzik pilota i drzwiczki klatki stanęły otworem. Derek wyskoczył jak sprężyna, ale wkroczyłam do akcji, zanim do listy przestępstw zdołał dodać jeszcze zabójstwo.
– Przyjadę po ciebie o dziesiątej – powiedział Saiman.
Odetchnęłam, kiedy szklane drzwi westybulu zamknęły się za nami. Do świtu było jeszcze daleko, parking tonął w mroku. Chłodne nocne powietrze wydawało się wyjątkowo orzeźwiające po dusznej atmosferze wieżowca.
Derek potrząsnął głową, jakby chciał usunąć nieprzyjemny opar spod czaszki.
– Dzięki.
– Nawet o tym nie wspominaj.
– Nie trzeba było włazić oknem. – Derek zmierzył wzrokiem drapacz. – Założyłem, że nikt nie zabezpiecza okien na piętnastym piętrze. Ale on naszpikował pułapkami całe mieszkanie.
– Kilka lat temu miał kłopoty z włamywaczami. Dlatego jakiś czas pracowałam u niego jako ochroniarz. – Pamięć uraczyła mnie żywym obrazem mężczyzny ze sterczącym z oka żółtym ołówkiem i krwawymi odciskami moich palców na jaskrawej osłonce. Dzięki ci, o moja ty niezawodna, za kolejną próbę przeszkodzenia w rozmowie. – Saiman przykłada wielką wagę do zabezpieczeń.
– Ta.
Dotarliśmy do mojego samochodu.
– Na rogu Ponce de Leon i Martwego Kota doszło do zabójstwa zmiennokształtnego. Na miejscu był Jim i ekipa z Gromady. Wiesz coś na ten temat?
Przez twarz Dereka przemknął ponury cień.
– Nie. Kto zginął?
– Nie mam pojęcia. Jim nie pozwolił mi się zbliżyć do ciała. – Spojrzałam chłopakowi prosto w oczy. – Miałeś z tym coś wspólnego, Derek?
– Nie.
– Jeśli tak, musisz mi o tym powiedzieć.
– Nie miałem.
Wierzyłam mu. Derek posiadał wiele umiejętności, jednak kłamanie do nich nie należało.
Staliśmy przy samochodzie. No, dalej, złoty chłopcze. Przecież chcesz mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
– Nie powinnaś iść z tym psycholem. – Derek przeczesał włosy palcami. – Jest niebezpieczny.
– Dałam słowo. Muszę to zrobić. Poza tym Saiman jest degeneratem. Kierują nim żądze. Jego nadrzędnym celem jest zaspokajanie własnych popędów, a to czyni go przewidywalnym. Nic mi nie będzie.
Nieopodal rozległo się histeryczne szczekanie psa. Derek zerknął w stronę, z której dobiegał hałas. W jego tęczówkach zamigotał żółty blask. Chłopak skoncentrował się, pochylił głowę i wsłuchał w odgłosy nocy, przyczajony, zjeżony jak tkwiący tuż pod jego skórą wilk.
Sprężył się, jakby lada chwila miał skoczyć. Działo się tu coś niedobrego.
– Derek?
Rozluźnił się pozornie, przybierając na twarz nieprzeniknioną maskę, ale bestia nie dała się poskromić. Widziałam w oczach chłopaka, jak wyje i szarpie pazurami, próbując wydrzeć się na wolność.
– Sprawa Gromady czy osobista?
– Osobista.
– Curran o tym wie?
Derek wbił wzrok w ziemię.
Czyli nie.
– Mogę ci jakoś pomóc?
– Nie.
– Fatygowałam się taki kawał, żeby cię wydostać, a ty mi nawet nie powiesz, o co chodzi?
Potrząsnął głową, odchodząc w noc. To tyle, jeśli chodzi o poczucie winy.
Obserwowałam, jak jego naturalny krok przeradza się w rytmiczny, wydłużony wilczy chód. Mógł w ten sposób iść wiele dni, pokonując znaczne odległości. Dotarłszy do ogrodzenia, skoczył na betonowy mur, zmieniając zdanie w pół ruchu. Wyglądało to niezwykle osobliwie: wystrzelił jak sprężyna, a nie mogąc powstrzymać już skoku, zamiast w dal, wzbił się prosto w górę i opadł dokładnie w poprzednie miejsce, po czym okręcił się błyskawicznie na pięcie i ruszył ku mnie biegiem.
Znowu stał przede mną.
– Skłamałem. Potrzebuję twojej pomocy.
– Kogo mamy zabić?
– Masz coś do pisania?
W samochodzie leżał długopis oraz notes. Podałam mu je. Naskrobał coś pospiesznie na karteczce, wydarł ją i złożył na pół.
– Obiecaj, że tego nie przeczytasz. To bardzo ważne. To najważniejsza rzecz w całym moim życiu. Na turnieju będzie dziewczyna. Ma na imię Liwia. Jest jedną z dwóch kobiet w drużynie Rozpruwaczy. Ma długie, ciemne włosy. Daj jej to, proszę.
Dziewczyna. Narażał się na gniew Currana dla dziewczyny!
Z drugiej strony, nic dziwnego. Miał dziewiętnaście lat, szalała w nim burza hormonów. Nigdy jednak nie przypuszczałam, że Derek jest w stanie stracić głowę do tego stopnia. Był typem stoika, który do mistrzostwa opanował zasady swojej filozofii. Mało tego, chłopak całował ziemię, po której stąpał Curran. Musiało się za tym kryć coś więcej. Niestety, oblicze Dereka przypominało granitową maskę.
– Chciałeś ukraść zaproszenie, żeby podać dziewczynie ten liścik?
– Tak.
Podrapałam się po głowie.
– Wiem, że masz kłopoty. Czuję to. Zwykle w podobnych sytuacjach przechodzę w tym momencie do grożenia straszliwymi uszkodzeniami ciała i obietnic tańców na grobie delikwenta, jeśli nie usłyszę tego, czego chcę się dowiedzieć. Jest tylko jeden malutki problem.
Derek rozjaśnił się, powracając na chwilę w pełnej chwale złotego chłopca.
– Bo nie uwierzę w groźbę połamania wszystkich kości?
– Dokładnie.
Zachichotał.
– Powiedz, w czym rzecz. Pomogę ci bez względu na wszystko.
– Nie mogę, Kate. To coś, co muszę zrobić sam. Proszę cię, daj jej tę kartkę, dobrze? Obiecaj mi to.
Miałam ochotę chwycić Dereka i wytrząsnąć z niego prawdę. Jednak jedynym sposobem na pozostanie w grze było przekazanie notatki.
– Obiecuję.
– I przysięgasz, że dostarczysz ją, nie czytając?
Na miłość boską.
– Dawaj ten przeklęty świstek. Mówiłam przecież, że nie zajrzę i oddam.
Wyrwałam mu karteluszek z ręki.
– Dziękuję. – Przez twarz Dereka przemknął lekki uśmiech. Odwrócił się i ruszył biegiem. Zanim się obejrzałam, zniknął, wtapiając się w mrok alejki pomiędzy zrujnowanymi budynkami.
Zostałam na parkingu z kartką w ręku. Ciarki przebiegły mi po plecach. Derek wpakował się w jakieś tarapaty. Nie wiedziałam, jak i czego dotyczą, ale miałam silne przeczucie, że jest źle, a skończyć się może nawet gorzej. Rozsądek podpowiadał, że powinnam przeczytać ten liścik.
Westchnęłam, wsiadłam do samochodu i wsunęłam karteczkę do schowka. Nie należałam do osób kierujących się rozsądkiem. Przyrzekłam coś, więc musiałam dotrzymać obietnicy.
Bolały mnie plecy, czułam każdą kość. Myślałam tylko o tym, żeby się położyć, zamknąć oczy i zapomnieć o bożym świecie. Zapięłam pasy. Musiałam dowiedzieć się czegoś o turnieju i potrzebowałam zdobyć te informacje jeszcze przed wieczorem. Postanowiłam rano przejrzeć akta w Zakonie. I sprawdzić, co z tym raportem w PWKZP. Nic nie wskazywało, że kłopoty Dereka łączą się ze sprawą morderstwa, ale lepiej wykluczyć tę możliwość. Mimo że śledztwo spoczywało w rękach Gromady. Mimo że nie było to moje zlecenie. Mimo że wcale mnie to nie interesowało. Ani trochę.
Siedząc w samochodzie i czując, jak ogarnia mnie coraz większe znużenie, pomyślałam o Curranie. Dwa miesiące temu, wróciwszy do domu, zastałam Władcę Bestii z książką w ręku. Wymieniliśmy kilka zdań, zagroziłam mu ciężkim uszkodzeniem ciała, jeśli nie wyjdzie, a on zbliżył się, jakby chciał mnie pocałować. Jednak puścił tylko do mnie oko, szepnął: „Przerobiłem cię” i wyszedł.
Zaparzył mi kawę. Wypiłam ją co do kropelki.
Nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś wróci, ale wolałam się przygotować. Setki razy wyobrażałam sobie nasze spotkanie. Obracałam w myślach różne wersje rozmów naszpikowanych docinkami i ciętymi ripostami.
Drań się nie pojawiał.
Z upływem czasu jego nieobecność utwierdzała mnie coraz bardziej w przekonaniu, że już nie wróci. Stało się jasne jak słońce, że mnie podpuszczał, a kiedy mu się udało, zabawa się skończyła i stracił zainteresowanie. Dla mnie bomba. Idealne rozwiązanie. Śniłam o nim raz czy dwa, ale poza tym rewelacja.
Nie wiedziałam, gdzie zawiedzie mnie sprawa Dereka, lecz niezbyt kusiła mnie myśl, że na końcu tej drogi mogłabym natknąć się na Currana.
Najważniejsze to mieć plan działania. Uruchomiłam silnik. Punkt pierwszy planu: unikać Władcy Bestii. Punkt drugi: nie zasnąć.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
To pseudonim, którego używa małżeństwo pisarzy. Ilona jest z pochodzenia Rosjanką. Gordon służył w armii Stanów Zjednoczonych. Wbrew powszechnemu mniemaniu Gordon nigdy nie był oficerem wywiadu z licencją na zabijanie, a Ilona nie była tajemniczą rosyjską kobietą szpiegiem, która go uwiodła. Spotkali się w szkole, na zajęciach z podstaw pisania, które Ilona ukończyła z wyższą oceną (czego Gordon wciąż nie może przeboleć).
Mieszkali w różnych regionach Stanów Zjednoczonych i imali się różnych zajęć. Aktualnie wraz z dwiema córkami, trzema psami i trzema kotami osiedli w Georgii i poświęcili się pisaniu na pełen etat.
Wspólnie stworzyli dwa cykle powieściowe – świetnie sprzedającą się urban fantasy o Kate Daniels i romantyczną urban fantasy The Edge. Aktualnie pracują nad kolejnymi tomami obu serii.
copyright © by Andrew Gordon and Ilona Gordon copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2010 copyright © for translation by Dominika Schimscheiner, 2010
tytuł oryginału Magic Strikes
wydanie i
isbn 978-83-7574-238-1
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta
projekt okładki Dariusz Haponiuk
grafika na okładce Chad Michael Ward
redakcja Karolina Kacprzak
korekta Barbara Caban, Magdalena Grela
skład „Grafficon” Konrad Kućmiński
skład wersji elektronicznej [email protected]
sprzedaż internetowa
zamówienia hurtoweFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
wydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka